Szanowny Panie Redaktorze,
Ja naprawdę dużo mogę wytrzymać: mogę przez dwanaście godzin, przykuty do biurka, składać wersy trzynastozgłoskowcem; mogę robić tysiąc brzuszków dziennie i do tego, a niech tam, jeszcze dwieście przysiadów z encyklopedią sportu na plecach; mogę czytać Lévinasa, a choćby i Ulissesa – wszystko bez mrugnięcia okiem. Ale, na Jowisza!, nie mogę – mając przed sobą pachnący, obsypany orzechami, przełożony kajmakową masą puszysty, ponętny piernik – nie wyciągnąć drżącej ręki po najbliższy kawałek i nie pochłonąć go w mgnieniu oka. Tego, zabijcie mnie, nie mogę. Z jednym, rzecz jasna, nie byłoby problemu, ale, Panie Redaktorze, nie w mojej mocy jest poprzestanie na jednym kawałku, więc horror się dopiero zaczyna.
Dokładnie rzecz ujmując, zaczął się tydzień temu, na niedzielnym obiedzie u cioci Anastazji. Po tym pierwszym kawałku był drugi, i trzeci, i – o, ja nieszczęsny! – czwarty… Co było później, nawet nie pamiętam, wiem tylko, że wychodziłem od cioci z blachą sernika z rodzynkami, który ciocia Anastazja zrobiła specjalnie dla mnie. Czyż następny dzień mógł się zacząć inaczej niż od zjedzenia mięciutkiego, wilgotnego serniczka? Blachy serniczka, dodajmy, bo mniejszych kawałków nie uznaję. Co było dalej, nie pamiętam, wiem tylko, że pod koniec dnia kosz na śmieci pełen był pustych opakowań po biszkoptach i lukrowanych piernikach. We wtorek miałem do załatwienia kilka spraw na mieście, więc moje menu przez pół dnia wyglądało dość ascetycznie. Kiedy zatem po powrocie do domu zjadłem trzy talerze naleśników z powidłami i pół babki drożdżowej, całkowicie się rozgrzeszyłem. Gdy jednak chwilę później byłem już po ośmiu paczkach herbatników w czekoladzie i nie czułem się zbyt sprężyście, powziąłem mocne postanowienie, że na tym koniec. Nazajutrz, chyba wskutek wrodzonej przekory, przystąpiłem do dzieła już po śniadaniu. W pobliskiej cukierni pochłonąłem na miejscu, nie kryjąc ukontentowania, jeden tort czekoladowy, a z drugim – nieco większym – doturlałem się do domu. Chwilę zdążył postać w lodówce, zanim ostatni jego okruszek zniknął w moim brzuchu. Sprawa zaczęła się robić poważna, bo tego dnia już ledwo się ruszałem, a spodnie, które dotąd nosiłem na szelkach, zaczęły pękać w szwach. Zdecydowany na rzucenie zgubnego nałogu od następnego dnia, zjadłem jeszcze – rzutem na taśmę – słoik dżemu porzeczkowego, sądząc, że dzięki temu nazajutrz w ogóle nie będę głodny. Oczywiście byłem, byłem wściekle głodny, nawet zanim się obudziłem. I kolejnego dnia także.
Dziś, Panie Redaktorze, mija tydzień, od kiedy sięgnąłem po kawałek piernika. O dzisiejszych wyczynach skromnie zmilczę. Powie Pan, że trzeba wziąć się w garść i położyć kres temu pantagruelicznemu obżarstwu? Och, po stokroć przyznaję Panu rację! Ale jutro jest niedziela i czeka mnie obiad u cioci Hortensji, której kuchnia słynie z prześwietnych babeczek z budyniem…
FANTAZJANO w cukierniczym ciągu