Aby mówić o Jerzym Kłoczowskim, jak należy, trzeba przestać bać się wielkich słów. Gdy o nim mowa, nie podobna bowiem uniknąć słowa „bohater”, myśląc nie tylko o jego żołnierskim udziale w Powstaniu Warszawskim, ale również o jakże trudnych latach tużpowojennych, gdy młody kombatant, pomimo amputacji prawej ręki, odbył studia i zrobił doktorat, nim podjął pracę w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Nie podobna też uniknąć określenia „wielki uczony”, gdy ma się na uwadze jego imponujący, często pionierski wkład do polskiej i nie tylko polskiej nauki historycznej. Wymienię tu tylko cztery pozycje z bardzo długiej listy książek i artykułów: Wspólnoty chrześcijańskie (1964), Europa słowiańska w XIV–XV wieku (1984), Dzieje chrześcijaństwa polskiego (2000) i Histoire de l’Europe du Centre-Est (2004) w wysoce prestiżowej serii „Nouvelle Clio”. To ostatnie dzieło, którego był współautorem, ale przede wszystkim inicjatorem i koordynatorem, odsyła do jego działalności organizacyjnej z jej zwieńczeniem, Instytutem Europy Środkowo-Wschodniej w Lublinie, odradzającym się obecnie po latach niszczenia go przez aparatczyków z PiS. I odsyła do szczególnie bliskiego związku z Francją, który nie sprowadzał się bynajmniej do zajęć na Sorbonie i w Collège de France oraz uczestnictwa w niezliczonych konferencjach naukowych.
W środku na ławce: Jerzy Kłoczowski, już po amputacji prawej ręki, koniec października 1944, szpital w Skierniewicach.
Przed rokiem 1989 bowiem Jerzy był nieformalnym ambasadorem środowiska „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” akredytowanym niejako przy kręgu francuskich intelektualistów katolickich skupionych wokół René Rémonda, historyka i politologa, członka Akademii Francuskiej i przewodniczącego m.in. Francuskiej Fundacji Nauk Politycznych. Z tytułu mojej z nim przyjaźni sięgającej 1968 roku asystowałem kilkakrotnie przy spotkaniach Jerzego z tym gronem, a mogłem stwierdzić i przy innych okazjach, jak wysoko ceniono go w świecie historyków jako uczonego i jako człowieka. Bo też był on postacią niezwykłą, obdarzoną szczególnym magnetyzmem, który przyciągał wielu, skądinąd różnych ludzi – a zarazem wyposażoną w niewyczerpany, jak się zdawało, zasób energii i w zdolność przekonywania do lansowanych przez siebie inicjatyw.
Od lewej: Jerzy Kłoczowski, Jan Paweł II, Krzysztof Michalski, Jacek Woźniakowski. Castel Gandolfo.
Wszystko to mogło zaowocować w całej pełni dopiero po implozji PRLu, w warunkach liberalnej demokracji, gdy Jerzy, zajmując się skądinąd reprezentowaniem Polski w UNESCO, pisaniem i nauczaniem, mógł skupić się na tym, co i przedtem stanowiło, acz dyskretnie, linię przewodnią jego działalności publicznej: na budowaniu nowych stosunków Polski z Ukrainą, Litwą i Białorusią, realizując program Giedroycia i Mieroszewskiego w tej szczególnie wrażliwej i trudnej dziedzinie, jaką jest przeszłość, której obraz trzeba oczyścić z nawarstwionych przez wieki uprzedzeń, przesądów, pretensji i oskarżeń, by przestała dzielić i mogła stać się wspólnym dziedzictwem naszych krajów. Ta intencja przyświecała konferencjom, publikacjom i całej właściwie polityce Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej i dlatego był on w tej formie nie do zniesienia dla spadkobierców endecji.
Stulecie urodzin Jerzego Kłoczowskiego jest znakomitą okazją do przypomnienia nie tylko jego osoby, ale całej formacji, do której należał i jej trwałego wkładu do kultury polskiej i integracji europejskiej.
KRZYSZTOF POMIAN
1. Tytuł tej świątecznej medytacji zbija z tropu. Powinienem od razu dać za wygraną i odesłać czytelników do Ewangelii, dokumentów kościelnych bądź opracowań teologicznych. Nie mogę jednak tego uczynić, bo sprawa dotyczy i mnie osobiście. Muszę, doprawdy muszę, sam poradzić sobie z tajemnicą Boga, który zechciał być człowiekiem i zamieszkać pod ziemskim namiotem. Nie mam innego wyjścia, jak tylko tak wyostrzyć rozum i wzmocnić wiarę, aby dzięki owemu porozumieniu móc podążać śladami słów, z których utkano Pismo Święte. Chrześcijaństwo bowiem nakłania do dwóch ważnych rozstrzygnięć: do przyjęcia orędzia objawienia oraz poświadczenia jego treści konkretnym działaniem. Wiara w to, co niesie słowo Boga ma kształtować ludzki styl życia i odnoszenia się do bliźnich. Gdy tego nie czyni, staje się zaledwie błyskotką.
Nic przeto dziwnego, że wielu współczesnych traci ochotę na zgłębianie religijnej problematyki, uznając się za osoby obojętne na konfesyjne wzorce. Skoro Bóg niczego w nich, jak przekonują, nie zmienia, nie warto się Nim w ogóle zajmować, ani – tym bardziej – reagować na istnienie hierarchicznego Kościoła, którego reputacja została ostatnimi czasy dotkliwie nadszarpnięta. Oznacza to jednak, że nie znajdują oni w sobie na tyle wewnętrznych impulsów, żeby wyruszyć w nieznane, otworzyć się na płynącą z wielu stron łaskę. Bóg przecież poprzez swoje czyny-znaki ujawnia, kim jest. Nie należy Go poszukiwać na innej drodze, niż duchowa, jako że porządek transcendentny wyklucza materialny sposób istnienia, o którym starożytni powiadali, że przypomina proch rozsiany na granicy niebytu.
2. Chrześcijanie mają odwagę głosić wizję wszechświata z miłości wysnutego przez Boga, który zapragnął, by jego stworzenia zyskały możliwość osiągnięcia wyzwolenia i odkupienia. W zaskakujący jednak i niełatwy do pojęcia sposób. Oto Trójjedyny Bóg (co samo w sobie stanowi powód do zachwytu, jak i do trwogi) decyduje się na akt wcielenia, a wyrażając się dokładniej, swego Syna posyła na ziemię, by jako Bóg-Człowiek podjął Krzyż, przezwyciężając śmierć i przez to otwierając przez ludźmi szansę wejścia w wieczną obecność zbawionych. Wydarzenie zostaje poprzedzone licznymi znakami sugerującymi, że należy ono do Bożego zamysłu, w zagadkowy sposób zapowiedzianego zanim został zrealizowany. Biblia, również i w tej kwestii, mieni się od najróżniejszych przeczuć, oczekiwań, nadziei. Wspomnijmy chociażby orędzia starotestamentalnych proroków czy wieść skierowaną do Maryi, że będzie Matką Boga: „Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy Bóg z nami” (Mt 1, 18-24). Oto czuły gest ze strony Stwórcy, niemogącego się pogodzić z panowaniem grzechu w doczesnej rzeczywistości.
Obwieszcza On również, że Maryja – włączona w plan zbawienia – wejdzie w sferę paradoksów i dzięki temu rzuci wyzwanie naszej wierze. Dlatego nie wystarczy lat, żeby uświadomić sobie w pełni tę prawdę, że Bóg zechciał przyjąć niebywale mizerny sposób istnienia. Mógł oczywiście inaczej ochronić człowieka, ale postanowił w pokorze i uniżeniu Syna przemówić do świata, wyjść z odwiecznego milczenia. Z tego względu wcielenie zapoczątkowało w zupełności nową jakość nie tylko w osobistym wymiarze życia, ale też w nieskończonym kosmosie.
3. Narodzenie Jezusa w palestyńskim ubóstwie boleśnie uderza w dumną świadomość ludzkości. Poszukujemy wszak Boga, wypatrując kogoś wszechpotężnego, na wzór pogańskich wyobrażeń. Popatrzmy na zachowania uczniów Jezusa, a więc tych, którzy naocznie rozeznali, kim jest i ku czemu zmierza. Nie potrafili przezwyciężyć naporu płynącego z tradycji religijnych, obyczaju, oczekiwań politycznych. Bóg nie może cierpieć, nie może uniżyć się przed człowiekiem, po prostu ma być Bogiem „potężnych zastępów”, twierdzili z narastającym niepokojem. Musi dokonać rewolucji, przynieść im i wszystkim Żydom, oczekiwany gospodarczy i społeczno-kulturowy cud. Lecz Bóg nie daje się wciągnąć w ziemskie intrygi. Podąża drogą, która prowadzi wprost na Golgotę. Jest pokorny, peryferyjny. Myśląc w ten sposób nie odbieramy Bogu rysu „wszechmocności”, do którego odnosimy się w chrześcijańskim Credo. Pojmujemy tylko, że w tym nazewnictwie nie chodzi o zdolność do czynienia wszystkiego, co się chce. Termin wskazuje raczej na aktualizację sprawności w perspektywie królewskiej władzy, majestatu, autorytetu, transcendencji i Opatrzności, która nieustannie „trzyma” cały wszechświat.
W tej perspektywie mam już prawo do wypowiedzenia własnego poglądu. Wpierw więc sam siebie przestrzegam, żeby przydając Bogu pokory nie popadać w podwójną skrajność, widząc w Nim chłodnego egoistę, bez końca zaciekawionego samym sobą, jak onegdaj proponował Arystoteles, albo wyobrażać Go sobie jako kogoś wstydliwie ukrywającego się przed ludźmi, nieśmiałego, przesadnie uniżonego. Tak wykreowany obraz pozostaje urojeniem, bo z rzeczywistym Bogiem spotykamy się w przeżyciu miłosnym. Co mam na myśli? Proszę rozważyć. Stwórca dąży do spotkania z ludźmi poprzez Chrystusa, stanowiąc z nimi jedno. Dzięki temu włącza się w ziemskie ubóstwo, nie naruszając ontologicznej więzi ze stworzeniem. Proponuje, żebyśmy, właściwie interpretując pojęcie „boskiej wszechmocy”, zechcieli otworzyć się na Niego jako kochającego bez jakiegokolwiek splendoru. Żebyśmy naśladowali Chrystusa współbolejącego z pokrzywdzonymi, poranionymi, zagubionymi w labiryncie własnych obsesji, trwóg i szaleństw. Szczera empatia to droga do duchowego szczęścia.
4. Cierpienie i upokorzenie znajdują uzasadnienie w osobistym wyborze Mistrza z Nazaretu. I nawet u św. Jana, który podkreśla majestat wiecznego Słowa, znajdujemy wyraźny akcent położony na kenozę Chrystusa (J 13, 27-30), który – wyrażając swoim działaniem najistotniejszy sekret miłości – przeszedł drogę cierpiącego Sługi Jahwe. Dlatego wcielenie otwiera przed człowiekiem niespodziewane perspektywy. Uświadamia mu jego godność, wpisuje w krwiobieg nadzieję na bycie wyzbyte ziemskich przypadłości. I co najbardziej zdumiewające, sytuuje go bezpośrednio w polu swego oddziaływania. Dobrowolne wejście Chrystusa w uniżoność i całkowitą pokorę sprawiło, że zyskaliśmy punkt orientacyjny na egzystencjalnej ścieżce. Już wiemy, że Bóg, choć w istocie niepojęty, woli być z nami w sposób bez reszty wyrazisty, nieodróżnialny od materialnej nędzy i biedy. W takim bowiem świecie, stanowiącym „teren odkupienia”, rozstrzygają się człowiecze losy.
Nie trzeba tedy specjalnych środków ascetycznych, sama egzystencja, podległa ograniczeniom, przynosi sposobność podążania Bożymi szlakami, oczywiście w sposób charakterystyczny dla każdej osoby, niosącej w sobie ognik niepowtarzalności i oryginalności. Maryja z Józefem, prości mieszkańcy Nazaretu, zmuszeni do egipskiej tułaczki, doświadczają cudu w obskurnej gospodzie, może w grocie pasterskiej:
Nie chciała nikogo niepokoić
swoją krwią; Józef więc stał
z daleka, czekał, aż będzie mógł
wejść do środka, gdzie Maryja,
powalona na skalnym klepisku,
otula Dzieciątko, które już oddycha,
rozgląda się, milczy.
Jest zimno, brakuje miejsca,
by zwołać sąsiadów i gości,
ale kogo można byłoby sprosić
w obcej krainie, pośród mrowia
rozbrykanych pielgrzymów?
Nie wiedzą. Przyglądają się sobie
z żalem i z drżeniem nie dostrzegając,
że Dzieciątko im błogosławi,
święci ich imiona, nas teraz wspomaga.
Tak oto, by posłużyć się wiarygodną teologicznie formułą Andrzeja Wiercińskiego, słowo Boga znajduje swój dom w Maryi. Przychodzi na świat od wewnątrz (καὶ ἐσκήνωσεν ἐν ἡμῖν, J 1, 14). Boski Logos jest przyobleczony w to, co dzieli z nim jego Matka, co daje mu z siebie i co wzrasta od etapu embrionalnego w tajemniczej współpracy ludzkiego z boskim. To zaiste prawdziwa mistyczna poetyka tego, co możliwe. Uwrażliwia nas ona na wielką troskę o delikatny stan ludzkiego mieszkania. Maryja na zawsze pozostanie domem Logosu, a On trwale będzie w świecie na sposób swojego trynitarnego zjednoczenia z Bogiem i cielesnego zespolenia z Maryją. W Nim dokonuje się ostateczna epifania boskości w ludzkim środowisku życia.
Spełniły się przeto przepowiednie. Miłość Boga przeniknęła i wciąż przenika do najniższych części ludzkiego żywota. Odsłania najgłębszy sens krzyżowej śmierci Nowonarodzonego. Jego życie zostało wszczepione w tę odkupieńczą perspektywę w całej rozciągłości. Od nocy betlejemskiej do świtu Zmartwychwstania.
Wasilków, 23 grudnia 2024
ks. JAN SOCHOŃ
Sonet dwudziesty pierwszy cyklu pierwszego: głos dziecięcy
Osobliwie pisze się o powrocie wiosny u zarania zimy, w najkrótszych dniach roku. Już jednak wiadomo, że światło przeważa nad mrokiem i że za chwilę będzie go jeszcze więcej. A przecież zieleń i błękit, o których pisze poeta, są wciąż jeszcze marzeniem. Sonet powstał, o dziwo, właśnie w zimie, 9 lutego 1922 roku, w Muzot, i dla piszącego był także zapewne (nieco bardziej przedwiosennym) – marzeniem. Smutnym marzeniem o wiośnie, której wciąż nie ma. Gdyby nie to – co potwierdzają listy lutowe listy do Gertrudy Ouckhama Knoop i do Nanny Wunderly Volkart – że Rilke usłyszał dzieci śpiewające do mszy (a rytm pieśni był ten sam, tak samo radosny, jak ten, zasłyszany niegdyś, w klasztorze sióstr w Rondzie, w południowej Hiszpanii) i że „girlandy brzmienia” – jak sam je poeta nazywa – udzieliły swej radosnej tonacji pisanemu wierszowi, byłby sonet dwudziesty pierwszy zupełnie inny.
Rilke wpisuje w sonecie dwa rytmy w siebie nawzajem: ten roku szkolnego i ten – przyrody. Metafora szkolna (żmudna nauka i zasłużona nagroda) przeplata się tu z niezmiennym porządkiem pór roku. To sonet na głosy dziecięce – dzięki takiemu poetyckiemu konceptowi nie jest ani trochę dydaktyczny: kipi radością, otwiera się na wielką wolność, na wielką pamięć świata, na śpiew istnienia. Mimo że są w wierszu zaledwie dwa wykrzykniki (kończący strofę drugą i zamykający – czwartą), cały wydaje się pulsującą radością, życiem, którego nic nie zatrzyma ani nie przetnie. Dzieje się tak dzięki powtórzeniom (wzmacniającym zakończenia wskazanych strof wykrzyknieniowych – drugiej i czwartej), radosnej jak zawołanie krótkości zdań, konsekwentnemu – w oryginale – przeplotowi rymów żeńskich i męskich w strofach czterowersowych: Erde -Beschwerde, weiß – Preis; Weiße – heiße, Manns – kanns, a także, równie konsekwentnemu rymowaniu w zwrotkach trójwersowych pierwszego wersu z pierwszym (spiele – Viele), drugiego – z drugim (fangen – langen) i trzeciego z trzecim (gelingts – singts). Uwagę przyciąga nie tylko układ, lecz także semantyka rymów: ziemia – mozoły, wie / umie – nagroda / ocena (w pierwszej strofie); biel – nazywa, starzec – umie (to) (w strofie drugiej; i w strofach trójwersowych zaś: graj – dziecko (pierwsze wersy); schwytać – długie (drugie wersy); udaje się (to) – śpiewa (to) (trzecie wersy).
Jak rzecz wygląda w polskich przekładach? Najpierw trzeba przypomnieć różnicę rodzajów gramatycznych pór roku między niemczyzną a polszczyzną, która sprawia niepomierny i nieredukowalny kłopot tłumaczom. Po niemiecku wszystkie pory roku są rodzaju męskiego, co urodzonym w polszczyźnie trudno sobie wyobrazić. Stąd zima jako surowy mistrz, wymagający nauczyciel i – przez skojarzenie siwizny z bielą – starzec. Bardzo trudne, prawie niemożliwe wydaje się oddanie tej zależności po polsku. Staruszka nie mogłaby być tak surowa…
A rymy? Owo niezwykłe rusztowanie Rilkeańskiego sonetu? Antochewicz nie rymuje wcale bądź bardzo nieregularnie (i z tego powodu jego przekładu nie biorę w ogóle pod uwagę); Pomorski rymuje żeńskie w przeplocie z żeńskim, wprowadza współbrzmienia tautologiczne, a w strofkach krótszych nie zachowuje układu rymowego. Jastrun jest bliżej Rilkego niż dwaj wymienieni już tłumacze, lecz także nie odwzorowuje w pełni architektury i rodzaju współbrzmień, co wydaje się fundamentalne, by oddać (nawet tylko w przybliżeniu) urodę oryginału. Ponieważ rym skupia w sobie miejsca wybuchu witalności, całą nagłą radość, ponieważ to na wiązaniach rymowych utrzymują się owe „girlandy brzmienia”, o których napomyka Rilke w korespondencji, ograniczę się w szczegółowym omówieniu jedynie do przekładu Jerzego Kamila Weintrauba, także niedoskonałego, zachowującego jednak zarówno rodzajowo, jak i kompozycyjnie Rilkeańską konstrukcję rymową:
Znów przyszła wiosna. Ziemia wiecznie młoda
jest niby dziecko, które poetycznych nut
tak wiele, wiele zna… Oto jej nagroda
za nauk owych bezustannych trud.
Surowy był jej nauczyciel. Siwa
broda srebrzy się i starości noc.
Lecz jak zielenią błękit się nazywa,
spytajmy ziemi: jej moc, jej moc!
O ziemio, wolna, szczęśliwa i bliska,
ty z dziećmi jeno igrasz. A my chcemy
ciebie, wesołą, schwytać pośród drzew.
O, nauk owych plon i moc wszystka
głęboko jest wyryta, korzeń niemy
zna ów bezmierny ciężar: jej śpiew, jej śpiew!
Tłumacz podjął ważką decyzję – aby ocalić kościec rymów z jego właściwym przebiegiem (a harmonia odradzania się kosmosu jest wszak dominantą poetyki i etyki tego sonetu) – spolszcza wiele wyrazów w pozycji rymowej, które w oryginale występują jako czasowniki: rzeczownikowo. Wytraca przy tym zabiegu nieco dynamikę wiersza, lecz zyskuje, tak trudne do wydobycia w polszczyźnie, bezcenne prawie, rymy męskie. Dzięki identycznemu jak w niemczyźnie układowi rymów i ich tożsamemu z oryginałem rodzajowi – sonet czyta się w przekładzie Weintrauba niemal w tym samym rytmie, co w oryginale, zwłaszcza że tłumacz zachowuje refreniczne, inkantacyjne powtórzenia, ów rytm wzmagające.
Czy równie dobrze poradził sobie z euforyczną semantyką? Nie wszędzie.
Spójrzmy na pierwszą strofę, gdzie dziecko – które u Rilkego zna na pamięć wierszy „wiele, o wiele” / „dużo, o dużo”, w polskim przekładzie „tak wiele, wiele zna” – „poetycznych nut”. Omownia nieco podwyższa stylistyczną tonację wobec „szkolnego”, zwykłego, uczniowskiego rejestru wersji oryginalnej, pozostaje jednak czytelna.
W strofie drugiej Weintraub również snuje opowieść, nieco inaczej ją konstruując niż Rilke, lecz przecież pozostawiając sens niemieckiego wiersza w mocy. Na marginesie trzeba przypomnieć, że przenikanie zieleni i błękitu to ulubiona koneksja barw u autora Błękitnej hortensji (starałam się kiedyś o tym napisać w osobnym tekście, poświęconemu wyłącznie temu wyśmienitemu Ding-Gedicht).
W trzeciej zwrotce dodaje polski tłumacz do określeń ziemi „wolna” i „szczęśliwa” – jeszcze jedno: „bliska”. Na pewno – dla rymu (bliska – wszystka), lecz być może także z tego powodu, iż spolszcza sonet w okupowanej przez hitlerowców Warszawie (wszak zeszyty czwarty i dwunasty konspiracyjnego Wydawnictwa Sublokatorów Przyszłości zawierają właśnie przekłady Sonetów do Orfeusza Rilkego) i to właśnie słowo – bliska – jest dla niego szczególnie ważne. Największym mankamentem tłumaczenia tej strofki okazuje się niezachowanie trybu rozkazującego w zwrocie do ziemi (niemieckie „spiele” – można spolszczyć jako „graj”, igraj”, „baw się” lub, jak to uczynił Jastrun kontekstowo: „ścigaj”) oraz opuszczenie frazy finalnej zabawy-gonitwy: „Najweselsze schwyta” (w domyśle: dziecko – tak u Jastruna).
W czwartej zwrotce także nie sprawuje się tłumacz (by pozostać przy słownictwie szkolnym) – najlepiej. „Czego nauczyciel je uczy” (jak w oryginale) czy „lekcja twego nauczyciela” (tak Jastrun) zostaje zamienione na podniosłe (bez wyraźnej potrzeby, prócz rymowej): „O nauk owych plon i moc wszystka”; a przecież tautologia jest tu celowa: tak powiedziałyby same uczące się dzieci – to ich język. Rejestr podwyższa się dopiero, gdy mowa o korzeniu i pniach (tu znów lepiej Jastrun: „wydrukowana w korzeniach, ryta / w pniach długich, ciężkich”).
Może zatem na koniec, by usłyszeć raz jeszcze, ten wspaniały wiersz wiosennego powrotu do życia po srogiej zimie, końca roku szkolnego po długiej i trudnej klasie, jeszcze – rymowo nie całkiem ekwiwalentny wobec oryginału, lecz czasami łaskawszy dla sensów utraconych przez Weintrauba – przekład Jastruna:
Wiosna wróciła. Jak dziecko ze szkoły,
co umie wiersze, jest ziemia znów młoda,
dużo, o dużo wierszy… Za mozoły
długiej nauki – nagroda.
Mistrz był surowy. Myśmy umieli
biel w brodzie starca. Dziś jak się zowie
błękit i jakie imię ma zieleń,
możemy pytać: Odpowie! odpowie!
Masz wolne, ziemio, pełna wesela,
ścigaj się z dziećmi. Nam się zachciewa
schwytać cię, ziemio. Najweselsze schwyta.
Och, lekcja twego nauczyciela
wydrukowana w korzeniach, ryta
w pniach długich, ciężkich: śpiewa ją, śpiewa.
To jeden z najpiękniejszych sonetów w obydwu częściach cyklu orfickiego. Wolność, radość, nauka, trwanie i przemiana, jako rytm świata i rytm szkoły, istnieją w poetyckim uścisku. Więcej: współbrzmią. Mają dwie właściwości najważniejsze, poniekąd tożsame: sens i rym.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
Zakończenie budowy
Odtworzenie czarnej kuchni z używanych dawniej materiałów, i to tą samą techniką było dużym wyzwaniem. Dlatego ważne było zrobienie dokładnych planów rozbiórkowych (uwzględniając późniejsze przeróbki – np. wybite w jednej ze ścian dodatkowe drzwi), aby później na ich podstawie można były wybudować komin jak oryginalny.
Podstawę komina (czarnej kuchni) rozrysowywaliśmy (tu robi to Danusia) cegła po cegle, warstwa po warstwie, aby później wiedzieć jak go budować (odtworzyć), marzec 2002.
To był dla nas (i naszych majstrów) jeden z najtrudniejszych etapów. O ile z drewnem i pracami ciesielskimi nie mieliśmy technicznych problemów, to nie byliśmy pewni jak wybudować taki wielki, stożkowaty komin bez cementu, metalowych zbrojeń, łączników, etc., a przy jedynie przy dużych i ciężkich cegieł oraz gliny (i to z założeniem, że wszystko musi działać, a nie być jedynie atrapą). Szukaliśmy wskazówek w literaturze, porady w okolicznych skansenach, ale niewiele się dowiedzieliśmy…
W trakcie (od-)budowy odwiedził nas prof. Marian Pokropek – długoletni kierownik Zakładu Etnografii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, założyciel Muzeum Polskiej Sztuki Ludowej w Otrębusach oraz autor publikacji na temat mazurskiego budownictwa drewnianego. Z uznaniem oglądał nasze dotychczasowe dokonania oraz rozpoczętą budowę, a my wypytywaliśmy go o kwestie techniczne – w szczególności dotyczące budowy czarnej kuchni. Odpowiedział: „Ja jestem teoretykiem. Wy będziecie lepiej niż ja wiedzieć jak to zrobić, bo jesteście praktykami”. Schlebiało nam to i dodawało pewności siebie.
Widok „kominka” w trakcie rozbiórki (marzec 2002), rekonstrukcja –szkic sporządziłem na podstawie pomiarów wykonanych w trakcie rozbiórki oraz stan ostateczny, po odbudowie w Kadzidłowie (2019). Na szkicu i zdjęciu widoczne są drajfusy i grapy (długo trwało, nim udało się nam te eksponaty znaleźć do naszego muzeum).
No więc budowaliśmy zgodnie ze sporządzonymi planami wykonanymi podczas rozbiórki oraz… na wyczucie. Dolną część (na parterze, do sufitu) szerokiego komina – mieszczącą czarną kuchnię, z piecem chlebowym i wędzarnią, oraz z przylegającymi piecami i zapieckiem, udało się postawić bez przeszkód. Trudniej było wykonać górną, piramidalną część komina. By uzyskać odpowiedni ukos ścian dwukrotnie rozbieraliśmy rozpoczętą budowę, bo przy zbyt dużym skosie komin zawaliłby się do środka, a przy zbyt małym byłby zbyt szeroki u góry. „Do trzech razy sztuka” – no i za trzecim razem udało się i w końcu można było zamykać „dziurę” w dachu.
Budowa szerokiego komina – układanie „na sucho” (bez zaprawy) cegieł, aby ustalić kąt nachylenia ścian „piramidy”.
Ci, którzy mają doświadczenie w budowaniu domów, wiedzą, że wykończenie wnętrz jest czasochłonne (i kosztowne). W naszym przypadku jednym z wielu kłopotów były podłogi. W oryginale podłoga na poddaszu (będąca zarazem sufitem izb na parterze) była wykona z długich na ponad 8 metrów desek, szerokich na 20-40 cm i bardzo grubych – prawie na 6 cm (obecny standard to 4 m długości, 15-20 cm szerokości, zaledwie 24 mm grubości). Ze względu na stopień zniszczenia budynku udało się nam odzyskać niecałą połowę dwustuletnich desek, które wykorzystaliśmy ponownie. Resztę trzeba było zastąpić nowymi, a ponieważ w żadnym z okolicznych tartaków nie mieli niczego podobnego (i nie podejmowali się zrobić ich dla nas na zamówienie), więc musieliśmy je zrobić sami. W nadleśnictwie już w zimie zamówiliśmy potężne kłody tzw. posuszu świerkowego (by ograniczyć czas suszenia), które zwieźliśmy do Kadzidłowa. Potem wynajęliśmy tzw. przewoźny trak, i na wiosnę, na miejscu wyrabialiśmy deski podłogowe jakich potrzebowaliśmy na poddasze i parter budynku (bo te też były w podłym stanie).
Potężne, ponad 10 metrowej długości bale zwiezione do Kadzidłowa – materiał na deski podłogowe.
Gdy już mieliśmy deski należało ułożyć je w izbach jak dawniej, czyli… bez używania gwoździ metalowych. Ale naszemu majstrowi niezbyt się to spodobało, więc zaproponował inny sposób: „W deskach nawiercimy płytkie otworki, w które wbijemy gwoździe, a łepki gwoździ i te otworki zamaskujemy drewnianymi kółeczkami wyciętymi z drewna”.
Oczywiście nie zgodziliśmy się na ten „fortel” i chcąc nie chcąc majster musiał podłogi układać wbijając kołki strugane z żywicznego drewna sosnowego. Ale gdy zakończył pracę przyznał z uznaniem, że jednak to my mieliśmy rację, bo to lepsza metoda, deski nie „pracują” (nie paczą się) i nie skrzypią. Jakiś czas później, już po zakończeniu pracy u nas, pochwalił się, że kolejnemu inwestorowi zaproponował „naszą metodę” i wyszło doskonale.
Deski podłogowe (część dwustuletnich) były mocowane – tak jak w oryginalne, na drewniane kołki („drewniane gwoździe” – fot. na górze). Dawniej tynki gliniane były kładzione także na małe, strugane kołeczki wbijane w belki, a następnie „dekorowane” (?) kawałkami pokruszonych cegieł. Nasz majster „poddał się” przy układaniu podłóg na kołki, ale nie chciał „tak się bawić” z tynkami, więc część ścian otynkował na „dranki” (listewkach). Szkoda, że ulegliśmy, bo później tego żałowaliśmy. Ściany jednej z izb sam „ozdobiłem” kawałkami cegieł (fot. na dole).
Sporo czasu wymagało również tynkowanie ścian tradycyjną metodą, czyli gliną. Obecnie do wykańczania ścian w budynkach drewnianych używa się płyty gipsowo-kartonowe lub tzw. gładzie gipsowe (jedne i drugie nie przepuszczają powietrze więc nie są „najzdrowsze” dla drewna), które nakłada się np. na siatki plastykowe. Ale dwieście lat temu – gdy jak pisałem, nie było gwoździ metalowych, w belki wbijano małe drewniane kołeczki (to żmudna praca, więc pod koniec XIX w. zamiast kołeczków nabijano już dranki, czyli listewki ukośnie nabijane przy pomocy gwoździ kwadratowych), na które później nakładano etapami tynk gliniano-piaszczysty. Glina schnie wolno (ale za to, gdy wyschnie jest doskonałym izolatorem i regulatorem wilgotności w budynku), więc dość długo trwało tynkowanie (wcześniej jeszcze elektryk wykonał instalację).
Ostatnim etapem było dorabianie okien. Z oryginalnych (co odnotowano w „Białej księdze” – o której pisałem wcześniej) zachowało się tylko jedno, ale dzięki temu mieliśmy wzór jak zrobić pozostałe. Brakowało też części oryginalnych drzwi, ale „w zapasie” mieliśmy ładne stare drzwi z innych rozebranych chałup, wiec trzeba było je tylko dopasować rozmiarami.
Jedyne czego nam zabrakło, to oryginalnych „wiekowych” okiennic, które dopiero po kilkunasu latach – w 2023 roku (!) udało się nam znaleźć i zawiesić na ścianach pięknie odbudowanej chałupy.
Tak wygląda „przesypana” do Kadzidłowa chałupa z Warnowa, którą podobno „ze względu na wysoki stopień destrukcji nie kwalifikowała się do remontu […] jak również do translokacji”. Na tym zdjęciu jeszcze bez okiennic (stojący przed frontem chałupy spichlerzyk został w całości przesunięty w inne miejsce, by nie zasłaniał widoku z Oberży), czerwiec 2008.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
9 maja, pierwszego z dwóch dni, w JVA* Pöschwies (Szwajcaria, kanton Zurych), przydzielona mi strażniczka, pokazała szwalnię i koszykarnię. Na stołach, poukładane w stosiki, leżały filcowe gwiazdy. W następnym etapie przemieniały się w ozdoby na choinkę. Osadzeni, z półrocznym wyprzedzeniem, przygotowywali świąteczne dekoracje, sprzedawane potem w przywięziennym sklepiku. Wszystkie przedmioty – mikołajkowe gwiazdy z długimi brodami, obrazy na deskach, miniaturowe ludziki z poskręcanych korzeni na podstawkach z przepołowionych szyszek, filcowe Kreciki w filcowych autkach, jeżyki z idealnie obtoczonej, drewnianej, półkuli i kolcami z czarnych gwoździków o płaskich łepkach, prawdziwki z drewna w brązowych kapeluszach – były dziełem precyzji, cierpliwości i uważności. Prawdziwie misternej roboty.
* JVA – Justizvollzugsanstalt (zakład karny)
„Szykuje się oddział Mikołajków”, Pöschwies 2012, z cyklu: „Sztuka w pudle. Resoc” © Elżbieta Lempp
18 październik 2024
ELŻBIETA LEMPP
„Najpierw krajobraz. Nawet nie «pojawia się», po prostu jest”. Przeglądam zapiski z moich wizyt w Mieście. O ile sam opis krajobrazu jest jeszcze bezpieczny, relacja o naszych z nim związkach, odczuciach grozi banałem. Dziennik, esej, do których dziś wracam – wszystko jest tą samą „powolną kołowaniną”, która być może oddala mnie od powagi predelli, zamyka w bezpiecznej niszy estetycznych rozważań; z biegiem czasu utwierdzam się jednak w przekonaniu, że właśnie ta perspektywa przybliża mnie do zrozumienia, a nie usprawiedliwienia wszystkiego, co ukazane zostało na predelli.
W trakcie pierwszej wizyty wydawało mi się, że Urbino przegląda się w lustrze: u prawie każdego wylotu uliczki, tuż przed krawędzią muru otaczającego Miasto, stoi wypukłe zwierciadło ułatwiające wyjazd z wąskich przesmyków. Lustro oczywiście odbija obraz Miasta z zewnątrz, ale równocześnie wpisuje odbicie w krajobraz otaczający Urbino wstęgą falujących wzgórz. „Odbicie” i „rzeczywistość”, „wnętrze” i „zewnętrze” łączą się ze sobą, nie ma żadnego „poza”, jakby horyzont i mury zrosły się w jedną budowlę, przykrytą rzeźbionym plafonem chmur. Wrażenie to pogłębia zachłanność wypukłych zwierciadeł, próbujących objąć swoim zasięgiem, ile się tylko da. Cóż, krajobraz jest i musi być na usługach oczywistości, choć zazwyczaj jest złożony i manieryczny; nie ma tu sprzeczności.
Kiedy po latach wróciłem do Urbino, zmieniła się opowieść, a perspektywa odwróciła. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego Uccello, jako chyba jedyny, przedstawia na predelli widok z miejskich murów na krajobraz Marche, tak bardzo przypominający ten współczesny, choć pola uprawne zdziczały. W pierwszych przedstawieniach Urbino z przełomu XIV i XV wieku dominuje Palazzo Ducale, brama wjazdowa, w tle kopuła katedry, tymczasem Uccello nie tyle patrzy na miasto od środka, co „oznacza” je zewnętrzem; choć w krajobrazie tym nie odnajdujemy jakiegoś wyraźnego zamysłu – jak na przykład na sieneńskich freskach Lorenzettiego – jego rozległość uniemożliwia sprowadzenie pejzażu zaledwie do roli tła. Dobitniej nie można było pokazać mieszczanom, że to dzieje się – lub mogłoby się wydarzyć – w ich świecie, ale równocześnie, że hermetyczne Urbino nie jest pępkiem świata. Taki wizerunek mógł namalować tylko ktoś, kto dobrze rozpoznał otoczenie Miasta, a nie tylko spoglądał na markijskie wzgórza z daleka; krajobraz jest syntetyczny, ale ta synteza została „wychodzona”.
Najistotniejsza wydała mi się w tym wszystkim wizja Herlinga-Grudzińskiego, który w swoim niezwykłym opowiadaniu kreśli historię malarza przemierzającego okoliczne wzgórza, coraz dalej i dalej od Urbino, w poszukiwaniu pierwotnej, prawdziwej wersji legendy o sprofanowanej hostii. Wizja to bardzo sentymentalna i nieprawdziwa, bowiem chyba żadna legenda nie posiada pierwszej i najczystszej wersji, jej żywiołem jest zawsze przemiana, która wypiera się swoich źródeł – zresztą w tych stronach opowieści o zbezczeszczeniu hostii nie były jeszcze aż tak żywe i rozpowszechnione, jak sugeruje Herling. W ślad za Uccellem wysyła Martina Heimunzera, okaleczonego przez wojnę „oparzonego człowieka”, który w swoich poszukiwaniach alternatywnej narracji próbuje zrozumieć, jak cud przemienienia i bezmiar okrucieństwa mogą ze sobą sąsiadować. I ja podążyłem tym tropem, szukając jednak czegoś innego: nie argumentu, lecz punktu zbiegu.
Ostatecznie nakreśliłem inną orbitę i zacząłem krążyć wokół miasta, a im więcej myślałem o Uccellu i jego legendzie, tym szersze zataczałem kręgi. Próbowałem odszukać punkt, z którego dawni weduciści mogli powtarzać kanoniczny wizerunek Urbino. Sam nie wiem, w co przekształciły się dalsze poszukiwania… Coraz gęstsze, ciemne chmury zbierały się nad okolicznymi wzgórzami, kiedy włóczyłem się poszukując ścieżek, przesmyków i wzniesień, które doprowadziłyby mnie do źródłowego widoku przez system skromnych, wygrodzonych upraw i niezorganizowanych, ale niezmiernie gęstych zarośli. Wciąż jednak napotykałem tylko siatki, żywopłoty i wykroty. Szybko pogodziłem się z myślą, że nie odnajdę tego magicznego miejsca. Ostatecznie nawet olśniewające widoki, jak ten dobrze mi już znany, od strony książęcego mauzoleum w klasztorze San Bernardino zamiast przybliżać mnie do Miasta – wypychały moją wyobraźnię coraz bardziej w kierunku wzgórz, pól i sadów. Oddalałem się od Urbino, choć czułem jego siłę przyciągania w odsłonach kolejnych miejsc.
Sam nie wiem dlaczego, próbowałem – przyznaję to z zakłopotaniem – powtarzać w mniejszej skali wyimaginowany ruch malarza wokół Miasta. Być może podążałem za złudzeniem, że uda mi się wreszcie osiągnąć ten stopień uogólnienia, jaki odnajdujemy w krajobrazie Marche przedstawionym na predelli, a który powtórzony został w tak klarownej wersji być może tylko w Książce o dworzaninie. Oto wyłania się panorama w części jak ze snu, w części niczym wykuta w kamieniu płaskorzeźba: Na zboczach Apeninów od strony Morza Adriatyckiego, prawie pośrodku Italii, położone jest, jak wszyscy wiedzą, niewielkie miasto Urbino. Mimo że znajduje się za górami, i to nie tak pełnymi uroku, jak te, które może znamy z wielu innych miejsc, cieszy się ono taką łaską niebios, że otacza je okolica wyjątkowo żyzna i obfitująca w plony; jest tam oprócz klimatu, który sprzyja zdrowiu mieszkańców, wielka obfitość wszystkiego, co konieczne, aby żyć godziwie po ludzku.
Próbowałem odtworzyć punkt widzenia malarza, który był równocześnie wewnątrz i na zewnątrz Miasta: jako wyznawca idei, która powołała je dożycia, ale też i wyobcowany przybysz z odległego świata, kronikarz legendy próbujący się od niej oddalić. Pociągała mnie idea zamknięcia wszystkiego w jednym spojrzeniu, przy równoczesnym wycofaniu się w jakąś syntetyczną przestrzeń zaświatów. I chociaż zawsze dystansowałem się od wszelkich „biografii”, „osobowości” i „charakterów”, chciałem spojrzeć na ledwo zarysowane, ciemne wzgórza innymi oczyma. Nawet jeżeli moje wyobrażenie o Uccellu miało powtarzać schematyczny portret autorstwa Vasariego, wierzyłem, że stanie się wehikułem, który odkryje przede mną nową, szeroką perspektywę w tej drobinie świata. Dzisiaj wiem, że wszystkie te „poszukiwania” były wyrazem bezsilności, czymś w zamian, co wynagrodzi mi ciszę Urbino i milczenie malarza. Ostatecznie autor Drugiego przyjścia wyjaśnił wszystko, nakreślił szeroki kontekst i niewiele można już do tego dodać; pragnąłem jednak, aby ta wizja jakoś się uobecniła.
Dotarłem wreszcie – a właściwie powróciłem, dobrze bowiem znałem to miejsce z czasu poprzedniego pobytu – w okolice kampusu uniwersyteckiego, zbudowanego między murami fortecy górującej nad Miastem i „nowym” Urbino, które tworzy sieć bloków i uliczek w niczym nie przypominających Miasta Idealnego. Kampus postawiono chyba w latach 60. lub. 70. Stylem przypomina dobrze znany z Katowic brutalizm – i podobnie jak tam, tak i tu, zapomniany, staje się mechanizmem odmierzającym upływ czasu. Stare żelbetonowe konstrukcje powyginane w łukowate kształty wyglądają – jak na zaplecze uniwersytetu – dziwnie opuszczone, gdzieniegdzie beton zaczyna się kruszyć, gdzieniegdzie mech zdążył już dokładnie otulić zwietrzałe fragmenty. Chwilami całość przypomina niedawno wyburzony budynek Instytutu Śląskiego. Nieczytelna sieć schodów, tarasów, przejść w wielu miejscach naprowadza ku punktom widokowym otwierającym się na coraz wyższe pasma gór.
W nie najlepszym stanie jest znajdujący się obok kościół kapucynów, którego piękna, niska fasada zaopatrzona w niskie, łukowato sklepione arkady, pokryta została rusztowaniami, raczej udającymi remont, o czym świadczyłby również nikogo nie interesujący, nawarstwiający się latami bałagan, plastikowe skrzynki, blaszane beczki i Bóg jeden wie co jeszcze, z trudem zagłuszany przez chwasty na zapleczu świątyni. W pięknym, tak chętnie malowanym przez Federico Barocciego kościele, już kilka lat temu zapadł się dach. I pomyśleć, że jeszcze kiedyś, zanim go zbudowano, na tutejszych łąkach codziennie wieczorem ćwiczyli pod okiem księcia młodzieńcy wychowywani na dworze. Nietrudno jest sobie wyobrazić również samotnego wędrowca, który powolnym krokiem wspina się na wzgórze, przelotnym spojrzeniem obrzuca Miasto, po czym nie zatrzymując się, idzie dalej w kierunku coraz to wyższych wzgórz. Łudziłem się – naprawdę bardzo tego chciałem – że właśnie tutaj odnajdę ten najważniejszy punkt, z którego uda mi się zobaczyć wszystko, nawet jeżeli miałoby to oznaczać tylko Urbino.
I właśnie wtedy, wracając do Miasta z poczuciem głębokiego rozczarowania, u stóp wzniesienia natknąłem się na lekko wyblakłą tablicę informacyjną, na której pośród licznych okolicznych atrakcji wymieniono również Castel Cavallino – parafię niejakiego Fra Carnevale, „znaczącego lokalnego malarza”. Z nazwiskiem tym zetknąłem się już pobieżnie w archiwum miejskim i szczerze mówiąc jego obrazy nie przykuły wówczas mojej uwagi. Jednak samo to, że był proboszczem w odległej zaledwie o kilka kilometrów wiosce, pobudził moją wyobraźnię. Być może to był właśnie punkt, którego szukałem.
MAREK PACUKIEWICZ
Pejzaże Zofii Lipeckiej – łudząco piękne, przedstawiające zaśnieżone pola, lodowce, ocean – moglibyśmy stylistycznie łączyć z realistycznym pejzażem naturalnym. Przedstawiając rozlegle widoki gór, bezkresne morze, pola, „wnętrza” oceanów, kamienne i piaskowe pustynie, groty czy – jak w obrazach o bardziej syntetycznej formie, gdzie tło jest zaledwie zasugerowane zielenią i błękitem – artystka wprowadza jednocześnie element zagadki, niepokoju, niedookreślenia. Znajdujemy też w tych pracach ostrzeżenie, próbę powstrzymania przed katastrofą, której architektem będzie człowiek. Piękno i potęga przyrody, „dzieło” zniszczenia dokonane przez człowieka, jego zamknięcie się w świecie komputerowych symulacji, wirtualnych światów i „zaświatów”, stanowią zasadniczy temat obrazów Lipeckiej powstałych w XXI wieku […].
„Biotopia 10 (Nord)”
Artystka, idąc drogą wytyczoną przez dawnych mistrzów malarstwa pejzażowego, komponuje swoje obrazy z zachowaniem zasad perspektywy, światłocienia, kolorystyki, w niektórych płótnach jedynie zakłócając proporcje albo wprowadzając do obrazu wyobrażenia, które nie mogły zaistnieć, jak w obrazie Biotopia 10 (Nord), gdzie para ludzi w strojach kąpielowych i okularach przeciwsłonecznych korzysta z kąpieli w oceanie lodu, jakby byli w tropikach. Na okolicznych lodowcach i krach zwierzęta polarne (białe niedźwiedzie, foki, renifery, pingwiny, śnieżne tygrysy) z zaciekawieniem przyglądają się „plażowiczom”. W obrazie tym – również w innych pracach z połowy pierwszej dekady XXI wieku – dominuje nieskazitelna, lodowa biel: „Biel w moich obrazach – pisze Lipecka – oznacza interesujący mnie problem życia i śmierci. Kontrast ciepło – zimno, nagość – ubranie, wywołują sprzeczne odczucia: zachwyt nad pięknem przyrody, lęk przed ludzkim okrucieństwem, melancholię…”.
„Cool” fragment
Kolor biały (święty kolor w mitologii Aborygenów) jest w malarstwie Lipeckiej jednym z najczęściej stosowanych, pojawia się w obrazach wczesnych i w pracach najnowszych. Białe pola obrazów-znaków (np.: Untitled (sapin 47), 1987; Paysage blanc, 1987) symbolizują nieskończoną przestrzeń, powietrze, niebo z gwiazdami. Biel, która obecna jest w rysunkach naskalnych, odnosi się do „wszystkich przodków, którzy po wykonaniu swych prac na ziemi wstępowali w świat niebios, by mrugać do nas pod postacią gwiazd”. Mistyczna biel obrazów z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ewoluuje i w pracach z ostatniego okresu przyjmuje odniesienia negatywne, staje się kolorem zagrożenia – chłodu uczuć […].
Jak w filmie science fiction, ludzie nie widzą nadciagającego niebezpieczeństwa, pozostają obojętni wobec zagrożeń wywołanych ingerencją człowieka w prawa przyrody. Nierzeczywistość świata natury wyobrażonego na obrazach, świata pozornie idyllicznego, zanurzonego w pięknie „zimowego pejzażu”, jest tak samo złudna jak ludzkie postaci dokładnie „wmalowane” w tło obrazu. Człowiek jest w sztuce Lipeckiej jednocześnie częścią natury i jej nieposkromionym „użytkownikiem”. Będąc w przestrzeni obrazu pełni funkcję biernego obserwatora albo obojętnego przechodnia, najczęściej jednak ludzie przedstawieni są w chwili, gdy pochłonięci czynnościami nie dostrzegają zagrożenia bądź sami są sprawcami zbrodni. Piękno natury: urzekające zachody / wschody słońca, bezkresne śnieżne oceany, piaski pustyni naznaczone są ludzką obecnością. Lecz człowiek z obrazów Lipeckiej nie kontempluje potęgi, doskonałości natury, nie doświadcza jej Absolutu, nawet nie dostrzega grożącego z jej strony niebezpieczeństwa – jest tym, który ją sobie podporządkował. Wieloznaczność tych okazałych rozmiarami płócien zawarta jest w łagodności zimowego pejzażu rozegranego kolorystycznie w odcieniach bieli, niebieskiego, różu, w harmonii kompozycji i oświetlenia. Przy bliższym wpatrzeniu się w dzieło, po pierwszym urzeczeniu jego urodą dostrzegamy, że piękno i ład są pozorne, że naznaczone są dramatem śmierci, zniszczenia, obojętnością, samotnością jednostki w obliczu spraw ostatecznych. Śmierć wpisana jest w beztroskę narciarzy szusujących śnieżnymi dolinami (Cool, 2019). Nikt nie zwraca uwagi na drobne sylwetki plutonu egzekucyjnego, przygotowującego się do wykonania wyroku śmierci na jeńcach klęczących na śniegu, odzianych w pomarańczowe kombinezony i kaptury na głowach. Fotograf wyposażony w potężny aparat ustawiony na statywie spełnia swą powinność […].
Pejzaże Zofii Lipeckiej, uwodząc swym pięknem, jednocześnie „odsłaniają” wydarzenia i zachowania, które chcemy ukryć, wypchnąć z pola widzenia. […] Wprowadzając w pole obrazu motyw śmierci, nadciągającego zagrożenia, artystka podważa zasadniczą dla naszej kultury wiarę w ponadczasową wartość piękna i dobra, pozostawioną jako dziedzictwo starożytnych Greków.
ELEONORA JEDLIŃSKA
Fragment książki Eleonory Jedlińskiej Zofia Lipecka. Labirynty sztuki, Łódź, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, 2023. Aby zamówić – kliknij tutaj
Niedziela, 3 listopada
Ciekawostka etiopska, na jaką natrafiłem przeglądając ponownie czytane dawno temu wypisy z dzienników i listów Sylwina Strakacza, sekretarza Paderewskiego. Otóż w sierpniu i wrześniu 1936 Paderewski był w Londynie, gdzie kręcono film fabularny Sonata księżycowa, w którym występował jako aktor i jako pianista. 31 sierpnia Strakacz pisze: „Na śniadaniu mieliśmy «rozabissynomaniowaną» Simone Giron […]”, a 5 września dodaje: „Awanturę mieliśmy również z Simoną Giron – tutaj Comtesse de Pourtalès-Giron. Uparła się, że Pan Prezydent musi zobaczyć negusa […]”. Pan Prezydent to oczywiście Paderewski, na pamiątkę czasu, gdy był prezydentem Rady Ministrów. Rzecz całą wyjaśnia przypis: „Simone Giron pasjonowała się wówczas przebiegiem wojny włosko-abisyńskiej. Po agresji Włoch na Abisynię (październik 1935) cesarz Hajle Sellasje zmuszony był uciec do Anglii (w maju 1936). Simone Giron miała w owym czasie jedną ze swych aberracji: zamierzała spotkać się z Hajle Sellasje oraz zapoznać Paderewskiego z cesarzem. Celem jej było m. in. odegranie roli politycznej u boku Paderewskiego” [1]. Do spotkania nie doszło.
Poniedziałek, 4 listopada
A w dzisiejszej „Wyborczej”, jak na zamówienie, prof. Witold Sadurski w tekście zatytułowanym Andrzej Duda – prezydent królom równy, a nawet równiejszy pisze: „wizja Dudy rzeczywiście przypomina pewnego monarchę, a mianowicie cesarza Etiopii Hajle Selasje, genialnie przedstawionego przez Ryszarda Kapuścińskiego w książce Cesarz”.Wishful thinking.
*
Biblijny wieloryb połknął, jak wiadomo, proroka Jonasza, po czym go wypluł. Wedle „Rynku Książki” odwrotny proces zaszedł bodaj w przypadku polskiego tłumaczenia koreańskiej powieści Cheona Myeong-kwana. Z dokonanej ekspertyzy wynika, że przekład został najprawdopodobniej wykonany za pomocą programu Google Translate i to nie z oryginału, ale z przekładu angielskiego. Powieść nosi tytuł Wieloryb.
Wtorek, 5 listopada
W trzecim tegorocznym numerze „Wyspy” typograf Andrzej Tomaszewski relacjonuje – za książką Jana Pirożyńskiego Johannes Gutenberg i początki ery druku (Warszawa 2002) – osobliwe początki piętnastowiecznej technologii odlewania czcionek: „Zanim Johannes Gutenberg założył oficynę drukarską, zajmował się w Strasburgu produkcją lusterek dla pielgrzymujących do katedry w Akwizgranie. Były to specyficzne przedmioty. […] Składały się głównie z metalowej […] plakietki zdobionej reliefem, w którą był wmontowany kawałek okrągłego szkiełka. Gdy pielgrzymi zbliżali się do Akwizgranu, zwracali lusterka w kierunku wież i dachów katedry – dzięki temu spływały na nich łaski boże. […] Tak więc właśnie wówczas, przy produkcji lusterek, moguncki mistrz zdobywał – oprócz funduszy – potrzebne późnej doświadczenie odlewnicze”.
Zaiste, przedziwne są ścieżki spływania ducha postępu…
Z tej samej „Wyspy”. Wojciech Bonowicz napisał: „Mówią, że śmierć po długim życiu jest jak kropka na końcu zdania”. Recenzent (Mirosław R. Kaniecki) parafrazuje: „Jeśli jest życie wieczne, to śmierć nie jest kropką na końcu zdania, tylko przecinkiem w zdaniu złożonym”. Interpunkcja rzeczy ostatecznych.
*
Wieczorem online spotkanie Klubu Kościelskich z udziałem dwojga poetów, laureatów z ostatnich lat (Aldony Kopkiewicz i Jana Barona), prowadzone przez Tomasza Różyckiego, też poetę i laureata, a obecnie jurora. Pytania o znaczenie Nagrody Kościelskich, o miejsce poezji w życiu nagrodzonych (zawodowym i w ogóle), o miejsce poezji w życiu literackim. Ładną formułę zaproponował Baron: że ta nagroda jest jak pieczęć, która wyróżnia pisarza i towarzyszy mu do końca (ostatnio było to widoczne, kiedy umarł Leszek Szaruga). Dla mnie osobiście kulminacją spotkania były nowe wiersze, czytane przez uczestników. Okazuje się, że przez te kilka lat oboje odnaleźli w sobie nowe głosy. Jan Baron zmężniał, nabrał siły, pisze o sprawach trudnych w sposób zdecydowany (wiersz Szalom). Aldona Kopkiewicz przeciwnie, wyciszyła się, jej wiersze z prowokacyjnych stały się intymne, zredukowane do przestrzeni oddechu, do pierwszego gestu.
Piątek, 8 listopada
W Amsterdamie doszło do zamieszek przy okazji meczu miejscowego Ajaxu z FC Maccabi z Tel Awiwu. Premier Izraela zapowiedział wysłanie dwóch samolotów wojskowych w celu ewakuacji obywateli swego kraju.
Klub Maccabi został założony w Palestynie w roku 1909. W tym samym roku powstała sekcja piłkarska Klubu Sportowego Makkabi Kraków, która do roku 1939 toczyła „świętą wojnę” z Jutrzenką Kraków. Reminiscencje tej rywalizacji znaleźć można u wielu pisarzy krakowskich, krajowych i emigracyjnych.
Obecna akcja wysłania samolotów przypomina trochę słynną operację Salomon z roku 1991, kiedy to wojskowym samolotami przetransportowano do Izraela ponad 14 tysięcy etiopskich Żydów. Czy to dlatego teraz do Amsterdamu posyła się nie samoloty pasażerskie, tylko transportowe? Żeby ewakuować kibiców, czy może chętnych do opuszczenia Holandii potomków Żydów, którzy osiedlali się tu od czasów Spinozy?
Zastanawiający szczegół w artykule o tej sprawie na portalu CNN. Cytuje się tam komunikat amsterdamskiej policji, która podaje, że już w środę wieczorem „zapobiegła konfrontacji między grupą taksówkarzy a grupą gości, która wyszła z sąsiedniego kasyna”. Zapoznałem się z tej okazji z pionierską rozprawką socjologiczną (a ściślej: hazardologiczną) o nielegalnym hazardzie w Izraelu, z której wynika, że w tym kraju „dużo więcej mężczyzn niż kobiet, kawalerów/panien niż żonatych/mężatek i osób wiodących życie świeckie niż zaangażowanych religijnie oddaje się nielegalnemu hazardowi” [2]. Pasuje to do profilu kibica. W Izraelu nie ma legalnych kasyn, zakazane są wszystkie formy hazardu z wyjątkiem państwowej loterii i „totka”. Wyjazd do Amsterdamu mógł zatem być pokusą do poszalenia w kasynie. A co do tego mieli taksówkarze? W Amsterdamie są nimi przeważnie Arabowie (mówi się o mafii marokańskiej) i Izraelczycy bali się wsiadać do taksówek…
Hm… Chyba nie tylko ja miałem skojarzenia z operacją Salomon. Holandia to nie Etiopia. Po paru godzinach przyszedł komunikat armii izraelskiej o zaniechaniu wysyłki samolotów. Zamiast tego do Amsterdamu leci na rozmowy nowy minister spraw zagranicznych, Gedeon Saar (matka z Żydów bucharskich, ojciec, urodzony na Ukrainie, nazywał się Serczenski).
*
Rozmowa z Pawłem Sołtysem w „Dwutygodniku”, o jego najnowszej książce, zatytułowanej (mało oryginalnie) Sierpień: „Rytuałów można szukać w różnych miejscach. Mój bohater jest anachroniczny, kupił sobie stary zegarek, próbuje pisać odręcznie, co jest trudne po 20 latach walenia w komputer. […] I z tego gestu odmowy odwiedza nie tylko cerkwie i kościoły, ale też wertuje bardzo stare książki. Książki w zasadzie sekciarskie, opisujące pozornie mało potrzebne rzeczy, typu szkło warszawskie z XVII wieku”. Brzmi zachęcająco.
Sobota, 9 listopada
W „Księdze Przyjaciół” kolejny fragment korespondencji Stempowskiego z Krystyną Marek. Wyjmuję z niego fragmencik o wojennej recepcji Rilkego, list z Londynu, z 3 lipca 1943 roku. „Mimo to, a może właśnie dlatego, staram się znaleźć chwilę czasu na «luksusowe» rozrywki. Między innymi wróciłam znowu z wielką pasją do Rilkego. Ostatnio przebijałam się przez Duino Elegien, przyznaję, że z pewnym trudem. Il paraît, que ça me dépasse – wolałabym to czytać z Panem”. (Żałuję, że nie znałem tego listu, kiedy spotykałem się w latach dziewięćdziesiątych z panią Krystyną, w Bernie i w jej domu w Laupen. Dopytałbym o te jej lektury). Autorzy opracowania, Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk, objaśniają: „Krystyna Marek mogła mieć jedno z dwóch wydań: Duineser Elegien. Elegies from the Castle of Duino, translated by Vita Sackville West, London, Hogarth Press, 1931 lub Rainer Maria Rilke: Duino Elegies, translated by J. B. Leishman and Stephen Spender, London, Hogarth Press, 1939”. Podany tytuł, angielsko-niemiecki, nie pozwala ostatecznie rozstrzygnąć kwestii, sądzę jednak, że równie dobrze Krystyna Marek mogła czytać Duineser Elegien po niemiecku.
*
Karol w pociągu na trasie Biel-Berno znalazł łuk i strzały. Oddał w biurze rzeczy znalezionych. Łuk i strzały w pociągu? Jak w filmach z Dzikiego Zachodu? Nie całkiem: był to sprzęt sportowy, profesjonalnie zapakowany.
*
Bogato ilustrowany wykład prof. Tadeusza Bernatowicza (online) o warszawskim Ogrodzie Saskim w czasach Wettynów. W ramach ćwiczenia wyobraźni historycznej będę odtąd wypatrywał śladów osiemnastowiecznej struktury wachlarzowej w zachodniej części założenia ogrodowego (jak na planie Knoebla z roku 1765), przejeżdżając tramwajem z Ochoty czy Mokotowa na Bielany. To wygięcie torów między Królewską a Senatorską jest śladem po zewnętrznym łuku parkowego wachlarza.
*
Kilka razy pisałem już w tym dzienniku (po raz pierwszy półtora roku temu, w maju 2023), o groźbie zasypania wioski Brienz w kantonie Gryzonii. Ewakuowani wtedy, w maju, mieszkańcy mogli powrócić do swych domów w lipcu, po tym, jak pierwsza masa lawiny zatrzymała się u granic wioski – wciąż jednak żyją w niepewności, czy nie runie na nich pozostała reszta złomowiska. Dziś ogłoszono „żółtą fazę”, co oznacza, że w najbliższych dniach najpewniej nastąpi profilaktyczna ewakuacja.
*
W niedzielę Laurie Andreson nagrała w nowojorskim kościele św. Tomasza jakże aktualnie dziś brzmiący poemat Kawafisa Czekając na barbarzyńców. Przejmujące. Warto posłuchać:
kliknij – tutaj
*
Na spacerze w parku Soriano. Na bramie kartka z napisem ZAMKNIĘTE. WOLNO CHODZĄCE DZIKI. Ale brama otwarta, więc weszliśmy. Staliśmy w altance na stawie, kiedy na ścieżce pojawił się mały chłopiec, może czteroletni. Ja do niego: „O, to jest dzik. Witaj, dziku”. Chłopca jakby zamurowało. Kiedy nadeszli rodzice, dał znak, że chce wejść do altanki, ale bał się sam, tylko z tatą. Opowiedziałem ojcu, jak przywitałem chłopca, a on: „Skąd pan wiedział? On ma na imię Tadzik!”.
Niedziela, 10 listopada
Filmowy tryptyk Józefa Marii Ruszara o Janie Polkowskim. Próba pokazania poety poprzez jego miejsca. Nowa Huta dzieciństwa, Kraków młodości, teraz Tymowa. Najlepiej wypadło to w Krakowie, dzięki świetnym zdjęciom architektury dawnej stolicy (częściowo z dronów), które wraz z dobrze dobranymi wierszami pokazały fenomen długiego trwania kultury w tym mieście. Gorzej z prowadzeniem aktora (poeta gra tu sam siebie): nie idzie, tylko kroczy, nie siedzi, tylko trwa, a jak leży, to wraz z całą łąką i lasem. W pierwszym i trzecim odcinku dobrze czytanym wierszom towarzyszą irytujące napisy na ekranie, oddające to, co z tej poezji zrozumiała maszyna, nie znająca rzadszych słów, nazwisk, obcych języków. Pomysłodawca reklamuje swój film jako portret „najwybitniejszego spośród żyjących polskich poetów metafizycznych”. W roku 1580 nikt się chyba nie zastanawiał, kto jest podówczas największym żyjącym hiszpańskim poetą metafizycznym: św. Teresa z Avila czy św. Jan od Krzyża… I jeszcze jedno: w odcinku nowohuckim pokazano fragment propagandowego filmu o Bierucie, kiedy ten w parku głaszcze sarenki. W odcinku trzecim Jan Polkowski wychodzi rano karmić oswojone z nim jelenie. To chyba mimowolna paralela? Nie widzę, jaki miałaby przekazywać sens.
Całość wszakże ratuje poezja.
Wtorek, 12 listopada
Z wielkiej sympatii do Muzeum Polskiego w Rapperswilu i jeszcze większej troski o jego los śledziłem uważnie dwuipółgodzinną transmisję z obrad stałej sejmowej Komisji do Spraw Łączności z Polakami za Granicą z 8 bm., poświęconych kwestii przyszłości tej placówki. Wykazałem więcej cierpliwości niż większa część uczestników tego gremium. A ostatni kwadrans był najciekawszy. Po dwóch godzinach magla – garść konkretów. Niepokojących. Przyszłość nadal pozostaje postulatem.
*
Lubię małe państewka, miasta-państwa, enklawy i eksklawy, tereny pograniczne, wielokrotnie zmieniające przynależność i tożsamość. Dlatego chętne przeczytałem w „NZZ” artykuł na temat Pieczengi, po fińsku zwanej Petsamo. Rodowita ludność tych okolic na pograniczu norwesko-fińsko-rosyjskim to Lapończycy.
Kiedy w końcu października 1944 roku Armia Czerwona wyzwoliła pobliskie norweskie miasto Kirkenes, ludność przyjęła z zadowoleniem koniec niemieckiej okupacji – a Rosjanie wkrótce się wycofali. Inaczej w Petsamo, mieście, które należało do Finlandii niedługo, od roku 1920 do 1940. Było jednak dla kraju ważnie, nie tylko dla marzeń imperialnych o kraju od morza bałtyckiego do morza Barentsa (w roku 1920 mawiano: „Brytyjczycy mają Indie, a my mamy Petsamo”), ale także ze względów ekonomicznych, odkąd odkryto tu złoża niklu. W listopadzie 1939 roku z tych samych względów do Pestamo wkroczyli Rosjanie. Niemcy próbowali ich przegonić, co się na pewien czas powiodło, ale nie na trwałe. W fińsko-radzieckim traktacie pokojowym z roku 1947 Finowie utracili miasto. Rosjanie zmilitaryzowali okręg, w porcie stacjonowały atomowe łodzie podwodne, z całego kraju zsyłano przymusowych robotników do kopalni niklu. Niedawno w Pieczendze świętowano osiemdziesiątą rocznicę „wyzwolenia” miasta. Ale czasy znów są niewesołe. Z dwóch stacjonujących tutaj brygad tysiące żołnierzy wysłano na front ukraiński.
Artykuł w zuryskiej gazecie zupełnie pomija jeden aspekt lokalnej historii. Otóż już w roku 1533 ufundowano w Pieczendze klasztor prawosławny pod wezwaniem Św. Trójcy, który chlubił się, że jest najdalej na północ położonym klasztorem na świecie. Założył go późniejszy święty, misjonarz Lapończyków brat Tryfon. Pod koniec XVI wieku, po zbrojnej napaści, mnisi przenieśli się dalej na Półwysep Kolski, gdzie przetrwali do roku 1765. Pod koniec XIX wieku klasztor w Pieczendze reaktywowano; mnisi przetrwali porewolucyjne prześladowania i doczekali przyłączenia rejonu do Finlandii. W roku 1997 klasztor w Pieczendze wznowił działalność. Na górze, zwanej Górą Zbawienia, ustawiono krzyż z napisem „Błogosławiący i ochraniający wszystkich mieszkańców ziemi pieczeńskiej”.
Przełożonym klasztoru jest obecne ihumen Dawid. Z jego inicjatywy próbowano znaleźć miejsce pochówku brata Tryfona, szukając jego szczątków. Znaleziono wiele szkieletów, ale, rzecz dziwna, wszystkie bez rąk albo bez nóg. Po kwerendzie w archiwach okazało się, że był tam w czasie wojny lazaret. I tak historia duchowa przeplata się z kolejnymi wojnami.
Środa, 13 listopada
Zapadła decyzja w sprawie Brienz: do niedzieli w południe wszyscy mieszkańcy wioski Brienz muszą ją opuścić, co najmniej do wiosny. Niektórzy zastanawiają się, czy w ogóle warto wracać. Inni martwią się, czy wspólnota, rozmieszczona w trzech różnych lokalizacjach, da się kiedyś z powrotem skleić.
Sobota, 16 listopada
Dziś, na specjalną okazję, najpierw urodzinowe eustomy, a potem eufonie. W wyprzedanej do ostatniego miejsca Wielkiej Sali Zamku Królewskiego, w ramach festiwalu Eufonie, trio Bastarda (klarnet, wiolonczela i klarnet kontrabasowy) grało we własnej transpozycji utwory piętnastowiecznego Piotra z Grudziądza i szesnastowiecznego pastora w Ratajnie (wówczas Panthenau) koło Dzierżoniowa, Valentina Trillera. Mówiąc w skrócie: są to bardzo stare melodie, przeważne wokalne, przekształcone w tryskające energią (zwłaszcza klarnecisty Pawła Szamburskiego), ocierające się o improwizację jazzową i brzmienia jak z Warszawskiej Jesieni, utwory muzyki żywej, własnej, naznaczonej stemplem Bastardy. Szczególnie podobała mi się adaptacja motetu Piotra z Grudziądza Pax aeterna templo regis.
A festiwalowy program otwiera esej, w którym Agnieszka Drotkiewicz porównuje malarstwo Juana Sáncheza Cotána (hiszpańskiego malarza barokowego, o którym długo rozmawiamy z Agnieszką Bielak w przedmowie do świeżo wydanej korespondencji Czapski / Pollakówna, tak ważny był dla nich obojga) z nawiązującymi do niego filmami izraelskiego artysty mieszkającego obecnie w Wielkiej Brytanii, Oriego Gershta. Gersht ustawia i zawiesza owoce i warzywa, jak czynił to Cotán, a potem strzela do owocu granatu i filmuje, jak przeszywa go kula, jak rozpryskują się krwiste ziarna. Wydobywa z martwej natury (tkwiącą w niektórych językach w jej nazwie) śmierć. Prowadzący koncert Paweł Szamburski stwierdził, że w muzyce Bastardy są pogłosy dzisiejszego czasu, że ona dzieje się TERAZ. O wojnie za wschodnią granicą akurat nie wspomniał, ale ją też w dynamicznej grze tego tria słychać. Także w końcowej części utworu Pax aeterna.
Wtorek, 19 listopada
Warszawskie mieszkania. Zbiór ilustrowanych reportaży o 24 mieszkaniach, na których ich właściciele i użytkownicy wywarli niezatarte piętno. Zarazem kawał historii i historii sztuki. Wypisuję sobie kilka miejsc o czasie.
Książki: „Nabywane przez internet po kilkanaście tytułów naraz otrzymują po rozpakowaniu przesyłki własnościowy stempel. Nie żaden specjalnie zaprojektowany, tylko pieczątkę z tajlandzkiej zabawki dla dzieci przedstawiającą czerpanie wody ze studni. Pod nim Mikołaj odnotowuje, kiedy książka «wpłynęła», a potem jeszcze dopisuje kiedy zaczął ją czytać i kiedy skończył. W ten sposób książki stają się rejestratorem upływu czasu” [3].
Zegary i pozytywki. „Ficowskiego intrygowało również zjawisko czasu, czemu dawał wyraz przede wszystkim w swojej poezji [np. tomik Zawczas z poniewczasem, Kraków 2004], ale pozostawił po sobie także kilka starych zegarów. Słabość miał również do zabawek i automatów. Na Mokotów przyjechały więc dwie pozytywki płytowe, zwane popularnie polifonami. Jedną z nich, o nazwie Kalliope, można było niegdyś nabyć – jak wskazuje tabliczka znamionowa – w Magazynie Instrumentów Muzycznych D. Feigenbauma przy Nowym Świecie 72” [4]. Rzeczywiście, była taka firma, w gmachu Gimnazjum, działała od roku 1885. Oprócz instrumentów muzycznych oferowano w niej fonografy i gramofony [5].
Paski do zegarków i legenda. „Błażej zbiera zegarki i hobbystycznie wykonuje do nich paski. Jest autorem tematycznie związanej z tym legendy, zob. B. Brzostek, Legenda o zegarkowni, w: Rzeczy dzieją się w Warszawie. Nowe legendy miejskie, red. A. Rasmus-Zgorzelska, Warszawa 2020, s. 19-29 [6]. Trzeba będzie przeczytać.
Autor Legendy o zegarkowni ma też inne zasługi: „Z ruin Warszawy wyciągnął […] stopiony kawałek szkła z monogramem króla Stanisława Augusta”. To także resort czasu: jego upływu, prób zatrzymania i dowartościowania (szkło oprawiono w srebro).
Świat jest mały, więc oczywiście znam kilkoro spośród właścicieli opisanych lokali, w jednym z mieszkań byłem. Ale gdybym miał wybierać coś dla siebie, to najbardziej podobały mi się wnętrza lokalu Katarzyny Bachledy-Curuś i Krzysztof Odolińskiego przy Narbutta 22 (budynek z roku 1938). Może dlatego, że przypominają mi ulubione obrazy Duńczyka Hammershøia z końca XIX wieku, a z dawniejszych malarzy Samuela van Hoogstratena.
Środa, 20 listopada
Niekiedy dostaję takie maile: „Wstałam do ubikacji o 4:30. Potem miałam zgaszone światło i leżałam z zamkniętymi oczami Udało mi się odmówić jedną Tajemnicę różańca i przed oczami serca widziałam Matkę Bożą”.
Nowy dzień. Opypy 2024
*
W swoje dziewięćdziesiąte ósme urodziny umarła Elisabeth Valkenier, amerykańska znawczyni historii Rosji, a w szczególności specjalistka od rosyjskiej sztuki realistycznej (monografie Repnina, Sierowa). Była córką historyka i teoretyka literatury, prof. Manfreda Kridla. „Pisanie o własnym ojcu jest równie żenujące jak mówienie o sobie” – tak brzmi pierwsze zdanie napisanej przez nią sylwetki Manfred Kridl: uczony, pedagog, działacz polityczny [7]. Autorka wybrnęła jednak szczęśliwie z tego trudnego zadania; przyświecały jej chyba słowa ojca, wypowiedziane w jakimś wywiadzie: „w Polsce przedwojennej prawica uważała mnie za lewicowca, a lewica za prawicowca”. Elżbieta Kridlówna, zwana Dziubą [8], urodzona w Wilnie, przybyła do Stanów w roku 1941; zmarła w domu swej córki na Cape Cod 13 listopada br.
Czwartek, 21 listopada
Uliczny sprzedawca owoców, na którego straganie pewien znany (w Polsce głównie jako znieważyciel papieża) hochsztapler i prowokator kupił wczoraj za 35 centów banana, sprzedanego następnie wieczorem na licytacji w Sotheby’s za 5 czy 6 mln dolarów – powinien wystawić tabliczkę: YESTERDAY ONE OF MY BANANAS WAS WORTH A FORTUNE. TODAY ONLY 2$. Wątpliwe wszakże, czy w ogóle słyszał o tej aukcji.
*
W „Wyborczej” Marta Trojanowska, radomska bibliotekarka, autorka biografii innej radomskiej bibliotekarki, mówi na temat swojej poprzedniej książki, zatytułowanej Miały trwać wiecznie (2018): „Fascynuje mnie fotografia nagrobna, to olbrzymi temat. W Polsce pierwsze porcelanki ze zdjęciami pojawiły się pod koniec XIX wieku. Dzisiaj zmieniają się techniki utrwalania portretu, ale fotografia nagrobna wciąż funkcjonuje. Przede wszystkim jednak mam potrzebę obserwowania na przedmiotach upływu czasu. Wracam na cmentarze, oglądam te «moje» porcelanki i patrzę, jak się zmieniają. Cmentarz to niezwykły album fotograficzny na świeżym powietrzu”. Do tego przykładowa ilustracja z kolekcji autorki: portret młodego cyklisty, zmarłego w roku 1906.
Fotografia nagrobna Teofila Karola Kamińskiego (zm. 1906). Warszawa, Cmentarz Powązkowski. Fot. Marta Trojanowska
To była znana historia. 19 października 1906 roku dwaj sprawcy wdarli się do domu Kamińskiego, mistrza Królestwa Polski w jeździe rowerem na odległość 100 wiorst i zastrzelili go, mówiąc „tak się robi ze szpiclami”. Może zresztą była to prywatna zemsta. Na fotografii widać błyszczące szprychy przedniego koła, misterne kształty koła zębatego i pewną siebie minę młodego zdobywcy.
Sobota, 23 listopada
Redaktorzy „NZZ” ułożyli listę 100 najważniejszych książek XXI wieku. Obejmuje ona tylko książki, wydane już po niemiecku, tym niemniej z kronikarskiego obowiązku odnotowuję niektóre pozycje: na pierwszym miejscu Austerlitz Sebalda, na czwartym Księgi Jakubowe Tokarczuk, na siódmym Czerwony głód Applebaum, na dalekich miejscach Philip Roth (56), Joan Didion (69), Amos Oz (70), Kazuo Ishiguro (91), Imre Kertész (100). Ale, wiadomo, literatura to nie sport.
Piątek, 29 listopada
W roku 2008, kiedy mieszkając w Bernie często bywałem w Wenecji i przymierzałem się do napisania przewodnika po polskich śladach w tym mieście, „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł o hipotezie, wiążącej postać Galla Anonima właśnie z Wenecją. Napisałem do prof. Tomasza Jasińskiego, autora tej teorii i wkrótce otrzymałem od niego książeczkęO pochodzeniu Galla Anonima. Autor opowiadał się w niej za tożsamością polskiego kronikarza z równie anonimowym Mnichem z Lido, który w początkach XI wieku opisał tzw. translację, czyli przeniesienie relikwii św. Mikołaja. Poszukując korzeni owego mnicha zwracał uwagę na jego znajomość Słowiańszczyzny i wysuwał domniemanie, że mógł on pochodzić z Zadaru w Chorwacji. Hipoteza o tożsamości Galla Anonima i Mnicha z Lido została później potwierdzona przez badania stylometryczne.
Obecnie ta sama gazeta znów oddaje głos prof. Jasińskiemu, który przez ten czas kontynuował swe dociekania, korzystając z nowych możliwości, jakie daje technologia informatyczna. Szukał przykładów rytmiki, podobnych do tej, jaką posługiwał się Gall: „Zaprojektowałem program komputerowy, a stworzył go dla mnie informatyk. Program pomógł mi oszukać rzeczywistość – przejrzał ogromną liczbę starych pism w 15 minut. Gdybym sam chciał przejrzeć tyle stron, musiałbym czytać przez 32 lata – osiem godzin dziennie, sześć dni w tygodniu”.
Po tym eksperymencie prof. Jasiński pozostaje przy swym domniemaniu co do chorwackiego pochodzenia Galla Anonima – jego przybycie na dwór Bolesława Krzywoustego wiąże z osobą Almosza, bratanka króla chorwackiego Władysława, który schronił się w Polsce (był szwagrem Krzywoustego – obaj poślubili córki księcia kijowskiego Świętopełka).
Dodam, że rękopis Mnicha z Lido ukazał się po raz pierwszy drukiem bodaj w roku 1653, staraniem Ferdinanda Ughellego. Kilkadziesiąt lat wcześniej, w 1567, inny chorwacki mnich, Bazilije Gradić z Dubrownika, wydał w Wenecji dwie książki w języku słowiańskim. Pierwsza, Libarze velle dvchovno i bogoglivbno od molitve, jest przekładem pobożnych rozważań Tullia Crispoldiego. Druga, Libarze od dievstva i dievićkoga bitya, doczeka się potem, w roku 1584, przekładu włoskiego (pod zitalianizowanym imieniem autora Basilo Gradi), a następnie tłumaczenia polskiego, wydanego pod tytułem Palma panienska, albo Rosprawa o stanie dziewiczym (Kalisz 1607). Jak w przypadku Galla Anonima pośrednikiem mógł być chorwacki dostojnik na dworze polskim, tak tutaj rolę tę pełnił być może Chorwat Andrija Dudić, rezydent cesarski na dworze krakowskim, naturalizowany w Polsce (prywatnie mąż Heleny Strasz).
Z Palmy panieńskiej wyjmuję, ujrzany spod powieki, fragment komentarza do słów św. Pawła („Niemężata i panna, myśli o tym co Pańskiego jest”): „Aniołowie niebiescy, będąc s[z]czyrzy duchowie, nie mają ćwiczenia ani zabawy żadnej cielesnej: ale tylko wnętrzną i duchowną, a tę doskonalszą, która zależy w widzeniu i przypatrywaniu samego Bóstwa; ta jest ich własna zabawa i uciecha: w tym samym bez przestanku obierają się. To ich jest niebieska potrawa i napój, którą się w onej górnej krainie, i gdziekolwiek są, karmią, nasycają i upijają: wnętrznym okiem patrząc w ono zrzodło światłości, i w ono niewysłowione i nieogarnione, najchwalebniejsze Boskie jestestwo, przypatrować się majestatowi, mądrości i onemu niezmiernemu morzu dobroci, miłości i śliczności: Przypatrując się poznawać, poznawszy miłować, miłując trzymać i zażywać, a w tym smakować i kochać się, na ostatek w takim kochaniu wszytkich [9] się zanurzyć i rozpuścić” [10].
Sobota, 30 listopada
Nerw czasu. Pod koniec października zachwycałem się w tym dzienniku widzianą w Bordeaux „rozsypaną” martwą naturą Jana Davidsz. de Heema, a dziś „Guardian” anonsuje zbliżającą się wystawę w Fitzwilliam Museum w Cambridge, na którą składa się cykl czterech martwych natur tego właśnie malarza. To, jak się zdaje, nowy trend: zamiast wielkich, kosztownych i logistycznie trudnych do zorganizowania retrospektywnych wystaw monograficznych urządza się kameralne ekspozycje jednego wątku w twórczości jakiegoś artysty albo wystawy, poświęcone wąsko zakrojonemu tematowi. Łatwiej wtedy przyjrzeć się obrazom dokładnie, więcej zostaje pod powieką. Tym razem do wiszącej w Cambridge od roku Bankietowej martwej natury dołączono po jednym płótnie z Luwru, z muzeum miasta Brukseli i z kolekcji prywatnej; łączy je dominujący motyw przepychu (tzw. pronkstilleven). Przekaz w dzisiejszych czasach niebezpieczny, obrazy w zamierzeniu artysty miały bowiem sławić podbój świata przez Europę i niezmierzone bogactwo oraz przepych mecenasów, zamawiających takie płótna. Z dzisiejszej perspektywy w tle pojawia się kolonializm, którego symbolem jest Murzynek na obrazie, sprowadzonym z Brukseli. De Heem wszakże też miał swój przekaz – wanitatywny: cały ten przepych jest tylko doczesny, a w gruncie rzeczy to wszystko marność nad marnościami.
Prawdziwą ucztę, niebiańską, przedstawia zacytowany wczoraj fragment traktatu o panieństwie, powtórzę (dla jego urody) ostatnie zdanie: „Przypatrując się poznawać, poznawszy miłować, miłując trzymać i zażywać, a w tym smakować i kochać się, na ostatek w takim kochaniu wszytkich się zanurzyć i rozpuścić”.
*
Podobne myśli wanitatywne budzi niestety wywiad z Piotrem Mojskim, dyrektorem Fundacji LIBERTAS, zamieszczony w „Linth24” z 26 listopada, lokalnej gazecie połączonych miast Rapperswil-Jona. Jest on wyrazem rozgoryczenia tym, co działo się na zamku raperswilskim w weekend 16/17 listopada, kiedy to po raz pierwszy po remoncie udostępniono publiczności część wyremontowanych pomieszczeń, takich jak klatka schodowa, Sala Rycerska oraz kaplica-mauzoleum Kościuszki, gdzie kiedyś przechowywane było serce Naczelnika. Zapytany, jak widzi prezentację Muzeum Polskiego w odnowionym zamku, Mojski odpowiedział: „Oto historia Muzeum Polskiego, opowiedziana za pomocą pomieszczeń, wypełnionych drewnianymi skrzyniami, z pustymi ścianami i z przemyślnymi aplikacjami multimedialnymi. W mrocznych pomieszczeniach czynią one dość smutne, a zarazem przejmujące wrażenie. Skrzynie symbolizują stany tymczasowe, przeprowadzki i ponowne otwarcia muzeum”. Piotr Mojski opowiedział się w tym wywiadzie dobitnie za powrotem Muzeum Polskiego na zamek. Dopytany przeze mnie, jak sobie to wyobraża, odpowiada: „Otworzymy te skrzynie, wyjmiemy z nich eksponaty, rozjaśnimy pomieszczenia i eksponaty ponownie je wypełnią”. A mnie przypomina się polemika sprzed ponad wieku wokół tzw. „sprawy raperswilskiej”, w której brały udział takie pióra, jak choćby Żeromskiego. I mam wrażenie, że ta sprawa wciąż trwa.
*
Wieczorem w Nowym Teatrze koncert jubileuszowy siedemdziesięciolatka Pawła Szymańskiego, który obdarował nas prawie trzema godzinami swojej magicznej muzyki. Zakręcone Villanelle do słów Jamesa Joyce’a (kontratenor Jan Jakub Monowid), obdarzona nie tylko muzycznym, ale i aktorskim (wręcz komediowym) talentem długopalca klawesynistka Małgorzata Sarbak, dzielny flecista Łukasz Długosz, stawiający czoła całej orkiestrze Filharmonii Śląskiej pod batutą rewelacyjnego Jarosława Szemeta, to chyba najważniejsze elementy tej akustycznej uczty. Jubilatowi wręczyłem w upominku szkic pomysłu na operę historyczną, której tytuł, w dwóch wariantach – Dwie głowy albo Święte głowy – przyśnił mi się w nocy z 4 na 5 kwietnia 2020. Mal sehen.
*
Z PAU wiadomość o śmierci Andrzeja Kobosa (ur. 1943), fizyka i humanisty, twórcy internetowego pisma „Zwoje” / „The Scrolls”. Miałem okazję z nim współpracować (połączył nas podziw dla poezji Joanny Pollakówny); pamiętam z tego czasu jego pieczołowitość i dbałość o dobre obyczaje edytorskie, co wcale nie było tak oczywiste w tamtych pionierskich czasach internetu.
W roku 2009 odbyła się dyskusja po referacie Andrzeja Borowskiego o badaniach nad Odrodzeniem w krakowskim środowisku naukowym. Jako pierwszy zabrał w niej głos fizyk Andrzej Kobos, pytając, czemu w Krakowie nie powstała rodzima szkoła architektury renesansowej. To pytanie zelektryzowało słuchaczy wykładu, padło kilka ciekawych odpowiedzi, z których przytoczę słowa Karoliny Targosz o próbach naśladowania „perły Renesansu na północ od Alp”: „Dosłownie kaplicy Zygmuntowskiej nie można było powielić, ale mimo to kaplic renesansowych przy kościołach powstało wtedy wiele, jest ich w Polsce około 300. […] W wielu kościołach, nawet po wsiach, mamy renesansowe nagrobki, tych leżących rycerzy. To było nadzwyczajne zjawisko w kulturze, które już potem w XVII wieku w okresie Baroku się nie powtórzy” [11]. Trafne pytanie laika.
Poniedziałek, 2 grudnia
A w Turynie zmarł prof. Piotr Chełkowski (rocznik 1931), światowej sławy znawca kultury perskiej i islamskiej. Prywatnie mąż znanej w kręgach polonijnych dobroczyńczyni niewidomych, Gogi, i zięć Bronisława Przyłuskiego, emigracyjnego poety i tłumacza Rilkego. Chciałbym tu przywołać jedno jego wspomnienie z Iranu, zanotowane przez Izabelę Barry i przypomniane teraz w jej blogu Czwarte Miejsce: „Pustynia tam jest górzysta i kamienista. Czasami napotyka się na solne jeziora, gdzie nie ma żadnej wegetacji, ale czasami jest tam też wioska. Jeździliśmy tam z pomocą. W takiej wiosce było może dwóch, trzech ludzi umiejących czytać i pisać. Reszta to byli analfabeci. Ale jak robili dla mnie obiad, to mój gospodarz recytował poezje, a naokoło siedziało mnóstwo ludzi, którzy słuchali i przeżywali. To zupełnie niebywałe. I jest to poezja trudna, wręcz niemożliwa do przetłumaczenia, z ogromnym ładunkiem mistyczności”.
To wspomnienie łączy mi się zaś z innym cytatem, z Petera Brooka: „W zapadłej irańskiej wiosce ujrzałem jedną z najmocniejszych rzeczy, jakie zdarzyło mi się widzieć w teatrze: grupa czterystu wieśniaków, cała ludność tej miejscowości, siedzi pod drzewem i – choć doskonale wiedzieli jak się ta historia kończy – na przemian wybucha salwami śmiechu albo zaczyna łkać, patrząc, jak Husajnowi zagraża niebezpieczeństwo, jak przechytrza swych wrogów, i wreszcie ponosi męczeńską śmierć. A kiedy został umęczony, teatr stał się prawdą”.
Ten ostatni cytat wziąłem z artykułu Piotra Chełkowskiego, zamieszczonego na stronie „Asia Society”, w którym pisze on o rytualnych perskich widowiskach pasyjnych (ta’ziyeh) i ich wpływie na teatr współczesny – Brooka, Grotowskiego, Kantora [12]. Krąg się zamyka.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Za kulisami wielkiej polityki. Paderewski w dziennikach i listach Sylwina i Anieli Strakaczów, 1936-1937. Oprac. Anne Strakacz-Appleton, Małgorzata Perkowska-Waszek, Kraków, Musica Iagellonica, 1994, s. 87, 91 i 87.
[2] Hagit Bonny-Noach, Differences Between Illegal and Legal Gamblers in Israel: Gambling Behavior, Motivation and Substance Use, „Journal of Gambling Studies” 2023 nr 39, s. 1249.
[3] Piotr Kurdyba, Jarosław Trybuś, Warszawskie mieszkania, Biografie miejsc, rzeczy i ludzi. Warszawa, Osnowa, 2024 s. 65.
[4] Tamże, s. 127. Z mieszkania Elżbiety Ficowskiej odnotuję jeszcze, że na bibliotece „stoją dawne wagi pocztowe, aparat fotograficzny należący do Tadeusza Ficowskiego – ojca Jerzego, żelazka z duszą oraz staroświecka lalka – prezent od poetki Joanny Pollakówny” (tamże, s. 129, ilustracja na s. 128 na dole).
[5] Por. ogłoszenie w „Kurierze Polskim” 1900 nr 334.
[6] Warszawskie mieszkania…, s. 231.
[7] „Archiwum Emigracji” 2006, z. 1-2 (7-8), s. 357-370.
[8] Por. Ryszard Kiersnowski, Tam i wtedy: w Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy, 1939-1945, Warszawa 1996, s. 32.
[9] W sensie: całkowicie, do imentu.
[10] Bazyli Grady, Palma panienska albo rosprawa o stanie dziewiczym, Kalisz 1607 s. 68-69.
[11] „Prace Komisji Historii Nauki Polskiej Akademii Umiejętności” 2009, s. 108.
[12] Peter Chelkowski, Time Out of Memory: Ta’ziyeh, the Total Drama. https://asiasociety.org/time-out-memory-taziyeh-total-drama
Tłumy, przebrane za smoki i tygrysy, zapełniły stolicę Kambodży, w lutym 2008. Z okazji chińskiego Nowego Roku, miasto wypełzło na ulice. Tylko ogrodnik nie świętował. Przed Pałacem Królewskim, samotnie, jak co dzień, oddawał się swoim obowiązkom.
„Ogrodnik i The Royal Palace”, Phnom Penh 2008, z cyklu „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp
15 sierpnia 2024
ELŻBIETA LEMPP
Zofia często wracała do swoich wspomnień spisywanych w zeszytach z podniszczonymi już ceratowymi okładkami. Narrator dobrze też wie, że przyłapywała się na chęci poprawienia czegoś. I nie chodziło jej o fakty, raczej o inne ich rozumienie po latach. Taka byłam, tak myślałam, nie należy nic ruszać, tłumaczyła sobie, ale nie mogła się oprzeć, aby nie zaczerniać niektórych słów, a przecież zdarzały się i zdania. Zaczernianie było dosłowne, bo najpierw obwodziła wybrany fragment cienką kreską, a potem długo wypełniała czarnym atramentem. Potem nawet pod światło nie dało się niczego odczytać.
W ten piątek, już o wpół do pierwszej, odłożyła czytanie, a od świtu zaczęła się niepokoić. Prawdę mówiąc niepokoiła się od środy, kiedy zapukała Witczakowa i powiedziała, że jest do niej telefon.
Uchowało się, a w każdym razie istniało jeszcze niedawno, podanie pana Jerzego Witczaka o przydział telefonu. Narrator natknął się na nie przypadkowo podczas poszukiwań podania o wiele ważniejszego. Pan Witczak pisze, że jest inżynierem pracującym w elektrowni na Powiślu. „W razie awarii muszę być do dyspozycji, dlatego zwracam się z uprzejmą prośbą o przydzielenie telefonu”. Krótko i lakonicznie. Do podania załączone były trzy pisma. Dyrektor elektrowni popierał potrzebę telefonu u obywatela Witczaka, dział kadr poświadczał zajmowane przez niego stanowisko, a organizacja partyjna stwierdzała, że Witczak jest aktywny na zebraniach. Nie ulega więc wątpliwości, że telefon mu się należał.
Zofia z telefonu państwa Witczaków skorzystała tylko raz, kiedy Julka zachorowała na szkarlatynę i trzeba było wzywać pogotowie. W czwartek jednak to do niej dzwoniono, a nikomu przecież nie podawała numeru Witczaków, bo go nawet nie znała.
– Co za piękny głos. To może być aktor – powiedziała cicho Witczakowa i wyszła, choć Zofia była pewna, że stoi za drzwiami, chłonąc każde słowo. Znała ją i wiedziała, że nie brało się to z chęci donoszenia, a tylko ze zwyczajnej ciekawości.
Już po pierwszych słowach rozpoznała aksamitny głos Alberta. Mówiono o nim, że brzmi jak Beniamino Gigli. „Długo cię szukałem, w końcu ktoś ważny podał mi ten właśnie numer telefonu. Musimy się koniecznie zobaczyć, przecież przeżyliśmy…”. Miał rację, przeżyli, choć ją przy życiu trzymał już tylko obowiązek. Powtarzała to często Wiktorowi, a on śmiejąc się mówił: „Chyba mamo, że nazwiesz to zemstą”.
– Tydzień temu dziennikarze otworzyli swój klub na Foksal. Zjedzmy tam obiad Zapraszam…. – w głosie Alberta usłyszała dawny serdeczny ton, którego nie miał dla wszystkich.
– Jesteś teraz dziennikarzem? – spytała i nie zdziwiłoby jej, gdyby tak było. Mógł być w życiu każdym.
Speszył się, ale tylko na chwilę. – Nie… Jeśli nie chcesz, to zaproponuj coś innego…
– Nie znam nowych miejsc, mało wychodzę z domu… – Chęć odmowy w jej głosie była wyczuwalna, nie tylko dla Witczakowej za drzwiami, ale i dla każdego, kto z obowiązku słuchałby ich rozmowy.
– Kiedy się mamy spotkać, jeżeli nie teraz…
Niespodziewanie dla samej siebie, zgodziła się. Ostatecznie zawsze go lubiła. O tym, że był pierwowzorem tancerza mecenasa Kraykowskiego z modnego przed wojną opowiadania, raczej nie wiedziała. Tego, że bałwochwalczą atencją obdarzał każdego, kogo uznał za godnego podziwu, nie mogła nie wiedzieć. Dostrzegła w tym nawet pewną zależność. Wybrańcy byli jakby nim samym, gdyby oczywiście miał więcej talentu. Najdłużej krążył wokół Leona Schillera, bywał u niego na Krochmalnej; użyteczny na każdym polu, mógł przypalić cygaro, przewracać nuty, ale też i zaśpiewać drugim głosem.
Wiktor pochwalił jej decyzję, a Zosia bardzo się ucieszyła, „Wreszcie mamo ruszysz się między ludzi”. Naiwne dziecko, jakby jej zależało na ludziach.
Zgoda to jedno, a czym innym zdenerwowanie potęgujące się w miarę zbliżającego się spotkania. Wypadałoby jakoś wyglądać, bo nikt z jej dawnego świata nie powinien zobaczyć abnegacji królowej, a przecież często nazywano ją królową, czego Ksawery bardzo nie lubił. W Warszawie było jej miło z tego powodu, w Paryżu czuła się dumna, a tylko w Moskwie brzmiało to niebezpiecznie. Jeszcze przed aresztowaniem Ksawery zdążył zażartować, że Stiepan Rokicki, który ją tak nierozważnie nazwał, zaraz ze strachu wypłucze sobie usta kwasem bornym.
Szczęśliwie z powstania uratował się żakiet od brązowego kostiumu. Cienka wełna i aksamitny kołnierzyk w kolorze burgunda. Kiedy w godzinę trzeba było opuścić mieszkanie ojca na Żoliborzu, zaginęła spódnica do niego. Na szczęście czarna, uszyta dla Zosi na rozpoczęcie roku akademickiego, pasowała do wszystkiego. Przymierzyła ją ze strachem, ale nie dopinały się tylko dwie haftki.
Do tego, że kruczoczarne włosy były teraz białe jak śnieg, zdążyła się przyzwyczaić, a jedwabna apaszka w głębokiej czerwieni dobrze się od nich odcinała. W lustrze nie było widać butów, a więc mogła śmiało powiedzieć, że wygląda nieźle. Buty, w których w Paryżu szła do Lippa na spotkanie z André Gide’em, i które potem przeżyły nie tylko Moskwę, ale i powstanie, wymagały gruntownej naprawy. Wiktor zaniósł je do Zachariasza Kuny i już tam na nią czekały.
Teraz na nogach miała tenisówki, na szczęście nikt na to nie zwracał uwagi. Ze zdumieniem zobaczyła, że na Złotej wywożą ostatnie cegły z domu, który po powstaniu nie wyglądał źle. Jeszcze niedawno mieszkał tu i pracował ojciec najważniejszego pisma literackiego. To jemu przyniosła do oceny opowiadanie Wiktora, który, odkąd przestał pytać o powrót ojca, całymi godzinami walił w ścianę pięściami owiniętymi w ręczniki. Wierzyła, że pochwała kogoś z „Wiadomości Literackich” skłoni czternastolatka do opamiętania.
Grydzewski pięknie ją przyjął, była herbata, a nawet kieliszek likieru. „Znaliśmy się przecież zanim w twoim życiu nastał Ksawery, a z nim i komunizm”. Zaraz też doprosił przysadkowego blondyna, którego nazwiska nie pamiętała, i obaj zarzucili ją pytaniami. O dziwo, nie interesowali się światem artystycznym Paryża, bo wiedzieli o nim więcej od niej, a ciekawiła ich tylko Moskwa. Opowiadała śmiało, ale nie na tyle, aby powiedzieć wszystko. Po jakimś czasie usłyszała, że opowiadanie Wiktora bardzo się podobało. Znała dobrze fałszywe nuty, lecz w głosie sekretarza redakcji, który do niej zadzwonił, nie było po nich śladu. „Wydrukujemy, kto wie, czy nie w lipcowym numerze. Proszę powiedzieć synkowi, aby zaczynał się cieszyć”. Nie wydrukowano do września, a potem już wojna. Teraz pomyślała, czy Grydzewski, który pewnie już nie żył, zdążył ukryć swoje archiwum w piwnicy, a jeśli tak, to czy ktoś się nim zainteresuje.
Im bliżej Marszałkowskiej, tym więcej wapiennego kurzu. Gruz ładowany na ciężarówki, krzyki stojących na rusztowaniach, rytmiczny stukot młotków murarzy odzyskujących cegły, wszystko to razem układało jej się w synkopę zasłyszanej piosenki: „Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom, naszym przyszłym, lepszym dniom, Warszawo”. Musiała przyznać, że Warszawa, którą znała od dziecka, przynajmniej odchodziła w dziarskim rytmie. Wszystko dawne znikało w szybkim tempie, a to co powstawało, było inne od dawnego. Nie chciała tej myśli, ale ta sama do niej przyszła. Czy Ksawery patrzy na to z góry? Skarciła się zaraz za naiwność, chociaż od jakiegoś czasu pragnęła, aby Bóg istniał. Już samo pragnienie dawało ulgę, bo wyobrażała sobie, że przyzwoli na ukaranie zła bez czekania na Sąd Ostateczny. Taki Zeus na przykład mógłby temu przyklasnąć.
Zachariasz Kuna był jednym z pierwszych, którzy w parterach po spalonych kamienicach otworzyli swoje interesy. Przed nim na pewno tylko Café Fogg i dwie kwiaciarki. Ale szewcem na pewno był pierwszym. Teraz tylko reperował, a jeszcze niedawno w swoim sklepie przy Ordynackiej sprzedawał wytwory własnych i czeladniczych rąk. Słynął z oficerek, które w drewnianych prawidłach stały na wystawie w żołnierskim ordynku, a tylna ściana witryny kusiła zdjęciami najważniejszych klientów, i to nie tylko ułanów. Ostatnim zamawiającym buty do konnej jazdy był oberlejtnant von Krausse, który jednak nie zdążył ich odebrać, bo z powierzchni ziemi zniknęły nie tylko buty, ale i sklep, a nawet mieszkanie pana Zachariasza.
Zofia lubiła starego mistrza, który przyjaźnił się jeszcze z jej ojcem. Szerszy niż wyższy, słynął z olbrzymiej siły, a ze swoimi podkręconymi w górę wąsami przypominał Zelwerowicza w roli Cześnika. Z uśmiechem podał jej buty. Wyglądały teraz, jak nowe, kiedy ojciec kupował je dla niej u Hiszpańskiego. Wyjeżdżali z Ksawerym do Paryża. „Komunizm komunizmem, ale moja córka musi jakoś wyglądać” – powiedział wtedy. Stary socjał nie miał za grosz zaufania dla idei, której zawierzył Ksawery, ale jak powiedział po śmierci zięcia: „Wiedziałem, że nic go nie przekona”.
– Do kiedy pan tu będzie, panie Zachariaszu? – spytała, chowając tenisówki do torby.
– Do marca, a najpóźniej do maja. Ze starej Marszałkowskiej zostanie tylko trakt i kilka domów, ale za to będzie szeroka, jak w Moskwie.
– Myśli pan, że na to pozwolą?
Uśmiechnął się.
– Jest pani mądra, jak świętej pamięci tatuś. Tak, musi być węższa…
– Gdzie pan się przeniesie? Warszawy bez pana jakoś nie mogę sobie wyobrazić.
– Stary jestem, najwyżej na stróża gdzieś pójdę…
Pomyślała, że Zachariasz żartuje, ale kiedy zobaczyła, jak bezwiednie zaciska pięść, wiedziała, że jeśli to nawet żart, to najsmutniejszy z możliwych.
– Nawet ja, stary wróbel, uwierzyłem, że ruscy do rzemiosła nie będą się wtrącać. Musi pani wiedzieć, że zaraz po wojnie na procesji Bożego Ciała blisko Bieruta stałem.
– Rozmowa była? – zapytała z uśmiechem.
– Proszę nie żartować, on kardynała Hlonda czule podtrzymywał. Wyglądało, że normalnie będzie. A jak to wygląda, wiemy. Wczoraj miałem trzecią rewizję. Szubrawcy pół pieca rozebrali i wzięli się za podłogę. Skóry podobno szukają, ale wiadomo, że o pieniądze chodzi.
Podała mu rękę na pożegnanie. Zachariasz wyprostował się, a tym samym urósł pięć centymetrów. Jeszcze raz popatrzyli na siebie z czułą uwagą. Wychodząc, miała przeczucie, że widzą się po raz ostatni.
Na Plac Trzech Krzyży weszła z Żurawiej, z której jeszcze mniej zostało niż ze Złotej. Na spotkanie z Albertem wybrała kawiarnię, w której bywała, kiedy jeszcze należała do pana Teofila. Rozpoznała te same krzesła i bufet, choć spowijał je gęsty dym z papierosów. Było tłoczno i przez chwilę mogło się wydawać, że zrujnowane miasto jest tylko złym snem.
Obawiała się, że nie dostrzeże Alberta, a on nie rozpozna jej w siwej kobiecie. Dlatego wybrała kolorowy szalik, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Albert jednak stał już przy stoliku i machał do niej z daleka. W zasadzie nic się nie zmienił, tak samo gruby, wysoki i zamaszysty. Włosów nigdy nie miał za dużo, więc to, że ich teraz nie było niczemu nie szkodziło. Pamiętała, że w pierwszych miesiącach po wojnie pewnie i Boy Żeleński uściskałby Irzykowskiego, a przecież ona Alberta zawsze lubiła. Dlatego nie protestowała, kiedy objął ją potężnymi ramionami i uniósł w górę.
– Zasapałeś się. Usiądź i oddychaj spokojnie – nakazała, widząc, że poczerwieniał z wysiłku.
– Przenikliwa, jak zawsze, ale proszę nie zawstydzaj mnie. Jeszcze się trzymam. – powiedział, robiąc kilka głębokich wdechów.
Przypatrywali się sobie. Zofia wiedziała, że zobaczył z bliska jej przedwczesną starość. Jego obnoszenie się z ciemnoniebieskim fularem w białe grochy świadczyło o fantazji, a jeszcze bardziej o odwadze. Oczywiście dostrzegła też smutek w oczach, i to mimo ust, które się uśmiechały. Na pewno nie jest ubecjuszem, pomyślała, a o ostrożność w tym względzie prosił ją Wiktor. „Tylko nie mów mamo za dużo. Nie zapalaj się do swoich tematów…”.
– I co powiesz? – Albert zatoczył palcem kółko w powietrzu. – Coś jeszcze zostało ze starej Warszawy…
Rozejrzała się dyskretnie i mimo że nie rozpoznała nikogo, to w kilku twarzach zobaczyła coś, co lubiła nazywać myśleniem.
– Mecenas Kurowicki mieszka w Radości, ale od jedenastej właśnie tu przyjmuje – wskazał na starszego mężczyznę, który sprawiał wrażenie szachisty zatroskanego sytuacją bez wyjścia. – Przysiadaniem się do jego stolika dyryguje żona, której trzeba się najpierw opowiedzieć. To ta z kokiem, bliżej drzwi…
Zofia już nie spojrzała w tamtą stronę. Nadszedł czas na zdania, dla których się spotkali.
– To co, jakoś przeżyliśmy… – Albert wyczekał, aż słowa te odpowiednio wybrzmią i od razu relacja, jak to był poszukiwany przez Niemców i szczęśliwie uciekł do Wołomina. Szczęśliwie, bo za chwilę wybuchło powstanie, a przecież gdyby nawet znalazł się dla niego karabin, to i tak nie miało szans. – A tak żyję i mogę jeszcze trochę popatrzeć, co się z nami stanie.
– Ożeniłeś się?
– Nie, ale było blisko. Ślub miał być w Pyrach, czekałem w kościele, lecz wynajęta bryczka, którą Gabrysia, bo Gabriela miała na imię, jechała ze swoimi gośćmi, wywróciła się. Wszyscy tylko poobijani, a ona dwie nogi złamane. Potem wojna i już jej nigdy nie zobaczyłem…
Od kiedy go znała, czuł się jak ryba w wodzie, opowiadając o swoich nieudanych związkach, o których szeptano, że są niczym dym z cygara. Niemka, która chciała dla niego pokochać Polskę, utonęła wcześniej w okolicach Zopott. Zofia tak się tym wtedy przejęła, że zapamiętała nawet jej nazwisko. Hannelore Leber miała się nazywać. Przed wojną słuchała jego opowieści, delikatnie się z nich podśmiewając. Teraz poczuła radość, że chociaż w ten sposób wraca do tamtego czasu.
Kelnerka, która do nich podeszła, była młoda i bardzo ładna. Nadmiar pulchności tylko dodawał jej uroku, a misternie ułożone włosy tworzyły na głowie coś w rodzaju korony. Razem, duże podobieństwo do jednej z aktorek, które w wojnę podawały kawę, nie chcąc grać w teatrach koncesjonowanych przez Niemców. Do tego dyskretny zapach, w którym Zofia rozpoznała Coty’ego.
– To aktorka? – spytała na wszelki wypadek, kiedy kelnerka przyjęła zamówienie i odeszła.
– Skądże – zdziwił się Albert – Hrabianka. Nazywam ją „Panną Adieu”, bo od młodych lat mówi adieu ukochanym przedmiotom. Była uczennicą, kiedy Niemcy nakazali rodzicom opuścić rodzinny dwór i przenieść się do oficyny. Mogli zabrać meble i najpotrzebniejszy dobytek. Po pięciu latach wyzwoliciele nakazali im opuścić oficynę w ciągu godziny i z jedną walizką na głowę. Nie wolno im teraz zbliżyć się do swojego domu na odległość mniejszą niż pięćdziesiąt kilometrów.
– A jak było z tobą? Zapalisz? – Podsunął jej paczkę Belwederów…
– Dziękuję, nie palę już piętnaście lat…
Była to prawda, bo na wieść o śmierci Ksawerego zamiast jednej, zaczęła palić dwie paczki dziennie. Sięgnęła też po alkohol pity bez okazji. Zatrzymał to ojciec, który zaprosił ją do swojego gabinetu i powiedział: „Zetknęłaś się z prawdziwym światem, córeczko. Teraz masz dwie drogi albo skrócić życie i iść szybko w ślady Ksawerego, albo wychować Wiktora na człowieka całą gębą. Chyba zdajesz sobie sprawę, że z pierwszego wyboru cieszyłby się tylko morderca twojego męża”. Te proste słowa sprawiły, że nie wzięła już papierosa do ust.
– W takim razie, nie będę się zaciągał. – powiedział Albert i sięgnął po zapałki. – A więc opowiadaj, jak przeżyłaś wojnę.
– Żyliśmy ze sprzedaży książek ojca. Chciałam chodzić z nimi na Kercelak, ale mi nie pozwolił. „To moje dzieci i tylko ja mogę oddać je w jasyr”. Znałeś go, więc wyobraź sobie, jak siwy, górujący nad tłumem, sprzedaje pierwsze angielskie wydanie Opowieści kanterberyjskich Chaucera. Ale nie był naiwny, jeśli wojenny spryciarz dawał obraźliwą cenę, bez słowa spoglądał gdzieś ponad nim i czekał, aż tamten odejdzie. Szczęśliwie nie dożył powstania i umierał z nadzieją na bliski koniec wojny. A ja przesiedziałam powstanie w piwnicy. Nie jednej co prawda, bo Niemcy przepędzali nas z miejsca na miejsce. Siostrzenica w powstaniu zdobyła męża, lecz straciła go po tygodniu. Na szczęście urodziła córeczkę. Mieszkają teraz u mnie. Syn walczył, oberwał odłamkiem, lecz żyje…
– A właśnie, Wiktor – zaciekawił się. – Opowiedz mi o nim.
– Pamiętasz go?
– Jakżeby nie. Po powrocie z Rosji nie rozstawałaś się z nim. Siedział przy mnie w Kameralnym na premierze Anny Kareniny.
Myślała, że nikt w Warszawie nie zauważył jej strachu o Wiktora, bo przecież nikt nie mógł wiedzieć, przed czym uciekli.
– A co z panem Leonem? – zapytała, aby Albert miał o czym mówić, ale też była ciekawa losu Schillera, u którego poznała Ksawerego. – Mam nadzieję, że opływa w zaszczyty?
– Robił przedstawienia dla robotników, kiedy Lenin siedział jeszcze w Szwajcarii, a więc zaszczyty mu się należały. I przez chwilę się nimi cieszył. Był pierwszym rektorem otworzonej w Łodzi szkoły teatralnej, mógł nawet głośno powoływać się na Craiga i Reinhardta. Nie wyczuł jednak biedaczysko, że nadchodzi koniec szlachetnych mrzonek…
Nie wierzyła własnym uszom. Albert nazwał swojego króla biedaczyskiem, i to z nieukrywaną pobłażliwością.
– Igraszkami z diabłem wykopał sobie, jeśli nie grób, to na pewno izolatkę… – Albert rozejrzał się, ale wszyscy byli zajęci sobą. Dwóch mężczyzn nie pasujących do towarzystwa siedziało wystarczająco daleko.
– Aresztowany? – spytała, nie wiedzieć czemu przestraszona.
–Tylko odsunięty. Chłopak z rzeszowskiego napisał do władz, że czas na nowe porządki i teatr prawdziwie komunistyczny. Żadnych Szekspirów nieznających zasad dialektyki marksistowskiej!
– Jak to chłopak? – zainteresowała się.
– Młody człowiek po prostu, może w wieku twojego Wiktora. Po miesiącu został rektorem szkoły teatralnej, w której był wolnym słuchaczem. Po dwóch utworzono dla niego teatr. Nie pamiętam zresztą, może kolejność była odwrotna. W każdym razie Leon z podwiniętym ogonem musiał wrócić do Warszawy.
Minęła dłuższa chwila zanim zdecydowała się wypowiedzieć słowa: – Tak, cała nadzieja w młodych… Muszą być tylko wyjątkowi…
Albert popatrzył na nią uważnie, doszukując się kpiny. Nie mógł wiedzieć, że miała na myśli Wiktora, od którego będzie zależało, czy świat się zmieni na lepszy. Swojej roli w przeznaczeniu syna nie brała pod uwagę. Wychowała go na bohatera, ale gdyby się nim nie urodził, jej wysiłki na nic by się zdały.
– Mówią, o tym chłopaku, że bardzo zdolny – Albert jednak zaciągnął się dymem i nawet przytrzymał go w płucach dłużej niż zwykle. – Szybko wystawił coś o szlifierzu i poprawił Poematem pedagogicznym Makarenki. Namiestnicy sowieccy natychmiast go za to pokochali. Zajmuje teraz przepiękny apartament w Alei Kościuszki. Podobno szef łódzkiego UB powiedział do niego: „Mieszkam pięknie, ale wasze marmury na klatce schodowej okazalsze. I bardzo dobrze, towarzyszu artysto, bo agitujecie jak trzeba…”. Byłaś kiedyś w Łodzi?
– Nie złożyło się jakoś.
– Przed wojną pomagałem tam Leonowi wystawić Cjankali. Nie było łatwo, bo jak pamiętasz, to rzecz o sztucznym poronieniu. Zrobiliśmy też Dobrego wojaka Szwejka, do którego z kolei czepiano się, że wyśmiewa wojsko polskie…
Kiedy po latach narrator, usłyszał te słowa z ust mocno już posuniętej w latach Zofii, pomyślał, że jeżeli Gombrowicz rzeczywiście zobaczył w Albercie tancerza mecenasa Kraykowskiego, to tancerz wyrósł na tęgiego choreografa.
– Leon robi teraz wszystko, aby im się znowu podobać. Zapisuje się gdzie trzeba, głosuje na to, na co każą… Ciągle ma nadzieję, że pozwolą mu reżyserować.
– Ma jakieś szanse?
– Po jego pociągu nawet dymu nie widać… – Albert spojrzał ponad głowami na wszystkich, jakby wypatrywał odjeżdżającej lokomotywy i dodał: – Pozwalają mu grzebać w historii teatru, i żyje, czyli szczęściarz w porównaniu z Meyerholdem.
Nie wiedziała, co stało się z Meyerholdem, bo kiedy wyjeżdżała z Moskwy żył i miał się dobrze. Nie znała jego losu i nie chciała znać. Czy zanim oddali katu, torturowali delikatnego człowieka? Na pewno. Czy dla udręczenia kazali mu zjeść burżujską chusteczkę do nosa znalezioną w jego kieszeni, czy bili pałkami w pięty? Nic jej to nie obchodziło. Tyle razy śnił jej się Ksawery, który o wszystkim opowiadał. Do niczego nie potrzebowała Meyerholda i jego cierpienia. Znowu poczuła miły zapach i nie pomyliła się. Stała przy nich kelnerka.
– Winiak ten co zawsze, panie Albercie – uśmiechnęła się, stawiając na metalowej tacce trzy kieliszki. – A napoleonki przed chwilą przywiezione. Myślę, że będą państwu smakowały.
„Tak niedawno też byłam młoda i może nie pozbawiona wdzięku, a teraz patrzę na miłą dziewczynę i zastanawiam się, czy byłaby dla Wiktora odpowiednią żoną”. Oczywiście uznała to zaraz za bezproduktywne myślenie. Wiktor nigdy się przecież nie ożeni, bo wojownicy umierają młodo.
Od niej samej, ale też z postronnych relacji, narrator dowiedział się, że przeświadczenie o wyjątkowości Wiktora towarzyszyło jej przez całe życie. Czy jednak miała świadomość, że ulepiła Golema? Jeśli tak, to wolałaby porównanie do Herkulesa. Gdyby jednak Wiktor urodził się kobietą, na pewno widziałaby w nim Emilię Plater, kobietę bohater. Może nawet sama się nią czuła?
– Jej ojciec nie może się doczekać, kiedy Rosjanie skończą budowę przy dworcu głównym. – powiedział Albert, kiedy kelnerka odeszła. – Ma nadzieję, że pozwolą ludziom zwiedzać to monstrum. Wtedy wjedzie na samą górę. Z lornetką…
– Chce przed śmiercią wypatrzyć swoje strony?
– Nie przestajesz mnie zadziwiać Zosiu. Przenikliwa, jak zawsze…
– Wiesz kto ma przyjechać do Warszawy, aby osobiście podarować nam pałac? – spytała z największą obojętnością w głosie, na jaką mogła się zdobyć.
– Pewnie, że wiem. Wyobrażasz sobie, co tu się będzie działo? Na pewno wyjadę wtedy do Wołomina, mam tam ciotkę…
Teraz zobaczyła, dlaczego zamówił trzy winiaki. Wziął do ręki pierwszy z brzegu kieliszek i wychylił niczym furman.
– Przepraszam, ale to moja waleriana… Jestem kłębkiem nerwów. Wypijmy za spotkanie… – Podał jej z gracją drugi z kieliszków. Znów był mężczyzną eleganckim, bo powąchał trunek w trzecim i wypił mały łyczek. Mrugnął przy tym do Zofii pokazując, że to tylko teatr.
Po raz pierwszy od wielu lat miała ochotę na alkohol. Nie na jego smak, bardziej na skutek, jaki odczuwała po wypiciu kieliszka czegoś mocniejszego. Kieliszek jej wystarczał, aby poczuć śmiałość, którą Ksawery zyskiwał po dwóch butelkach wina. Nie znała się dobrze na koniakach, ale coś, co nazwano winiakiem nie było złe.
– Zobacz, co się stało – powiedział cicho. – Przecież kiedyś każdemu przyzwoitemu człowiekowi wypadało choćby zerknąć w stronę socjalizmu… A dla mnie to nie była tylko moda…
– Pamiętam. Nazywaliśmy was kawiorowymi socjalistami.
– A dla nas wy komuniści byliście totalistyczną sektą, której blisko do faszyzmu. Oczywiście kilku z was dało się lubić. Ciebie można by łyżkami jeść, żadnej nie miałaś w sobie zajadłości – włożył do ust następnego papierosa, ale wyjął go po chwili i schował z powrotem do pudełka. – Przyznam ci się do czegoś, bo muszę to z siebie wyrzucić. Był taki moment, że socjalizm wydał mi się zbyt letni. – powiedział to cicho. – Co innego twój komunizm i plany zaprowadzenia w świecie porządku… Pamiętasz słowa Trockiego, że każdy robotnik może być Arystotelesem? Jeśli nawet to pachniało bzdurą, to byłem bliski zapisania się do was. Władek Broniewski miał mi dać poręczenie…
Słowa „twój komunizm” wypowiedziane jak najzwyklejsze stwierdzenie faktu, sprawiły, że zamarła w Zofii każda komórka ciała. A przecież Albert miał prawo tak powiedzieć. I nie miała co się zasłaniać miłością do Ksawerego. Tak, była taka chwila, trwała może nawet trzy lata, w której uwierzyła, że przynależy do tych ludzi.
– Mam nadzieję, że chociaż ty jesteś ważną personą. – powiedział Albert bez ironii w głosie – Ostatecznie Ksawery był prawdziwie ideowy.
– Gdybym nią była, nie musiałbyś dzwonić do sąsiadów. Myśl precyzyjnie Alberciku.
Albercikiem nazwała go kiedyś w Ziemiańskiej, a któryś z poetów (czy nie Lechoń przypadkiem?) natychmiast dorzucił: „Alberciku, Alberciku, ty urody masz bez liku”.
– To był żart, zapomniałaś, że byłem kiedyś człowiekiem dowcipnym?
Nie mogła tego pamiętać, bo nigdy nie zauważyła u niego poczucia humoru. Pomyślała teraz, że może nie była dość uważna. Może miał coś podobnego do humoru, co jednak zagubiło się wśród ludzi prawdziwie dowcipnych.
W zasadzie nie powiedział niczego, co mogło ją obrazić, a jednak postanowiła wytrącić go z dobrego samopoczucia.
– Myślisz, że wasze przyłączenie się do komunistów było potrzebne? – wypowiedziała te słowa, starając się, aby nie wyczuł w nich złości, a tylko zwyczajne zatroskanie nad ludzką naiwnością.
– Za to akurat nie odpowiadam. Po wojnie zapomniałem o wszystkim. Należę już tylko do samego siebie. – Albert znowu sięgnął po papierosa.
Zauważyła, że dłoń, którą trzymał zapałkę, drży. Nikt od niej nie wiedział lepiej, czym jest złość na samą siebie.
Nie wiadomo, co było lepsze, kawa czy napoleonka, a przecież swoje dołożył alkohol. W każdym razie po raz pierwszy od dawna poczuła coś w rodzaju spokoju.
– Zamówić jeszcze po kieliszku? – zapytał.
– Ja dziękuję, a tobie też nie radzę. – zapamiętała słowa Schillera: „Albert może wypić tyle, co motyl, ale to porządny człowiek”.
– Może masz rację, lepiej uważać z piciem… – zamyślił się nad czymś.
– Będę już szła Alberciku, bo mała wraca ze szkoły i muszę jej dać coś do jedzenia… – powiedziała.
– Może chociaż powtórka z napoleonki? Opowiem ci o mojej wojennej narzeczonej… Nie? W takim razie zbierajmy się…
Kiedy wyszli, wyszło też słońce. Kościół Świętego Aleksandra okaleczony brakiem jednej wieży i długi dom, którym zamykano zachodnią ścianę placu, wydały się ładniejsze. Uśmiech, który Zofii od dawna się nie udawał, teraz można by pochwalić. Nie było to zwykłe rozciągnięcie ust.
– Pójdę do tramwaju, czwórka dowozi mnie prawie pod dom – powiedziała, chcąc się pożegnać.
– Nie ma mowy, pozwól, że cię odprowadzę. – W głosie Alberta zabrzmiała gorąca prośba. – Nawet nie wiesz, jak dawno nie szedłem pod rękę z piękną kobietą.
Odczuła coś w rodzaju przyjemności idąc przy boku Alberta, który robił wszystko, aby dopasować się do niej długością kroku. Dopiero teraz zauważyła jego doskonale wyczyszczone, choć zniszczone buty i płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Razem z fularem jest mój Albert niczym pismo koptyjskie w popołudniówce, pomyślała i postanowiła podsunąć to porównanie Wiktorowi.
Minęli kilka domów przy Nowym Świecie i z prawej strony wyłonił się nowy gmach, który właśnie okładano płytami z granitu, lub czymś równie trwałym. Oboje nawet na siebie nie spojrzawszy, przyspieszyli. Aby nie myśleć o tym, co widzi, Zofia chciała spytać Alberta, czym się teraz zajmuje. Przed wojną miał pogadanki w radiu, w których opowiadał o muzyce. Z tego co pamiętała, były dość popularne. Pod pseudonimem Deotyma pisywał też w tygodnikach o modzie damskiej. Otworzyła już usta, kiedy kątem oka dostrzegła, że na wysokości trzeciego piętra, jedna z granitowych płyt odchyla się od ściany. Przez moment myśl, że to nerwowy omam, lecz płyta ruszyła się bardziej, a potem zaczęła spadać. Podobne spadanie widziała na starym francuskim filmie, tyle że tam z wieży kościelnej spadał krzyż. Krzyż odbił się jeszcze od stromego dachu i wtedy publiczność w kinie wydała pierwszy okrzyk grozy. Płytę także zatrzymały deski rusztowania, ale tylko na chwilę, bo zaraz stoczyła się z nich i runęła w dół. Najstraszniejsze było to, że leciała na młodego robotnika, który pchał przed sobą pustą taczkę. Zofia nie zdążyła krzyknąć, aby uciekał, a może i krzyknęła, ale z gardła mało się wydobyło. Chłopak jednak sam wyczuł, że coś się dzieje, bo podniósł głowę i zatrzymał się w pół kroku. To wszystko, co zdążył zrobić, a jednak wystarczyło, aby uratował życie. Olbrzymi ciężar otarł się prawie o daszek jego czapki i uderzył w taczkę, zamieniając ją w drewniane drzazgi. Ocalało tylko jej koło, które uwolnione, podskoczyło wysoko, a potem przecinając jezdnię, potoczyło się w stronę Mysiej. Ktoś jeszcze krzyknął „Jezus Maria”, i to było wszystko.
Albert niespodziewanie zaczął ciężko oddychać, a nawet spurpurowiał na twarzy. Zofia zatrzymała się.
– Przystańmy na chwilę, odpoczniesz trochę…
On jednak pociągnął ją za sobą, ruszając szybkim krokiem. Przedtem jednak nachylił się do jej ucha i wymamrotał nie swoim głosem.
– Co te skurwysyny wyprawiają?
Wszystkiego mogła się po Albercie spodziewać, ale nigdy ordynarnego słowa. „Co mu winni robotnicy? Wypadki na budowach, to zwyczajna rzecz”. Pomyślała też, że może to udar lub zapowiedź choroby świętego Wita, którą w dzieciństwie, krótko na szczęście, przechodził Wiktor. Pamiętała jego pobudliwość i rzucanie poduszkami po całym domu. Jednak Albert szybko się uspokoił i sprawiał wrażenie, jakby nawet nie zauważył koła od taczki, które przetoczyło się przed nimi.
– Kazał ich wymordować – mówił cicho, głosem już zwyczajnym. – I co? Teraz budują sobie twierdzę, z której będą rządzić w jego imieniu?
W odpowiedzi sama przyspieszyła kroku i upodobnili się do reszty przechodniów, którzy prawie biegli, nie chcąc ponieść kary za to, co zobaczyli. Albert cały czas mówił cicho, ale słyszała każde słowo.
– Ja mogłem nie wiedzieć, że zabili twojego Ksawerego, mogłem nie mieć pojęcia, że Adolfa Warskiego, więźnia dwóch carów, tak bito, że zwariował i zaczął im odpowiadać po niemiecku. Ale ci, co cudem przeżyli, zostają pomocnikami kata. Rozumiesz coś z tego?
Chwilę się nad tym zastanowiła. Tak, była przeświadczona, że rozumie. Dość się napatrzyła na ludzi idei, ale i na plugawców wszelkiej maści.
– Szkoda, że zamiast zamykać w Berezie, nie wypchnięto ich przez wschodnią granicę. Moskwa nie miałaby tu teraz nikogo… – po tych słowach Albert zaczął się uspokajać, a kiedy doszli do przystanku, oddychał już normalnie.
Miała na końcu języka pytanie, co byłoby gdyby Broniewski dał Albertowi rekomendację do wymordowanej przez Stalina partii. Jednak nic nie powiedziała, bo jak po latach zapewniała, nie lubiła retorycznych pytań.
Z daleka zobaczyła nadjeżdżającą czwórkę. Wzrok mam jeszcze dobry pomyślała i wiedziała, że zaraz usłyszy: „Musimy trzymać się razem i częściej spotykać”. Jednak, kiedy wagon zatrzymał się przed nimi, Albert powiedział:
– Nie zobaczymy się już więcej, moja mądra Zosieńko. Mam przed sobą kilka miesięcy życia… Sarcoma, nie powiem ci czego…
Nie zdążyła zaczerpnąć oddechu, kiedy ucałował ją w dwa policzki i podsadził na platformę tramwaju. Ogłuszona wiadomością podniosła rękę w niemym pozdrowieniu. On jednak chciał coś jeszcze powiedzieć, bo wskoczył na stopień ruszającego wolno tramwaju.
– Doradź Wiktorkowi, aby nie szukał u nich szczęścia. – zdążył tylko z tym jednym zdaniem i już musiał zeskoczyć. Potem jeszcze długo machał jej na pożegnanie.
ANDRZEJ BART
Fragment większej całości.