Leśniczówka Pranie leży nad Jeziorem Nidzkim. Obok znajduje się tylko jeden, niewielki dom, w którym lato spędzał Mieczysław F. Rakowski z żoną, wiecznie uśmiechniętą i serdeczną Elą Kępińską. Oboje bywali gośćmi w naszej Oberży.
Nieco dalej od Prania leży niewielka wioska Krzyże (nim. Kreuzofen), w której chętnie spędzali lato artyści warszawscy. Wśród pierwszych, którzy pojawili się w Krzyżach i okolicy byli pisarze Ziemowit Fedecki i Igor Newerly (Archipelag ludzi odzyskanych), poeta Konstanty Ildefons Gałczyński oraz malarz Andrzej Strumiłło, który zamieszkał tam w 1953 roku i powtarzał: „Senne Krzyże są sposobem na życie”.
Po nich pojawili się artyści z kręgu STS-u czyli Studenckiego Teatru Satyryków. Oprócz najbardziej chyba znanej – za sprawą piosenek o Mazurach, Agnieszki Osieckiej (Na całych jeziorach Ty) bywali tam m. in. Andrzej Wajda, Jerzy Gruza, Jerzy Markuszewski, Jerzy Putrament, Edward Stachura (Jak mi było na Mazurach), Marian Brandys, Wojciech Siemion, Jan Tadeusz Stanisławski, Jacek Janczarski, Andrzej Drawicz, Krystyna Sienkiewicz (Wolę Krzyże niż Paryże), Maryla Rodowicz, Bohdan Łazuka, Daniel Olbrychski, Seweryn Krajewski, Stan Borys, Wojciech Młynarski, Jan Pietrzak i wielu, wielu innych. Po nich przyjechali inni, a Krzyże od czasów STS-u zmieniły się bardzo, co Osiecka skwitowała w wierszu: „Zabierz mnie stąd na litość boską, bo to już nie są te Mazury […]”.
Niektórzy kupili domy i mieszkali tam sporą cześć roku: wśród nich Olga Lipińska (w naszej „Złotej Księdze” wpisała: „Najlepsza kuchnia w Polsce”), Andrzej i Maria Jareccy oraz Zofia i Jurek Markuszewscy, którzy spędzali na Mazurach czas od wiosny do jesieni.
Przez Kassów, w Praniu poznaliśmy wiele osób związanych z Krzyżami. Wielu z nich często przyjeżdżało do nas – nie tylko do Oberży by zjeść, z niektórymi z nich się zaprzyjaźniliśmy. Tak było z „Markuszami” – Zosią i Jurkiem Markuszewskimi. Oboje chętnie u nas bywali (ale też gościli nas w swoim domu), lubili „wyrwać” się z Krzyży, a Zosia w naszej oberżowej „Złotej Księdze” wyznała nawet: „Dobrze, że jesteście – świat się dzięki wam poszerzył. Z. Góralczyk-Markuszewska 25 sierpnia 2000”.
Na ganku Oberży lub wewnątrz, przy stoliku z czerwoną kanapą (to było ich ulubione miejsce), mieliśmy z Markuszami wiele miłych i ciekawych spotkań. Oboje byli zawsze pełni radości. Jurek, który był reżyserem, twórcą i głównym animatorem STS, a potem słynnego ITR-u, czyli Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego (autorskiego magazynu satyrycznego Programu III Polskiego Radia) był smakoszem („Bardzo lubię jeść i nie znoszę się odżywiać”), cudownym opowiadaczem i „sypał” historiami i dykteryjkami z „dawnych” czasów i nie tylko. Był też niezłym kucharzem. Zosia była artystką, zajmowała się scenografią i ceramiką. Pełniła także funkcję wiceprezesa zarządu Stowarzyszenia „Leśniczówka Pranie” i organizowała tam wystawy. Na jednej z nich, oprócz jej własnych prac (w Krzyżach miała pracownię z piecem do wypalania ceramiki) znalazły się także dzieła Wandy Sobczyńskiej, Barbary Hanuszkiewicz, Marii Jareckiej, Katarzyny Stankiewicz oraz moje (wystawiałem martwe natury – oleje i fotografie).
Pranie w ramach letnich koncertów gościło wielu wybitnych poetów, pisarzy, muzyków oraz aktorów. W sierpniu 2000 roku było to „okazyjne trio”: Grzegorz Turnau, Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat. Po udanym występie wszyscy – wraz z żonami i dziećmi, pojawili się w Oberży i od tego czasu często – choć już nie jako „trio” – wracają do nas, więc wkrótce się zaprzyjaźniliśmy. Podczas jednego z pobytów Grzegorz, obserwując kota smacznie śpiącego obok, na „słynnej” czerwonej kanapie, napisał w „Złotej Księdze” wiersz:
Gdy mnie spytają aniołowie
Czy dobrze żyłem jako człowiek
i czy w reinkarnację wierzę
i chciałbym wrócić jako zwierzę
by jeszcze raz się z życiem mierzyć
czy też już raczej wolę nie żyć –
to bez wahania im odpowiem:
chciałbym być kotem
w Kadzidłowie.
G. T., 4 VII 2010
Wśród ludzi pióra, którzy nas odwiedzali – i odwiedzają, jest Kazimierz Orłoś – pisarz, którego książkę Cudowna melina, wydaną w 1973 roku przez „Kulturę” paryską i przeszmuglowaną do Polski (gdzie była na indeksie) potajemnie czytałem, wówczas jeszcze jako student. Ponad ćwierć wieku później wielką dla nas przyjemnością było gościć autora z żoną – śp. Teresą, a w efekcie zaprzyjaźnić się. Kazimierz z Teresą całe lato spędzali w swoimi niewielkim domu, w spokojnej wiosce na uboczu, tuż obok malowniczej rzeki Krutyni (to kilka kilometrów od nas, a więc także zaliczają się do sąsiadów). Dobrze się dogadywaliśmy, zwłaszcza na temat ochrony przyrody i krajobrazu Mazur (wspólnie wypowiadaliśmy się w kilku programach telewizyjnych, pisaliśmy artykuły, a w 2005 roku Kazimierz i ja odebraliśmy w Warszawie „Nagrodę Zielonego Liścia” – przyznawaną osobom, które przyczyniły się do promowania i realizacji programu ekorozwoju na obszarze Zielonych Płuc Polski).
Oboje lubili siedzieć na naszym ganku, a ulubieńcem Kazimierza był nasz pies Irtysz. Podczas jednego ze spotkań, w sierpniu 2002 Kazimierz poprosił o naszą „Złotą Księgę”, do której wpisał… opowiadanie, legendę, którą nam zadedykował (później ukazała się drukiem – najpierw w gazecie, potem w książce).
Opowiadania mazurskie
KAZIMIERZ ORŁOŚ „LEGENDA O IRTYSZU”
Danucie i Krzysztofowi Worobcom
Było to w czasie jednej z ostatnich – prawdziwych zim, kiedy już w grudniu przychodzą zawieje, a jeziora skuwa lód. Śnieg padał od kilku dni. Tak gęsty, że widzieliśmy tylko białą ścianę naokoło domu – z któregokolwiek okna wyglądaliśmy. Odcięło nas od świata! Drogi nieprzejezdne. Zaspy, zaspy. Białe płatki nieprzerwanie leciały z nieba – wielkie jak małe talerzyki. W ciszy, bezszelestnie.
Tak było przez tydzień. A potem nagle zaświeciło słońce – wyjrzało niebo. Wyszliśmy na ganek. Wszędzie biało – białe pola, łąki, skraj lasu. Oczy zaczęły łzawić od patrzenia na śnieg. Zastanawialiśmy się, jak odkopać ścieżkę do drogi? I wtedy, niespodziewanie, niewielka zaspa niedaleko ganku poruszyła się. I skoczyła w naszą stronę. Zastygła na chwilę i znów skoczyła. Przysuwała się coraz bliżej. Gdy była bardzo blisko, przestała się poruszać. Zobaczyliśmy mały trójkąt – trzy ciemne punkty. Dwa wyżej, blisko siebie i jeden, większy – niżej. Patrzyliśmy zdziwieni na zaspę – ona na nas. Do chwili, gdy zaskomlała.
Tak, to był pies! Jak ulepiony ze śniegu. O tak białym futrze, że na tle zasp niewidoczny. Ten trójkąt to były jego oczy i nos! Przypominał białego wilka.
Skąd przywędrował? Na pewno ze wschodu – przemykając przez wszystkie strzeżone granice. Niewidzialne w śnieżnych zadymkach. Niektórzy mówili, że jest znad Bajkału – inni, że znad Morza Białego, zza Uralu, z Gór Kaukazu, z Inguszeti, Iczkerii, Gruzji?
Nie wiemy. Czasem, w księżycowe noce, wyje unosząc biały łeb. Może tęskni za wilczymi braćmi? Za przestrzenią tamtych pół, łąk, dolin? Górskich przełęczy? Nie wiadomo. Został z nami. Nazwaliśmy go Irtysz. I tylko zimą, gdy zdarzy się śnieżna, boimy się, że zniknie. I pobiegnie z powrotem na wschód: w stronę Bajkału, Morza Białego, Uralu, Inguszeti, Iczkerii. W wilczej wędrówce, dalej i dalej, przepadnie w białej zadymce.
Kazimierz Orłoś
KRZYSZTOF A. WOROBIEC