HOME

Straszne skutki konferencji w Instytucie Maxa Plancka

Przez kilka lat jeździłem regularnie każdej zimy do Garching pod Monachium, aby uczestniczyć w bożonarodzeniowych konferencjach organizowanych przez mieszczący się tam Max Planck Institute for Physics and Astrophysics. Instytuty Maxa Plancka różnych naukowych specjalności znaleźć można w wielu niemieckich miastach. Monachijski zajmował się między innymi astrofizyką czarnych dziur, co jest moją naukową specjalnością. Należał wtedy, i należy dzisiaj, do światowej czołówki. W roku 1991 rozdzielił się na trzy samodzielne instytuty, w tym Max Planck Institute for Extraterrestrial Physics. Reinhard Genzel, jego dyrektor, został w roku 2020 nagrodzony Noblem z fizyki za precyzyjne wyznaczenie z dokładnych obserwacji, że masa obiektu Sagittarius A* (dalej w skrócie SgrA*), czyli czarnej dziury w centrum naszej Galaktyki, jest 4.3 milionów razy większa od masy Słońca.

Tego samego roku Nobla z fizyki dostała Andrea Ghez, także za wyniki obserwacji SgrA*, oraz Roger Penrose — jego nagroda była pierwszym Noblem przyznanym za teoretyczne osiągnięcia dotyczące teorii względności Alberta Einsteina. Penrose dostał nagrodę za ścisły matematyczny dowód, że jeśli w czasoprzestrzeni kolapsującej materii występują „powierzchnie złapane”, a grawitacja materii zawsze „przyciąga” materię do siebie (przypominam: w„ciemnej energii” grawitacja odpycha), to w wyniku kolapsu, w skończonym czasie musi tworzyć się osobliwość, w której kolapsująca materia wypada z Istnienia, kończy swój ontologiczny byt! Wbrew powszechnemu nieporozumieniu, które wywołał Komitet Noblowski nieprecyzyjnym sformułowaniem swego werdyktu, Penrose nieudowodnił, że z teorii Einsteina wynika powstawanie czarnych dziur. Sam Penrose prostował to nieporozumienie wielokrotnie, na przykład w długim wywiadzie dla „Guardiana” tuż po otrzymaniu nagrody.

Friedrich Meyer i jego żona Emmi Meyer-Hofmeister byli profesorami w Garching. Sformułowali kilka idei, znanych i cenionych przez ekspertów, jako fundamentalne aspekty teorii niestacjonarnych dysków akrecyjnych wokół białych karłów. Często ich odwiedzałem, przyjeżdżając do Garching z Kopenhagi, gdzie byłem profesorem w Nordita. Chyba w roku 1992, Friedrich poprosił, abym przed bożonarodzeniową konferencją, która miała trwać od środy do czwartku 16-17 grudnia, wygłosił w poniedziałek i wtorek 14-15 grudnia cykl wykładów o teorii dysków akrecyjnych wokół czarnych dziur dla jego współpracowników i studentów. To miały być cztery dwugodzinne wykłady, rano i po południu, czyli łącznie osiem godzin lekcyjnych — „prawdziwych wykładów, kredą na tablicy”! Z radością się na to zgodziłem — choć bowiem przygotowanie ośmiu godzin takiego trudnego wykładu oznaczało co najmniej dwa tygodnie solidnej pracy, wiedziałem, że jego wygłoszenie będzie dla mnie ogromną przyjemnością, o traumatycznym natężeniu.

Starannie zaplanowałem podróż. Wybrałem pociąg a nie samolot, z powodu walizek, w które w drodze powrotnej zamierzałem zapakować prezenty dla żony Henryki oraz dzieci Weroniki i Tomasza — prezenty liczne, duże i ciężkie — zakupione w ramach monachijskiego Christmas Shopping. Monachijskie przedświąteczne zakupy są równie wstrząsającym zjawiskiem, jak londyńskie, paryskie i nowojorskie. Podróżowanie pociągiem z kilkoma dużymi walizkami nie było natomiast wtedy żadnym problemem, gdyż na każdym dworcu pracowali bagażowi. Zaplanowałem, że najpierw pojadę popołudniowym pociągiem z Kopenhagi do Hamburga. Tam się przesiądę w nocny ekspres Hamburg-Monachium. Zgodnie z tym planem, w hotelu w Garching powinienem być już w piątek 11 grudnia przed obiadem. Piątkowe popołudnie i całą sobotę przeznaczę na zakup świątecznych prezentów. W niedzielę będę odpoczywał w hotelu, przeglądając ostatni raz notatki do wykładów.

Z początku, w moim dokłądnym planie wszystko się krok po kroku udawało. Już w sobotę wczesnym wieczorem stały w hotelowym pokoju w Garching dwie duże walizy i kufer zapakowane prezentami i gotowe do kolejowej podróży Monachium-Hamburg-Kopenhaga za tydzień. Najważniejszą sprawę prywatną już załatwiłem. Następnego dnia, w niedzielę, mogłem się zająć wykładem. Ale postanowiłem pójść od razu, jeszcze tego sobotniego wieczoru, na małą kolację do mojej ulubionej włoskiej restauracji niedaleko hotelu. Tak też zrobiłem. Wracałem z restauracji, gdy było już ciemno. Nie zauważyłem lodu na chodniku, poślizgnąłem się i upadłem. Poczułem ostry ból w prawym nadgarstku, łokciu i obojczyku. Wstałem o własnych siłach i wróciłem do hotelu.

Od razu zasnąłem, bo byłem już bardzo zmęczony. Obudziłem się nagle o drugiej w nocy. Cała ręka bolała mnie okropnie. Zadzwoniłem do hotelowej recepcji, powiedziałem, że złamałem rękę, że bardzo mnie boli i że proszę o pomoc.

— Czy złamał pan rękę w naszym hotelu?

— Nie. Na ulicy. Poślizgnąłem się na ulicy i upadłem.

Recepcjonistka nawet się nie wstydziła swego pełnego ulgi westchnienia. Dobrze rozumiałem, skąd ta ulga: nagrała właśnie dowód, że hotel nie ponosi winy za mój wypadek.

— Panie profesorze, dzwonię po taksówkę do współpracującej z nami firmy. Taksówkarz zawiezie pana do dużego szpitala w centrum Monachium i zaprowadzi prosto do gabinetu lekarza pogotowia.

Jechaliśmy przez śródmieście zupełnie puste o tej porze, ale okryte śniegiem, w feerii bożonarodzeniowych świateł. Było czysto, cicho, jasno i pięknie. W pokoju dyżurnych pielęgniarzy pogotowia było ich dwóch. W zestawie tworzyli dość komiczną parę. Pierwszy wyglądał jak stereotyp niemieckiego oficera Waffen-SS z propagandowych plakatów III Rzeszy — wysoki, szczupły blondyn o pięknej, silnej, męskiej twarzy; nietzscheański Übermensch. Drugi miał także stereotypowy wygląd — nowojorskiego Żyda. Był nim zresztą naprawdę. Nosił kippę. Przyjechał do monachijskiego szpitala na studencką praktykę, akurat kończył w Nowym Jorku medycynę.

Zaczęli od rutynowego wywiadu po angielsku: imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia. Gdy odpowiedziałem „Chełm”, nowojorczyk spojrzał na mnie, wyraźnie zaciekawiony:

Ten Chełm? Ten, o którym tak wiele pisał Isaac Bashevis Singer?

— Tak. Ten Chełm.

— Uwielbiam chełmskie szmoncesy, znam je wszystkie. O Mietku Goldbergu, o doktorze Poznańskim, o dwóch krawatach, o budowaniu w Chełmie mykwy. Przepraszam za osobiste pytanie. Czy jest pan Żydem, profesorze?

— Tak, jestem Żydem.

Nie mogłem odpowiedzieć inaczej. Po pierwsze, czułem, że przecząca odpowiedź sprawiłaby mu ogromną przykrość. Zresztą w obecności jego kolegi, Übermenscha z kwadratową szczęką i na dodatek właśnie tu, w tym Monachium — „chciałem” być Żydem. Po drugie, i tak by nie uwierzył przeczeniu. Ktoś, kto się nazywa Abramowicz i urodził w Chełmie nie może „nie być” Żydem! Zwłaszcza, gdy w dodatku jest uniwersyteckim profesorem fizyki teoretycznej. „Fizyka to nie jest zawód. To jest narodowość”, napisał Henryk Grynberg w nominowanym do nagrody Nike Memorbuchu, opisując antysemickie czystki na polskich uniwersytetach w roku 1968.

Wreszcie, po trzecie, choć jestem Polakiem, rygorystycznie wychowanym w tradycyjnej rzymsko-katolickiej rodzinie, to przecież według Halachy, czyli autorytatywnej wykładni prawa Mojżeszowego, ja jestem Żydem naprawdę i to wcale nie z tego powodu, że po ojcu noszę niewątpliwie żydowsko brzmiące nazwisko Abramowicz. Ojciec mojego ojca, pierwszy z mych dwóch dziadków, Jan Abramowicz, pojawił się w życiu mojej babki przelotnie, jak niebieski ptak. Nic o nim pewnego nie wiem, nie widziałem nigdy choćby jego zdjęcia. Babka nigdy mi niczego o nim nie opowiadała. Może był Żydem, może nie. Ale i tak to nie ma znaczenia, bo według Halachy żydostwo dziedziczy się po matce, nie po ojcu. Moja matka była z domu Żółcińska. To dobre nazwisko starej, rycerskiej szlachty. Szlachectwo jej ojca, mojego drugiego dziadka, Mieczysława Żółcińskiego, zostało bardzo wnikliwie sprawdzone przez wyspecjalizowaną w tych kwestiach carską komisję, gdy dziadek w roku 1902 starał się o przyjęcie do elitarnej szkoły oficerskiej w Sankt Petersburgu (Павловское военное училище)

Witkacy wstąpił do tej samej szkoły w trochę ponad dziesięć lat później po moim dziadku, a Jarosław Iwaszkiewicz opisał w ślicznej książeczce Petersburg jego trudności w przedłożeniu dokumentów potwierdzających szlachectwo. I mój dziadek, i Witkacy, zrobili sobie fotograficzne portrety wielokrotne. Portret Witkacego, późniejszy o ponad dekadę od portretu mego dziadka, stał się powszechnie rozpoznawalną ikoną polskiej kultury. Żółciński od razu po ukończeniu szkoły oficerskiej wyjechał, w randze kapitana, na wojnę japońską. Za okazane w boju męstwo dostał order Świętego Równego Apostołom Księcia Włodzimierza (z mieczami). Został ciężko ranny szablą w głowę i leczył się długo w wojskowym szpitalu w Carskim Siole, gdzie poznał Marię i Anastazję Nikołajewne, córki cara Mikołaja, które organizowały tam pracę pielęgniarek. Ma z nimi, oraz innymi rannymi oficerami, piękne sepiowe zdjęcie, zrobione przez nadwornego fotografa: na zdjęciu mój dziadek Żółciński delikatnie trzyma swą rękę na ramieniu Anastazji. Miał z nią platoniczny romans — wiadomo, że on pisał dla niej wiersze (po francusku), a ona podarowała mu w zimie bukiecik jego ulubionych konwalii, z uroczym, odręcznie pisanym, bilecikiem.

Kapitan Mieczysław Żółciński ożenił się z Marią Rothejmówną, pochodzącą z rodziny dość zamożnych, całkowicie zasymilowanych, warszawskich Żydów. Jego córka, капитанская дочка, czyli moja matka Anna Żółcińska, miała zatem żydowską matkę.

Rozmyślałem o tym, gdy obaj pielęgniarze, Übermensch i nowojorski Żyd, wnikliwie oglądali moją rękę w świetle silnej, chirurgicznej lampy:

— Chyba złamana. Trzeba zadzwonić i obudzić panią doktor.

Zadzwonili i po chwili przyszła pani doktor w błękitnym lekarskim kitlu, ledwie narzuconym na nagie ciało. Obejrzała rękę, dała przeciwbólowe tabletki i wysłała na prześwietlenie na drugim końcu korytarza. Kiedy wracałem, zauważyłem, że ręka już od dawna mnie nie boli. Czułem okropny wstyd. Wyobrażałem sobie bowiem, że piękna pani doktor, w której byłem już, rzecz jasna, szaleńczo zakochany, ledwie rzuci okiem na przyniesione przeze mnie rentgenowskie zdjęcie i powie z niedbałą obojętnością: „Nic panu nie jest. Jak pan wróci do hotelu, proszę wziąć dwie aspiryny i pójść do łóżka. Jeszcze się pan zdąży trochę przespać do rana”. Podałem jej zdjęcie, które umieściła w przeglądarce na ścianie. Długo je badała ze skupioną, profesjonalną, uwagą i taką wydała diagnozę

— Duże złamanie, ale ładne, bez przemieszczeń. Wszystko jasne, od razu zakładamy gips.

Pielęgniarze zmieszali składniki, przygotowując gipsową masę.

Opatrunek sięgał od czubków palców aż powyżej łokcia. Gips szybko twardniał. Miał śliczny, optymistyczny, bardzo jasnoniebieski kolor. Nigdy takiego wcześniej nie widziałem. Pani doktor skończyła gipsowanie, napisała krótki opis wykonanych w nocy zdjęć, badań i zabiegów dla informacji mojego duńskiego lekarza i wróciła do siebie, zostawiając mnie pod opieką pielęgniarzy na półgodzinną obserwację. Opowiedziałem im wtedy mój ulubiony chełmski sznonces.

 

Mietek Goldberg mieszkał w Chełmie, był drobnym przedsiębiorcą, prowadził interes import-eksport. Szło mu całkiem nieźle. Ale zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że firma mogłaby przynosić znacznie wyższe zyski, gdyby jego własny wygląd nie odstraszał wielu potencjalnych kontrahentów. Mietek Goldberg był bowiem koszmarnie brzydki, wyglądał wprost okropnie. To go bardzo martwiło. Modlił się więc często i żarliwie w synagodze, w domu a nawet w swoim kantorku o to, by jego twarz się choć trochę zmieniła. I jego modlitwy zostały wysłuchane. Pewnej nocy przyśnił się Mietkowi anioł Gabriel:

— Goldberg, zamiast tak bez przerwy narzekać, to ty sobie zrób operację kosmetyczną w klinice doktora Poznańskiego na Hrubieszowskiej. Załatwimy wszystko tak, byś dostał dużą zniżkę. Mamy na to w Niebie swoje sposoby.

Operacja udała się znakomicie. Kiedy zatopiony w dziękczynnej modlitwie Mietek wyszedł z kliniki nie zauważył nawet, że jest już na ruchliwej ulicy Hrubieszowskiej. Od razu przejechała go ciężarówka. Znów oszpecony, krwawiący z licznych ran, leżał na jezdni. W jego głowie krzyczała skarga:

— Boże, dlaczego mi to zrobiłeś?!

Na to otwarły się niebiosa i głosem z wichru (Hi 38.1) odpowiedział Pan:

— Goldberg?! To ty?! Nie poznałem cię.

 

Taksówkarz odwiózł mnie do hotelu w Garching. Akurat zdążyłem na późne niedzielne śniadanie. Ręka mnie już zupełnie nie bolała. Po śniadaniu zadzwoniłem do Friedricha z wiadomością, że nie będę mógł dać wykładów przy tablicy jutro i pojutrze, ponieważ złamałem prawą rękę. Powiedziałem, że w szpitalu w Monachium założyli mi gips i dali silne leki przeciwbólowe.

— Marku, nie ma sensu, abyś zostawał dłużej w Monachium. Dość już wycierpiałeś. Wracaj jeszcze dziś do Henryki samolotem. Wiem, że miałeś wracać pociągiem, ale przecież teraz jest to zupełnie nierealne.

Już tego popołudnia leciałem business class do Kopenhagi. Drinki piłem lewą ręką, ale gdy podano solidną kolację z trzech dań, stewardessa Lufthansy przyklęknęła obok mojego fotela:

— Będzie panu niewygodnie jeść samą tylko lewą ręką. Nakarmię pana.

Od razu zaczęła grać żartobliwą rolę troskliwej mamy czteroletniego niejadka:

— Jeszcze jedna łyżeczka za ciocię Emmi… i jeszcze jedna za wuja Freda…

Włączyłem się bez oporu w jej psotę, choć wcale nie miałem ochoty na żarty. Byłem bezradnie bierny, przygnębiony, rozgoryczony i zasmucony swą sytuacją. Ten nastrój nie dotyczył ani trochę mojej złamanej ręki — był ogromnym żalem za bezpowrotnie i niesprawiedliwie straconą okazją na ośmiogodzinny, bożonarodzeniowy, wykład u Maxa Plancka w Monachium, który jak najstaranniej obmyśliłem we wszystkich szczegółach.

Na lotnisku w Kopenhadze czekała Henryka z naszymi nastoletnimi dziećmi. Przygotowała je na moje entrée:

— Najpierw dwie stewardessy będą pchały dwa wózki pełne walizek, a za nimi, prowadzony przez trzecią, kroczył będzie triumfalnie wasz ojciec w swym o wiele za dużym i pogniecionym Stetsonie, który on uważa za szczyt elegancji. Dziś jego dodatkową ozdobą jest złamana ręka w niebieskim gipsie, zawieszona, jak go znam, na eleganckim temblaku. Na pewno znalazł sposób, aby gdzieś po drodze kupić taki temblak. Zapamiętajcie, dzieci, na całe życie: jak łamać ręce, to tylko podczas konferencji w Instytucie Maxa Plancka w Monachium!

MAREK ARTUR ABRAMOWICZ

 Fragment. Z tomu „Urania” (w przygotowaniu).

Spod powieki (F)

Wtorek, 14 stycznia

Sygnalizuję ukazanie się książki, napisanej na podstawie doktoratu, którego byłem recenzentem (promotor: Aleksander Nawarecki), a której temat budzić będzie zapewne pytania i kontrowersje: Michał Nikodem, Dentomachia. Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacji u dentysty. Słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2024. Zachęcam do lektury, a autorowi gratuluję publikacji i namawiam na założenie Instytutu Stomatopoetyki, który powinien łatwo znaleźć podstawy finansowe w obecnym czasie mody na ujęcia interdyscyplinarne i na dialog różnych nauk. Dentomachia ukazała się w prowadzonej przez Tadeusza Sławka serii wydawniczej „ars medica ac humanitas”, która ma taki właśnie charakter. Początek został zrobiony.

Środa, 15 stycznia

Dobra rada Grzegorza Rosińskiego: „Świat trzeba sobie wyobrazić. Zamykam oczy. I wtedy widzę. Radziłem to studentom w Szwajcarii – zamknijcie oczy, zobaczycie cały świat inaczej. Świat po swojemu, nie tak, jak go widzi kolega czy ktoś inny. Nie rozumieli” („Gazeta Wyborcza”, 13 sierpnia 2024).

*

Spod powieki czytam w medytacji męki Pańskiej na środę hiszpańskiego mistyka, Ludwika z Grenady, o zaprzaństwie Piotra: „Obrócił się natenczas zbawiciel, i spojrzał na Piotra, porywają się oczy, aby patrzyły na owieczkę, która ginie. O pojrzenie mocy przedziwnej, o wejrzenie ciche, ale niewymownie potężne. Dobrze zrozumiał Piotr tego wejrzenia mowy i sprawy: ponieważ pienie kurowe ocucić go nie mogło, a to samo przemogło. Lecz nie tylko mówią, ale też i sprawują oczy Pana Chrystusowe, co jaśnie łzy Piotrowe okazują, które nie tak z Piotrowych, jako z Pana Chrystusowych oczu wypłynęły” [1].

Piątek, 17 stycznia

Myślę dziś o Teresie Z., która zawsze na ten dzień zapraszała przyjaciół z okazji swojego Święta Wyzwolenia (zaproszeni wiedzieli, że chodzi o rocznicę rozwodu).

A tymczasem „Jewish Review of Books” drukuje, w przekładzie i ze wstępem Roberta Chandlera, odnaleziony przed paru laty i niepublikowany za życia autora szkic Vasilija Grossmana, który zaczyna się takim zdaniem: „W dniu, kiedy Armia Czerwona wyzwoliła stolicę Polski, wkraczałem z przedmieścia, Pragi, do samej Warszawy”. Urodzony czterdzieści lat wcześniej w Berdyczowie pisarz był wówczas korespondentem wojennym. „Warszawa była cała w ruinach: budynki wypalone ogniem, wytrzeszczone oczodoły zamiast okien, splątane przewody elektryczne, stalowe szyny tramwajowe powyrywane z ziemi, ogniska tlące się na ulicach i placach, tłumy ludzi bez dachu nad głową”

Tekst Grossmana powstał w roku 1948, kiedy strona polska próbowała zaprosić jego i Erenburga na obchody piątej rocznicy powstania w getcie. Autor skupia się zatem na wątku żydowskim (aczkolwiek próbuje uwznioślić narrację, o dziwo, odniesieniami chrystologicznymi). Opisuje, jak wślizgnął się do spalonego getta przez wyrwę w ceglanym murze „pod koroną cierniową drutu kolczastego”, podkreśla, że obrońcy getta walczyli „czterdzieści dni i czterdzieści nocy” (faktycznie dwadzieścia sześć). Wprowadza nawet symbolikę, która łączy typowo polski obyczaj święcenia pokarmów ze Środą Popielcową. Opowiada mianowicie, że w ruinach getta spotkał niewysokiego mężczyznę w długiej obszarpanej szacie, niosącego dziecinny koszyczek wyplatany z kolorowej słomy. Był to żydowski pończosznik z Łodzi, o „ogromnych, ciemnobrązowych oczach, przepełnionych cennym płynem smutku i zamyślenia”, który wszedł do getta, żeby napełnić koszyczek popiołem pomordowanych i zanieść go do swego miasta rodzinnego. Grossman: „Patrzyłem na niego dłuższy czas, jak odchodzi – drobna, chaplinowska figurka, sunąca przez zimową mgłę, pośród niemych kamieni, z okrągłym dziecięcym koszyczkiem spokojnie kołyszącym się w rytm jego kroków” [2].

*

W południe Tina siadła przed otwartymi drzwiami do ogrodu zimowego i zaczęła miauczeć. Pomyślałem, że może to dobry znak, żeby wreszcie usiąść na rowerku stacjonarnym i trochę popedałować – co powinienem robić codziennie, a nie raz na parę miesięcy. Przesunąłem siedzenie na odpowiednią odległość, sięgnąłem po lekturę i zacząłem kręcić. Tina, jakby tylko na to czekała, weszła do środka, wskoczyła na swój fotelik i zasnęła, uspokojona.

Co czytałem na rowerku? Podróż Charlesa Merrilla, poleconą mi przez osobę, z której gustem się liczę. Ciekawa biografia autora (brat poety Jamesa Merrilla, syn założyciela bankierskiej fortuny Merrill Lynch, niezależny intelektualista, przyjaciel Polski i Polaków), ale lektura idzie mi ciężko. Nie wiem, czy to wina dziwnej konstrukcji, czy pokrętnego stylu autora, czy tłumaczenia, ale gdyby nie rekomendacja, już dawno cisnąłbym ją w kąt. Aczkolwiek, oczywiście, czasem trafiają się perełki, jak ten arabski chłopiec, napotkany podczas wojny na terenie Algierii: „Zboczyłem z drogi, a kiedy pagórek zasłonił widok na wojskowe akcesoria, byłem znowu w Afryce Północnej. Ale nie byłem sam, bo w tej kotlince arabski chłopczyk pasł z rozbieganym psem kilkadziesiąt owiec. Był ubrany w bawełnianą koszulę, miał bose stopy i grał na flecie. Kiedyś mógł to być król Dawid” [3]. Albo to: w roku 1956 Merrill we Francji poznaje Czesława Miłosza, odwiedza wielokrotnie i zasypuje pytaniami o Polskę. Na pytanie, co robili Polacy na początku okupacji, kiedy ich państwo przestało istnieć, nie stworzyli, ani też nikt im nie proponował rządu kolaboracyjnego, i spory odłam ludności pozostał bez pracy – Miłosz miał odpowiedzieć: „Czytali Prousta […]. To mogło oddzielić ich najskuteczniej od jesiennej pluchy października i listopada 1939 roku” [4].

Sobota, 18 stycznia

Umarła Teresa z Potulickich Łatyńska, wdowa po dyrektorze rozgłośni polskiej RWE i pierwszym ambasadorze RP w Bernie, autorka wspomnień z powstania warszawskiego, piękna osoba. Myślę o niej z wdzięcznością. R.I.P.

Sięgam po szczupły tomik Dziennik powstańczy 1944. W zapisie z 18 sierpnia kawałek o uratowaniu cudownego Jezusa z katedry – cytowałem go w tym dzienniku z drugiej ręki 5 sierpnia zeszłego roku. 20 sierpnia taki fragment: „O 11-ej dużo osób poszło na Mszę św. do pobliskiej kaplicy na terenie Banku [Polskiego]. Nie chciałyśmy z Ewą iść bez wiedzy por. «Miłosza», więc zaczęłyśmy go szukać. W pewnej chwili nadleciały znów samoloty. Wybuchy były bardzo silne i blisko. Po chwili przyniesiono wielu rannych, pomiędzy którymi był i ksiądz. Bomba trafiła w ołtarz podczas Podniesienia” [5]. Cóż, gdyby Teresa Potulicka poszła na tę Mszę i zginęła od bomby, nie wyszłaby za Marka Łatyńskiego i nie urodziłaby Mai, która, nie istniejąc, nie mogłaby (za podszeptem Ewy i Marka Zaleskich) polecić mnie swemu ojcu na stanowisko attaché kulturalnego w Bernie i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Przy dzisiejszej lekturze – może pod wpływem tekstu Grossmana – wyłapuję wątek, który za pierwszym razem (dedykacja Autorki podpowiada, że kiedy to było: „lipiec 1999”) jakoś mi umknął. 24 sierpnia: „Trupy wynoszą uwolnieni z Gęsiówki Żydzi na podwórze, gdzie przykryte ledwie papierem, otoczone rojem much, leżą znów do czasu, aż znajdzie się dla nich miejsce na grób. […] Ministerstwo [Sprawiedliwości] znowu się paliło. Zapędzono Żydów do noszenia wody, ale bali się, bo ktoś rozpuścił pogłoskę, że cały dach może się tam zawalić. Dlatego spaliła się sala balowa, bo nie mogliśmy nadążyć z donoszeniem wody” [6].

Ostatnie strony Dziennika powstańczego 1944 to opis ewakuacji ze Starego Miasta. Powstańcy i sanitariuszki wychodzili gęsiego, trzymając się sznura, który łączył ich z przewodnikiem. Tempo było jednak nierówne i Teresa Potulicka w pewnej chwili zdała sobie sprawę, że trzyma już tylko kawałek, nie związany z liną na przedzie. Nie chcąc straszyć innych, zaczęła, kilkunastoletnia dziewczyna, sama ciągnąć cały pochód. Najgorzej było na rozgałęzieniach kanałów: „Nigdy dotąd nie modliłam się tak szczerze jak w chwilach, gdy stawałam przed rozwidleniem dwóch identycznych korytarzy”[7]. Czytając te strony ma się wrażenie, że to jakaś mityczna opowieść o rozstajach Herkulesa i o nici Ariadny w labiryncie. A przecież rzecz kończy się wyjściem z kanału, nie w starożytności w jakimś porcie Morza Śródziemnego, tylko 80 lat temu w śródmieściu Warszawy, gdzieś między Kopernika a Nowym Światem.

*

Wpadł mi do skrzynki tomik Rafała Wawrzyńczyka Dziecko na głowie króla. Tytuł przypomina prozę poetycką Andrzeja Kijowskiego, Dziecko przez ptaka przyniesione.

Dlaczego chętnie czytam te wiersze? Może dla tego, że u znacznie młodszego (rocznik 1980) autora odnajduję tyle odwołań do moich ulubionych poetów i prozaików. Do Rilkego w wierszu (Inc.) Do pewnych rzeczy… („Do pewnych rzeczy / nie ma już dostępu. // Do miejsc, do których docierał w puentach swych utworów / Rainer Maria Rilke, powracał z nich umęczony, wszyscy gratulowali” [8]), ale i w wierszu Cavi z ironicznym opisem Duino (tenże Rilke) i wyprawą do Triestu (Joyce, Svevo, ale też: „Z Triestu do Australii wyrusza Tomek Wilmowski” [9]). Jest Gombrowicz (Z ziemi polskiej do jakiejś innej), jest Gottfried Benn (Benn, Boesmans, bzy na Burakowskiej). W niektórych wierszach słyszę frazy wczesnego Siwczyka. Na koniec – Chrzest dworzanina królowej etiopskiej, który materię czerpie z Akt Apostolskich, podobnie jak Sługa królowej Kandaki Wata, ale jest też dialogiem z odzyskanym do polskich zbiorów obrazem Johanna Conrada Seekatza. Chyba najbardziej podoba mi się wielopiętrowy Fryzjer, którego pierwsza fraza brzmi: „W Brwinowie przyjmuje jeszcze fryzjer, który strzygł Iwaszkiewicza” [10].

*

Film Prawdziwy ból (A Real Pain, 2024) – nie całkiem prawdziwy i nie bardzo bolesny, czasem wręcz dziecinny, a jednak jakoś się broni. Dziwne.

Poniedziałek, 20 stycznia

Film The Good Liar (2019), oparty na pierwszej powieści Nicholasa Searle, jest jak skomplikowana, wielopolowa kostka Rubika: co jakiś czas wydaje się, że już wszystko się zgadza, po czym jeden element ulega przekręceniu i mamy zupełnie nowy obraz. Kolejny obrót i nowa odsłona – i tak do samego końca.

Środa, 22 stycznia

Dziś ostatnia porcja bolesnych i kosztownych szczepień przed wyjazdem do Afryki – w ramach jednostki chorobowej pod uroczą nazwą „medycyna podróżna”.

*

Z Trójmiasta via Nowy Jork dowiaduję się wieczorem, że umarła Renata Gorczyńska. Nim się poznaliśmy, słyszałem o niej w Paryżu od Oli Watowej, która przez dłuższy czas była w niełatwej sytuacji powierniczki dwojga zaprzyjaźnionych z nią partnerów burzliwego romansu, Miłosza i Gorczyńskiej. Osobiście po raz pierwszy spotkaliśmy się przypadkiem w gabinecie Eli Sawickiej, w „Rzeczpospolitej”, jeszcze przy placu Starynkiewicza. W ostatnich latach zamieszczała krótkie eseje w „Księdze Przyjaciół” wydawnictwa Próby. Na jeden z nich – Przenikanie światów – zareagowałem. Jej odpowiedź wklejam tu na pożegnanie: „O, Janku jak mi miło, że się odezwałeś i nie tylko z konkretną radą. / Morduję się nad nową wersją. Jestem ofiarą Miłosza. Chciałabym dodać coś nowego wobec Franaszkowych odkryć, ale wówczas gryzę się, czy ujawniać absolutnie prywatne opowieści Czesława. / Sen autentyczny co do joty. C. zresztą systematycznie udziela mi się we snach. / Gdynia serdecznie ściska. / Renata G”.

Renata była osobą szybko kojarzącą, bezpośrednią i, kiedy chciała, ciepłą. Taką ją zapamiętam.

Czwartek, 23 stycznia

Literat Szczepan Twardoch w „Wyborczej”: „Nie mam też złudzeń co do jakości ukraińskiego państwa. W Polsce wszyscy jakoś łyknęli przez sympatię do Ukrainy, że to jest Gondor, który broni się przed orkami. No… nie bardzo Gondor. To państwo nie jest wzorem republikańskich cnót, mówiąc najdelikatniej”.

To idzie bardzo szybko…

*

W tejże gazecie Bartłúmjej Wanot, absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Śląskiego, korektor, tłumacz, miłośnik języków słowiańskich, założyciel kolektywu Uotwarty Ślunsk, pisze, że Gruzini chcieliby zmienić międzynarodową nazwę swego państwa na tradycyjne Sakarwelo, ponieważ słowo „Gruzja” jest w ich odczuciu rusycyzmem. Na razie nową nazwę państwa uznała i wprowadziła jedyne Litwa, w podzięce za to, że w języku gruzińskim zaczęto używać nazwy Lietuwa. Rozumiem intencje, ale jestem sceptyczny. Informacja o tym, że Rosja zaanektowała Sakarwelo nie wywoła większego echa, co innego, gdy się okaże, że zaatakowana została Gruzja, albo – jeszcze lepiej, jak w roku 2008 – Georgia. Przecież to stan amerykański!

Piątek, 24 stycznia

Powściągliwe wiersze Bernadetty Kuczery-Chachulskiej czytam za każdym razem z równą przyjemnością, przy czym w kolejnej lekturze coś innego szczególnie mnie frapuje. Tym razem, w starannie przez PIW wydanym nowym tomie (świetna okładka Piotra Kieżuna), jest to określony w podtytule jako haiku wiersz w ogrodzie: „zamknij tę furtkę / bo wejdą / motyle” [11]. Z wcześniejszych, już dawniej czytanych, wychwytuję spod powieki wiersz bez tytułu (mikroerotyk epistemologiczny?): „na wypukłościach dnia / widzę dopiero / jak ciążysz / niczym sen – powieka // i tyle mi / ile pod nią obejmę” [12]. Spojrzeń jest w tych wierszach, które często żywią się sztuką, wiele. Wyjmuję jeszcze z wiersza Samochodem powieki z takim oto ptasim obrazem: „spędzony z powiek / dzień / przysiadł” [13]. A zamykam te wypisy zwrotką z jednego z moich ulubionych (Gałązka z Dukli): „gałązka z Dukli / sąsiadka / biało-różowych ścian / kościelnych luster / Mniszchów” [14].

Sobota, 25 stycznia

Dwudniowy wypad do Szwajcarii. Na drogę wziąłem trzeci tom Notatnika i modlitewnika drogowego Henryka Wańka. Bardzo proporcjonalna mieszanka codziennych (ale pozbawionych dokładnych dat) zapisków – drobnych zdarzeń, lektur, spotkań, wernisaży, wyjazdów krajowych i zagranicznych, doprawionych sporą dozą złośliwości (ze szczególną alergią na głupotę); podanych przeważnie kursywą zapisów „z dziennika snów”; fragmentów opowiadania fantastycznego Świat wassermanów, które, z początku nieco nudne, nabiera wigoru wraz z pojawieniem się motywu polowania na wodnika. Świetna opowieść o dworcu w Ostrowie Wielkopolskim, którą zaraz po wylądowaniu w Zurychu posłałem dyrektorowi ostrowskiego muzeum i zbieraczowi wszelkich lokalnych historii, Witoldowi Banachowi. Z przyjemnością natrafiam na „Do Janka Zielińskiego taki list”, napisany po śmierci Jarka Markiewicza [15].

A tytułowy modlitewnik? Owszem, są i modlitwy, na przykład jedna po hebrajsku, opatrzona („Dla nieznających pisma hebrajskiego”) transliteracją, ale bez przekładu polskiego. To prosta piosenka, ułożona przez ortodoksyjnego rabina Barucha Chaita na podstawie epigramatu cadyka Nachmana z Brasławia, której tekst można zawrzeć w słowach: „Cały wielki świat to bardzo wąski most, a najważniejsze, żeby się nie bać”.

*

Z pociągu z lotniska przez szybę widok jak górski pejzaż Giovanniego Giacomettiego.

Jan Zieliński, „Mój niebieski Giacometti”. Szwajcaria 2025

*

W Kunsthausie duża retrospektywa Mariny Abramović. Dzikie tłumy, po części dlatego, że wiele miejsc wystawy zaprasza do nieskrępowanej medytacji, więc tworzą się kolejki. Sporą część instalacji znałem z innych wystaw i z filmów dokumentalnych, zebrane razem robią jednak pewne wrażenie ze względu na obsesyjne szukanie granic ciała, wytrzymałości, odporności. Patrząc na nagranie, na którym Abramović i jej partner Ulay nawzajem się policzkują, przypomniałem sobie czytany rano fragment notatnika Wańka: „Najpierw listem niezbyt obszernym, ale pełnym uprzejmości, zapytywał mnie, czy znalazłbym chwilę na spotkanie z nim, o czym marzy od dawna. Cóż mogłem uczynić wobec takiej kurtuazji i taktu. Odpowiedziałem pozytywnie, sugerując dzień godzinę i miejsce. Potwierdził to i wyraził radość. Przez delikatność nie spytałem, czego się ode mnie spodziewa, choć byłem ciekaw. Dziś tego żałuję. Przyszedł i bez wstępnych wyjaśnień obił mi mordę. Siarczyście. Po czym uchylił kapelusza i odszedł” [16].

Punktem zwrotnym w karierze i życiu Abramović okazał się projekt przejścia pieszo Wielkiego Muru Chińskiego (zwanego przez Chińczyków śpiącym smokiem). Po pięciu latach walki z chińską biurokracją udało się projekt uruchomić. Ona ruszyła od głowy, Ulay od ogona. Mieli się spotkać w środku i wziąć w tym miejscu ślub. Ale kiedy do siebie dotarli na pewnym (powiedziałbym, że dość wąskim) kamiennym moście, okazało się, że między nimi się wypaliło i zamiast ślubu było rozstanie, całkowite zerwanie. Zetknęli się dopiero po 22 latach, kiedy Ulay pojawił się jako jeden z wielu anonimowych widzów, uczestniczących w Nowym Jorku w akcji siedzenia z Mariną Abramović.

Pozostała fascynacja smokami i w Zurychu pokazano kilka różnych smoczych instalacji. Wziąłem udział w jednej, zwanej „czarne smoki”. Są to kawałki materii (kwarcu?) wmontowane w ścianę na wysokości trzech czakr. Wybrałem odpowiedniego dla mojego wzrostu smoka, przylgnąłem do trzech płytek. W chwili, gdy czołem dotknąłem górnej płytki, cała głowa zaczęła mi bezwiednie drgać. Pomyślałem sobie, że to samo będzie przy czakrze serca i odskoczyłem od instalacji, nie chcąc trzeciego zawału.

Dla uspokojenia postałem w małej kolejce do Decompression Chamber, instalacji zaprojektowanej specjalnie na wystawę w Zurychu (która potrwa do 18 lutego). To wąskie pomieszczenie, przypominające werandę sanatorium dla gruźlików w Davos. Można zająć leżak lub krzesło, dostaje się na uszy słuchawki, które zupełnie odcinają od dźwięków zewnętrznych. Duże okna wychodzą na okoliczne domy z przełomu wieków. W jednym z podobnych, nieco dalej, przy Florastrasse 52, mieszkała Konopnicka.

To mi przypomina o celu mojego przyjazdu. Po paru zaledwie minutach dekompresji zdejmuję słuchawki i ruszam w dalszą drogę do Rapperswilu.

Niedziela, 26 stycznia

Dość niecodzienna sytuacja, mnie po raz pierwszy coś się takiego przydarzyło. Napiszesz książkę, a po upływie ćwierćwiecza jakiś młody czytelnik wpada na pomysł, że chciałby na jej podstawie zrobić wystawę. Opowiadałem o tym dzisiaj w Sali Rycerskiej zamku w Rapperswilu, podczas uroczystego otwarcia wystawy Spuren / Ślady. Das polnische Beisein in der Schweiz. Musiałem sięgnąć pamięcią do roku 1991, kiedy to otrzymałem propozycję zostania dyplomatą nowej Polski w Szwajcarii. Wiązało się to z kompletną zmianą charakteru pracy. Jako adiunkt w Instytucie Badań Literackich byłem sam z literaturą, kiedy coś napisałem, artykuł czy książkę, pojawiały się może jakieś recenzje czy polemiki, ale nie było namacalnych efektów. Tymczasem praca attaché kulturalnego, czy potem radcy Ambasady do spraw kulturalnych prasowych przynosiła szybkie efekty, w postaci koncertów, wystaw czy konferencji naukowych [17]. Oznaczała też stałe poznawanie nowych ludzi – niektóre twarze widzę dziś z radością w Rapperswilu – i ciągłe wyjazdy z Berna – do Genewy, Zurychu i setek mniejszych miejscowości. Wykorzystywałem te wyjazdy do szukania polskich śladów – w ten sposób powoli powstawała wydana w roku 1999 Nasza Szwajcaria. Przewodnik śladami Polaków – książka ułożona alfabetycznie, według miejscowości (indeks obejmuje prawie tysiąc nazw geograficznych) i rejestrująca możliwie wiele śladów pracy i wyobraźni polskich architektów, inżynierów, malarzy. I oto prawe dokładnie rok temu, 29 stycznia 2024 roku, otrzymałem mail od nieznanego mi młodego człowieka, który oznajmiał: „Nazywam się Szamil Jachimczyk i jestem kuratorem przyszłej wystawy organizowanej z pomocą Muzeum Polskiego w Rapperswilu, dotyczącej polskich architektów, inżynierów i artystów działających w Szwajcarii”. I proponował: „Kieruję tę wiadomość do Pana z pytaniem o możliwość odbycia spotkania online bądź osobiście, jeżeli mieszka Pan w Szwajcarii, dotyczącego Pana publikacji Nasza Szwajcaria. Przewodnik śladami Polaków, która po lekturze zrodziła wiele pytań”. Do spotkania doszło dopiero wczoraj wieczorem, kiedy oglądałem prawie gotową wystawę, ale przez ten rok wymieniliśmy wiele maili. Z setek polskich śladów, zasygnalizowanych w Naszej Szwajcarii, możemy dziś obejrzeć ślady kilkunastu, może dwudziestu artystów i inżynierów. Jest to wynik ogromnej pracy kuratora i jego zespołu. Wystawa potrwa do końca roku. Mam nadzieję, że Szamil Jachimczyk za rok pokaże kolejną transzę efektów pracy Polaków w Szwajcarii, potem może trzecią i czwartą.

Dodam jeszcze, że na wystawie największe wrażenie uczyniła na mnie ściana, poświęcona działalności rodziny malarzy Libiszewskich, działających w Bischofszell w kantonie Thurgau na przełomie wieków. Jest tam fryz w miejscowej aptece, sztandary lokalnego towarzystwa cyklistów i kapitalny afisz, zatytułowany Spojrzenie w przyszłość.

„Fragment ekspozycji”. Fot. Jan Zieliński

A Marek Dumicz, który jest żywiołowym skrzypkiem, razem z (studiującym kiedyś w Warszawie, obecnie mieszkającym w Zurychu) japońskim pianistą Ito Suguru zręczne dobranym recitalem muzyki, polskiej i nie tylko, porwali wernisażową publiczność.

Środa, 29 stycznia

Dziś, może dla tego, że to księżycowy nów, dzień przyrodniczy. Rano, siedząc przy komputerze, zerkałem poprzez taras na dwie sarny, które przyszły na poranną inspekcję. Karmnik był o tej porze jeszcze pusty; jedna z nich podeszła do bocznej furtki ogrodowej i długo obwąchiwała klamkę, szturchając ją pyszczkiem, jakby chciała otworzyć. Wiedzą, skąd owies, skąd przychodzi dobre… W południe wyszliśmy do ogrodu nakarmić sarny tudzież ptaszki – i nagle słyszymy klangor żurawi. Nieparzyste stadko (11 ptaków) krążyło majestatycznie wysoko nad naszym domem. Prawie miesiąc wcześniej niż zwykle. Chyba nie odleciały na zimę do Afryki, tylko przeczekały gdzieś na Bałkanach. A potem niespodzianka: nad stawem wyrósł rododendron. Najwyraźniej ptaki przeniosły ziarenka. Ledwie wróciłem do gabinetu, sarny już się pożywiały z karmnika. Obieg zamknięty.

Jan Zieliński, „Mile widziana samosiejka”. Opypy 2025

Czwartek, 30 stycznia

Lata trzydzieste – okropne spektakularne palenie prawdziwych książek na placach miast. 2025 – nieporadne wciskanie kserokopii okładki komiksu do niszczarki, ale przed kamerami, z myślą o mediach społecznościowych. Postęp barbarzyństwa?

Niedziela, 2 – czwartek, 6 lutego

Nocny lot do Addis Abeby, z międzylądowaniem w Wiedniu. Świat jest mały. Na lotnisku Chopina spotykam Kingę, z którą zaledwie tydzień temu przegadaliśmy parę godzin w Rapperswilu, a potem Izę, córkę Ewy Godzic – obie lecą do Zurychu.

Na drogę wziąłem Silesiusa Henryka Wańka – starczył dokładnie na czas lotu, ostatnie strony doczytywałem już na płycie lotniska. Świetny pomysł konstrukcyjny, narracja trzyma w napięciu do samego końca. Gdzieś na Polach Elizejskich Zgorzelca uczony specjalista od Anioła Ślązaka wygłasza wykład o tegoż czterech językach, ale co chwila ktoś z dziwnie martwej publiczności przypomina mu znajomego sprzed lat i prowokuje do snucia wspomnień. Nie są to może osoby powszechnie znane, ale jednak autentyczne i w pewnych kręgach rozpoznawalne: taki Michał Józefowicz, taki Mariusz Tchorek. Opisani zostali niekiedy bezlitośnie, ale w tak sposób, że spod przywołanych faktów wyłania się zwykle jakieś drugie dno. Na przykład Józefowicz i calvados: „Jak tylko potrafił, wtajemniczał mnie w arkana tego trunku, choć zrazu nie kojarzyłem go z niczym więcej. Dopiero później zorientowałem się, że calvados jest substytutem wina mszalnego w bolesnej liturgii, jaką Michał na siebie nałożył. Ona – ta liturgia – coś mu otwierała” [18].

W przerwach między lekturą patrzę na pokazującą się na ekranie trasę lotu. Zacząłem koło żydowskich niegdyś Salonik, potem byliśmy nad Patmos św. Jana, nad Rodos szpitalników i Aleksandrią Kawafisa. Ale lecąc nad Egiptem samolot zmienił kurs, znalazł się nad Morzem Czerwonym, po czym koło Erytrei zawrócił nad ląd i już bez przeszkód doleciał do stolicy Etiopii. Po co to nadłożenie drogi i przelot nad morzem? Zapewne z powodu trwającej w Sudanie wojny. Ów detour nie przeszkodził nam jednak wylądować w Addis Abebie przed czasem, w porze świtania.

*

Mieszkamy w rezydencji Klary (radczyni w Ambasadzie Unii Europejskiej przy Unii Afrykańskiej), olbrzymim domu w niewielkim parku, pełnym zwierząt. Teren jest strzeżony dzień i noc przez kilku strażników. Do personelu należy też kierowca Alem, który zawiózł Klarę po nas na lotnisko, oraz gosposia Shitayae (co znaczy: „mój zapach”), do domowego inwentarza – pies Toffee, królik Bella i kotka Tina (imię wzięła po naszej opypskiej Tinie).

Kiedy patrzę na ekran telefonu, w miejscu, gdzie pojawia się aktualna pogoda nazwę Opypy zastąpił Vatican. To dlatego, że jesteśmy w pobliżu ogromnej rezydencji nuncjusza. Dobrze wiedzieć, jaka pogoda w Watykanie… W tej chwili 23oC. Tak samo jest tu przez cały dzień. Przez okrągły rok.

Wieczorem siedząc w parku przyglądamy się głośnym amorom dwóch dużych ibisów na konarach rozłożystej starej akacji.

*

Pierwszego ranka Shitayae pyta: „Jak się pan czuje, Baba?” (takim mnie, pełnym szacunku, obdarzyła mianem). Mówię, że świetnie, i że mnie to cieszy, bo tu jest przecież bardzo wysoko (2355 m n.p.m., prawie tyle co Rysy), a ja miewałem problemy z sercem (tu kładę rękę na sercu). Shitayae odpowiada uśmiechem i odruchowym spojrzeniem ku niebu (to by się podobało Norwidowi, ten uśmiech i to spojrzenie). Tak, należy dziękować.

*

Z lokalnych owoców na początek polubiłem małe okrągłe, ze skórką od pomarańczowej po karminową i pestką w środku; po amharyjsku nazywają się ponoć gosza albo prim. Ta druga nazwa wskazuje na skojarzenie ze śliwką i rzeczywiście, smakują trochę jak śliwki.

*

Przepadło siedem milionów franków? „NZZ” informuje, że po przeprowadzeniu na zlecenie władz federalnych zewnętrznego dochodzenia postanowiono wstrzymać pomoc rozwojową dla Erytrei, która nie przyniosła spodziewanych rezultatów.

Samotnica. Jakieś dwa lata temu zacząłem czytać Samotnicę, obszerną biografię towarzyszki życia Konopnickiej, malarki Marii Dulębianki. Pamiętam, że zaintrygowała mnie poniższa wiadomość, podana w kalendarium pod datą 1886: „Jak donosi prasa polska, Dulębianka otrzymuje prestiżowe zamówienia na portret Marguerite de Rothschild, księżnej de Gramont, oraz «portret Indianki (Une peau rouge), przybranej córki hrabiego Arnlot, byłego francuskiego posła pełnomocnego w Brazylii»” [19].

Zaciekawiły mnie pierwsze dwa nazwiska (należące do plutokratyczno-arystokratycznych kręgów, w których lubił obracać się Proust), tudzież egzotyczny wątek czerwonoskórej wychowanicy. Pamiętam, że próbowałem szukać bliższych informacji o tych obrazach, ale nic z tego nie wyszło. Wziąłem więc książkę do Etiopii, żeby spokojnie spróbować jeszcze raz.

Strona ambasady Francji w Brazylii ma wprawdzie listę swoich ambasadorów w tym kraju, ale jest ona mocno niekompletna: otwierają ją Charles Adrien His, comte de Butenval w roku 1848 i Auguste Gérard w latach 1891-93 (a więc dla naszego obrazu za późno). Próbując uzupełnić tę listę przez wyszukiwanie frazy „ministre plénipotentiaire au Brésil”, w drukach XIX-wiecznych natrafiam na takie nazwiska, jak: Alexis Eugène Thuriot de la Rosière, Louis Barbe Charles Sérurier, Achille Jean M. baron Rouen des Mallets, Joseph Alexandre Jacques baron Durant de Mareuil, Alexis Guignard, hrabia de Saint-Pierre, Edouard de Pontois, Etienne-Gilbert Eugène, hrabia de Sartiges, Émile baron de Langsdorff. I wreszcie jest. Nie nazywał się Arnlot, tylko Amelot. Oto kluczowe zdanie:

Znalazłem je w książce pod osobliwym tytułem Rewolucjoniści, którą w roku 1891 wydał Charles Nauroy (1846-1919)[20]. Osobliwym, ponieważ autor specjalizował się w tematach historycznych, a zwłaszcza ciekawostkach, dotyczących Burbonów. Spis rzeczy wyjaśnia, że tym razem zebrał sylwetki różnych osób, działających w czasie rewolucji francuskiej, dodając na okrasę Bakunina. Zacytowane zdanie zamyka pierwszy szkic, Madame Tallien, którego bohaterka, Hiszpanka Thérèsa Cabarrus (1773-1835), po burzliwych przejściach w okresie rewolucji i terroru prowadziła w Paryżu salon, znany jako „salon pani Tallien”, a w końcu została księżną Chimay (kolejne nazwisko z kręgu Prousta).

*

Plebiscyt „Wyborczej” na książkę 25-lecia wygrały Księgi Jakubowe. Pełna zgoda. A teraz okazuje się, że podczas protestów studenckich w Belgradzie pojawił się transparent, obwieszczający, iż nadeszła chwila Kairosa. Zdaniem serbskiej tłumaczki Tokarczuk, Milicy Markić, jest to świadectwo lektury Biegunów.

Spod powieki odnotowuję drogę tejże tłumaczki do Olgi Tokarczuk: „Nie byłoby tych przekładów, gdyby nie zachwyt redaktorki z wydawnictwa Nolit. Wtedy cieszył się u nas wielkim sukcesem francusko-rosyjski pisarz Andreï Makine. Pamiętam, że powiedziała: «Ta Olga Tokarczuk jest pełna jak oko, niewspółmiernie lepsza od Makina»”. Pełna jak oko – ładne.

Samotnica. Nauroy to ciekawy pisarz: z upodobaniem cytuje długaśne akta notarialne i inne rzadkie dokumenty urzędowe i osobiste – zawsze przy tym poszerzając wiedzę o temacie, a niekiedy trafiając w nerw historii. Tak jest z listem, który bohaterka szkicu, uwięziona przez Robespierre’a, wysłała w przeddzień egzekucji do swego kochanka i przyszłego męża, rewolucjonisty Talliena: „Zarządca policji właśnie wyszedł; przybył, by mi oznajmić, że jutro stanę przed trybunałem, czyli na szafocie. Mało to podobne do snu, jaki miałam tej nocy: Robespierre’a już nie było, pootwierano więzienia. Ale dzięki niebywałemu Pana tchórzostwu wkrótce nie będzie już w całej Francji nikogo, kto umiałby spełnić ten sen” [21]. Obelga poskutkowała, Jean-Lambert Tallien doprowadził do obalenia Robespierre’a i końca terroru.

Skoro jednak szukam obrazu Dulębianki, to muszę powiedzieć, że szkic Nauroy jest też znakomitym przeglądem ikonografii madame Tallien. Kilka przykładów.

„W salonie roku 1796 wisiał portret obywatelki Tallien w celi śmierci więzienia la Force, trzymającej w ręku własne włosy, właśnie ścięte, dzieło Jean-Louis Laneuville’a [22]”.

Jean-Louis Laneuville, Obywatelka Tallien w celi śmierci więzienia la Force, 1796. DP

Obraz, dopowiem, ciekawy choćby i z tego względu, że stanowi bodaj nawiązanie do motywu silnej kobiety, poświęcającej włosy dla osiągnięcia zwycięstwa (najbardziej znana realizacja to Semiramida, obcinająca swe pukle, by nie przeszkadzały jej w boju).

O portrecie pani Tallien, który Edmé Quenedey wykonał za pomocą modnej pod koniec XVIII wieku techniki physionotrace Nauroy pisze szerzej, a ja spod powieki wyłuskuję tylko taki fragment: „wielkie otwarte oczy są przenikające i nieprzenikliwe” [23].

Sama pani Tallien była też uzdolniona plastycznie i otrzymała w dzieciństwie odpowiednie wykształcenie. Nauroy notuje: „Wysztychowała Portret trojga dzieci w owalu, sygnowany «C. księżna Chimay, 6 września 1816»; lit[ografia] w ósemce, druk[ował] Engelmann” [24].

*

Na stronie BBC najświeższa wiadomość z Etiopii (o kolejce mężczyzn, zgłaszających się do ambasady Federacji Rosyjskiej z myślą o wzięciu udziału w wojnie z Ukrainą) pochodzi z 22 kwietnia 2022 roku. No news – good news?

Zaglądam do lokalnego pisma „The Reporter”. Tam też o Rosji. W artykule, opublikowanym 1 lutego, mowa o drugim dnie rosyjskiego programu startowego AŁABUGA, skierowanego do kobiet Trzeciego Świata w wieku 18-22 lat i obiecującego dobrze płatną pracę w Rosji. Zaniepokojenie budzi precyzyjne ograniczenie płci i wieku osób, które mogą się ubiegać o przyjęcie. W dodatku program działa w specjalnej strefie ekonomicznej Ałabuga w Tatarstanie, gdzie produkuje się drony. Ambasada rosyjska w Addis Abebie oraz ministerstwo pracy i spraw społecznych twierdzą, że nie mają żadnych wiadomości o programie AŁABUGA. Znaki zapytania zostają.

Samotnica. Thérèsia umarła 15 stycznia 1835 roku. Miała jedenaścioro dzieci, w tym troje z ostatnim mężem. Najmłodsza pociecha, Marie-Louise-Auguste-Theresia-Valentine de Chimay (1815-76), została matką Marie-Rosalie-Alphonsine-Emmanuelle du Hallay-Coëtquen (1843-1932), która – i tu dochodzimy do cytowanego już po francusku dokumentu – 22 lutego 1865 roku poślubiła w Paryżu Léona-Edouarda Amelota, hrabiego Chaillou, ministra pełnomocnego w Brazylii, urodzonego 7 października 1832 roku, mianowanego ministrem w Czarnogórze w styczniu 1891 roku. To jego czerwonoskórą wychowanicę malowała Maria Dulębianka.

Teraz już pójdzie łatwiej. Romantyczną historię Indianki opisano w pewnym blogu [25]. Można się z niego dowiedzieć, że w roku 1879, kiedy hrabia Amelot de Chaillou był posłem w Buenos Aires, ogłoszono, iż przez ulice miasta będzie przechodził pochód Indianek z dziećmi (mężczyzn z tego plemienia wytępiono). Poseł poszedł z żoną popatrzeć. W pewnej chwili kilkuletnia Indianeczka podbiegła do hrabiny, wczepiła się w jej suknie – i wkrótce została adoptowana. Na imię miała Lokoma, była córką indiańskiego wodza. Inteligentna, szybko nauczyła się mówić bezbłędnie po hiszpańsku i po francusku.

Po sprawdzeniu okazało, że ów blog to po prostu kopia fragmentu artykułu, podpisanego po stendhalowsku Comte Mosca, który ukazał się w „Le Figaro” 17 marca 1888 roku. Lokoma miała wówczas szesnaście lat.

W pierwszej część artykułu, który jest panegirykiem ku czci francuskiego posła w Brazylii, warto zwrócić uwagę na akapit, w którym wymieniono towarzystwo, w jakim hrabia Amelot de Chaillou obracał się, zanim zaczął wyjeżdżać na egzotyczne placówki i robić „Karierę”: „Hrabia Amelot spędzał piękne wieczory, a raczej piękne noce w Cercle de la rue Royale, w towarzystwie ludzi dowcipnych, którzy nazywali się wówczas i nazywają się dziś, dzięki Bogu i swojej dobrej kondycji: książę de Polignac, markizowie du Lau i Modeny, Charles Haas i inni bon vivanci i bon viveurzy” [26].

Przecież to są postaci z kręgu W poszukiwaniu utraconego czasu! Edmond de Polignac to główny pierwowzór powieściowego barona de Charlus, a Charles Haas – Charlesa Swanna. Tytuł „comte Mosca” też się pojawia na kartach proustowskiego cyklu. W chwili ukazania się artykułu w „Le Figaro” Proust miał szesnaście lat, był więc rówieśnikiem Lokomy.

Imię Lokoma pozwoliło mi odnaleźć pierwszy wizerunek, jeszcze nie Dulębianki, tylko rycinę artysty, urodzonego w Zaleszczykach, a znanego jako Félicien de Myrbach (1853-1940). Ilustruje ona relację Émile’a Daireaux z podróży do La Platy. Francuski podróżnik dokładniej opisuje dramatyczne sceny, do jakich dochodziło przy przekazywaniu indiańskich kobiet i dzieci mieszkańcom Buenos Aires.

Myrbach, „Młoda branka Lokoma”. Według fotografii. DP

Na temat Lokomy powiada, że dzięki zapewnionemu jej wychowaniu i edukacji ta poważna piętnastolatka, „mówiącą czterema czy pięcioma językami, zadaje kłam antropologii, skoro z dziewczynki z prymitywnej rasy, uważanej za niezdolną do zrozumienia i przyjęcia naszej cywilizacji, wyrosła młoda panna, godna osoby, co nią tak wspaniale pokierowała i środowiska, w którym ją wychowano” [27].

*

„Guardian” publikuje reportaż Jennifer Rankin z Czeremchy przy granicy polsko-białoruskiej. Na opracowanej przez grafików „Guardiana” mapie widzę miejscowość Dubicze Cerkiewne. Tutaj (konkretnie w osadzie Dubicze Murowane) urodził się Jan Henryk Humnicki, dagerotypista, pionier szwajcarskiej fotografii (dziesięć dni temu w Rapperswilu miałem o nim długą, fascynującą rozmowę ze szwajcarskim znawcą tematu, Martinem Gasserem). Z samego reportażu wyjmuję jedno zdanie: „Według władz polskich ludzie, którzy w roku 2024 próbowali przekroczyć granicę pochodzą z 51 różnych krajów, przy czym najwięcej z Etiopii, Erytrei, Somalii i Syrii”. Dziwnie się o tym czyta w Etiopii.

*

Zwiedzamy muzeum-ogród Zoma w dzielnicy Mekanisa. Centrum sztuki współczesnej, nazwane tak na cześć młodego obiecującego artysty, Zomy Shiferrawa, który umarł na raka. Ale właściwy twórca koncepcji to Elias Sime, który zasłynął wystawą Oko igielne, oko serdeczne (Eye of the Needle, Eye of the Heart) w kalifornijskim Santa Monica Museum of Art. Zbudowany wśród slumsów kompleks składa się z kilku budynków, wzniesionych z użyciem tradycyjnych technik budowlanych, które służą jako rezydencje i pracownie dla współczesnych artystów. Największą jednak atrakcją jest ogród, pełen rozwidlających się dróżek i płynących we wszystkich możliwych kierunkach strumyków, pełen egzotycznych kwiatów, drzew i ptaków. Są też ogromne żółwie.

„W ogrodach Zomy”. Fot. Abba

Przy tradycyjnie parzonej kawie i soku z kiwi zaprzyjaźniam się ze śliczną Amindą, która przyszła ze starszą, mądrą siostrą i ojcem. W pewnej chwili Aminda zwraca się do taty: Abba. Co znaczy: ojcze. Jak w Biblii.

JAN ZIELIŃSKI

[1] [Ludwik z Grenady], Niektóre Rozmyślania o męce Pańskiej, na każdy dzień do tegodnia rozdzielone, z Hiszpańskiego na Łaciński, a teraz na Polski przełożone [przez Szymona Wysockiego] w: Furtka niebieska […], Jan Kartan, Wilno 1588, s. 217. Oryginał hiszpański: Luys de Granada, Libro de la oracion, y meditacion […], Salamanca 1579, s. 31-32.

[2] Vasily Grossman, In Memory of the Warsaw Ghetto Uprising. Tłum. Robert i Elsabeth Chandler, współpraca Julia Volohowa, „Jewish Review of Books”, Winter 2025.

[3] Charles Merrill, Podróż albo Rzeź niewiniątek. Tłum. Andrzej Pawelec. Kraków, Znak, 2018 s. 53.

[4] Tamże, s. 82.

[5] Teresa Łatyńska-Potulicka, Dziennik powstańczy 1944, Wydawnictwo Kwadryga 1998, s. 17.

[6] Tamże, s. 20.

[7] Tamże, s. 42.

[8] Rafał Wawrzyńczyk, Dziecko na głowie króla. Wrocław, Wydawnictwo j, 2024, s. 44.

[9] Tamże, s. 28.

[10] Tamże, s. 8.

[11] Bernadetta Kuczera-Chachulska, Tutaj też karmią karpie. Warszawa, PIW, 2024, s. 57.

[12] Tamże, s. 79.

[13] Tamże, s. 103.

[14] Tamże, s. 69.

[15] Henryk Waniek, Notatnik i modlitewnik drogowy III. Szczecin, Bezrzecze, Wydawnictwo FORMA, Dom Kultury „13 Muz”, 2024, s. 73-76.

[16] Tamże, s. 170.

[17] Parę tygodni temu ukazała się książka Mirosławy Łomnickiej Domowe biblioteki. Reportaże o prywatnych księgozbiorach (Warszawa, Biblioteka Analiz, 2024); jest w niej rozdział o moim księgozbiorze, zatytułowany Biblioteka polsko-szwajcarska, w którym pojawia się wątek tej metamorfozy. Książka skądinąd stanowczo godna polecenia.

[18] Henryk Waniek, Silesius. Katowice, Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej, 2024 s. 151.

[19] Karolina Dzimira-Zarzycka, Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki. Marginesy, Warszawa 2022 s. 495.

[20] Charles Nauroy, Révolutionnaires. Albert Savine, Paris 1891 s. 144.

[21] Tamże, s. 50.

[22] Tamże, s. 47-48. Jest to cytat z katalogu wystawy z września 1796 roku.

[23] Tamże, s. 60.

[24] Tamże, s. 11. Źródło: Henri Béraldi, Les graveurs du XIXe siècle, V, 1886, 9.

[25] https://memetics-story.over-blog.com/2018/01/lokoma.html

[26] Comte Mosca, Le comte Amelot de Chaillou, ministre de France au Brésil, „Le Figaro”, 17 marca 1888, s. 43.

[27] Émile Daireaux, Voyage à La Plata. Trois mois des vacances. 1886. « Le Tour du Monde » Vol. LV, 1888, s. 149.

Renata Gorczyńska

Śmierć Renaty uruchomiła moje wspomnienia z tej niedługiej, przyjaznej relacji. Anegdoty, wspólny udział w ważnych wydarzeniach literackich z udziałem naszych Mistrzów w Warszawie i Krakowie, druk tekstów w „Zeszytach Literackich”. Tak działa pamięć…

Krzysztof Lisowski

KRZYSZTOF LISOWSKI

Renata Gorczyńska

 

Nie pamiętam czy to było latem

1999 roku kiedy w Krakowie

Renata kupiła od Rosjanki piękne futro

Na starym Kleparzu

 

Nosiłem je za nią gdy wybierała bułki i ser

Na śniadanie Różewicza z Miłoszem

W gabinecie Solskiego gdzie nagrywali

Rozmowy o Poezji

 

Ale i maj okazał się wtedy upalny

Wizyty noblistów na targach w Pałacu Kultury

Skwar brak tlenu w powietrzu

Więc kiedy zawiozłem coś Renacie do

Warszawskiego mieszkania

Napiliśmy się wody

Obejrzałem Grand Canyon Lebensteina na ścianie jej saloniku

W pewnej chwili powiedziała –

Wychodzę coś załatwić

Kąpiel w zimnej wodzie przyniesie ci ulgę

Dała mi ręcznik zatrzasnęła drzwi

 

Wszedłem wtedy i teraz w

Chłodny strumień czasu

27 stycznia 2025

KRZYSZTOF LISOWSKI

The Power and Infinity of Poetry

Pamięci psa Artura, dzięki któremu człowiek jest drugi.

 

Srebro jest żywe, a złoto nieszczere.

Zasłyszane u jubilera

 

Pod koniec maja zaproszono mnie do Wilna. Miałem wygłosić odczyt o poezji, o jej mocy i nieskończoności. Olaboga! Poważny temat, powiedzmy sobie szczerze, wszechmocny i nieskończony. Zamknięty w sobie jak kropka na końcu zdania, która – obojętnie, ilekroć spróbujemy ją podzielić – wiekuiście pozostaje sobą, kropką.

Na Litwę wyruszyłem nieprzygotowany. „Przede mną długa podróż – pocieszałem się – po drodze na pewno coś wykombinuję”. Szedłem przez Bydgoszcz, inspiracji szukając wśród szyldów po obu stronach ulicy. Napisy miały potencjał („Call the world for less”, „Teren zagrożony walącym się kościołem”, „Za darmo lub taniej” i inne), jednak żaden nie pasował do mojego eseju. Myślałem, idąc, szedłem, myśląc. I nic.

W końcu od tego wytężonego główkowania skurczyłem się, zdrobniałem. Tak. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że na dworcu głównym zaczęli mnie popychać, przepychać i wypychać, potrącać i tratować? Ludzie. Tłum. Natura devorans. Malałem zatrważająco szybko, przejrzyściałem i przezroczyściałem, co rusz obrywałem kuksańce i sójki. Upadałem, ale jakoś niedostatecznie, nieostatecznie. (Trwałość leży w mej niemocy, a nietrwałość w mojej mocy). Wstawałem więc i znów. Aż do skutku, opłakanego skutku. Ze łzami w ustach przewracałem się, jakbym zamiast głowy miał świeżo naoliwione drzwi obrotowe.

Te drzwi wdzięcznie zharmonizowały mi się z innymi drzwiami.

W ostatnią niedzielę, jak się okazało, niehandlową, stanąłem przed Lidlem. Pod czułym okiem kamery zatańczyłem, zamachałem i… niczego nie wskórałem. Pląsy, błazenada, wszystko psu na budę. Wierzeje pozostały nieubłagane. Ani drgnęły. Podczerwień rozkręca się bowiem pod wpływem temperatury, tymczasem ja w dzień święty nie byłem ani gorący, ani zimny, tylko nijaki. Pokojowy byłem, poszturchiwalny. Zwidywałem się światu.

Tak samo na dworcu – czystym, czyściutkim, jak czysta, czyściutka może być tylko wiersz bez poezji. Kiedy podnosiłem się z ziemi po raz sześćset dwudziesty drugi, postanowiłem, że powetuję sobie te wielokrotne zniewagi, wymyślając tekst, który wszystkim luzerom, czy przynajmniej tzw. the second bests, da jakieś, choćby złudne, pocieszenie i moralną satysfakcję.

Stanąłem w kolejce po bilet, przeze mnie płynął potok bytów z gatunku kosmicznej fauny i flory. Nagle fantazja, pogrążona w stygnącym, stagnującym ciele, wyczarowała pierwszy obraz: Buzz Aldrin przepuszcza w drzwiach statku kosmicznego Apollo 11 Neila Armstronga. „Panie przodem”, rzuca żartem.

Przed chwilą nad głowami podróżnych, którzy wyglądali na manekiny, Telewizja Polska wyświetliła na pasku informację, że słynny astronauta w swoje dziewięćdziesiąte trzecie urodziny ożenił się po raz czwarty. Oczywiście, zrobiło to na mnie wrażenie, ale, jak sądzę, nie było jedyną przyczyną tego zaskakującego skojarzenia. Chodziło raczej o to, że w Buzzie Aldrinie zobaczyłem pars pro toto wszystkich tych, co nigdy nie skończą na pierwszym miejscu.

Jakiś czas temu czytałem książkę Martina M. Šimecki Telesná výchova (2020), a w niej opis nietypowego wyścigu, w którym jeden biegacz szybko zbliża się do mety, prowadzi z dużym wyprzedzeniem, drugi zaś człapie za nim, jest daleko z tyłu; potem, tuż przed metą lider zatrzymuje się i czeka, aż minie go ten drugi, później trzeci, czwarty itd. Zwycięzca przegrywa na własne życzenie. Z jakiegoś powodu oddaje pole innym, słabszym, wolniejszym.

Jeszcze wcześniej wpadła mi w ręce baśniowa parabola Opowieść z Japonii (1920) Iva Andricia, który opisuje historię poety Mori Ipo, wypędzonego z królestwa przez szaloną i okrutną cesarzową Au-Ung. Gdy cesarzowa umiera, władzę przejmuje bliska poecie grupa spiskowców, on sam jednak pozostaje na wygnaniu. Dlaczego? „Albowiem poeci […] porzucają tych, do których los się uśmiechnął”. Znoszą wszystko prócz władzy, władza należy do zwycięzców.

Opowieść z Japonii zawarł noblista na dwóch stroniczkach małego formatu. Dziennik filozoficzny (1944) Constantina Noiki miał ich niewiele więcej, a mimo to, niewprawiony w czytaniu tego typu literatury, biedziłem się nad nim wyjątkowo długo. Szło opornie, a jednak było warto. Udało mi się wyłuskać zeń i zapamiętać jedną myśl: „Wszyscy cię pouczają – zwłaszcza gdyś młody – jak osiągnąć sukces. Ale zaletą o wiele większą, a w każdym razie o wiele pożyteczniejszą niż technika sukcesu, jest umiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami. Nieustający sukces jest nie tylko trudno osiągalny, lecz także nieowocny”.

6 stycznia 2023 roku w Wilnie w siedzibie Związku Pisarzy Litwy przy ul. Sirvydo 6 mój ulubiony poeta litewski Gintaras Grajauskas, odbierając nagrodę, powiedział: „Nie literatura jest ważna. Nie pisarze są ważni – dobre książki zmieniają świat mądrych czytelników w znacznie mniejszym stopniu niż zła telewizja zmienia świat niemądrych widzów” [tłum. Agnieszka Rembiałkowska], po czym dodał jeszcze: „Ważne jest to, żeby nasze dzieci były żywe i zdrowe. Jak najdłużej. Ważne jest także to, że żyliśmy. I że kiedy żyliśmy, było kilka momentów, kiedy ktoś nas naprawdę potrzebował, i że udało nam się wtedy nie zawieść”.

W ten sposób dzięki upadkom na bydgoskim dworcu, TVP Info, czterem pisarzom z naszej części Europy oraz jednemu kosmonaucie z USA sformułowałem wnioski na temat relacji władzy i nieskończoności w poezji.

Po pierwsze: „siła bezsilnych” jest czymś więcej niż tylko hasłem ze słownika antykomunistycznych dysydentów. Czasem, wbrew logice rywalizacji, trzeba oddać zwycięstwo i władzę, aby pozaprawiać się trochę w trudnej sztuce godzenia się z ostatecznością, w sztuce stawiania czoła porażkom, które są przecież streszczeniem życia.

Po drugie: pogódźmy się z tym, że nieskończoność znajduje się poza naszym zasięgiem. Nam, ludziom skazanym na przypadek, bezsilnym i śmiertelnym, pozostaje żyć. Najlepiej tak, aby to życie miało sens. On się pojawi, jeśli odwrócimy się ku innym, a razem z nami zrobi to nasza sztuka – ta, którą tworzymy, i ta, którą odbieramy. Wtedy ważna stanie się też literatura, bo nawet jeśli ona sama nic nie wie, nie ma ani władzy, ani patentu na wieczność, to czasem pomaga. Choćby w przezwyciężaniu samotności.

W końcu nie zawsze przegrywa ten, kto jest drugi. Wszakże Neil Armstrong umarł ponad dekadę temu, a Buzz Aldrin nadal figluje. Poza tym Neil miał dwie żony, a Buzz cztery. I chyba tylko dobra literatura umie przewidzieć, ile weselnych tortów jeszcze mu się kroi.

Tak mówiłem w Wilnie przed nielicznym audytorium. Teraz już sam nie wiem, w którym miejscu moja spowiedź przeszła w esej. Może w drugim akapicie, może w trzecim albo czwartym. Ale na pewno nie w pierwszym. Pierwsze akapity pisze się z za dużą pewnością. Esej zaś to próby, pudła, pomyłki. Najlepiej ołówkiem, ponieważ wtedy można mazać i poprawiać, poprawiać i mazać.

Na balustradzie mostu Zarzecznego ktoś wyrył za Beckettem: „Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail better” – co w wolnym tłumaczeniu oddaję jako: „Próbuj tak długo, aż w końcu ci się nie uda. Naprawdę nie uda. Nie uda na dobre”.

„Na medal”, dopisałbym – ale nie na złoty. Bo po złoto sięga ten, kto boi się porażki (czyt.: poezji).

MIŁOSZ WALIGÓRSKI

Galeria jednej fotografii (58)

W kwietniu 1998 pojechaliśmy, z Darmstadtu, do niewielkiej miejscowości, na wschód od Paryża. Mieszkały tam dwie kuzynki Oli: trzyletnia Mia i Ronia – pięcioletnia. Za domem był ogród, konie, osły, kucyki, kury i pies Maja. Wieczorami robiliśmy dłuższe spacery na łąki, po zwierzęta. Przy bocznej drodze stał niewielki budynek, z, na wpół, otwartymi drzwiami – dawna pralnia dla wszystkich.

„Na wpół otwarte drzwi ”, Courthiézy 1998, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

30 września 2024

ELŻBIETA LEMPP

Renata

Do tekstów pożegnalnych Renata miała stosunek niejednoznaczny. Uprawiała ten gatunek na własnych zasadach. Nie znosiła zadęcia, sztucznej powagi, patosu, fałszu, klisz, konwencji, poprzycinanych biografii. Nade wszystko drażnili ją mówcy, którzy przy okazji opowieści o zmarłym ukradkiem wprowadzali na scenę własną osobę. Gdy w lipcu 1987 roku Renata pracowała nad tekstem o Konstantym A. Jeleńskim zanotowała w liście do Czesława Miłosza: „Kot teraz nie mógłby zaprzeczyć, gdybym oświadczyła, że cenił mnie nad wyraz”. Stojąc przed Państwem i zwracając się do Renaty jestem więc w kłopocie. Chciałbym sprawić przyjemność jej cieniowi, chciałbym, żeby moje słowa nie różniły się tak bardzo od naszych swobodnych rozmów, a jednocześnie nie mogę tu całkiem pominąć spraw osobistych. Mam nadzieję, że Renata wybaczy mi te ustępstwa na rzecz żałobnej konwencji.

Poznaliśmy się późno i na zdrowy rozum to spotkanie nie miało szans powodzenia. Że stało się inaczej – zasługa w tym wyłączna Renaty Gorczyńskiej. Połączył nas Czesław Miłosz – pasja do jego poezji i nieobjętej egzystencji. W świecie miłoszologów Renata była legendą, choć trzeba od razu dodać, że legenda świadomie trzymała się na uboczu, z ironicznym dystansem do „turnieju garbusów”. To wystarczyło, żebym wspinał się po schodach gdyńskiej kamienicy z sercem w gardle. Był czerwiec 2021 roku. Renata przechodziła rekonwalescencję po poważnym urazie nogi, poruszała się na wózku, w długiej sukni, koralach, bransoletach. Na stole były truskawki, lody, białe wino, w kuchni grał na okrągło jazz. Dopiero później zrozumiałem w jak wielkich znalazła się tarapatach. Ona, „podróżna świata”, zawsze z walizką, w ruchu, w podróży między kontynentami. Zamknięcie w domu było dotkliwym zaprzeczeniem jej stylu życia. Ale ona ten swój stan potraktowała jak kolejną przeszkodę do wzięcia. Żadne fizyczne ograniczenia ani inne tego typu nudziarstwa nie powinny przecież określać naszego bytu. Z mieszkania przy Waszyngtona wyszedłem podbity i zachwycony. Świat otrzymał potężny zastrzyk sensu. Myślałem, że takich ludzi już nie ma, że dawno pomarli, zostały po nich stare listy i książki, tymczasem ona żyła i wpatrywała się we mnie dużymi, lekko skośnymi oczami.

Nie łatwo nazwać ten dar, to połączenie uwagi, luzu, humoru, wybrednej inteligencji. Renata wchodziła do przydworcowej kawiarni i jednym gestem przeobrażała przestrzeń – nagle wszyscy wokół stawali się równie ważni, a ona królowała w środku. Uwielbiali ją kelnerzy, barmani, lekarze, sprzedawcy, kloszardzi, bo znała ich imiona, pamiętała imiona dzieci, wypytywała o życie i tajniki zawodu. Jedna z jej najważniejszych książek – Rue de Seine. Biografia paryskiej ulicy – jest rozbudowanym literackim zapisem tej nieposkromionej ciekawości. Ulica, przy której Renata mieszkała w drugiej połowie lat 80., została tu opisana w eseistycznymi biegu przez tysiąclecia, od łąk na których pasły się starożytne owce po Chardina, George Sand i Isadorę Duncan. Ta niezwykła umiejętność wsłuchiwania się w głosy sprawiła, że Renata do perfekcji doprowadziła formę wywiadu. W latach 80. i 90. przeprowadziła dziesiątki rozmów z polskimi pisarzami i artystami. Zawsze świetnie przygotowana, obłożona notatkami, potrafiła jak nikt przeniknąć mury wznoszone przez nieufnych introwertyków.

Przy niej i ja czułem się kimś wyjątkowym. Pisząc te słowa znów jestem niepewny, za plecami czuję pustkę. Chyba tak działają osobowości wybitne – przez samą swoją obecność nadają kształt rzeczywistości. Wiedziałem, że zawsze można na niej polegać. Niosła pomoc odruchowo, tak jak odruchowo zapalała kolejnego papierosa. Gdy naszą rodzinę spotkała seria dramatów, Renata przesłała mailem dokładną instrukcję przetrwania: jeść dania w kolorze zielonym, żółtym i czerwonym, tatar ze świeżego łososia, krem z batatów, jajka z pastą awokado, prowadzić suchy i rzeczowy dziennik, wrócić do książek z dzieciństwa, wziąć psa (najlepiej labradora). To chyba wtedy wytworzyła się między nami więź ludzi – powiedzmy – wtajemniczonych – którzy nie przejmują się błahostkami, bo jakie znaczenie mają środowiskowe gry w świecie po katastrofie.

Tematem numer jeden był dla niej Czesław Miłosz. W listopadzie 1979 roku 36-letnia redaktorka nowojorskiego „Nowego Dziennika” przeprowadziła w Berkeley cykl rozmów z poetą – rozmawiali niemal wyłącznie o twórczości, bo poeta wprowadził liczne restrykcje. Rozmowy uzupełnione o sesję z września 1980 roku złożyły się w książkę Podróżny świata stanowiącą podwaliny wszystkich tekstów o Miłoszu, w których obecnie toniemy. Jej lektura do dziś jest ożywcza i porywająca. Jak powrót do dzieciństwa, w którym można jeszcze pytać o rzeczy najprostsze. Dość powiedzieć, że wszystko działało się chwilę przed Noblem, Miłosz był wciąż mało znanym poetą żyjącym w kalifornijskiej samotni. Spotkanie było olśnieniem, wyzwoliło ją z dziennikarstwa, skierowało w stronę literatury i przekładów poezji, wywróciło życie obojga, z czasem stało się przygniatającym ciężarem. Renata musiała Miłosza przezwyciężyć, ale nigdy nie przerwała procesu odczytywania jego poezji. Po latach mogła być gwiazdą Miłoszowskich festiwali i konferencji, zamiast tego wybrała rolę dyskretnej przyjaciółki, która pisała o kolejnych książkach, współtłumaczyła wiersze, zabiegała o należne poecie honory.

Nasze rozmowy o Miłoszu były operacjami na otwartej pamięci. Zwijanie i rozciąganie czasu było zresztą jednym z jej ulubionych zajęć i w dużej mierze o tym są jej książki. Pamięć miała doskonałą, bardzo konkretną i zmysłową, potrafiła przesuwać w głowie nienaruszone stop-klatki. Ale to nie wystarczało. W pogardzie miała wspominki. Pragnęła prawdy. Dotknięcia materii. Wejścia w czas przeszły dokonany. Zdarzało się, że po wielogodzinnych sesjach zostawiałem ją wyczerpaną wśród widm z lat 80. Całkowite zaangażowanie było jej darem i przekleństwem. Nikt do końca nie wie, jaką za to płaciła cenę.

W którymś wywiadzie powiedziała, że miejsca, w których się żyje właściwie nie mają znaczenia i że należy wystrzegać się pokusy powrotu do miejsc utraconych. W jej tekstach często pojawia się temat wygnania i wydziedziczenia. Wpływ na to miało blisko dwudziestoletnie doświadczenie emigracji. Swoje dołożył Czesław Miłosz nadający wygnaniu sens metafizyczny. I chociaż Renata była raczej odporna na religijną stronę dzieła Noblisty, całą jej twórczość dałoby się roboczo określić mianem reakcji na katastrofę, która doprowadziła do rozpadu świata, pozbawiła nas pełni i skazała na tęsknotę za czymś nieokreślonym. Nie ma przecież większej różnicy, czy katastrofę umiejscowi się w Raju czy w dymach getta i gruzach miasta, wśród których Renata urodziła się i dorastała. Byłaby więc ta twórczość pracowitym układaniem rozbitych wzorów, niestrudzonym nadawaniem sensu i budowaniem sobie domu – choćby to była jedna ulica. Tutaj też mieściłaby się wyznawana za Konstantym A. Jeleńskim formuła zbiegów okoliczności, wiara w sny, znaki, przypadki, przeczucia.

Być może jest to jeden z powodów, dla których po latach emigracji i krótkim postoju w rodzinnej Warszawie Renata zdecydowała się przeprowadzić do Gdyni. Jeśli miejsca nie mają znaczenia, a powroty są niemożliwe, jeśli nigdzie nie jest się naprawdę u siebie, czemu nie zacząć od początku, w miejscu nieobciążonym i czystym? Zbudować świat na własnych zasadach, ustanowić więzi i relacje. Dalej nie można już uciec, dalej jest tylko morze, skwir mew i niebo poprzecinane żurawiami. W Gdyni Renata mieszkała 25 lat, miała tu grupę wiernych przyjaciół, którzy bardzo ją kochali i byli przy niej do końca. To oni powinni stać w tym miejscu i opowiadać o Renacie. Tylko że taka bliskość jest często poza słowami. Mówią na ogół ci mniej ważni.

Właściwie to nie chcę kończyć tego tekstu, bo kropka jest jak ostateczne pożegnanie. I dlatego ostatnim skokiem wyobraźni – trochę tak jak mnie uczyłaś – widzę cię jeszcze gdzie indziej. Niewielki Hotel La Perle w dzielnicy Marais. Czerwiec 1981 roku. Jeden poranek. W pokoju zostało otwarte okno, delikatne podmuchy poruszają kartkami, zgrzytają podnoszone żaluzje i markizy, a wy schodzicie powoli do jadalni po niekończących się schodach. Wiem, to słabe zakończenie. Ale wiesz, nigdy Ci tego nie powiedziałem, najbardziej lubiłem takie opowieści. O chwilach przed odlotem. Oczekiwaniu. Pakowaniu walizek. Kłopotach z suwakiem. Nieważne szczegóły. Mówiąc o nich jakby przez mgnienie uśmiechałaś się do tamtych dni.

MICHAŁ SZYMAŃSKI

Wygłoszone na ceremonii pogrzebowej na Powązkach w Warszawie, 12 II 2025.

List do niepoznanego poety (XV)

Skąd ta nagła decyzja wyjazdu? Domyślam się, że nagła, gdyż wcześniej Pan o tym nie wspominał. Jaką tęsknotą jest Pan powodowany, jaką nadzieją wiedziony, które ze skarbów świata Pana nęcą? Gdzie znajduje się ta miłość, wabiąca Pana w snach, których postać i treść skrywa Pan nawet przed sobą? A może za postanowieniem wyjazdu z kraju kryje się motyw pospolity, chęć wygodnego urządzenia się w życiu? Nie, o to Pana nie podejrzewam, a gdyby nawet tak było, nie zmieni to moich uczuć do Pana ani nastawienia, gdyż stał się Pan częścią mojej samotności, samym swoim istnieniem stworzył Pan miejsce, w którym co jakiś czas dochodziło między nami do spotkania i rozmowy. Co z tego, że w pewnym sensie było to miejsce wyobrażone, skoro mógłbym je dokładnie przedstawić w połowie drogi między adresami naszego zamieszkania, wskazać na mapie mojego umysłu z dokładnością, co do kilometra oraz szczegółowo jak Emanuel Swedenborg plany tego nieba – opisać. Nasze rozmowy w tym miejscu nie odbiegały od kwestii zasadniczych związanych z literą tworzenia i literą życia. I nie oddalały nas od życia, przeciwnie – były prawdziwsze od tego, co świat obecnie daje zdezorientowanej, zagubionej i, zaryzykuję, znudzonej jednostce. Były prawdziwsze nawet w nierównych między nami kadencjach milczenia.

Poeta Krzysztof Karasek, mój przyjaciel i mistrz, ogłosił czternaście lat temu tom wierszy Lofoty, w którym wyczułem tęsknotę do północnych wysp, tęsknotę za miejscami niezadeptanymi, ale także zachwyt, jakie słowo „lofoty” z niego uwolniło, być może usłyszał w nim jakieś zaśpiewy, zawodzenia, jakby było ono syreną szarego morza, obiecującą nowy poranek istnienia. Ucho w poezji jest organem nie mniej ważnym niż w przypadku kompozytorów i muzyków. I ja mam w swoim osobistym słowniku wiele takich nazw, które wpływają na mnie, przywołując krainy nietknięte, same pchają się na usta, zmuszając je do powtarzania, płuca zaś do nieustannego zaciągania się nimi. Ta fascynacja, upojenie jest niezrozumiała dla większości ludzi, gdyż tkwią oni w przekonaniu, wręcz są w nim zahartowani, że słowo nic nie może, liczą się fakty, obojętnie, co by przedstawiały, jakie by były i do czego prowadziły. Poeta pragnie zaś istnieć na przekór faktom, głębiej, wyżej, szerzej niż one, pragnie zanurzenia, nie tyle w ich piekło, ile w misterium przestworu zjawisk, pragnie te fakty pokonać słowem, uznając, co zabrzmi paradoksalnie, że poleganie na nich jest niedalekie od przekonania, że ziemia jest płaska. Słowa w węźle metafory są, jak powiada Fryderyk Nietzsche „wehikułem poznania”. Nieważne, gdzie Pan się udaje, w jakim celu i dlaczego. Po co cel, po co idea, przyczyna i skutek, po co droga, kierunek, po co osiąganie czegokolwiek, zdobywanie, skoro odbywa się to kosztem istnienia, czego nie należy mylić z życiem. Wolę nie znać przebiegu Pańskiej podróży ani miejsca, dokąd Pan zmierza, niechaj zachowa je Pan w tajemnicy, karmiąc tą skrytością to wszystko we mnie, co wykracza poza fakty, a czego jest wyraźnie więcej, karmiąc także moją wyobraźnię. Ktoś wybrał się na wyprawę pieszą, inny morską, jeszcze inny przemierzył kontynent górami, był tam i owam, dotarł do celu, zjadł tyle i tyle jadła, pokonał tyle a tyle kilometrów, spalił kalorie, złamał nogę. Kamera szła za nim, podawała obrazy, przekazywała wizerunki, kształty, barwy i sylwetki. Co z tego? Proszę nie wystawiać się na pokaz, lepiej zbłądzić, zapaść się, gdzie bądź, w ten sposób bowiem ocali Pan miejsce w mojej pamięci, w mojej wyobraźni jako człowiek, który nie dał się zamknąć w faktach, a istnieje na wykraczającym poza nie płaskowyżu, na antypodach, a ponieważ nie wiem, co tam wyczynia i po co się tam znalazł, warto o nim myśleć i rozprawiać, a nawet do niego – nie licząc, że listy dotrą, nie licząc również na odpowiedź – pisać. Poeta bez adresu, twarzy, imienia – to jest możliwe. Wyobraźnię bowiem odżywia przede wszystkim zarys tajemnicy.

Dlaczego tak dziwnie piszę, ano dlatego, żebyśmy dla siebie nawzajem nie zmartwieli. Jak wykształcić w sobie to nastawienie wobec żywych istot wokół nas, przyrody, kultury, ulubionych zabaw, rozrywek, profesji, codziennych zdarzeń, myśli, aby one wciąż pozostawały dla nas cudem istnienia, niepowtarzalnym wydarzeniem, czymś, co się odnawia i mimo, że zaraz jak kwiat lotosu zamknie się – to przecież znów się rozwinie; co stale pobudza nasz organizm i wszystkie jego układy. Jak postępować, aby nie zmieniły się one dla nas w rzecz martwą, nie przykuły szpilami do makiet, do mumii, nie zeszły do grobu, wieko trumny zatrzaskując na zawsze? Któż to wie. Kiedy jednak dostrzeże Pan objawy szarzenia, sinienia i próchnienia tych rzeczy, będzie to oznaczało, że zbliża się pora, kiedy zacznie Pan z wolna ich nie rozpoznawać, wydadzą się Panu obce, niepotrzebne, obojętne, a nawet groźne. Nie będzie w tym winy świata. Pana chyba też. Każde jutro przynosi zdradę, z tym, że przez większość życia akurat tej najstraszliwszej maski jutra nie rozpoznajemy, wszystko, co dzień kolejny przynosi, przyjmujemy za dobrą monetę. Aż któregoś dnia budzi się Pan i stwierdza: żadnego innego jutra nie będzie. Hannah Arendt widziała to inaczej, pisała: „A teraz, kiedy chciałeś naprawdę zacząć, musisz umrzeć”.

A co do wierszy, co do poezji, prawdą jest, że pisałem o niej do Pana entuzjastycznie, niejako rozgrzany od środka. Nie trzeba jednak jej szczególnie uwznioślać, uważać ją za bóstwo lub też stwarzać jako bóstwo. W przeciwnym razie, zwłaszcza ci, uzurpujący sobie prawo do bycia poetami muszą zostać jej ofiarami, a co gorsza, ofiarami, których ona nie poznała ani nie pozna. Wiersze podchodzą nas kiedy chcą, rzadziej niż częściej. Kiedy najdzie Pana chęć do ich zapisywania, musi Pan wpierw rozpoznać w sobie, czy to tylko chętka, chwilowy kaprys, czy też zaczynający się dziwnym niepokojem żywioł litery, który zamierza tędy, przez Pana przejść, a nie tamtędy, przez kogoś innego. Wiersze biorą się z uderzenia żywiołu litery w żyłę krwi, nie powstają z patrzenia w sufit, z namysłu (choćby nie wiadomo jak złotego), przechadzki po zaczynającym jesiennieć parku, zapatrzenia w skłaniający do westchnień krajobraz. One, wiersze, wpadają niezapowiedziane jak roztargniony i niepoukładany gość, wprowadzając rozgardiasz w uporządkowanym pokoju twojego wnętrza lub wywracając i mnąc równo zaścieloną pościel. Coś otwierają, wyłamują, przewracają, a kiedy się wyrażą, pozostawiają swojego podawcę w oszołomieniu. Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie mam nic przeciwko przechadzkom, refleksjom, patrzeniu w sufit, zapatrzeniu w pejzaż, one z pewnością są impulsem do wiersza, ale nigdy wystarczającym, nawet dostatecznie niewystarczającym. Co mógłbym jeszcze Panu doradzić? Proszę jak najczęściej przebywać na świeżym powietrzu oraz łazić, łazić, ile wlezie. Wiersze przed ich ogłoszeniem, zgodnie z praktykami Gustawa Flauberta należałoby jeden po drugim solidnie wyrykiwać, ale też winno się je wychodzić, wyłazić, aby nie znalazł się w nich ślad fałszywego kroku. Zresztą, skąd wiem, gdzie ów niewłaściwy krok nas zaprowadzi? W szerokim rozpoznaniu okazać się on może zbawienny, w tym akurat wierszu, w innym już nie. Łazikowanie jest ponoć zajęciem melancholików, tym sposobem swoją melancholię egzorcyzmują i zarazem wdeptują w ścieżki posiadające wiele kierunków, pętli, nawrotów, skrzyżowań, rozstai, ale czy w łazikowaniu jest cel? Wiersz z gruntu jest bezcelowy, przykładając do niego rękę nigdy nie wiemy, dokąd nas zaprowadzi, na jakie manowce, w jakie delty, nory, na jakie lądy, morza, w jaki smutek ziemi, w jaką otchłań niezbadaną, w jaką radość, pod kuratelę, której z wyższych sił. Albo i nie poprowadzi, pozostawiając nas na próchniejącej kłodzie języka. Po czasie spostrzegamy, że przestała ona nawet dryfować, że utraciła dynamizm „wehikułu poznania”. Pisałem już o tym, że słowo jest żywiołem, a żywioł nie wyznacza sobie celu, gdyż jest bezosobowy. Uderza za to bezbłędnie, zawsze pozostawiając ślad (złamane drzewo, spalony spichlerz, przerwaną groblę, zalany przez rzekę plac, zwaloną skarpę lub most). Słowo jak błyskawica rozświetla ciemny grunt wiersza. W tym rozbłysku wyładowuje błyskawicznie jego wyraz. I znaczenie.

Tyle o zjawisku natchnienia słowem. Bardziej jednak życzyłbym Panu natchnienia do heroiki bycia, odwagi istnienia, gdyż wydaje mi się, że wola „kształtowania człowieczeństwa” we współczesnym świecie wyraźnie słabnie, za to narasta w nim opętanie wygodą życia, zgromadzonymi zasobami, czepianie się każdej obietnicy, zapewniającej tej zasobnej wygodzie bezpieczeństwo, nawet gdyby jej ocalenie pochodziło z czeluści piekieł. Byłoby niewłaściwe mylenie heroiki odwagi z brakiem wstydu, który opanował wszystkich tych, którzy swoje życie pomylili z „rozrywką”. Odebrano nam poczucie wstydu, czyli wbrew pozorom wielką wartość. Korzystając z rosnącego w społeczeństwie przyzwolenia na wszystko zamieniono je w rynkowy produkt „poczucia mocy”, „rewelatorstwa”. W tej domenie, a raczej demonii przestały się liczyć szyk i powaga, fason i zaduma, a na szczyt wyniesiono wygłup, podnosząc go tym samym do rangi daru, jakim jest krzesanie w ludziach radości. Nie każda ludowa mądrość sprawdza się, ale w porzekadle „obiecanki cacanki, a głupiemu radość” tkwi prawda. Mimo tej zabawy w przebieranki, proszę radować Boga, radować przyjaciół, radować zwierzęta, dzieci, przygodnie napotkanych ludzi, a przy tym każde z nich obdarowywać łagodnym wejrzeniem, honorować uwagą, uświęcać – nie odbierając im godności – ciekawością wydarzenia, jakim jest pojawienie się ich na tratwie życia. Dlaczego? Bo są! Dlaczego? Bo znikną. Proszę się także radować, a zapewniam, że nie ma w mojej prośbie kokietowania, także niepowodzeniami. Nie ma w nich nic straszliwego, ostatecznego, katastrofalnego, przeciwnie, są niezbędne i potrzebne, gdyż nas hartują i prowadzą nie gorzej niż ich przeciwieństwo. Skąd może Pan wiedzieć, do czego prowadzi pomyślność, powodzenie i posłuch, a do czego klęska?

Jeszcze nie wiem, dlaczego coraz silniej opanowuje nas lęk przed tym, co nie jest wygodą, co nas z niej wytrąca? Trzeba znaleźć sposób, fortel, jak to uczynił Szewczyk Dratewka, sposób na pokonanie tkwiącego w nas smoka lęku. Czy jednak był to tylko fortel? Bohater legendy siarką wypchał barana, musiał więc go poświęcić. Ale my nie chcemy poświęcać czegokolwiek, a zwłaszcza naszej wygody, która jest wątpliwą zdobyczą, a skoro tak, to i wątpliwą stratą. Boimy się użyć mężnego i nietrwożliwego ramienia, które mogłoby nas ochronić, jak to ujął Wieniedikt Jerofiejew przed „wilczym grymasem istnienia”.

Liturgia zełgała Boga. Literatura zełgała liturgię. Postliteratura sprzeniewierzyła się misji literatury, sprowadzając ją do profilowanego produktu, spełniającego oczekiwania rynku, a ci, którzy go tworzą zarabiają krocie na grze instynktami i pozorami. Są nimi tanie kołderki sentymentów schlebiające konsumentowi. Ufam, że owe maskujące prawdziwe trucizny kołderki nauczył się Pan rozpoznawać. Nie tylko je zresztą, także brednie epoki, na które nakierowano wiarę ludzi, odwracając od rzeczy ważnych. Marina Cwietajewa w eseju o Andrieju Biełym przytacza sformułowania poety, te które nasycił ironią albo uzbrajał gniewem lub rozpaczą. Twierdził, że w chwili, gdy wiersze zaczęto pisać bez potrzeby, poezja odmówiła posłuszeństwa. Kiedy zaś zaczęto je składać, montować, robić, kombinować – poezja uciekła.

Mój drogi niepoznany poeto, trzeba, o czym pisałem w liście poprzednim, spóźniać się, trzeba umieć być gorszym pośród innych, trzeba budować swoją wolność w oddaleniu od zachowań „wszystkości” (sformułowanie Fiodora Dostojewskiego), pokochać milczenie. I zarazem żadnego z tych zaleceń, podobnie jak i swoich zalet, nie traktować fanatycznie. Gdyby uznał Pan, że powinien na mój list odpowiedzieć, choćby tylko dając znać o życzliwym przyjęciu jego treści, zawiadamiam, że zapoznam się z Pańską odpowiedzią pod jednym warunkiem: poda Pan w niej tytuły dziesięciu książek, z którymi Pan zaprzyjaźnił się na pierwszym etapie wyprawy lub w miejscu wybranym na obóz. Gdybyż z powodów znanych tylko Panu odrzucił Pan mój warunek, cóż – fiat voluntas tua.

WOJCIECH KASS

„Listy do niepoznanego poety” Wojciecha Kassa ukazały się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić – kliknij tutaj 

Edward Hopper i „scena amerykańska”

Cape Cod, Massachusetts, 1930: to tu, w trzy wieki po ojcach założycielach, ląduje współczesny pilgrim z żoną-modelką Jo. W tym czasie Hopper ma już czterdzieści osiem lat. I zdążył się dużo nauczyć. Wie przede wszystkim, że skończył się „wiek niewinności” (Wharton, 1920). Wie także – przeżywszy w latach młodzieńczych (1906-1907, 1909 i 1910) „powrót Mayflower że tylko oddychając powietrzem i sztuką Europy, można spojrzeć z odpowiednim dystansem na regionalizm The American Scene (James, 1907). Wyczuwa nadto, że Big-City od dawna stało się The Jungle (Sinclair, 1906), nową wilderness, zagrażającą od wewnątrz cywilizacji. I – od niedawna – że sen amerykański przekształcił się w koszmar Wielkiego Kryzysu. W tym to świecie, który upodobnił się do „ziemi jałowej” (Eliot, 1922), obraca się Hopper. Ptak wędrowny, opuszczający każdej wiosny – od 1913 roku – nowojorskie gniazdo przy Washington Square North 3 (pozostanie mu wierny przez czterdzieści cztery lata), by szukać schronienia na wybrzeżach Maine czy Massachusetts.

W końcu staje się nim South Truro, na Cape Cod, skała nadbrzeżna, gdzie osiądzie na stałe, wybudowawszy tam sobie letnią pustelnię. Tutaj będzie pracował niezmordowanie przez trzydzieści siedem lat, malując obrazy przesiąknięte desolate mood. Samotnie i w skupieniu: „Kiedy krajobrazy mówią, muszę słuchać w absolutnej ciszy”. Powiedział także: „dziewięćdziesiąt procent artystów zostaje zapomnianych w dziesięć minut po śmierci”. On sam, najwyraźniej, należał do pozostałych dziesięciu procent, bo choć od odejścia Hoppera minęło już wiele lat, jego obecność na światowej scenie jest nadal istotna. Zostawił niezatarty ślad w świecie naszej wyobraźni.

Próbować zrozumieć Hoppera, to zadanie niełatwe. Jego malarstwo, mimo pozornej prostoty, stwarza same problemy. Że najbardziej europejski z malarzy amerykańskich swojej generacji jest równocześnie najbardziej amerykański – to paradoks wart zastanowienia. Paradoks, kryjący w sobie na dodatek drugi, jeszcze bardziej intrygujący: otóż powody, dla których Hopper wydaje nam się „amerykański”, niezupełnie pokrywają się z tymi, dla których jest nim istotnie. W każdym razie można o nim powiedzieć wszystko, ale nie to, że był geniuszem wyprzedzającym swoje czasy: tak w życiu, jak i w sztuce Hopper się nie spieszy i umie zachować dystans. Zamknięty w sobie, samotnik z natury, od początku ma poczucie całkowitej obcości wobec innych i wobec współczesnego mu amerykańskiego społeczeństwa. Ucieka z Ameryki (obecnej), bo żywi mistyczną tęsknotę do wyidealizowanej Ameryki „dawnej”. Dlatego Hopper odmieniać będzie zawsze Amerykę w czasie przeszłym. Patrzy na nią z punktu widzenia „była sobie raz” z dawnej bajki purytańskiej, gdy Stany Zjednoczone były krajem niewinnym i pełnym cnót, prostym i czystym.

W latach 1906-1910 oddala się od nowego świata o całą szerokość oceanu. Na starym kontynencie maluje na żywo scenę paryską, w Amsterdamie i Haarlemie odkrywa XVII-wiecznych Holendrów, zwiedza Londyn i Berlin, Brukselę i Madryt. Jest wrażliwy na impresjonistów, nieprzemakalny na awangardy. Od końca czerwca 1910 roku nie postawi już nigdy nogi w Europie, ale na zawsze zachowa o niej żywe wspomnienie i jego rozwój artystyczny naznaczony będzie jej wpływem. „Potrzebowałem dziesięciu lat, by otrząsnąć się z Europy”: w rzeczywistości potrzebował ich jeszcze więcej. Cóż bowiem pokazuje na swojej pierwszej wystawie w Whitney Studio Club w 1920 roku? Szesnaście płócien, z których dziesięć namalował we Francji. W wieku trzydziestu siedmiu lat Hopper przedstawia się zatem publiczności amerykańskiej kolekcją „scen francuskich”, o francuskich tytułach. Trudno sobie wyobrazić, aby ktoś umiał się zaprezentować w sposób bardziej prowokacyjny. Już w tym debiucie obecna jest jego etyczna bezkompromisowość w duchu protestanckim – którą odnajdujemy także w głębi jego sztuki – sięgająca korzeniami surowych tradycji religijnych środowiska rodzinnego (nie zapominajmy, że w Paryżu Hopper zamieszkał przy rue de Lille pod numerem osiemnastym, ponieważ dom ten należał do kościoła baptystów i że w 1924, w Nowym Jorku, wziął ślub w kościele ewangelickim).

Na przełomie 1910 i 1911 roku zaczynają się pojawiać – jak z głębi impresjonistycznego snu – przejeżdżające pociągi, bezludne krajobrazy, puste, podrzędne stacyjki, nowojorskie mosty, które zdają się zawieszone nie tyle nad East River, co nad Sekwaną, fragmenty ubogiej architektury miejskiej. Ale dopiero w pierwszej połowie następnego dziesięciolecia dochodzi do decydującego przełomu. Przypominają się fazy rozwoju Vermeera, który w końcu lat pięćdziesiątych XVII wieku porzucił tematy biblijne i alegorie mitologiczne, i, pod wpływem Pietera de Hooch (w Delft od 1654) i przybyłego rok później Jana Steena, poświęcił się scenom rodzajowym i krajobrazom miejskim. Oto Hopper na początku lat dwudziestych ulega decydującemu wpływowi Johna Sloana, który przekonuje go do scen z życia Ameryki. Ale Hopper, podobnie jak Vermeer, wychodzi poza „amerykańską scenę” (jak tamten poza „scenę holenderską”), by wyrażać stany ducha i enigmatyczne nastroje. Oczyszczone i zintensyfikowane, wdziera się na płótna życie codzienne, dając wrażenie „pozornego realizmu” (E. de Jongh), który u Vermeera jest ściśle związany z klimatem moralnym spod znaku kalwinizmu – tak jak naturalizm Caravaggia odpowiadał dokładnie katolickiej wizji rzeczywistości – a u Hoppera pobrzmiewa echem głęboko ewangelicznym.

Jak nam przypomina Gail Levin, „Hopper znał i podziwiał to, co sam nazywał «prostotą i uczciwością mistrzów holenderskich i flamandzkich»”. Od Vermeera przejmuje poczucie miary, kompozycyjny rygor, tajemnicę światła, atmosferę dwuznaczności, wywoływanie wrażenia ciszy. Ale, rzecz jasna, niełatwo być Vermeerem w Greenwich Village: uzyskać efekt psychologicznej koncentracji postaci i tworzyć pełny skupienia klimat drobnomieszczańskich wnętrz, kiedy z zewnątrz prze nieustanny ruch, pośpiech, zamęt panujący wśród ludzkich losów i uczuć. Hopper wyraża zarazem nostalgię (związaną z przeszłością) i pesymizm (związany z przyszłością): czuje i chce nam przekazać, że nastąpiła moralna katastrofa – czająca się tuż pod powierzchnią jego obrazów. I ta epokowa katastrofa streszcza się właśnie w tym wszystkim, co Hopper wykreślił ze swojej rzeczywistości, we frenetycznym świecie fabryk i tłumów, wielkomiejskich drapaczach chmur i tyglu ras. Czyli w rzeczywistej scenie amerykańskiej: pulsowaniu współczesnego życia z jego konfliktami i sprzecznościami.

O ile wewnętrzny świat Vermeera był światem zamkniętym, lecz pogodnym (i ufnym w oświecające horyzonty nauki), świat wewnętrzny Hoppera jest klaustrofobiczny i budzący lęk. Świat nie tyle jest kontemplowany, co śledzony z ukrycia. I na nasze badawcze spojrzenie nikt nie odpowiada spojrzeniem, pozwalającym nawiązać nić wzajemnego porozumienia. Jedynym znanym mi wyjątkiem jest kobieta z Western Motel (1957), która jednak patrzy na nas surowo, zamiast obdarzyć uśmiechem, jak Vermeerowska Dziewczyna z kieliszkiem wina (1659-1660). Nikogo, kto byłby gotów obdarzyć nas zaufaniem, komukolwiek zaufać, bo nikt nie ufa samemu sobie: postaci Hopperowskie pochłonięte są swoimi kłopotami nie do rozwiązania, nie są szczęśliwe w życiu, które, jak możemy się domyślać, jest ciężkie i jałowe, pełne zmartwień i rozczarowań. To piekło potępionej ludzkości. O ile u Vermeera mamy jeszcze mikrokosmos pozostający w zgodzie z otaczającym go światem i rozświetlony opatrznościową tajemnicą, Hopper cofa się przed światem zdeprawowanym przez grzech zeświecczenia, ukazując nam jego anormalne efekty psychologiczne w życiu prywatnym ludzi pozbawionych przyszłości, cywilizacji przeznaczonej na wymarcie (żadne dziecko – podobnie jak żaden „astronom” czy „geograf” – nie pojawia się na jego obrazach, by dać dowód najmniejszej bodaj wiary w przyszłość i postęp).

Aby zostać Vermeerem XX wieku, Hopper musi przeciwstawić się Soutine’owi. W tych samych latach, gdy na płótna Soutine’a wdziera się deformujący zamęt, Hopper stara się trzymać od niego na odległość, nie przyjmując żadnego rozpadu Formy. Choć przecież i jego figury ludzkie – nieruchome, ale bez „miejsca stałego pobytu” – są pozbawione korzeni, a więc typowo współczesne. („O, Janie Vermeerze z Delft, zstąp, przyjdź tutaj / nad Hudson i do ostatniej stolicy Zachodu” – prosić będzie jeszcze w 1938 roku Delmore Schwartz w Dreams Begin Responsibilities, kiedy Hopperowska metamorfoza stanie się już faktem).

Hopper osiąga pełną dojrzałość dopiero w wieku czterdziestu dwu lat, w 1924 roku. W lipcu żeni się z Josephine Verstille Nivison (która od tej chwili stanie się jego jedyną modelką: przez całą resztę życia Hopper malować będzie jedną kobietę – swoją żonę). W listopadzie otwiera swoją drugą wystawę, tym razem w galerii, która prowadzi sprzedaż – i pierwszy sukces pozwala mu zmienić życie; to wtedy porzuca znienawidzony zawód, aż nazbyt dla niego „nowoczesny”, zawód grafika projektującego reklamy i ilustratora czasopism.

Odtąd poświęci się wyłącznie malarstwu. Owocem tego zasadniczego przełomu będzie przede wszystkim zdobycie własnego stylu, który nie ulegnie już właściwie zmianie: przez czterdzieści lat Hopper malować będzie w ten sam sposób te same tematy. Osiągniętą dojrzałość ekspresji widać już w płótnie Dom nad torami z 1925 roku. I charakterystyczne dla jego wizji świata jest to, że „już w 1925 dom tego rodzaju wywołuje wizję przeszłości, niewinności Ameryki” (G. Levin). Owa willa démodée z 1925 znajduje odpowiednik w urządzeniu biura w stylu lat dziesiątych XX wieku w oleju Biuro nocą, namalowanym w 1940: to anachroniczne antydatowanie „sceny amerykańskiej” jest stałą cechą malarstwa Hoppera. Nie tylko przedstawiane postaci, ale także i przede wszystkim, przedstawiający je artysta źle znoszą własną współczesność.

Pierwsza kobieta „vermeerowska” zjawiła się w 1921 roku. To Dziewczyna przy maszynie do szycia, prototyp długiej serii samotnych postaci kobiecych, oprawionych w pustkę nieprzytulnych mieszkań. Kobiety rozebrane czy półnagie, w nagich pokojach. Sceny intymne, z życia prywatnego, które czynią z widza voyeura. Ranek na Cape Cod (1950) „przypomina, podobnie jak wiele innych obrazów Hoppera przedstawiających kobietę we wnętrzu, o jego podziwie dla malarzy holenderskich, a zwłaszcza Vermeera i de Hoocha, dla sposobu, w jaki operują światłem i umieszczają kobiety w pobliżu okien” (G. Levin). Z kolei Pokój hotelowy z 1931 roku będzie „pierwszym obrazem z serii poświęconej przez Hoppera pokojom i westybulom hotelowym, sugerującym życie ludzi zdezorientowanych, nieujęte w rodzinną ramę” (w dalszym ciągu G. Levin).

Teraz, gdy Hopper stał się Hopperem – i możemy uznać za jednorodny w zasadzie blok jego twórczości od lat dwudziestych po rok 1965 – przypatrzmy się wreszcie „scenie amerykańskiej” (która, jak już wykazaliśmy, jest ogromnie selektywna i „nierealna”) w całej jej rozciągłości i posłuchajmy, co o niej myślał sam malarz. Hopper mówi zupełnie jasno: „Myślę, że malarze «amerykańskiej sceny» tworzą karykaturę Ameryki. Ja starałem się zawsze być sobą. Malarze francuscy nie mówią o żadnej «scenie francuskiej» ani angielscy o «scenie angielskiej»”. Jego koncepcja sztuki nie przewiduje bowiem ani tego, by artysta musiał powielać świat („Sztuka jest wyrazem nieświadomości”, uciął krótko pewnego razu, po czym potwierdził to raz jeszcze: „wielka sztuka jest wyrazem wewnętrznego życia artysty, które zależy od jego osobistej wizji świata”), ani tym bardziej tego, by musiał on świat zmieniać (jestem pewny, że Hopper doceniłby słynne powiedzenie Rosselliniego: „Przesłania przynoszą tylko listonosze”). Wypowiadając samego siebie, artysta może co najwyżej stać się wyrazicielem zbiorowego niepokoju. Dziennikarce, która, prowadząc z nim w 1964 roku wywiad, zwróciła uwagę na obecną w jego obrazach atmosferę samotności i niekomunikatywności, Hopper, acz niechętnie, przyznał rację: „To niewątpliwie odbicie mojej samotności, jeśli tak mogę powiedzieć. Nie wiem. Może to być stan ogólnoludzki”.

W jakim sensie, wobec tego, możemy mówić o „scenie amerykańskiej” w odniesieniu do dzieła Hoppera? Weźmy na przykład jeden z jego najsłynniejszych obrazów, Stacja benzynowa (1940): scena jest typowo amerykańska nie dlatego, że pracownik przy dystrybutorze ma na sobie blue-jeansy, a nad stacją widnieje emblemat „Mobilgas”, ale ponieważ artysta okazuje się prawdziwym malarzem „granicznym”. Znajdujemy się na skraju cywilizacji, o zmierzchu, ostatnie światła miasta oświetlają ciemny las, napierający zwartą masą zaraz po drugiej stronie drogi. Ta stacja benzynowa jest amerykańska, bo została namalowana jako najdalej wysunięty posterunek współczesnych pionierów, zmagających się z wiecznie zagrażającą metafizyczną wilderness. Już w Domu o zmierzchu z 1935 – jak i w innych przypadkach – Hopper pokazał takie sytuacje graniczne, w których dramatycznie stykają się ze sobą światło i cień, cywilizacja i natura, dobro i zło. Na wszystkich tych płótnach amerykański jest nie tyle sam krajobraz z oświetlonymi domami i ciemnym lasem (które także są „amerykańskie”), ile ów opiewany przez Roberta Frosta obraz ciemności, mającej wzbudzić trwogę („design of darkness to appall”). Chodzi o mrok pierwotny, któremu przeciwstawia się, w wyobraźni i kulturze amerykańskiej, jasność łącząca w sobie „światło Chrystusa” (Williama Penna) i „nigdy słońce nie oświetlało słuszniejszej sprawy” (Thomasa Paine’a).

Ale teraz wszystko jest wypaczone i skażone. Przygasł promień chlubnego i nadprzyrodzonego światła. Teraz Hopper maluje domy-klatki i pokoje-cele; drogi bez wylotu i szyny donikąd: to dramat, który się nie rozwija i nie kończy, który nigdy nie znajdzie rozwiązania w wyzwalającym krzyku. Będzie raczej trwał w nieskończoność w swoim zrezygnowanym milczeniu. Los człowieka – niezmienny – to właśnie to cierpienie: pokutowanie za nieznaną winę i czekanie na sąd, który nie nastąpi. Świat Hoppera zawieszony jest w wymiarze – tak nowocześnie współczesnym – Czekania (Oczekiwanie Schönberga i Czekając na Godota Becketta). W rzeczywistości Wydarzenie już się dokonało – powstanie „społeczeństwa napływowego” i „samotnego tłumu” – ale ponieważ Hopper zatrzymuje swoje postaci na progu rozwiniętego konsumizmu, wydają się one trwać „w oczekiwaniu” na los, będący już za nimi. A ów los streszcza się właśnie w mrokach, z których się wyłaniają i którym znów je oddają długie cienie, ciągnące się za nimi, gdy znajdą się w świetle.

To właśnie światło rzeźbi ich „metafizyczną” symboliczność i zmraża bieg czasu. Sprawdza się wizja uchwycona przez Roberta Lowella w Nekrologu: „Przed spoczynkiem ostatecznym zastyga już wszelka / transcendencja w sposobie bytu, wstrzymuje wszelkie / stawianie się” (tłum. Bolesław Taborski). Wstrzymanie wszelkiego stawania się to dla Hoppera zawieszenie obrazu poza czasem, pozwalające uchwycić jego prawdziwą istotę. A owo zatrzymanie czasu wywołane jest wtargnięciem na płótno nienaturalnego światła, które łączy amerykańskiego malarza ze współczesnym doświadczeniem europejskiego malarstwa metafizycznego.

Mówiąc słowami Dickinson, u Hoppera Bywa światła Pochylenie (tłum. Stanisław Barańczak). To „pochylenie światła”, które jest jego sekretem. „Jeśli ma tu być tajemnica, nie tkwi ona w głębi nocy, ale w najgłębszej przyczynie światła”, zauważył Savinio, powierzając artystom zadanie rozwikłania „zagadki współczesnego dramatyzmu”. Realizm magiczny (czy „transcendentny”, jak go określa Schmied) Hoppera odmalowuje świat, który okazuje się światem bez nadziei, bo wilderness przeniknęła do rzeczy i domów, w głąb życia osobistego, do wnętrza mieszkań i ludzi. Pękła granica między dobrem a złem i nie wiadomo już, czy czerń nie jest równoznaczna ze światłem – oślepiającym, chorym, inkwizytorskim i sztucznym – które wdziera się z zewnątrz lub bije od wewnątrz.

Nie dziwi nas, że, choć obcy awangardom początku wieku, Hopper pozostaje pod silnym wpływem europejskiego „powrotu do ładu”. Odnoszę wręcz wrażenie, że szczególnie sugestywne okazały się tu niektóre elementy włoskiej sztuki figuratywnej: inaczej trudno by wyjaśnić zaskakującą zbieżność między Zbliżając się do miasta (1946) a Przedmieściem Sironiego z 1920 roku, czy analogię między latarnią morską z Latarni w Two Lights (1929) a wieżą z Tęsknoty za nieskończonością (De Chirico, 1913), albo wreszcie niewiarygodne podobieństwo jego morskich pejzaży i łodzi z równie zastygłymi pejzażami Carrà. Ogólnie mówiąc, nowy obiektywizm niemiecki i metafizyka włoska nakładają patynę mitu na codzienną rzeczywistość, usztywniają formy, wpisują skamieniałą współczesność w scenariusz nadający jej pozory wieczności. A taki zabieg nie może nie być bliski Hopperowi, który przyswaja go sobie, filtrując go przez własną, amerykańską wrażliwość. Ale i tym razem „amerykańskie” są nie tyle przedstawione przedmioty, ile wyobraźnia i oko malarza. W rezultacie daje to szczególne załamanie światła europejskiego. Oświetlając scenę amerykańską, wchłania ono ostre światła pokoju przesłuchań czy filmowego planu. Aroganckie sztuczne światła, które, jak reflektory, paraliżują postaci ludzkie i rozdzierają krajobrazy.

A skoro mowa o krajobrazach, wróćmy na znane nam już wybrzeże, na Cape Cod. Hopper – który nigdy nie malował portretów (z wyjątkiem własnych i żony) ani martwych natur (wszystko było dla niego „martwą naturą”) – tu właśnie, w swojej pustelni na nadmorskich skałach, lubił pracować nad swoimi „scenami”, a przede wszystkim – pejzażami. Tutaj przez szmat życia malował i rozmyślał. I marzył. Nie o tym, by, jak w fantazjach wczesnej młodości, wyruszyć żaglówką na otwarte morze w poszukiwaniu nieodkrytych lądów. Ale by przybić w końcu do samego siebie, wymyślając sobie inny świat – dzień po dniu, płótno po płótnie, żagiel po żaglu.

W ostatnich latach jednak coraz bardziej ogarnia go smutek. Nie zostaje mu już nic innego, jak przygotować się do ostatniej ucieczki, do ostatecznej samotności. Trzeba pożegnać się z życiem. I czyni to na swój sposób, malując w 1965 roku, w wieku osiemdziesięciu trzech lat, swój ostatni obraz: Dwoje aktorów. Ręka w rękę, kochankowie z commedia dell’arte stają przy rampie, by pożegnać publiczność ukłonem. Ostre światło reflektorów rzuca błękitnawe cienie na ich śnieżnobiałe kostiumy. Za nimi ciemna i pusta scena. To ironiczne i patetyczne pożegnanie z tym teatrem, jakim jest życie. Ale to również triumf sztuki i miłości nad śmiercią i samotnością. Pierrot umrze w 1967 roku, Pierrette w rok później.

ROBERTO SALVADORI

Tłum. Halina Kralowa

Szkic pochodzi z tomu: R. Salvadori „Poszukiwanie nowoczesności”, Gdańsk, słowo / obraz terytoria, 2001.

Muzeum cz. 1 – otwarcie

Przeniesienie do Kadzidłowa dużej, drewnianej, dwustuletniej chałupy było dla nas (z pewnością nie tylko dla nas, amatorów, ale także dla zawodowców) dużym i skomplikowanym wyzwaniem organizacyjnym, technicznym i finansowym. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy! Udało się rozwiązać i pokonać wszystkie kłopoty i 10 października 2003 roku fachowcy zakończyli prace i opuścili plac budowy, pozostawiając nam budynek do zagospodarowania. A my postanowiliśmy, że w pięknie odrestaurowanej chałupie zrealizujemy nasz plan z 1996 roku i za przykładem Zygmunta Rogalli z powieści Siegfrieda Lenza urządzimy w niej prywatne muzeum, „by pokazać jak kiedyś żyliśmy”!

Zaproszenie na otwarcie chałupy z Warnowa.

Tyle, że wskutek „planowego opóźnienia” (starsi wiekiem czytelnicy pamiętają taki komunikat z dworców kolejowych w czasach PRL-u, a ci, którzy coś budują wiedzą, że na budowie zawsze coś się opóźnia!) na realizację tak ambitnego planu mieliśmy zaledwie… pięć dni! Tylko pięć dni, bo były już rozesłane zaproszenia na uroczyste otwarcie chałupy 15 października 2003 roku! Urządzenie muzeum w pięć dni wydaje się niemożliwe, ale byliśmy do tego częściowo przygotowani. Od dawne gromadziliśmy „starocie”, które były odnawiane i czekały na… no właśnie: by stać się muzealnymi eksponatami! Stare okna, niewykorzystane przy odbudowie chałupy, przerobiłem na gablotki, w których przedstawiona została historia warnowskiej chałupy, biurokratycznej walki o jej ocalenie, etapy destrukcji, odbudowy etc. Oczywiście wniesienie wszystkich eksponatów, urządzenie izb, ustawianie mebli i sprzętów, dopieszczenie szczegółów wymagało czasu i sił, ale to też się udało i zdążyliśmy na czas.

Zgodnie z planem 15 października, niemal punktualnie, bo o godzinie 12.15 (z „akademickim” kwadransem dla spóźnialskich oraz nieznających drogi i jej stanu, bo do Kadzidłowa niekiedy trudno dojechać…) rozpoczęła się uroczystość w obecności naszych przyjaciół, budowniczych oraz osób, które angażowały się w tę pracę i dopingowały nas w tym trudnym przedsięwzięciu, zaprzyjaźnionych muzealników z muzeum w Praniu, Piszu i Suwałkach, pracowników Mazurskiego Parku Krajobrazowego, konserwatorów zabytków z Olsztyna oraz starosty piskiego i radnego z Rucianego Nidy, a także dziennikarzy z Pisza i ekipy olsztyńskiego oddziału TVP. Oczywiście zaprosiliśmy także byłych właścicieli chałupy, ale nikt z przedstawicieli Stacji Badawczej PAN naszego zaproszenia nie przyjął…

Zaproszeni goście czekają przed Oberżą na uroczyste otwarcie muzeum.

Goście zebrali się najpierw w „galerii”, w jej największym pomieszczeniu zwanym „szkołą” (tam dawniej stały ławki szkolne i była urządzona klasa, i choć już ich tam nie było, to nazwa pozostała). Były powitania, krótkie okolicznościowe mowy, a potem głos zabrał Wojciech Kass – poeta, kustosz Muzeum K. I. Gałczyńskiego w Praniu, a przede wszystkim nasz przyjaciel. Jego wystąpienie warto przytoczyć w całości.

Wojciech Kass wygłasza laudację. Za nim stoją gospodarze, a obok Andrzej Kłopotowski (który podczas letnich igrzysk w Rzymie w 1960 roku, jako pierwszy polski pływak awansował do finału olimpijskiego).

Panie, Panowie, Młodzieży, Dzieci, Niemowlęta, a nawet Muzealne Bakterie i Pleśnie, które choć niewidzialne, to przynajmniej, mam taką nadzieję – słyszące.

Co przybliża mnie do Danuty i Krzysztofa Worobców? Z pewnością staż osiedleńczy i praca na Mazurach. Będzie tego już sześć lat. Ale przede wszystkim pewna wspólna cecha osobowości, a mianowicie to, że nasze tutejsze życie bardziej w glinie i drewnie ma budulec, niż w mitach, symbolach i innych abstrakcjach. Te przychodzą dopiero później, są konsekwencją pierwszych. Sądzę, że nasza zażyłość lokuje się na kręgu piątym dziesięciopunktowej tarczy, czyli pośrodku, ani za blisko ani za daleko. W sam raz tyle, aby spełnione zostały warunki przyjaźni. Bo bliżej to już byłaby tylko miłość.

Kiedy nie znałem jeszcze Worobców, robiąc wypady do Kadzidłowa, w tej przestrzeni widziałem tylko nieckę łąki i biały pomazurski domek z drewnianą werandą i pobielanymi ścianami. Z tego punktu zaczynali, prowadząc nader skromny barek gastronomiczny. Pamiętam, że przysiadłem przy tym domku z żoną i rodzicami, zamówiłem tosty i napoje. Nieopodal powstawały zręby dzisiejszej «Oberży pod psem». Tyle.

W ciągu dwóch lat stanęła galeria, sauna, spichlerzyk i ta wspaniała chata, gdzie odbywa się dzisiejsza uroczystość, chata, która dzięki determinacji gospodarzy wyrwana została ze szponów ziemi, a w konsekwencji – z paszczy pracowitych robaków. Złożyli to, co Polska Akademia Nauk oddała we władanie Natury, a właściwie jednemu z jej żelaznych praw – rozkładowi. Naukowcy ten cenny obiekt architektoniczny przeznaczyli naturze. W ostatniej chwili Worobcowie zmienili jego los i ofiarowali go kulturze. Wykonaliście swoją indywidualną pięciolatkę – w nadmiarze i z nadwyżką. Obiekt ten, od dzisiaj muzeum, jest świadectwem zarówno waszej postawy, jak i kultury materialnej naszego regionu. Świadectwem trwalszym niż tysiące słów rzucanych na wiatr w różnych instytucjach, po których pozostają co najwyżej gryzmoły na papierze.

Kiedyś przyrównałem Worobców do bohatera książki niemieckiego pisarza urodzonego w Ełku w 1926 roku, a zatytułowanej Muzeum ziemi ojczystej, która w literaturze niemieckiej obok Dzieci Jerominów Ernsta Wiecherta jest najwybitniejszą pozycją dotyczącą Mazur. Bohater książki Lenza powołuje do życia prywatne muzeum będące świadectwem prawdy historycznej. Kiedy tę prawdę zamierza zawłaszczyć ideologia i demagogia, postanawia spalić dzieło swojego życia. Tragiczny czyn. Niechaj Worobcowe muzeum świadczy prawdzie. Jesteście, moi drodzy, wcieleniem literackiego mitu, urzeczywistniacie go. Oczywiście nie życzę wam takiego epilogu, który na potrzeby struktury dzieła Lenza jest właściwie prologiem.

Udostępniacie dzisiaj wasze dzieło, wasz obszar prywatny obszarowi publicznemu, co też zasługuje na najwyższą pochwałę, albowiem teraźniejszość tego kraju ukazuje coś innego – to co publiczne staje obiektem pożądania prywaty, obszarem, po którym harcują Hunowie naszych czasów. Poeta Kazimierz Hoffman w wierszu Koniec wieku pisze: «Choroba dla mnie niewyobrażalna dotąd, a o której dowiedziałem się wczoraj: rak serca». Wystrzegajcie się oschłości serca – pisze inny poeta Zbigniew Herbert. Myślę, że ta oschłość staje się przyjaznym gruntem dla raka, choroby w znakomitej większości nieodwracalnej. Jeżeli taki rak dopadł ludzkość, jej przyszłość nie jawi się optymistycznie. Wystrzegajmy się raka serca, które jest oznaką człowieczeństwa.

Danuto i Krzysztofie macie piękne i pojemne serca – prywatne udostępniliście publicznemu, czym miała pożywić się ziemia udostępniliście kulturze, to, co wydawało się bezpowrotnie przemijać, przywróciliście życiu.

Jestem dumny i zarazem wzruszony, że mogę być współuczestnikiem tej inauguracyjnej uroczystości. Dziękuję Wam Worobcowie – artyści, rzemieślnicy i kreatorzy przestrzeni, przyjaciele i sponsorzy. Przyjmijcie w darze ode mnie i Jagienki starą maszynę do szycia marki «Singer». Niechaj kojarzy wam się z noblistą I. B. Singerem. Autor ten w swoich pięknych książkach opisał świat, który przestał istnieć, a więc niejako przywrócił jego ducha w materii słowa, choć przyznam marna to pociecha. Jest w tym pokrewieństwo z wami, co pisarz ocala w literaturze, wy Worobcowie – w architekturze. Zdaję sobie sprawę, że singerowska maszyna jest drobnomieszczańska, to znaczy pochodzi z obszaru miejskiego, ale tuszę, że zaszczepi się ona na wsi, pod chłopską strzechą.

I jeszcze jedno. Wśród zaproszonych gości widzę kustoszy. Chciałbym dać im nadzieję, że nie jest tak źle, że być może w razie utraty pracy, znajdziemy ją w tym muzeum.

w Kadzidłowie-Worobcowie, 15 X 2003″

Dumni gospodarze tuż przed otwarciem podwoi Muzeum „Mazurska Chata Podcieniowa z XIX w.” (na pierwszym planie „Markusz” – Jerzy Markuszewski).

Potem były pamiątkowe zdjęcia i najważniejsze, czyli przejście pod „starą-nową” chałupą, gdzie nastąpiło uroczyste przecięcie wstęgi, a następnie zwiedzanie. Zaproszeni goście, ba, nawet nasi przyjaciele byli zaskoczeni tym, co zobaczyli wewnątrz (tylko kilka najbliższych osób było wtajemniczonych, choć i oni nie znali szczegółów). W naszym zaproszeniu pisaliśmy przecież jedynie o otwarciu „przesypanej” chałupy – jak dawniej nazywano przenosiny chałup (o czym na początku XX wieku pisał etnograf i muzealnik Adam Chętnik), ani słowem nie wspominaliśmy o muzeum, bo to była niespodzianka.

Wspólne pamiątkowe zdjęcie (po prawej stronie – drugi i trzeci, śp. Edek i Marian, majstrowie-budowniczowie, na pierwszym planie – na „parterze”, pracownice Oberży: Aldona, Ania, Ula i Małgosia, obok Jagienka Kass z synem Brunem).

No i niespodzianka się udała – goście ujrzeli duże i bogato wyposażone trzyizbowe mieszkanie gbura – jak na Mazurach nazywano zamożnego gospodarza, z „czarną kuchnią” i spiżarnią (komorą) oraz jednoizbową szkołę wiejską z lat 30. XX wieku z izdebką dla nauczyciela, a na obszernym poddaszu ekspozycję etnograficzną. Oczywiście ówczesna ekspozycja była znacznie skromniejsza niż dzisiejsza, bo jest stale powiększana i uzupełniana o brakujące sprzęty (kilka dni temu wstawiliśmy odrestaurowaną, pięknie malowaną skrzynię posażną).

W trakcie zwiedzania i po nim były gratulacje i miłe dla nas słowa (podajemy niektóre z nich zgodnie z kolejnością wpisów do księgi pamiątkowej): „Podziwiam za wytrwałość, upór i skuteczność…” – Starosta Piski; „Zaiste prawdziwe «nowe życie pod starym dachem»” – Iwona Liżewska, konserwator zabytków i członek Stowarzyszenia Borussia z Olsztyna (stowarzyszenie realizowało wówczas projekt „Nowe życie pod starymi dachami”, w który nieświadomie się wpisaliśmy); „Czekamy na następny dom*, domek*, chałupę* (* – niepotrzebne skreślić) oraz uroczyste mianowanie wsi Worobcowo” – Zofia i Jerzy Markuszewscy (jak widać spodobała im się nazwa wymyślona przez Wojtka Kassa); „«Jaćwież» wyraża swój zachwyt” – Zbigniew Fałtynowicz (redaktor czasopisma „Jaćwież”); „Pasja, wiedza, poświęcenie, kasa i serce – wszystko dla podtrzymywania kultury i architektury Mazur” – Ania Błaszczyk; „Chylimy czoła przed ogromem pracy i serca […] potraficie tworzyć miejsca «zwykłe-niezwykłe», magiczne i pełne «zwykłego» ciepła […] jesteśmy dumni, że możemy czerpać inspirację z Waszej pracy przy budowie naszego domu” – Iza i Rafał Kubaccy; „Jesteśmy pełni uznania za Państwa trud w ratowanie cennego zabytku ludowej, mazurskiej architektury, której w terenie coraz mniej” – te słowa napisał prof. Marian Pokropek, etnograf, niekwestionowany autorytet (zmarł w 2023 roku), autor wielu prac na temat ludowego budownictwa, w tym na Mazurach, założyciel prywatnego Muzeum Polskiej Sztuki Ludowej w Otrębusach. Ze względu na rozpoczęty rok akademicki nie mógł wówczas przyjechać, ale odwiedzał nas później, obejrzał muzeum i napisał: „Po raz drugi miałem okazję być w Kadzidłowie i to, co zobaczyłem teraz, bardzo mnie ucieszyło, że tak wiele można było zrobić dla ochrony kultury tego regionu. Gratuluję i życzę z całego serca dalszych wspaniałych zbiorów, wystaw, osiągnięć” – M. Pokropek, Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach, dawniej Uniwersytet Warszawski, 8 VIII 05.

Na koniec inauguracji muzeum był tradycyjny poczęstunek w Oberży i czas na długie rozmowy.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Kapiści

W Pawilonie Czapskiego w Krakowie oglądam wystawę poświęconą kapistom przygotowaną w setną rocznicę założenia Komitetu Paryskiego. Przy wejściu wita mnie ogromna fotografia roześmianej grupy młodych ludzi. W centralnym miejscu rozpoznaję dobrze mi znaną twarz Zygmunta Mycielskiego. On sam nie był oczywiście kapistą, nie był nawet malarzem. Pojechał do Paryża studiować kompozycję. Nie był tam zresztą jedynym muzykiem. W grudniu 1926 roku w stolicy Francji powstało Stowarzyszenie Młodych Muzyków Polaków, zrzeszające działających tam kompozytorów i wykonawców. Mycielski, który przyjechał do stolicy Francji w październiku 1928 roku, wkrótce dołączył do tego grona. Poznał się też z kapistami, zaprzyjaźnił się z Józefem Czapskim i Janem Cybisem. Bliskie relacje połączyły go także z Zygmuntem Waliszewskim, który, boleśnie doświadczony przez chorobę, budził jego podziw. Po przedwczesnej śmierci artysty w 1936 roku Mycielski zapisał: „Poznałem Waliszewskiego na wystawie grupy «KP» w «Galerie Zak» w Paryżu. Na kanapie pod oknem siedział młody człowiek bez nogi. Pomimo kalectwa, uderzała jego żywość. Powiedziałbym: żywość całego korpusu. Ale najbardziej żywość i blask oczu. Zaczął mnie zaraz rysować piórem. Spojrzał kilka razy, był to wzrok przenikliwy jak płomień. I rysuneczek był gotów. Delikatny, o zawrotnym dla mnie wirtuozostwie kilkunastu pociągnięć, prześlicznie ułożony na stronie i bardzo podobny. Gdybym już wcześniej nie znał obrazów Waliszewskiego, byłbym pomyślał, że to robił jakiś genialny dyletant. […] Wkrótce po tej wystawie nastąpiła amputacja drugiej nogi, a po niej okres może najgorszy: trwogi o los rąk. […] W tym okresie widywałem nieraz Waliszewskiego. Siedząc na wózku, patrzał nerwowo na ręce. W jego wzroku czaiła się chwilami obłędna panika. Chodziło mu o prawą, przede wszystkim o prawą rękę. Ale pokonywał wszystko. […] Malarz przetrzymał wszystko. Malarz zwyciężył człowieka. Nieledwie bez reszty. Pamiętam dreszcz, który mnie przeszedł, gdy usłyszałem, jak mówi o stracie nóg: «To można wytrzymać. Nawet pomaga do koncentracji. Tylko wrażeń teraz mało». […] Życie Waliszewskiego było pasmem wytrwałego, codziennego bohaterstwa, a każdy jego nerw był nastawiony jedynie na zawodową pracę, pojętą naprawdę najszerzej, bez cienia tych ustępstw przed «okolicznościami», które tylu łamią. Nic małostkowego” [1].

Z Waliszewskim musiał nie tylko się widywać, ale i rozmawiać o własnej pracy. W 1935 roku Mycielski pracował nad baletem Narcyz, opartym na znanym micie. W lutym 1936 roku utwór był praktycznie gotowy, a w kwietniu, przy okazji paryskiej premiery Harnasiów Karola Szymanowskiego, Mycielski rozmawiał o Narcyzie z Serge’em Lifarem, baletmistrzem Opery Paryskiej i odtwórcą roli Harnasia. Lifar obiecał wsparcie, chciał zaciekawić Narcyzem dyrekcję Opery. Do prawykonania jednak nie doszło – ani w Paryżu, ani w Polsce. Mycielski wrócił do kraju i sam jakby o swoim balecie zapomniał. Nie wracał do tematu, a po wojnie uważał utwór za zaginiony. Jednak w archiwum Mycielskiego zachował się rękopis partytury. Kompozytor dołączył do niego szczegółowe instrukcje, co do planowanej scenografii i kostiumów, ilustrując je własnymi rysunkami. W innym miejscu zachował także kilka szkiców scenografii, które w 1935 roku narysował dla niego nie kto inny, jak właśnie Zygmunt Waliszewski, z którym najwyraźniej swój baletowy projekt omawiał.

Myślę o tym wszystkim, patrząc na wyrazisty autoportret Waliszewskiego przykuwający uwagę ogniście czerwonym tłem. Trudno oderwać od niego wzrok, mimo że na wystawie zawieszono go do góry nogami. Jak bardzo zdeterminowany musiał być ten dumnie patrzący młody mężczyzna, by latami zmagać się z postępami okrutnej choroby… Myślę też o innych członkach grupy, których życie w przedwojennym Paryżu – podobnie jak i wyjeżdżających tam na studia muzyków – w większości dalekie było od wygód i łatwych sukcesów. Przypominam sobie obrazek zanotowany przez Zygmunta Mycielskiego w lutym 1931 roku przy okazji skromnie świętowanych urodzin Jana Cybisa, na które wybrał się w towarzystwie Marii i Józefa Czapskich: „W dużej pracowni u Cybisów woda nieco dachem przeciekała i zimno, więc wszyscy okrągły piec węglowy obsiedli, z którego rura przez cały pokój odprowadzała czady ponad dach. Siedział tam Zygmunt Waliszewski otulając skrzętnie brak obu nóg pledem, Cybis z żoną Rudzką, Boraczok z żoną, Czapski Józio z siostrą, Potworowski z żoną, milcząco Jerzy Wolff asystował temu zgrupowaniu «Kapetów» […]. Były to właśnie urodziny Cybisa, ten i ów coś przyniósł, więc uczta nagotowana była pod lampą; owoców tylko nie ruszać, morele! Miło wspominam ten wieczór. Malarze to naród prosty, spowijają wszystko naiwnie i obrazowo, żyjąc swoją sztuką. Ciągle się tam mówi o Monecie, Manecie, Degasie, Renoirze, Courbecie, Pissarro, Cézannie, daleko więcej jak o współczesnych […]. I opowiadają sobie o marchandach, anegdotki, jak to się oni nie znają, jak o obrazach gadają, jak z czasem nabierają rutyny. Śmieją się, ktoś butelki wina przynosi i piją zdrowie gospodarza. «Czekajcie, ja też powstanę, niech mi tylko moje nogi zrobią» – woła Waliszewski. O jedenastej rozchodzimy się. Boraczok znosi na plecach Waliszewskiego i na wózku go wiozą po gładkim trotuarze. […] Na stosunki w Polsce psioczą: «Nas tam nie rozumieją, nie potrzebują, nie chcą».

Tak z życia kawałeczek widziałem – naprzeciw u malarzy” [2].

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

[1] Zygmunt Mycielski, O Zygmuncie Waliszewskim, „Arkady” 1936, R. 2, nr 11.

[2] Zygmunt Mycielski, XI-ty tom „Notatek”, Wiśniowa nad Wisłokiem (Pologne), od 17go października 1930 r. do 9go lipca 1931 r., rękopis, Archiwum Zygmunta Mycielskiego Biblioteka Narodowa, sygn. II 14345. Zapis z 16-17 lutego 1931.

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek