Włamali się w nocy. Psy łańcuchowe spały, żaden kundel nie podskoczył do płotu ani jeden burek nie warknął; żeby któryś wyszczerzył kły – nic. Cała podwórzowa ferajna pchlarzy zeszła na psy. Bogumiła K. słyszała rumor, jakby dźwięk tłuczonego szkła.
– Sąsiad zasadza się na koty, bo mu skubią wędzonkę – pomyślała. Gertruda Z. widziała migające światła.
– Wielebny urządza dyskotekę – burknęła i wróciła do łóżka.
Złodzieje tymczasem rozpruli kasę pancerną, rozbili podwójne dno i przeszukali ukryte szuflady. Wieś szeptała, że proboszcz trzyma w sejfie skarb. I to sprzed wojny. Liczyli na diamenty, perły, pierścionki z topazami. I marzyła im się tiara wysadzana różowymi rubinami, ulubiony klejnot księżnej Matyldy z Carlsruhe (dzisiejszego Pokoju).
PRZEPLATKA
Matylda Wirtemberska była krucha i wiotka, przypominała figurkę z miśnieńskiej porcelany. Brwi czesała szylkretowym grzebyczkiem, a włosy spinała w ciasny kok, tak aby wymykały się z niego spirale. Pamiętała imiona ptaków, wiedziała, jak pachnie rosa, lubczyk i piołun. Zbierała do podołka kasztany i leczyła buki, gdy ich pnie pokryły się liszajem. W brzezinie rosnącej pomiędzy stawami projektowała japońską ptaszarnię. Na pałacowy gościniec podjeżdżały powozy ze skrzyniami ciężkimi od książek. Z Wiednia, Berlina i Paryża przychodziły do ukrytego w lesie Carlsruhe tomy o szogunach i maskach kabuki, historie o lisach, co budzą dusze ze snu, i o ceremoniach Dalekiego Wschodu. Pewnego dnia dostała prezent – purpurowe kimono wyszywane w smoki, wachlarze i kwiaty lotosu. Odtąd, podobna do motyla, snuła się po urojonych ścieżkach parku, przemykała pajęczynami alejek i drepcząc po cienkich kładkach, zaglądała do świątyni-rotundy, którą wzniesiono pośrodku jeziora, na pagórku otoczonym tatarakiem. Parzyła tam herbatę i urządzała przyjęcia dla łabędzi i posągu Apollona.
Mąż Matyldy, wychowany na dworze cara Pawła I w Petersburgu, lubił co prawda sztuki piękne (w Wigilię stroił nawet kontrabas), ale bardziej ciągnęło go do igraszek carskiej arystokracji. Celował do dzików i jeleni albo bawił się w tygrysa po ciemku: „Jeden uczestnik strzelał z rewolweru, inny z dzwoneczkiem czaił się jak tygrys uzbrojony w zatruty sztylet” – jak opisywał takie figle Bolesław Miciński. Do pałacu wracał książę nad ranem, zmęczony pogonią, upojony winem, zakradał się do sypialni. Poruszał się jak węszące zwierzę, ostrożnie stąpał po schodach, omijając skrzypiące deski, a Matylda kuliła się pod pierzyną drobna jak przeplatka – Melitaea phoebe.
Spotkali się na balu. Eugeniusz dobiegał do trzydziestki; odkąd w styczniu 1813 roku rozbił oddziały Napoleona pod Kulmem, matki markiz i hrabianek przyglądały mu się ciekawie. Nie miałyby nic przeciwko takiemu zięciowi. Panny zaś omijały go wzrokiem, bo nawet w mundurze generała carskiej armii konnej wyglądał pokracznie. Tamtej nocy muślinowa suknia Matyldy zaczepiła jego sprzączkę.
– Jestem zgubiony – wyjąkał.
– Pan wybaczy debiutantce, zaraz się wyplączę – powiedziała figlarnie.
– Już się pani nie wywinie.
– Zobaczymy.
Wymknęła się tylko na chwilę. Ledwie skończyła szesnaście lat, znów wystąpiła w bieli, tym razem w kościele. Podczas ślubowania jej diadem z różowymi rubinami osunął się na podłogę.
– To zły znak – wieszczyły siostry ponuro. Nie były one powabne, żadne z nich nimfy, rusałki czy gracje (te wystające brody i pękate nosy pokryte piegami). Odsłaniały przerwy w uśmiechu, nie lubiły pudrów ani zalotów. O cienkich kibiciach raczej nie marzyły, tym bardziej o wyznaniach pod lipą czy inną sosną wejmutką. To Matylda była księżniczką.
Kareta zaprzężona w oldenburgi wyruszyła o świcie. Arolsen żegnało nowożeńców słotą i kłębowiskiem rozczapierzonych chmur. Słońce dobijało się do nich, lecz chmury rozsiały się jak mlecz, zaperzyły niebo i nie wpuściły ani jednego promienia na ulice księstwa Waldeck-Pyrmont. Koła grzęzły w rozkisłym śniegu, konie się zapierały, toteż stangret musiał je popędzać batem. Jechali do pałacu Eugeniusza. Matylda ukryła twarz w kołnierzu peleryny podbitej futrem i słuchała mężowskich opowieści. Mówił jej o przodkach, o Karolu Krystianie Erdmannie, który w nieprzebytych lasach kazał wykarczować osiem krzyżujących się promieniście alei. Opowiadał jak to w gąszczu buków, wybujałych klonów i wściekłych jeżyn, wśród stawów pełnych ropuch i w plątaninie strumieni ze spiętrzoną wodą wyciął gwiazdę chaosu. W nadmiar przyrody wpisał talizman używany przez magów, że w dziczy umieścił siłę przenikającą kosmos, masońską różę wiatrów.
– A więc i tam dotarli różokrzyżowcy – zadumała się Matylda. Znała ich filozofię, przedziwny aliaż hermetyzmu, filantropii i blagi. Nie raz słyszała o spotkaniach weimarskiej loży „Pod Trzema Różami”. Członkowie stowarzyszenia grali z jej ojcem w bilard i celując kijami w kule, dyskutowali o wiedzy tajemnej. Nie ściszali głosu na jej widok, była przecież tylko panną na wydaniu.
Słuchając zastanawiała się, dokąd to Eugeniusz ją zabiera? W jakiej puszczy przyjdzie jej żyć? Czy ona, która bawiła się na dziedzińcach „Wersalu Hesji” (jak nazywano pałac książąt Waldeck-Pyrmont), przywyknie do dziczy?
– Znajdziesz tam amfiteatr, karuzelę i huśtawki – wymamrotał Eugeniusz, jakby czytał w jej myślach i rzucił stangretowi ostre: – Stój!
Dosiadł konia, spiął go ostrogami i ruszył galopem przed orszak.
– Tęskni za głuszą, polowaniami i gildią strzelecką – wytłumaczył ochmistrz, który właśnie zrównał się z powozem.
– Ocali mnie? – spytała młodziutka księżna. Mężczyzna zmarszczył brwi, szukając odpowiedzi.
Książę kochał Matyldę miłością bezwzględną, lecz niestałą (odwiedzał też rezolutną pannę Ferdynandę von Kulisch). Kiedy do pałacu w Carlsruhe przyjechały siostry, Matylda leżała już na katafalku. Umarła 13 kwietnia 1825 roku, w dniu swoich dwudziestych czwartych urodzin.
– Trudny połóg – tłumaczyły damy dworu, ale w folwarkach plotkowano, że poznała smak cykuty.
– W geburtstag odchodzą samobójcy – krakały baby wiedzące.
– Babom to się od razu marzy śmierć z miłości – psioczyli ogrodnicy.
– Wątła była – pochlipywał chłopiec stajenny.
– Nie wątła, tylko nadwątlona, zamęczył ją ten paskudnik – wykłócała się guwernantka (natychmiast ją odesłano, a dziećmi zajęła się córka Fryderyka Schillera).
Księżne podwiązały Matyldzie szczęki, obciążyły talarami powieki i zapłaciły artyście, aby zdjął maskę pośmiertną.
– Niedawno pozowała mi żywa – wycedził Karol Rothe przez zaciśnięte zęby.
Poprosiły też Eugeniusza o diadem z różowymi rubinami. Od pokoleń należał do ich rodu, może któraś z nich pójdzie jeszcze za mąż?
– Tiary nie ma – oburzył się wdowiec. – Wasza siostra zakopała ją w parku, utopiła w stawie albo położyła księdzu na tacę. Taka z niej była świętoszka. – burczał.
Przeszukał wszystkie szafy w dworku porośniętym bluszczem (księżna częściej bywała w tym skromnym domu niż w pałacowych komnatach), przeorał świątynię Apollona, zaglądał do dziur, grzebał przy fundamentach, kazał nawet przenieść rzeźbę boga (może miała jakiegoś wspólnika? – zachodził w głowę). Ale klejnotu nie znalazł. Przepadł. Co było robić, pod sklepieniem rotundy umieścił podobiznę Matyldy, ochrzcił jej imieniem zarośnięte tatarakiem jezioro i ożenił się z dziedziczką fortuny – Heleną von Hohenlohe-Langenburg.
ZNALEZISKO
W sejfie proboszcza nie było ani jednego diamentu. Złodzieje natknęli się tylko na jakieś rysunki i stare projekty.
– To ma być ta fortuna! – żachnął się szef bandy. Porzucili znalezisko i uciekli.
Pożółkłe kartki skrywały pomysły sprzed niemal stu lat. Były tam rzuty i przekroje, schematy nawy głównej i chóru, ciężkie kolumny i cokoły, wzory drzwi i okien, finezyjne rysunki klamek i plafonów przypominających plastry miodu. Pełno tam było zdobień i detali, łuków i podcieni; cała mapa świątyni, prawie pozbawiona kolorów. Gdzieniegdzie tylko prześwitywały wypłowiałe plamy czerwieni – zapowiedź odważnego wnętrza. Szkice przywiózł chyba sam projektant. Może podróżował pociągiem do Oppeln, po drodze przysłuchiwał się dziwnemu językowi, jakim posługiwali się podróżni? Słowa polskie mieszały się tam z niemieckimi. Mężczyzna wytężał słuch, bo chciał uchwycić wątek, lecz wymykał mu się sens, niezmiennie gubił początek lub koniec zdania.
– Muszę złapać trochę śląskiego – postanowił.
Na dworcu czekał na niego wolant. Powożący ukłonił się, podał mu futro – ciężkie, z kapturem – i okrył go baranicą. Długa to była droga, ze trzy mile po dudniących szlakach i wyboistych drożynach. Koła zapadały się w bajorach, grzęzły w kałużach, chybotały się w rowach. Końskie kopyta wyrzucały w górę grudy błota i gliniastej ziemi. Jechali polami, gdzie kostropate sosny ocierały się o gładką korę jodeł. Mijali ugory, mijali nakrapiane wysepkami jeziora aż wpadli do gęstego lasu. Zapachniało dziką zwierzyną.
– Już niedaleko – zawołał kuczer, osłaniając się przed chlaszczącymi po twarzy gałęziami.
– Na takim zagwiździu stanie moja budowla? – przestraszył się architekt. Powożący spochmurniał, ochrypł, słowa uwięzły mu w gardle, widać było, że z trudem łączy sylaby.
– To zagwiździe upodobał sobie król Fryderyk Wielki, zaglądali tu panowie Goethe i Weber – wydukał.
Pasażer zmieszał się, zarumienił i wypuścił z rąk teczkę z rysunkami. Zaczął przepraszać, chciał się wytłumaczyć, gdy usłyszał cichy i dobitny głos furmana. „W grudniu 1740 roku wojska pod wodzą króla Fryderyka II Hohenzollerna wkroczyły na Śląsk, zwycięska bitwa pod Małujowicami w kwietniu następnego roku przesądziła o przyłączeniu tej krainy do Prus. Krainy niekończących się lasów, leżących odłogiem pól i porośniętych perzem zagonów, gdzie chude krowy domagały się kiszonki, konie owsa, a buraki okopów. Chłopi w zgrzebnych płótnach siedzieli na przewróconych do góry dnem korytach, a baby darły pierze, ubijały masło i łajały dzieci. Monarcha zastanawiał się jak nakłoni Brandenburczyków do przeprowadzki na te nieoswojone ziemie. I wysłał na wschód poszukiwaczy bogactw naturalnych, potem z niecierpliwością czekał w Berlinie wieści. Kurierzy przybywali do zamku prawie codziennie i donosili o coraz to nowych odkryciach. W 1753 roku Johann Rehdanz, nadleśniczy z księstwa opolskiego, rozpisywał się o złożach rudy żelaza odnalezionych nad rzeką Segwitz.
– Natychmiast postawić tam huty, świeżarki i odlewnie – zarządził władca – potrzebuję kul, granatów, pocisków i moździerzy. Dyplomacja bez armat jest jak muzyka bez instrumentów.
Szerokim gestem rozdawał król Fryderyk ziemie kowalom i hutnikom, gwoździarzom i nożownikom, bednarzom i cieślom. Zachęcał do wyrębu lasów, do budowania krytych strzechą domów, wznoszenia obór i stodół; przez sześć lat fachowcy pracujący w śląskich fabrykach nie musieli oddawać ni talara do królewskiego skarbca ani żywić pod swoim dachem wojsk maszerujących na front, ani też opiekować się wojennymi rozbitkami. Przede wszystkim byli wolni, sami stanowili o swoim losie. Już w 1755 roku w Kluczborskiej Hucie rozpalono wysoki piec i wytopiono surówkę. W pobliskiej osadzie Friedrichsthal, tam, gdzie stanie budowla, zamieszkali czescy husyci, Saksończycy, przesiedleńcy z austriackiego Śląska i ciekawi nowości z pobliskich Budkowic. Każdej rodzinie przydzielono dom z ogrodem, łąką i trzema morgami roli. Mierniczy wyznaczył tam plac na cmentarz, kaplicę i boisko. Kiedy wybuchła wojna, w pobliskich lasach gwizdały bomby i huczały granaty. Pewnego dnia gruchnęło w samym środku huty, spłonęły odlewnie i magazyny, kobiety wyciągały spod rumowisk swoich mężów i braci, a potem gołymi rękami grzebały ich w ziemi. Z Afryki tymczasem przygnała gorączka, wyschły rzeki, przestały się kręcić koła wodne, ucichł cajnarski młot, stanęły dmuchawki, szlifierki i polerki, morowe powietrze truło i ludzi, i zwierzęta. Panowały głód i nędza, ale przetrwali. I odbudowali hutę”.
Zacinał śnieg. Poruszali coraz wolniej, czasem tylko stangret świsnął batem, konie szły wtedy długim kłusem, aby po chwili wrócić do stępa.
– Zawiozę pana do Carlsruhe. Zamieszka pan w dworku księżnej Matyldy Wirtemberskiej. Mówią, że się otruła – wyjawił kuczer konspiracyjnym szeptem.
Architekt przybył z Monachium. Nie wiadomo, czy studiował w tamtejszej Kunstgewerbeschule (Szkole Rzemiosła Artystycznego), kierowanej przez Richarda Riemerschmidta – sławę z epoki Jugendstilu, ale z pewnością miał talent i wyczucie. Zatroszczył się i o bryłę, i o szczegóły, wprowadził odważne kolory, nie bał się czerni i brązów, czerwień wenecką przeplatał burgundem, złoto kładł obok srebra i śmiało łączył zieleń z różem – jak to robili mistrzowie bizantyjscy. Wymyślił okrągłe okna ciągnące się wzdłuż nawy głównej. Kiedy spojrzeć na kościół z wysokości chóru, wygląda on jak okręt dryfujący na falach. Zanim światło wpadnie do środka, kręci się w bulajach ozdobionych witrażami pana Preckla z Kolonii, chwilę buszuje w ołtarzach bocznych, zdobi mozaiki i sylwetkę Józefa (święty przypomina śląskiego gbura albo zagrodnika). Dopiero po chwili rozprasza się w prezbiterium i przysiada w ławkach dla wiernych.
Projekty zamówił ksiądz Franciszek Ogorek i chronił jak skarb. Nie rozstawał się z kluczem do sejfu, a tuż przed śmiercią dobrze go schował. Czyżby wiedział, że gdy tylko zamknie oczy, jego kościół we Friedrichsthalu (przemianowanym po wojnie w Zagwiździe), zrobią na szaro? Znikną mocne czerwienie i brązy, pospadają złote wieńce, rozmyją się barwne kasetony i tylko pożółkłe kartki papieru będą świadczyć o budowli? Może ufał, że po latach ktoś zechce przywrócić świątyni jej koloryt i dotrze do planów?
ZAGUBIENI
Ścieżka ciągnęła się od ulicy pod las. Najpierw biegła cienką nitką wzdłuż płotu. Kiedy minęła łąkę i pastwisko, poszerzała się i układała w wachlarz. Jedna z odnóg prowadziła do pracowni malarskiej urządzonej w starej stolarni. Jej okna wychodziły na ogród. Rosły tam rododendrony i azalie, barwinek wylegiwał się na otoczakach przy stawie, a winobluszcz wił się po ścianach atelier, wchodził na okiennice, czepiał się rynien, dłużył, prostował i opuszczał przybudówkę, aby dojść do starego domu. Na werandzie siedziała Jolanta Golenia. W purpurowej sukni w motyle przypominała księżną. Skarciła wzrokiem wilczura, bo kręcił się w kółko i gestem zaprosiła mnie do środka. Salon na parterze wypełniły staroświeckie meble, lustra w złoconych ramach, kwadransiaki, pająkowate świeczniki i zasłony z adamaszku, zaś w pokoju na piętrze było jasno. Na dywanie drzemała pręgowana kotka, na ścianach wisiały zdjęcia, a w kącie czekali: Święci Pańscy! Chyba krzyknęłam, bo naraz kocica podniosła głowę i zamruczała.
Stłoczyli się wokół kozy – wysokiej, zrobionej jeszcze przed wojną ze starej armaty. Wyglądali, jakby przyszli z daleka, głodni i zmarznięci. Było ich dziesięcioro – świętych z drewna, zatrzymanych pomiędzy wczoraj i dziś, czekających, aż ktoś ich odczaruje, zdejmie klątwę, przywróci do życia, choćby pomnikowego. Jakiś kustosz z bożej łaski wysmarował ich farbą olejną. Święty Franciszek posmutniał, Alojzy mocno ścisnął dłoń chłopca, którym się opiekuje, Anna poprawiła pożółkły welon, Urban schylił się po ziarno pszenicy, bo spadło na podłogę. Barbara otarła łzę, Antoni złapał się krzyża, Agnieszka wygładziła włosy, Kanizjusz spuścił głowę, rozmarzyła się Gertruda. A Jadwiga położyła rękę na sercu.
– Każdemu świętemu czegoś brakuje – poskarżyła się malarka – Franciszek zgubił aureolę, Jadwiga koronę.
– Dziwne fatum krąży nad okolicą – pomyślałam – ledwie zjawi się tu jakaś księżna, zaraz gubi klejnoty.
Jolanta Golenia zastanawiała się jak naprawić rzeźby z drewna lipowego. Jakich użyć sztuczek: kwasów, botoksów, złotych nici czy laserów. A może wystarczy skalpel i sporo cierpliwości, by centymetr po centymetrze odsłaniać dawne piękno? Nie znała wszystkich tajemnic konserwatorów; odkąd ukończyła krakowską Akademię Sztuk Pięknych, maluje wiersze. Teraz musiała usunąć farbę olejną i pod grubymi warstwami cielistego beżu znaleźć ładnie wykrojone usta Jadwigi, figlarne dołki w policzkach Anny i piegi Franciszka. Nie spieszyła się. Niczym chirurg plastyk skalpelem wygładzała zmarszczki i nacierała drewno mieszaniną rozpuszczalników. Szukała zatraconych rysów. Aż wreszcie ożywiła woskowe postacie, by mogły zaludnić kościół.
Neobarokowy gmach świątyni powstał w ciągu roku. Budowała go całe Friedrichsthal; mieszkańcy zaczynali pracę wczesnym rankiem, kończyli o zmroku, toteż zimą 1921 roku Franz Ogorek mógł dekorować wnętrza. Nie rozglądał się po sąsiedzku: skoro architekta sprowadził sobie z Monachium, to witraże zamówił w Kolonii, a rzeźbiarza znalazł aż w Heidelbergu. Długo rozmyślał o osobach, które zaludnią budowlę. W Starym Testamencie wyszukał światłych proroków i odnalazł królów, słynących z mądrości Dawida i Salomona. Przypomniał też nieprzeciętne i odważne kobiety. Znalazły się tam Ruta prababka Dawida, i królowa Saby Sybilla, która już przed naszą erą zapowiedziała nieszczęścia XX wieku. Jest i Estera. Król Persji Kserkses upodobał ją sobie, wziął do haremu, a potem za żonę, kiedy zaś zawładnęła jego sercem, uczynił królową. To ona ocaliła Żydów przed okrutnym Hamanem. Postacie umieszczono wysoko, tuż pod kasetonowym sufitem. Kłaniają się, pochylają i gestykulują, odnosi się wrażenie, że zbliżają się do ołtarza, ciągną się powoli w tych swoich powłóczystych szatach, wyróżnione nimbami. Głowę Estery zdobi korona – identyczna jak diadem księżnej Matyldy Wirtemberskiej!
ARCHITEKT
Wychował się w słusznym niemieckim domu na przedmieściach Monachium (w pierwszych latach po wielkiej wojnie mieszkali tam artyści i podejrzani ludzie interesu). Jego matka prowadziła sklep z rękawiczkami. Zapinała koszulę na ostatni guzik, a w kołnierzyk wpinała odznakę z podobizną Lenina. Była schludna, ale nie rozrzutna, codziennie zmieniała garsonki: w dni parzyste nosiła zieloną, w nieparzyste brązową w prążki. Umiała cerować rękawy i przenicować ubranie, cienkie włosy strzygła na pazia, a usta malowała fioletową szminką. Wyglądała na wiecznie niezadowoloną z życia. Kłóciła się z praczką i psioczyła na sąsiadkę z parteru, bo sadziła pod balkonem nagietki.
– To kwiaty samobójców – szydziła.
Projektant miał dwóch braci. Rudolf, chłopak o szerokim czole i rozmiarze butów 45, rzadko pokazywał się w domu. Chciał być żołnierzem. Może to wygląd wyznaczył go na wojaka, może do koszarowego życia popchnęły go wygolona głowa, wysunięta żuchwa i odstające uszy – w sam raz pod furażerkę? A twarz Ulricha była konkretna jak dźwig na budowie, jak ciężka maszyna, która porusza się w górę i w dół, czasem tylko zrobi obrót wokół własnej osi. Dziewczyny lubiły jego niebieskie oczy, bladą cerę zaróżowioną od słońca i lekki zarost. Nie miałyby nic przeciwko randkom, ale on stronił od amorów, zaciskał usta i chodził naburmuszony, jakby szukał zaczepki albo planował zamach. Z trzech braci tylko architekt spotykał się z panną, jasnowłosą Sabiną o regularnych rysach, której brwi i rzęsy przybrały odcień bladej, niemalże przezroczystej cery. Nigdy ich nie czerniła, toteż odnosiło się wrażenie, że tęczówki wyłaniają się wprost ze skóry, są szarym akcentem policzków. Wszystko w niej wydawało się doskonałe: prosty nos, wąskie usta w kolorze wypłowiałej maliny, małe uszy i włosy zebrane w ciasny kucyk. A jednak czegoś jej brakowało.
Listy pisała długie, najeżone treścią jak psi ogon dziadami. Donosiła mu o gramofonie, który oddała do naprawy, o wymianie tapet, klejeniu krzesła i obrusie podartym na ścierki. Liczyła wydatki na światło, spisywała worki z węglem, zbierała rachunki za pralnię i wizyty u dentysty, wspominała też o świecach na tort urodzinowy. Niedługo skończę dwadzieścia pięć lat – przypomniał sobie. – Powinienem się ożenić.
Projektant nigdy nie widział fizjonomii tak różnorodnych, ruchliwych i ciekawych jak w Carlsruhe. Wydawało mu się, że się wyrwał z zakładu zamkniętego, z miejsca, gdzie żyli ludzie o twarzach wyblakłych i wypłowiałych albo przeciwnie – zaciętych i aroganckich. Miał wrażenie, że uciekł ze szpitala dla obłąkanych, gdzie personel nakazał pensjonariuszom nosić maski zrobione od jednego szablonu. Na wschodzie nie było kobiet o zamazanych rysach ani mężczyzn o rozbielonych obliczach i matowym spojrzeniu. Oczy Ślązaków – obramowane ciemnymi brwiami i ocienione mocnymi rzęsami – świeciły, policzki płonęły, nosy – każdy inny: z garbem i pękate, spore i zgrabne były jak akcent w muzyce. Rysom brakowało regularności, ale dzięki temu architekt potrafił sobie przypomnieć prawie każdą napotkaną postać.
Sofię zobaczył nad stawem. Oparta o platan paliła papierosa. Czy była piękna? Wyrazista, osobliwa, jakby zmieszana z różnych kultur, zdawało się, że na jej twarzy wschód odszukał zachód, a północ – południe. Próbowała zrobić nadąsaną minę, ale kąciki ust uniosły się i dotknęły dołków w policzkach. W sukience z frędzlami wyglądała jak czarny motyl –Pasyn lucylla.
– Jestem Sofia – przywitała się z udanym dworskim dygiem. – A pan musi być tym architektem.
Spotykali się wieczorami. Kiedy opowiadała mu o nenufarach, mówiła, że to znachorki, które spalono je na stosie jako czarownice. Udało im się wrócić. Unoszą się na powierzchni stawu, tańczą w swoich rozkloszowanych spódnicach. Woda próbuje im wynagrodzić śmierć w płomieniach, chłodzi płatki, zmywa popiół z ramion, studzi rozognione stopy. Sofia znała łacińskie nazwy żuków, koników polnych i much, dużo wiedziała o zwyczajach ważek, tarantul i karaluchów, odkrywała przed architektem tajemnice pająków, ważek i krabów, jakby miała za sobą lekturę dziesięciu tomów Souvenirs entomologiques Jean-Henri Fabre’a. Przyglądał się jej palcom, jak prostowały źdźbła traw albo zwijały w trąbki liście, uczył się splatać sznurki z tataraków, wiązać węzełki i kokardy. Pewnego dnia zaprowadziła go nad rwący potok szumiący pomiędzy omszałymi głazami. Pływały tam ryby w paski.
– Natura podzieliła je na dzwonka, przygotowała na talerz – wyszeptała niskim głosem.
– Żyją naznaczone śmiercią – zamyślił się.
– Jak Matylda.
– Myślisz, że się otruła?
– To ona ją zabiła.
– Kto?
– Ferdynanda. Wrzuciła ją do mrowiska – Sofia zaśmiała się nerwowo, chwyciła mężczyznę za rękę i pociągnęła w stronę pałacu. – Pokażę ci portret.
Do portretu księżna Matylda wybrała sukienkę z czerwonego adamaszku z haftami na rękawach. Deseń pogrubia materię, toteż sprawia ona wrażenie pofałdowanej, mięsistej jak skóra buldoga, natomiast naszyjnik z pereł zlewa się z szyją, całkiem białą, jakby rozjaśnioną sokiem z cytryny (a może pozbawioną krwi?). Z kolan zsuwa się czarny jedwabisty szal (szczęśliwa mężatka zasłania się kirem?). Obok Matyldy stoją dzieci, blade jak ona. Maria pozuje w przybrudzonym fiolecie, Eugeniusz wystroił się w garnitur o kolorze głębokiego granatu. Tło jest zielone, brązowe i grafitowe, zbudowane z drzew i nocy bez gwiazd. Karol Rothe namalował ten portret niedługo przed śmiercią księżnej.
– Przeniosę barwy z obrazu do mojego kościoła – postanowił architekt i pobiegł do księdza.
– Purpurowy kościół? – skrzywił się Franz Ogorek. – Pan oszalał. Co ja powiem wiernym? Że zainspirowały mnie domy schadzek? – złościł się.
– Wystarczy pretekst. A gdyby kościół otrzymał wezwanie Serca Pana Jezusa?
– Bazylika Sacré-Coeur jest biała.
– Widocznie francuskie serca są bezbarwne, nie to, co śląskie: ogniste i krwiste – wykłócał się młodzieniec. – Planuję też fiolety, brązy, granaty. I złoto. Ono wydobędzie blask z burgundów, ujarzmi je i zamknie w obramowaniu.
– W niedzielę wygłoszę kazanie o sercu Zbawiciela – skapitulował ksiądz i uśmiechnął się chytrze.
Babka malarki Jolanty Goleni, tej która budziła zapaćkane farbą olejną rzeźby, miała na imię Sofia. Urodziła się we Friedrichsthalu (dzisiejszym Zagwiździu) w 1902 roku. W latach dwudziestych, kiedy z Monachium przybył architekt, pracowała w pałacu w Carlsruhe. Czytała tam romanse starej, niedowidzącej księżnej Aleksandrze. Gawędziła o świetlikach i pszczołach ukrytych w dziuplach, o chrabąszczach, żukach i o rybach podzielonych paskami na dzwonka.
– Pamiętam bajki omy o perkozach i kaczeńcach – wspominała Jolanta Golenia – Niekiedy wracała myślami do pałacu, malowała słowami wnętrza, kolory i aurę tego miejsca. W kościele sadzała mnie na kolanach, ożywiała proroków i świętych, a pewnego dnia zdradziła, że Estera nosi diadem księżnej Matyldy Wirtemberskiej.
*
Zagwiździański Kościół Serca Jezusowego pochodzi z lat dwudziestych ubiegłego wieku; budowniczy Franz Ogorek pasjonował się sztuką. Cenił secesję, szczególnie tę późną, pozbawioną ckliwych motywów, skupioną na prostej, niemal geometrycznej formie, ożywioną wyrazistymi kolorami. Po śmierci księdza (powojnie przemieniło go we Franciszka Ogórka), w latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia, zaledwie trzydzieści lat po ukończeniu wystroju budowli, kościół zeszpecono. Czerwień wenecką zrobiono na szaro, przemalowano twarze świętych i zapaćkano pozłacane świeczniki. Gzymsy pokryto szlagmetalem, zdarto pozłacane wieńce laurowe, zafarbowano postacie apostołów i proroków. Secesja zniknęła ze świątyni. Dopiero na początku XXI wieku któryś z księży proboszczów się obudził i zatrudnił do remontu miejscową malarkę, Jolantę Golenię. To ona poszukiwała oryginalnych barw, zaglądała pod lampiony, odsuwała ławki, szperała w niszach i wymiatała kąty. Pewnej nocy przyszli jej z pomocą złodzieje. Nocą wtargnęli na parafię i splądrowali kasę pancerną. Szukali diademu księżnej Matyldy, a natknęli się na pożółkłe szkice. Porzucili rysunki i uciekli. Malarka przyglądała się projektom i przywróciła wnętrze z początku ubiegłego wieku. Odnalazła klejnot.
AGNIESZKA KANIA