Rysunkowe wspominki wędrującego ogrodnika: w całych Austro-Węgrzech – u nas, w galicyjskich stronach kraju, rzecz jasna tak samo, znam to drzewo choćby z Tarnowa i Przemyśla – sadzono, wiek temu z okładem, odmianę niewielkiej wiśni o drobnych, połyskliwych listkach, szczepioną wysoko, „na pniu” jak to mówią ogrodnicy, o koronce tak regularnie kulistej jakby ją kto co i rusz sumiennie przystrzygał. A jej właśnie strzyc nie trzeba, ona tak rośnie sama z siebie. Dla botanika to mieszaniec ogrodowej wiśni, może na przykład jakiejś starej „szklanki”, czyli wiśni, której sok nie poplami, jak sok innych wiśni, ubrania, z dziką, krzaczastą wisienką stepową – ta druga u nas w naturze coraz rzadsza, ale im dalej na południowy wschód kontynentu, to już pospolitsza (tę hybrydę nazwałem kiedyś wiśnią osobliwą, bo po łacinie to Prunus eminens).
Przed tygodniem zobaczyłem taką kulistą wiśnię w Gołuchowie, w parku ukształtowanym w XIX wieku przez Jana Działyńskiego. Stanęły mi wtedy w pamięci podobne drzewa, jakie napotykałem w 2003 w Siedmiogrodzie (to w moich rysunkowych notatkach, z okolic Alba Iulia). Bo Prunus eminens pełniła w habsburskiej monarchii – tak sobie myślę – wyjątkową rolę: była kwintesencją regularności i ordynku, urzędniczych i koszarowych cnót, i z tego powodu sadzono ją wszędzie, a już szczególnie przy „amtach”, koszarach i na rynkach. Rosły w jednakowych, zadekretowanych odstępach, jakby guziki i zapinki cesarsko-królewskiego szamerowanego munduru, który miał przykryć wszelką rozmaitość krajobrazów ogromnego kraju. Gdziekolwiek się wtedy człowiek w miastach tego rozległego państwa obrócił, napotykał stojące szeregami, jak straże, kuliste wiśnie.
Zauważyłem je w Alba Iulia, chyba przed magistratem, a potem i w Sighişoarze: na sztywnych nogach, z wielkimi, kulistymi głowami, uwolnione już od stu lat od służby, od obowiązków i urzędowego sznytu. Zapamiętałem ich sylwetki, ciemne kule, nie do końca wyraźne dla oka, bo to było wcześnie, z samego rana; stały wzdłuż wyłożonego połyskliwymi od rosy granitowymi płytami chodnika – jak niegdyś w miastach i miasteczkach całej monarchii.
Teraz ten austro-węgierski uniform – już niedopięty, z wyszczerbionymi guzikami – widać jeszcze to tu, to tam, od Adriatyku po Karpaty, przed ratuszami, przy piaskowo żółtych – a może ten kolor tylko mi się roi? – budynkach prokuratur i sądów, aresztów i koszar.
JAKUB DOLATOWSKI