HOME

Pod tlenem – 55 sonetów (XXI)

Sonet dwudziesty cyklu pierwszego: siwosz w galopie, przestrzeń, teraz

Sonet XX części pierwszej w orfickim cyklu Rilkego powstał – jak wiele innych – między 2 a 5 lutego 1922 roku w Muzot. Poeta, dodajmy – poeta orficki, próbuje w tym wierszu, po raz kolejny, wyjaśnić własną kondycję. Nie pierwszy też raz zwraca się, w apostrofie inicjalnej, do Orfeusza (bo to on jest wzywanym tu bóstwem), odwołując się jednym tchem do doświadczenia zwierzęcego (pamiętamy zwierzę patrzące w oczy śmierci z cyklu duinejskiego, muszkę owocówkę, istnienie jednodniowe – także tam, psa – z cyklu sonetowego). Tym razem przyzywa Rilke niegdysiejsze olśnienie, jakiego doznał podczas drugiej podróży rosyjskiej; obydwie wyprawy miały charakter quasi-religijnego przeżycia, a nawet przełomu – duchowość prawosławia wpłynęła na poezję autora Księgi godzin tak, iż zaczął postrzegać ją jako autonomiczną).

Na nadwołżańskiej łące poeta orficki doświadczył czegoś, co można śmiało nazwać epifanią i co go odmieniło: siwy koń w pełnym galopie wyskoczył przed oczy podróżnych. Wyobraźmy sobie: wielka, rozlewna rzeka, w jej dorzeczu – rozległe łąki, wolność i pełnia życia, uroda rozpędzonego rumaka w pejzażu postrzeganym jako kwintesencja przestrzeni. Po latach tamto przeżycie powróciło, stając się bodźcem do napisania bardzo pięknego i bardzo (podkreślam: bardzo) trudnego do przełożenia na inne języki – sonetu. Właściwie żadnemu z polskich tłumaczy do końca się to nie udało.

Już w oryginale rymy są karkołomne, często męskie (co dla niemczyzny jest normą, dla polszczyzny – nie). Każdy z tłumaczy próbował sobie poradzić z tym problemem inaczej. Żaden nie uniósł całego ciężaru sonetu, którego żywiołem pozostaje lekkość, wynikająca tyleż z dominanty semantycznej (koń w galopie), co z doskonałego poetyckiego wyważenia przez Rilkego środków ekspresji; punkt ciężkości (lekkości) objawia się tu na przecięciu linii człowieczego zachwytu (nagłego zatrzymania w drodze), intensywnie zwierzęcego, dynamicznego istnienia w TERAZ i metafizycznego odniesienia całej sytuacji do bóstwa poetyckiego.

Sonet skomponowano koliście – począwszy od apostrofy do Pana kształtującego słuch (nie może to być nikt inny niż Orfeusz) – aż do wygłosowego oddania temu bogu na własność, oddania w ofierze obrazu konia pędzącego przed siebie, w dal. Metafora, rozbudowana i poetycko kunsztowna (a przekładowo niebywale wymagająca), przebiega przez wszystkie wersy, prócz dwóch inicjalnych i ostatniego (czyli prócz tych, które współtworzą ramę kompozycyjną). Liryczne rusztowanie wiersza podtrzymują przedziwne konstrukcje współbrzmień.

Jak próbują przyswoić ten sonet polszczyźnie rodzimi tłumacze?

Jerzy Kamil Weintraub osłabia dość dowolną parafrazą – mocną semantykę ramy kompozycyjnej (wobec oryginału); właściwie ignoruje istniejącą (z punktu widzenia polskiej normy wersologicznej) nadreprezentację rymów męskich (choć zachowuje rym międzystroficzny w trzeciej / czwartej zwrotce), pojawiają się one jedynie sporadycznie:

 

Cokolwiek ci poświęcę, powiedz mi,

czy on to nowy dźwięk ku uszom naszym wznosi?

Wspominam jeden z owych wiosennych dni,

jakiś koń – jego zmierzch, wioska w Rosji…

 

Niedaleko od wsi koń przybiega siwy,

lśni w wędzidłach, kiedy noc już bliska,

i samotny pędzi przez pastwiska;

jak pulsuje strumień jego grzywy –

 

w dumnym takcie wokół szyi drży

i w galopu wstrzymywanym szale.

O, jak biją źródła jego krwi!

 

On to czuje przestrzenie i dale!

On to śpiewa i on słucha – twoje mity,

w nim był baśni twoich krąg ukryty.

 

Mieczysław Jastrun – w miejscach najtrudniejszych – stara się przynajmniej przełożyć karkołomne na równie karkołomne, z rymami męskimi włącznie (i chyba jemu powiodło się spolszczenie najlepiej, choć mowa tutaj o zbliżaniu się zaledwie do samoograniczeń oryginału, do jego surowej i płomiennej zarazem prostoty):

 

Lecz tobie, Panie, co poświęcić mam?

– Tyś ucho stworzeń kształcił w swych harmoniach –

To wspomnienie wiosennego dnia,

wiosennego zmierzchu w Rosji – konia…

 

Ze wsi pędząc siwosz tu się zbłąkał,

z palikiem plączącym się u nóg,

by noc spędzić samemu na łąkach;

jak kłąb jego szyi tłukł

 

o szyję w rytmie zuchwałych sił,

w galopie, co tępo hamowany był.

Jak tryskały źródła końskiej krwi!

 

On czuł w sobie przestrzeń najdalszą – i!

śpiewał i słuchał – w tętnie zwierzęcym

był krąg twoich legend.

                                              Ten obraz poświęcam.

 

U Bernarda Antochewicza współbrzmień można nawet nie dosłyszeć, wymykają się rytmowi, tak są nikłe, tak nic nie mają z końskiego galopu – albo znów  – przeciwnie: można ogłuchnąć od ich wyrazistości (w strofie drugiej); bardzo to spolszczenie niepodobne do oryginału:

 

Lecz tobie, Panie, cóż poświęcić mam tu,

któryś uszy stworzeniom otworzył?

Moje wspomnienia o wiosennym dniu,

jego zmierzchu, w Rosji – ,o koniu…

 

O siwku, co od wsi przypędził ochotnie,

mając nogi spętane kołkami,

aby noc na łąkach spędzić samotnie;

jakże miotał swej grzywy puklami

 

wokół szyi w takt swawolnych swych sił,

w tym galopie hamowanym wśród traw.

Jak tętniły źródła jego końskiej krwi!

 

Bo on czuł wszystkie dale, i jak!

I śpiewał i słuchał – bo zamknięta

w nim była twa baśń.

                                        Jego obraz: poświęcam.

 

Nadwyraziste są również rymy Adama Pomorskiego, choć w drugiej partii sonetu próbuje je nieco od siebie oddalić (metoda awangardowa); z tętentu tego wiersza czyni tłumacz opowieść (z amplifikacjami, niestety):

 

A jakiż ja, Panie, hołd tobie złożę,

któryś słuch ukształcił stworzeniu?

O dniu wiosennym przypomnę ci może:

Rosja, zmierzch, koń we wspomnieniu…

 

Z przednimi nogami spętanymi w pałąki

przyszedł samotnie koń siwy

ze wsi na noc samotną, na łąki;

jak on bił rozplotami swej grzywy

 

o kark do taktu ze swawolnym kopytem

w grubiańsko kiełznanym ferworze.

A jak to krew czysta grała w nim zdrojem!

 

Jak on w sobie czuł to przestworze!

Zaśpiewa i słucha – domykał mitem

twój cykl.

                    Jego obraz przyjm w hołdzie moim.

 

Czy translacje tego szczególnego sonetu na język o innej tradycji dominant rymowych – są z góry skazane na klęskę? Wydaje się, że tak. Można rozmiary owej klęski zmniejszać, jak czynią to wszyscy polscy tłumacze, zachowując pewien eksces wysokich emocji, wyrażony interpunkcją emotywną: wersy sąsiadujące stroficznie (ostatni trzeciej strofy, pierwszy – czwartej) – zakończone znakiem wykrzyknienia; jak czynią trzej spośród czterech, pozostawiając Rilkeański hemistych ofiarowania (wers ostatni wiersza) jako ani wers czwarty (co byłoby naruszeniem reguł budowy sonetu), ani dokończenie wersu trzeciego – jako byt osobny – wers przypisania, wers poświęcenia.

To jednak, owe gesty pomniejszania nieprzekładalności sonetu XX – mówiąc wciąż świeżą formułą Waltera Benjamina – „drobne rysy w ciągłej katastrofie”. Wszak koń z sonetu nie jest całkiem wolny, uwolnił się tylko, przednie nogi ma jeszcze spętane, ucieka przed niewolą zadaną mu przez oprawcę-człowieka; inny człowiek pisze o tym wiersz i święte wymykanie się spętaniu oddaje w słowach, bogu poetów, razem z pędzącym po wolność siwkiem (bardziej widzialnym o zmierzchu, nocą), oddaje temu, poświęca temu, kto ukształtował słuch zwierzęcia i współ-słuch poety…

KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY

Epoka psychologiczna

Zaglądając po latach do dziennika Gide’a, znajduję zapisane 5 stycznia 1902: „Każdy oszukuje jak może. Najważniejsze jest — wierzyć, że się jest ważnym”. Mam wrażenie popełnienia plagiatu w moim pierwszym tu, pisanym we wrześniu, felietonie! Albo to tylko zbieżność poglądu — bo każdy artysta musi tak myśleć i wierzyć, żeby zrobi „coś, co się liczy”?!

W artykule François Reissa, o biografii Gide’a napisanej przez Claude Martina, przytoczony jest wyjątek z listu Gide’a do żony, z 1894 roku: „Wydaje mi się, że każdy artysta, każdy człowiek, w ciągu całego życia, rysuje swoimi uczynkami i swoimi dziełami własny portret przed Bogiem i że — nic z jego życia nie może być ujęte, bo w obrazie tym powstanie dziura. Nie można życia oddzielać od dzieła — powtarzaj to sobie każdego wieczoru i ranka… Wszystko trzyma się razem. Twory ducha nie spadają jak meteoryty”.

Nie bez kozery pisał Gide do żony, że nie można oddzielać życia od dzieła. Dbał o każde zdanie, które napisał, a parę lat po tym liście, którego tylko brulion się zachował, odcierpiał srogo zniszczenie swoich listów do żony przez nią samą. Takie ustawianie wszystkiego, co się robi, pod kątem własnej, ważnej dla potomności osoby, może nas niecierpliwić i drażnić. Jest z pewnością przerostem „postawy romantycznej”, zarówno u artystów, jak i u tych, którzy się ich osobą i dziełem zajmują. Reiss pisze, że powstało już przeszło 300 książek o twórcy L’Immoraliste. Dbają Francuzi o swoich pisarzy! Ile książek napisano u nas o Iwaszkiewiczu? I ilu to mieliśmy artystów, którzy w osiemdziesiątym roku życia sypią wspaniałymi tekstami?

Komentatorzy! Należy odróżnić ich żerowanie — eksploatujące cudzą twórczość po to, żeby napisać jedną więcej książeczkę — od pracy tych, którzy badają twórczość i życie po to, aby im nadać sens. Taki sens, jaki nadaje historyk faktom i wydarzeniom, które wybiera i szereguje, żeby stworzyć koherentny obraz epoki, kraju, cywilizacji. Taki sens, jaki człowiek próbuje nadać swojemu życiu i temu, co go w życiu spotyka. Z faktem sztuki jest podobnie. Jego znaczenie nie jest obiektywne, ale takie, jakie potrafimy odkryć. Nie musimy więc pomiatać komentarzem w imię autonomicznego istnienia dzieł sztuki. Nie musimy powoływać się na to, że dawniej było więcej dzieł niż książek o dziełach. Wielką ilość „komentarzy”, które się dziś pojawiają, uważam za objaw wzmożonej dyskusji z tendencjami tych, którzy widzą powody powstawania dzieł w przypadku, a przyczyny działania ograniczają do intensywnej — w najlepszym wypadku — gry czy zabawy.

W miałkim potoku codzienności natrafiamy jednak na przedmioty spoiste, twory imaginacji jak bryły z jednego stopu odlane, mówiące nam o konstruktywnym pierwiastku, wskazujące na nurt, który przez całą historię cywilizacji przebiega. Nurtem tym jest walka z pierwiastkami własnej destrukcji, tak głęboko tkwiącymi w człowieku, że z miłości do nich chętnie poświęci własne, zorganizowane istnienie. Nigdy jeszcze nie zajmowano się tyle tym „destrukcyjnym pierwiastkiem” co teraz. Zwątpienie w sens istnienia zdaje się być logiczną konsekwencją naszego rozwoju. Odbiło się — rzecz jasna — na sztuce, na jej kształcie, na tkance imaginacyjnej artysty.

W książce o Chopinie pokazuje nam Iwaszkiewicz, że ten chłopiec z Warszawy nie był rezultatem przypadkowego układu, że nie spadł jak meteoryt, o którym pisze Gide. W żadnej książce o Chopinie nie jest to tak jasno i logicznie przedstawione. Iwaszkiewicz wskazuje na ciemne i niewyjaśnione miejsca w biografii Fryderyka, na rolę otoczenia, osób, które tak mało znamy, na „drogi porzucone” w jego twórczości, z Sonatą c-moll i Sonatą wiolonczelową na czele, na wszystko, czego Chopin słowami nie wyrażał, co z podświadomości wydobywał, a co stawało się jasne, gdy muzyką spełniał misję, zarówno dziejową jak muzyczną. W żadnej książce o Chopinie nie znajduję tych spraw z taką intuicją i plastyką przedstawionych. Jak niewiele pisze tu Iwaszkiewicz o psychologii Chopina, choć tak bardzo wiąże jego życie z dziełem, choć nie ogranicza sztuki do wybierania, zestawiania i wyrabiania jakiegoś kształtu tylko.

Jeżeli muzyka ma jakąś wyższość nad innymi sztukami w co wątpię! — to chyba tę jedną, że ekshibicjonizm rzuca się tu mniej w oczy niż w poezji i literaturze, w których tak znaczne zajął miejsce. Poznanie i działanie zdaje się tu czerpać z innych jakichś źródeł, wiązać się ściśle i dziwnie ze sobą w tej sztuce, która — zwrócona do uczucia — nic o uczuciu nie może powiedzieć.

„Olbrzymie wzmożenie ilości istot ludzkich — gotowe umożliwić powstanie nowych bóstw”, pisze Gombrowicz w swoim dzienniku. Umysłowa, artystyczna i religijna działalność człowieka jest związana z poszukiwaniem, gubieniem i znajdywaniem bóstw, których obecność czy nieobecność dyktuje i kieruje twórczością, a więc i dziejami kompozytorów, i historią języka muzycznego. Jeżeli „epoka psychologiczna” pojawiła się późno, jeżeli — jak twierdzi Jung — jeszcze Bach należał do „epoki niepsychologicznej”, to i portret człowieka, o którym pisze Gide, a z tym portretem i świadomość wagi uczynków i dzieł artysty bardzo późno się pojawiły. Niemniej proces ten jest już nieodwracalny — dokonał się w okresie, gdy artysta zajął się przede wszystkim sobą.

Może teraz „wzmożenie ilości istot ludzkich umożliwi powstanie nowych bóstw”. Bo czas psychologiczny zdaje się wyczerpywać. Jesteśmy coraz mniej zainteresowani mikroskopijnie badanym, nicowanym, drobnym zjawiskiem, dotyczącym pojedynczego człowieka, który tak dużo mówi o sobie.

W paru listach, które otrzymałem od czytelników, znajduję rezonans, świadczący o zainteresowaniu zagadnieniami, które tu poruszam. Czekam na głosy krytyczne, żeby na nie kiedyś odpowiedzieć!

17 III 1974

ZYGMUNT MYCIELSKI

Z tomu: Zygmunt Mycielski, Postludia, Kraków 1977, s. 53–56.

Rozmowa na wystawie

Obraz reprodukowany na afiszu stał się dla mnie jej emblematem, skrótem świata malarskiego, jaki Łukasz Korolkiewicz roztoczył przed widzami w salach warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych w październiku 2024 roku. Na obrazie zatytułowanym Eksperyment prof. K widzimy (po prawej) nachyloną do przodu postać, którą ci, którzy go znają, rozpoznają jako autora dzieła. Uzbrojony w optyczne narzędzie (pewnie aparat fotograficzny) wypatruje czegoś w dali. W nachylonych plecach jest czytelne takie napięcie, takie poczucie wagi tych obserwacji, jakby zależała od nich cała przekazywana nam rzeczywistość, cała stawka losu twórcy obrazu. To wychylenie ku przodowi, ku czemuś, co nie jest namalowane, co znajduje się poza obrębem płótna, ale od czego zależy stan świata, może posłużyć jako nić przewodnia po najnowszej wystawie malarza.

Ale to nie wszystko. Za plecami obserwatora dzieje się coś dziwnego. Lewą stronę obrazu zajmuje duży manekin spowity w czarny płaszcz. Tam, gdzie powinna być twarz, widzimy maskę w postaci białej czaszki, która wykrzywia się w grymasie. Do nas, widzów? Do wspólnika-podglądacza? Kto tu patrzy na kogo? To będzie stały problem na tej wystawie – już wcześniej obecny w twórczości Korolkiewicza. Stary problem malarstwa. Nakierowanie czaszki w stronę widza, wyłupiaste oko, rozpaczliwy i szyderczy rysunek ust-dziury w masce, odcięcie tej nieludzkiej postaci zarówno od tego, kto oddaje się czynności obserwowania, z której nic dla nikogo nie wynika – jak i od widzów zafascynowanych tym, co nie daje się ani zrozumieć, ani nazwać… Takie jest zaproszenie na wystawę, którą możemy odbierać jako swego rodzaju retrospektywę, pokazanie (w skrócie) drogi przebytej przez artystę. Najstarszy obraz nosi datę 1982, ostatni 2024. Wzdycham pod własnym adresem: przeszło czterdzieści lat życia.

Warto też potraktować poważnie płótno umieszczone w pierwszej kolejności w salach wystawowych. To kolejny skrót emblematyczny, autoprezentacja „problematyki” ekspozycji, jeśli do świata namalowanego wolno przyczepić to słowo. Na pierwszym planie siedząca naga postać (to znów autor) z oczami przesłoniętymi czymś w rodzaju ochronnej maski optycznej, która chwilowo czyni go ślepym. Siedzi przed lustrem, ale zamiast niego lustro odbija inną męską postać, stojącą – młodszą? Bardziej urodziwą?

Jesteśmy uprzedzeni: wchodzimy w szczególny świat, świat Łukasza Korolkiewicza (ostatniej maniery, jak to się kiedyś mówiło). Nie po raz pierwszy u niego, ale z trudną do określenia „wartością dodatkową”. Będzie to przestrzeń nagości, luster, masek. Zamknięcia – nigdy całkowitego, ponieważ wieloma oznakami przestrzeń ta jest nakierowana ku temu, co na zewnątrz, najczęściej w domyśle.

Świat budowany wedle osi przeciwstawiającej to, co na lewo i na prawo. Jasność i ciemność, dorosły i dziecko, rozbuchaną zieleń – i rzeczy-artefakty, wnętrza domowe, biurka zastawione dziwacznymi bibelotami, ściany z surowej cegły, desenie na deskach. Akcją obrazów, ich sekretną treścią będzie zderzenie z zielenią, w ogrodach, na podwórkach, w pokojach zastawionych donicami, z zielenią wszechobecną jako żywioł, jako element płótna, mobilizujący bogate malarskie środki. Inaczej mówiąc, będziemy zamknięci tam, gdzie z pozoru człowiek czuje się najbardziej chroniony – mieszkanie, podwórko, ogród, park. Ale to fałszywa ochrona, bo w tak zakreślonej przestrzeni, dającej się objąć wzrokiem, obecne są konflikty określające egzystencję artysty. Nie idzie o naiwne przeciwstawienie natury i uładzonego bytu przedmiotów stworzonych dla człowieka. Nic bardziej dzikiego jak rzeczy: bibeloty na biurkach, obce, dziwaczne w kształtach, bez zastosowania. Szklane wazony, z których wyrasta chorobliwy kwiat, zwierzęce maski, lalki żyjące własnym życiem i poddane jakiejś pasji niszczenia, bo widzimy tylko głowy, a czasem fragmenty ich ciała. Przyznam, że mam wieloletnią zaprawę w błądzeniu po świecie Łukasza Korolkiewicza, ale nie daje mi to żadnego przywileju w opanowaniu go. Najwyżej coś z oswojenia z kształtami i kolorami, które nauczyłam się przyjmować jako będące również jedną z przygód kolejnego widza-podglądacza; moją przygodą…

Obrazy są rozwieszone wedle zasady, której nie umiem odgadnąć. Albo bez zasady – ale ten, kto je wieszał, myślał o jakimś układzie, nawet gdy było to myślenie przekorne. Rezultat jest taki, że widz uznaje, iż mimo swej nieprzenikliwości dobrze się one czują jeden przy drugim. Jest to jak echo z płótna na płótno, mozaika epizodów, do których (odruchowo to czujemy) może się stosować niejasna logika wtajemniczenia.

Czy można posunąć się dalej i przyjąć, że te czterdzieści siedem obrazów-odsłon składa się na jedną albo kilka opowieści? Ale nie da się ich czytać tak, jak gdyby zaczynały się w jakimś punkcie i prowadziły do innego, w którym coś rozwiązuje się albo wybucha w ciszy, nieruchomieje w impasie, albo wraca do punktu wyjścia? Wiem jak niebezpieczne są podobne pokusy – pokusy trawestacji literackiej – wobec malarstwa tego typu: to znaczy zajmującego się rzeczywistością jaką rejestruje nasze oko; jaką zapisuje fotografia, służąca za podpórkę dla pamięci i jako początek transformacji (to wiem z rozmowy z autorem) sięgających niekiedy bardzo daleko.

Można skorzystać ze struktury „opowieściowej”, wydobywając z niej figurę „narratora”: wszechobecnego, czasem na pierwszym planie, czasem ukrytego w głębi. Zawsze określającego charakter sceny, ponieważ zależy on od pierwszej decyzji twórcy: jak zbudować obraz. Jeśli wydaje się nam, że jest nieobecny, należy jeszcze raz przeanalizować przedstawioną sytuację. To decyzja posługiwania się, jak powiedzielibyśmy w literaturze, pierwszą osobą liczby pojedynczej. Właśnie ta „pierwsza osoba” stwarza niepokojącą atmosferę, przeciwstawną zasadzie „rzeczowości”, na którą naprowadza zwodniczo to malarstwo. Natomiast trudno mówić o narracji w zwykłym sensie, jak w historii, która ma początek i koniec. Sztuka, przed którą stoję, nie wywołuje wrażenia ciągłości – może dało by się ją nazwać momentalną? Jest tak, że poszczególny obraz prezentuje w jednym mgnieniu stan związany z całą egzystencją, zwiera całe lata pracy autora. Mówiąc: lata pracy – wywołuję w pamięci te dziesięciolecia, kiedy zaznajamiałam się z malarstwem Korolkiewicza dzięki wystawom. Widziałam tylko niedużą część z tych, które się odbyły.

Wobec „eksperymentów” malarza, wobec ich wpisywania się w różne sytuacje dane nam do odcyfrowania, wysunę na pierwszy plan te płótna, które uderzyły mnie najbardziej. I które będą mi towarzyszyły potem w spacerach po Warszawie, w spacerach po Paryżu. Moje wybory są ściśle związane z moim życiem, moim zawodem, z podróżami, które ciągle, po tylu latach, traktuję jako wyraz potrzeby wolności. Wysuwam naprzód obrazy nowsze, widzę je pierwszy raz. Nawet ich daty zawierają jakąś wskazówkę. Umiem powiedzieć czym się charakteryzował dany rok. Tytuły są symboliczne, mogą być wymienne i dlatego nie jest łatwo  nakierować czytelnika na obrazy, o których chcę pisać. Bo skoro wystawa jest już zamknięta, marzymy o wielkim albumie, gdzie zostaną zgromadzone reprodukcje. Będą pod ręką i będziemy mogli przywoływać je w rozmowie między sobą.

Są takie płótna, które nazywam rozpoznaniem podstawowego losu ludzkiego. Wcielonego, naznaczonego nagością, uwrażliwioną na nagości inne, na magnetyzm pożądania, który nie da się oddzielić od kondycji ludzkiej. Zauważmy, że z racji samoprezentacji autora w aktach, obejmujących sporą część obrazów, będzie to doświadczenie, jak mówią logicy, samozwrotne. I w sensie zwrócenia się do własnego odbicia, i w sensie refleksji o sobie. Chodzi o refleksję człowieka dojrzałego i nie oznacza upodobania w jakimś późnym erotyzmie. Nagie ciało jest uchwycone we wnętrzach (nazywaliśmy je „mieszkaniami krakowskimi”) albo na granicy tego, co zamieszkałe i żywiołowej roślinności; często jest samotne. Ale może pojawić się drugi: dziecko, niedostępna psychika. Dorosły jest naznaczony stanem wewnętrznym, określanym w tytułach: Neuroza, Męczący sen, W klatce albo przez to straszne i obce w każdym rozumieniu słowo: Devastatio. To „autoportret” – w skosie ciało (ubrane tym razem) rzucone na tapczan, ekspresja duchowej zapaści.

Fot. Galeria Salon Akademii

W twarzach, w posturach jakie ciało przybiera rozpoznaję jeden z najbardziej głębokich mechanizmów psychiki: poczucie winy. Zaryzykuję: nie chodzi o winę określoną, o jakieś sprzeniewierzenie się uznawanym prawom czy zasadom wymaganym od samego siebie. Nie idzie o społeczne tabu. Chodzi o stan winy nieodstępnej od życia osobowego. Ciężar, pod którym ugina się nasza zdolność do utożsamienia ze sobą, zdolność do jakiejś elementarnej samoakceptacji. Jeśli po mojej pierwszej wizycie na październikowej wystawie czułam niepokój z powodu czegoś co mi się wymykało, z czym nie wiadomo co zrobić, to dlatego, że percepcja czysto malarska zagarnęła cały obszar mego przeżycia. Powtarzając wizyty, próbując oswoić się z tym, co w sumie nie nadaje się do oswojenia, zostałam uderzona przez tę konstatację, która krążenie po salach zmieniła w skomplikowane osobiste doświadczenie. Takie, gdzie siła barw, konstrukcja obrazu, zagadkowość scen, napięcie krążące między urzeczeniem i lękiem odezwały się echem w moim własnym bagażu życiowym. W przeżyciach z innymi ludźmi, w filozofii, we wspomnieniach z czytanych powieści. W refleksji ulubionego Paula Ricoeura, który próbował zbudować filozoficzną antropologię w cieniu mitu biblijnego. I nie chodzi o ciągnące się za nami religijne przeżytki, lecz o strukturę naszej obecności w świecie. Obecności nieoddzielnej od winy, jaka kryje się w utwierdzeniu każdego istnienia. Zauważmy, że genezę poczucia winy w człowieku równie dobrze daje się przypisać systemom religijnym (groźny Bóg!), jak i biologicznemu traktowaniu wszystkiego, co żyje (jesteśmy w końcu jednym z ogniw łańcucha metabolizmu, przypominają nam dziś ekologowie…)

W Okowach snu szykuje się morderstwo na lalce, skrada się do niej postać ukryta za zwierzęcą (lisią?) maską, z czymś w rodzaju miecza-Ekskalibura rozpalonego do białości; czy wydaje mi się tylko, że na ustach lalki już zapala się biały ogień? Na innym biegunie obrazowania, W klatce, jest sugerowana sytuacja całkowicie realistyczna, równie straszna, między dorosłym i dzieckiem, w atmosferze zupełnej obojętności. W kontrolowanym majaku jakim jest obraz pod tytułem Poświata dochodzi do aktu kojarzącego się z samozniszczeniem, bo osoba, która mu podlega wykazuje podobieństwo do intensywnie nam prezentowanej twarzy narratora. Obraz jest wysoki i wąski, biała zasłona wepchnięta do wnętrza przez wiatr pozwala zobaczyć tylko głowę obalonego na ziemię mężczyzny; już martwego? Czy była jakaś walka? Czy powaliło go zatrzymanie się ważnego organu, serca, mózgu? Między namalowaną sytuacją, a tytułem obrazu zachodzi niemal perwersyjna wymiana: rozświetlona firanka, oddana z niesłychaną finezją, staje się bohaterką dzieła, głowa powalonego ciała ma służyć do dramatyzacji nie sceny, lecz przezroczystości materii. Przyznam, że na wystawie ten obraz może wzbudzić najsilniejszy odruch lęku…

Kanikuła przyciągnęła mnie z powodu pewnego chwytu technicznego – dzień u szczytu lata pokazany przez zestawienie gorącego blasku przecedzonego przez gałęzie i nocnej głębi cienia. W strefie światła (na lewo) znowu ktoś z lisią maską, zwrócony ku widzowi, w czerni (na prawo) naga dziewczynka, plecami ku nam. Siłą tego wyobrażonego świata jest to, że odsłaniając z góry symbolikę psychoanalityczną sprowadza ją do poziomu gry, świadomego narzędzia swoich figuracji. Obrazy są tak zbudowane, że ich narrator jest malarskim nosicielem tego stanu rzeczy; jest tym, kto wie. Chodzenie po wystawie to również wystawienie się na splot podobnych zagadek.

W salach ASP znajdujemy również obrazy roztaczające atmosferę skupienia i oczarowania, nawet jeśli pozostaje w nich zawsze coś z metafizycznej niepewności. Myślę najpierw o tym, którego tytuł, Konewka lorda Chandosa, nawiązuje do tekstu Hofmannsthala List. Ogród z przestrzenią rozbiegającą się na wszystkie strony, gdzie triumfuje wieloraka magiczna zieleń, porzucony sprzęt ogrodniczy z jaskrawozieloną konewką zawieszoną na gałęzi; tą, której nieuchwytne, niewyrażalne istnienie wstrząsnęło Chandosem, do tego stopnia, że postanowił rzucić pisarstwo, jako dowód swej bezsiły… Po prawej, za ścianą drzew, w głębokim cieniu rysuje się siedząca sylwetka malarza, tutaj narratora niejako drugiego stopnia – zarazem świadka tej sceny i odwróconego od niej, jak ogarniętego odrętwieniem. Czy został jak Chandos, jak Hofmannsthal dotknięty oparami rzeczywistości, która go przekracza? W tekście austriackiego pisarza dochodzi do paradoksu, który bywa przywilejem sztuki interesującej się światem: otwarte wyznanie niemocy może okazać się potwierdzeniem daru ekspresji. Rozpamiętując, jak bohater noweli, jak malarz utopiony w zieleni, niedosiężne istnienie rzeczy, można zbudować jej odpowiedniki w formach literackich, malarskich, nawiązać z nią więź empatii, lub nawet konstatując jej wrogość – odnaleźć siebie. Na wystawie to dzieło wydaje mi się zawierać szczególną siłę i szczególne przesłanie.

Fot. Galeria Salon Akademii

W pewnym dystansie grawitują wokół niego jeszcze inne przesłania, gdzie narrator przesuwa atmosferę w kierunku fascynacji tym „co dalej” – „co obce”. Kilka tytułów: Cytrynek, widok śmietniska, skąd patrzy ku nam żółty piesek. Dom, na pół ruina z obnażoną cegłą, taras, gdzie siedzący chłopczyk podnosi krzywo głowę – napiętnowany chorobą? Czarne schody, groźne w swej masywności, po prawej kobieta patrząca ku górze szuka nas wzrokiem, zanim zacznie schodzić. Impresjonista, gdzie za oknem widzimy malarza, jak wrak okrętu w ogrodzie, od którego odgradzają nas szyby pokoju zawalonego dziwacznymi rekwizytami. Te obrazy są scenami spojrzenia, szukania wymiany spojrzenia. Prawda, w Konewce narrator wycofuje spojrzenie, które zdaje się przytłoczone nadmiarem. Na wystawie jest więcej obrazów „patrzących”, ale często narrator nie zwraca się do widza, pozwala mu patrzeć na siebie. Jest wystawiony na dramat wewnętrzny, na tajemnicę, jaką ma i do ukrycia, i do przekazania. Dlatego wzruszają sceny, kiedy jak gdyby sam wymyka się sobie.

Tym, którzy śledzą rozwój malarza, obrazy przypominają o poprzednich ekspozycjach. Sposób malowania, motywy. Wnętrza staroświeckich mieszkań, opuszczona dziewczynka, maski, niemożliwe przedmioty, coraz bardziej rozbuchana roślinność. Na wystawie w 2024 dzieje się coś nowego, co pobudza i niepokoi. Zachwyca nie tylko mistrzostwo, które Korolkiewicz osiągnął już dawno, chociaż tutaj doprowadzone zostało pod próg sugestywności, która onieśmiela. Lubimy w sobie tę rolę prostodusznego widza: jak to namalowane! Jest w tym również wymiar, który nazwałabym znieruchomieniem. Intuicja: więcej nic już się nie może zdarzyć. Kości zostały rzucone, decyzje podjęte, czas przestał się liczyć. Jest to przeciwieństwo egzaltowanej formuły: chwilo trwaj, jesteś piękna! W obrazach świat przybrał taki właśnie kształt, postawił osobę (autora/narratora) przed jej samopoznaniem, jej wrażliwością i wiedzą; zamknął go w przestrzeni, którą może nazwać własną. I która jest – ani na chwilę nie wolno nam zapominać! – nie tylko obszarem zjaw i fantazji, ale światem materii malarskiej, kolorów i kompozycji, budujących tę twórczość.

Powiedziałabym, że panuje tu reguła dopełnienia. Chodzi mi o kontrast między irracjonalnym światem malarskiej opowieści (zjawy i fantazmaty, groźna bądź szczęśliwa magia) i tym, co odczuwam jako racjonalny świat pracy i dokonania artystycznego. Można na tę wystawę patrzeć przez dwie soczewki: psychologiczno-egzystencjalną oraz konstrukcyjno-rozumową. Na nowo spotykam u Korolkiewicza to świadome prowadzenie pewnego projektu, który nie daje się zagarnąć głównemu nurtowi nowoczesności. Jest poszukiwaniem oddzielnym. Metaforą tego oddzielenia jest samotność, podkreślana (namiętnie) w jego obrazach. Nieśmiało domyślam się w jego malowaniu obcowania z tradycją malarską, od której uczył się w podróżach po Europie.

EWA BIEŃKOWSKA

Galeria jednej fotografii (52)

Plaże Holandii Albrecht znał dobrze. Przez lata spędzał tam wakacje z rodzicami i rodzeństwem. Stąd wybór, Zierikzee w Zelandii, w grudniu 1987, na kilka dni spokoju. Szerokie plaże. Raj dla wiatru, który niestrudzenie nanosi, przenosi i tworzy – na mokrym piasku – nietrwałe kompozycje z patyków, trawy i suchych ziaren. Patrzyłam na nie przez obiektyw. Obrazy te mam teraz na negatywach. I portrety Albrechta.

„Albrecht”, Zierikzee 1987, z cyklu: „Portrety”  © Elżbieta Lempp

12 września 2024

ELŻBIETA LEMPP

Spod powieki (C)

Czwartek, 17 października

Lubię książki, które przekraczają granice. Do takich należy dossier habilitacyjne Aliny Nowickiej-Jeżowej, wydane w roku 1988 na prawach rękopisu w trzech tomach przez Małą Poligrafię UW. Kupiłem kiedyś jeden tom w antykwariacie, teraz pożyczyłem inny z Biblioteki Uniwersyteckiej. Rzecz dotyczy eschatologii w literaturze staropolskiej, ale można w niej znaleźć na przykład wywód o staropolskich antecedencjach Norwida. Autorka wiąże dawne wzorce opisu śmierci i pogrzebu rycerza z poematami Norwida. Wskazuje, że „znakomity obraz poetycki” w Do obywatela Johna Brown przypomina podobną figurę stylistyczną, użytą przez Jana Gawińskiego w nagrobku Pod Pilawcami zabitemu, a przywołana tu przeze mnie niedawno wizja konduktu żałobnego w Bema pamięci żałobnym rapsodzie ma „antecedencje w poezji staropolskiej, kreującej obraz pochodu żałobnego, stylizowanego na modłę starożytną” [1].

Piątek, 18 października

Federico Faggin, rocznik 1941, wynalazca i pionier w dziedzinie mikroprocesorów (Bill Gates powiedział kiedyś, że przed nim Sillicon Valley była zwykłą doliną), opublikował książkę, w której zdaje sprawę ze swoich ekstremalnych doświadczeń w zakresie świadomości. Książka ukazała się na razie po włosku [2], ale dała redakcji „NZZ” pochop do przeprowadzenia rozmowy z autorem. Faggin w roku 1990 podczas zimowego wyjazdu na narty doznał mianowicie czegoś, co określa mianem „przebudzenia”. Leżąc w łóżku, w środku nocy, nagle ujrzał białą połyskliwą wiązkę światła. „Z mojego ciała – wspomina – wydobywała się potężna, prawdziwa energia. To nie było przywidzenie”. Następnie energetyczna wiązka wybuchła i rozwinęła się w przestrzeni pokoju. Świadomość Faggina czuła się świetnie w tym błyszczącym świetle, które było jakby potężną mieszanką „miłości, radości i pokoju”. Miał poczucie tego, co się dzieje w nim i zarazem poza nim: „Byłem równocześnie obserwatorem i przedmiotem obserwacji”. Czuł też, że to światło daje wyraz jego istocie. Więcej: „Zdałem sobie sprawę, że jest to ta substancja, z której zostało stworzone wszystko, co istnieje we Wszechświecie”. Krótko mówiąc: świadomość.

Marc Zollinger, który zdaje sprawę z lektury książki i ze swej rozmowy z Fagginem, zastrzega w tym miejscu, że takie wyznania mogłyby być podstawą do zdyskwalifikowania włoskiego uczonego jako ezoteryka i hochsztaplera. Proponowana przez Faggina interpretacja jego przeżycia zakłada bowiem inne od powszechnie przyjmowanego rozumienie rzeczywistości. Ciało jest zdaniem Faggina podporządkowane świadomości. Ma to określone konsekwencje. „Dla tego, czym naprawdę jesteśmy – powiada Faggin – śmierć jest tylko przebudzeniem w szerszej rzeczywistości. W rzeczywistości, w której byliśmy już wcześniej, od zawsze, i w której będziemy przebywać nadal po śmierci”.

Po „przebudzeniu” Faggin zajął się metodycznym badaniem swego życia wewnętrznego. Nauczył się medytować, czytać filozofów i mistyków (Kanta, Leibniza, Giordano Bruno, św. Pawła). W swojej książce proponuje odejście od klasycznego myślenia, które wiąże świadomość z mózgiem. Faggin uważa, że zarówno świadomość, jak wolna wola są od mózgu niezależne i musiały istnieć od początku – choćby dlatego, że nie da się ich w żaden sposób wyjaśnić.

Teoria Faggina pozostaje póki co do udowodnienia. Jej autor marzy o wykazaniu, że rośliny też posiadają świadomość. Nie zdradza jednak, jak zamierza tego dokonać.

Poniedziałek, 21 października

Dobre wieści z Wrocławia: Marzanna Bogumiła Kielar dostała Silesiusa za całokształt twórczości, a Jan Maria Kłoczowski nagrodę Ossolineum za przekład Ostatniej księgi Madrygałów Jaccotteta. A propos, czytam właśnie w przekładzie JMK z rękopisu korespondencję Stanisława Augusta z Bacciarellim. Ciekawa rzecz, obserwować, jak z jednej strony toczą się sprawy wagi państwowej (w jednym z listów król uskarża się, że już nie może – rozpisywać się bardziej szczegółowo – i uzasadnia: „Napisałem właśnie dwanaście stron urzędowych” [3]), a w inne dni monarcha pozwala sobie na zajęcie się tym, co go naprawdę przejmuje i napomina nadwornego malarza: „Jako że jutro jedziesz Pan do Ujazdowa, proszę spojrzeć, czy aby Smuglewicz nie popełnił jakiegoś sproposito [= błędu, niedorzeczności] przy umieszczaniu cienia. We fragmencie, nad którym obecnie pracuje, okno widnieje po prawej stronie, cień zatem powinien kłaść się po lewej. Nie pamiętam, czy zwyczajem właściwym malarzom nie namalował cienia po prawej. Jeśli błąd takowy popełnił, trzeba mu kazać koniecznie, aby go naprawił, dopóki dzieło nie jest ukończone. Po drugie, należy mu polecić i podpowiedzieć, jak zmienić nieco kompozycję prześwitu w dekoracji, który widać po przeciwnej stronie miejsca malowanego przezeń obecnie” [4].

Cudne. Jest rok 1766 albo 1767, dwa lata po objęciu tronu, ościenne mocarstwa próbują powstrzymać wprowadzane przez nowego władcę reformy, niedługo wybuchnie konfederacja barska, a Stanisław August troszczy się o kierunek padania namalowanego cienia i widok przez prześwit w dekoracji. Skąd wiedział, że i to i tamto jest ważne, że akceptacja źle namalowanego cienia może prowadzić do zawalenia się państwa?

*

Pod wieczór lot przez Paryż do Bordeaux. Zaczynamy kilkudniowy objazd Oksytanii i zachodniej Prowansji. Bywałem tutaj nieraz w latach siedemdziesiątych, choćby na winobraniach, ale dla Marii to terra incognita. Układając program trzeba było mocno redukować. Pierwszym motywem przewodnim były obrazy mojego ulubionego malarza barokowego, Trophime’a Bigota, którego Święta Irena pielęgnująca świętego Sebastiana, ujrzana kiedyś w muzeum watykańskim, towarzyszyła mi przez lata codziennie jako tło ekranu podołkowca. Punkt odniesienia stanowiły też zapisy kilku pisarzy, do których wciąż wracam, jak choćby Bobkowski, Herbert czy Rilke. Przeznaczony czas niemiłosiernie krótki: nie licząc dojazdu i powrotu zaledwie siedem dni.

Wtorek, 22 października

Chodzimy po Bordeaux.

Jedna z wizytówek miasta: la Grosse cloche, wieża zegarowa w bramie, zwanej Saint James, jako że tędy wychodziły pielgrzymki do Composteli. Zbudowana w XV wieku, dobrze pokazuje czas i dzień tygodnia (wtorek), tylko kalendarz jakoś się przesunął, JUIN zamiast OCTOBRE. Ale cóż to znaczy, kilka miesięcy, wobec kilku stuleci.

Potem – ze względu na planowaną niebawem podróż do Etiopii, odwiedzamy pomnik byłej czarnej niewolnicy. Stoi na nadbrzeżnej promenadzie, naprzeciw budynku dawnej Giełdy morskiej (Bourse maritime). Marthe Adélaïde Modeste Testas nazywała się właściwie (bardzo pieszczotliwie) Al Pouessi i została przywieziona do Bordeaux z Etiopii w XVIII wieku, gdzie kupili ją bracia Testas, właściciele plantacji cukru na Santo Domingo. Wyzwolona testamentem jednego ze swych panów, dożyła wieku 105 lat, a jej wnuk został nawet prezydentem Haiti. Pomnik postawiono w roku 2019 dla upamiętnienia ofiar niewolnictwa. Al Pouessi jest piękna i smutna, wielkości naturalnej. Kiedy próbuję zrobić optymalną fotografię pomnika, Maria ujmuje nas oboje z boku i rozsyła zdjęcie przyjaciółkom z komentarzem: „Janek chyba kupi tę niewolnicę”. Przypomina mi się Słowacki, który marzył o tym, by „kupić na rynku kairskim ładną Abisynkę” (piszę o tym szerzej w SzatAniele). Ale nie, dziękuję, nie kupiłem.

Z brzegów Garonny spacer ulicami starego miasta do katedry pod wezwaniem św. Andrzeja. Zbudowana w XI wieku na miejscu kościółka z III wieku. Tutaj w roku 1615 odbyły się podwójne królewskie zaślubiny, najpierw 18 października, per procura, Elżbiety, siostry króla Francji Ludwika XIII, z infantem hiszpańskim Filipem (tego samego dnia w Burgos Ludwik XIII ożenił się per procura z dziesięcioletnią Anną Austriaczką, infantką hiszpańską), a potem księżniczki zamieniono na rzece granicznej i pod koniec listopada Ludwik XIII w katedrze w Bordeaux osobiście potwierdził ślub z tąże Anną Austriaczką. Budowla imponuje długością (124 m) i wysokością (nawa 23, chór 29 m). Jest przy tym lekka, niemal ażurowa – wystarczy zajrzeć przez zwieńczone półrozetą wejście na chór, żeby poprzez ołtarz, nad którym wisi prosty krzyż grecki, przemierzyć wzrokiem kolejne arkady i móc podziwiać wielkie organy.

Z obrazów zwraca uwagę jeden, namalowany przez Mignarda, a przedstawiający N. M. Pannę, wręczającą szkaplerz pierwszemu generałowi zakonu karmelitów, angielskiemu mistykowi św. Szymonowi Stockowi: esowata lina, spływająca od skrzydła anioła przez szkaplerz ku krajowi jasnej szaty obdarowanego składa się na podwójny inicjał świętego.

*

Przebogate Musée d’Aquitaine. Nie tylko Wenus z Laussel sprzed dwudziestu paru tysięcy lat. Także liczne posągi boga, znanego wśród Pomorzan i Słowian jako Trzygław. Delikatny posąg nagrobny pogrążonej w lekturze Eleonory Akwitańskiej, matki Jana Bez Ziemi i Ryszarda Lwie Serce. Wzruszający kenotaf patrona eseistów, Montaigne’a (z 1593). Dziesiątki innych skarbów i ciekawostek.

*

Wracając pieszo do hotelu wstępujemy do sklepiku z odzieżą męską. W środku mężczyzna, przypominający aktora, który grał krawca w filmie Skrytka. Pytam, czy ma to i to, rozmiar 4XL. „Co mam nie mieć?”, odpowiada i zaprasza do środka. Pokazuje takie i inne marki, rozkłada, zachwala, ale okazuje się, że wszystkie są za małe. W końcu pyta, skąd jesteśmy. „Z Polski”. „A moja mamusia też, z miasta Łódź”. Pożegnaliśmy się wzajemnymi życzeniami Szalom.

Środa, 23 października

Pierwszy Bigot. Na trasie naszej podróży są trzy obrazy Bigota: jeden w Bordeaux, dwa w Arles. Miesiąc przed podróżą napisałem do dyrekcji tutejszego Musée des beaux-arts, że wybieram się 23 października, że chciałbym obejrzeć ten konkretny obraz (który tu wisi jako dzieło Maître de la Chandelle, hipotetycznego mistrza świecy) i czy to będzie tego dnia możliwe. Dostałem bardzo uprzejmą odpowiedź z potwierdzeniem daty, zaproszeniem oraz wskazaniem konkretnej sali, w której obraz wisi (malarzy z kręgu Caravaggia). Wszedłszy do muzeum biegnę prosto do tej sali, a tam na samym środku przyklejona przezroczystą taśmą duża kartka, informująca, że „mój” obraz w dniu 23 października jest „wyjątkowo niedostępny” (exceptionnellement indisponible) i że będzie tego dnia, od godz. 19.30 wystawiony w sali takiej a takiej z okazji koncertu barokowego, organizowanego przez muzeum wspólnie z Operą Narodową w Bordeaux. Nie będę ukrywał, że urządziłem małą awanturę Bogu ducha winnemu młodemu człowiekowi, który pilnował obrazów malarzy z kręgu Caravaggia. Zażądałem, żeby zaraz zadzwonił do dyrekcji, żeby poszukano jakiegoś rozwiązania. Poskutkowało. Za parę minut okazało się, że koncert ma się odbyć na miejscu, tylko w innym skrzydle muzeum, że obraz jest tam przeniesiony, i oto już po chwili stałem na drewnianym podium, przy którym wsiał Bigot i przez pół godziny mogłem studiować obraz, patrząc namalowanym postaciom twarzą w twarz i z bliska robiąc zdjęcia szczegółów. Na podium powoli rozstawiano pulpity i barokowe instrumenty (koncert zatytułowano Leçons de Tenèbres, czyli Lekcje Ciemnej Jutrzni), a ja przyglądałem się podwójnym złotym bordiurom na ciemnoniebieskiej sukni św. Ireny i wystającym jak rzeżucha białym postrzępionym krańcom jej gorsetu, bogatemu grzebieniowi i koralowej zapince w jej kunsztownej fryzurze, trójbarwnemu turbanowi kobiety, trzymającej światło, kroplom krwi, skapującym z wyjmowanej z boku świętego strzały na jego kremową przepaskę biodrową i sznurowi, opasującemu uniesiony ku prawemu górnemu rogowi obrazu przegub prawej ręki Sebastiana.

Potem oglądamy stałą kolekcję muzeum. Jest jeden znany Zuloaga (Portret panny Picard), jest kilka małych, ale zawsze cennych Odilonów Redonów (nic dziwnego, malarz pochodził z Bordeaux), jest pełna dramatyzmu martwa natura z różą i porozrzucanymi naczyniami (Jan Dawidsz. de Heem) oraz audiencja sułtana Achmeda III dla ambasadora Francji z roku 1724, na której tureccy urzędnicy w wysokich nakryciach głowy czujnie przypatrują się Europejczykom w perukach, jakby chcieli ich połknąć albo przynajmniej polizać.

Następnie odbieramy z wypożyczalni samochód. Elektryczny.

Odjeżdżając z Bordeaux do Tuluzy rozglądałem się po trawnikach i łąkach za czarną krową w kropki bordo. Daremnie.

Czwartek, 24 października

Rano w hoteliku w Tuluzie widok wprost na wieżę bazyliki Świętego Saturnina. Pierwszą świątynię wzniesiono tutaj w IV wieku, obecna pochodzi z XI. Jej rozmiary przypominają, że w XIII wieku Tuluza była, po Rzymie i Wenecji, trzecim miastem Europy. Z kolei wnętrze świadczy, że świątynia stanowiła istotne miejsce na szlaku pielgrzymek do Composteli. Że zaś każdy pielgrzym czuł się osobiście związany ze swoim patronem, pełno tu najrozmaitszych relikwii tudzież portretów świętych, pozwalających na obcowanie z nimi twarzą w twarz.

Święty Grzegorz, papież dialogu, jeden z czterech doktorów Kościoła, twórca chorału gregoriańskiego, gładko wygolony, wygląda na skromnego urzędnika ministerstwa kultury.

*

Przystanek w Carcassonne. Forteca albigensów. Stąd Andrzej Bobkowski rozpoczął w czerwcu 1940 roku podróż powrotną rowerem do Paryża, czego efektem są Szkice piórkiem. O Carcassonne napisał: „Miasteczko małe i urocze. Po drugiej stronie rzeki zamek, cały gród warowny, jak dekoracja w teatrze” [5]. Oglądamy zamek z mostu, potem na starym mieście warowną katedrę, zbudowaną w XIII w. z rozkazu króla Francji, św. Ludwika. Bobkowski wieczorem zapisał jeszcze: „Zamek, całe miasteczko wewnątrz opasane murami, stają się tajemnicze. Jak ilustracje do bajek” [6]. My, nie czekając wieczora, ruszamy dalej do Narbony. Najpierw zjeżdżamy na plażę (po drodze winnice o nazwie nieosobliwej, ale wartej, jak się okaże wieczorem, zapamiętania: La Clape). Pogoda w sam raz, żeby zamoczyć nogi i wracać do miasta.

Po kolacji spacer śladami Bobkowskiego, który pisał: „Miasta południa należy oglądać tylko pomiędzy zachodem słońca i nocą. Całe bogactwo przesłonecznionego dnia osiada pod wieczór, milknie, zastyga i nie rozprasza się w hałasie i gwarze rozhukanego światła. Błąkam się po wąskich uliczkach, tak wąskich, że trzeba się nimi prawie przepychać. […] W jakiejś okropnej uliczce odkryłem lokal masonów. Na brudnych drzwiach wspaniale złociły się emblematy loży. Kto tu do nich należy?” [7]. Rzeczywiście, w Narbonie i okolicy mieszka obecnie prawie tysiąc wolnomularzy, co daje proporcję 17 na 1000 mieszkańców, przy średniej krajowej: 2,5. Odnajdujemy dawną siedzibę loży, z imponującym portalem, przy 7, rue Charras.

Skąd Bobkowski wiedział, że w Narbonie ma zwrócić uwagę na masonów?

Piątek, 25 października

Rano zwiedzamy katedrę, pełną skarbów z dawnych wieków, chciałbym jednak wspomnieć umieszczony na alejce dziedzińca dwudziestowieczny wiersz niderlandzki. Tuin, czyli Ogród. Autor, Gerrit Kouwenaar, należał do ruchu Cobra, ale trzymał się na jego obrzeżach. Wiersz wykuto na okrągłej płycie kamiennej, do której przylega druga, z francuskim przekładem utworu, dziełem belgijskiego poety-wagabundy nazwiskiem Jan H. Mysjkin (jak z Dostojewskiego). Spod powieki próbuję przetłumaczyć, pomagając sobie wersją francuską, pierwszą strofkę: „Za okiem, które siedzi, otwarte / na wszystko, co się już wydarzyło, błysk / z jakim rzęsa zatrzaskuje książkę”. Ogród z tego wiersza jest ogrodem rajskim, rośnie w nim drzewo, z którego powoli zsuwa się wąż, aż zastygnie. Nogi przechodniów drobnym żwirem przysypują linijki wiersza.

Z Narbony do Béziers. To ostatni bastion albigensów, zdobyty w roku 1209. Rezygnujemy ze zwiedzania starych kościołów ze względu na pamięć o rozlanej w nich krwi (Herbert w Barbarzyńcy w ogrodzie: „Drzwi zostają wyważone i żołdactwo wpada do środka mordując wszystkich — niemowlęta, kobiety, kaleki, starców i księży odprawiających w tym czasie nabożeństwo”). Ale zatrzymujemy się pod miastem, przy Écluzes de Fonseranes, i przyglądamy się, jak statek przepływa przez 9 kolejnych śluz. Imponujące dzieło myśli inżynieryjnej XVII wieku.

Wreszcie Arles. Nocleg w samym środku starego miasta, w starej kamienicy. Nasza gospodyni nosi polskie nazwisko – jej ojciec urodził się w Gdańsku, zdążył przybyć do Francji przed wybuchem wojny. Chodzimy wieczorem po wąskich uliczkach. W katedrze św. Trofima młody ksiądz odprawia wieczorną mszę. Wrócimy tu jutro. Ale to właśnie z Arles pochodził Trophime Bigot – mieszkał przy placu, który w XVII wieku był Placem Rybaków (dziś Place Paul Doumer). Temu miastu zawdzięcza swe rzadkie imię. O obu Trofimach niewiele wiadomo. Święty zapewne żył w III wieku i został pierwszym biskupem Arles, a z czasem patronem tego miasta. I barokowego malarza.

Sobota, 26 października

Rano można się lepiej przyjrzeć portalowi katedry, o którym van Gogh napisał, że jest potworny jak chiński koszmar i w swej pompatyczności jakby z innego świata wzięty. Rzeczywiście, głowy potworów przypominają trochę okrutne bóstwa azteckie, a niektóre boczne scenki zdumiewają wyuzdaniem. Pokazano ważenie dusz i przede wszystkim niekończący się pochód smętnych potępieńców.

Drugi i trzeci Bigot. W Arles są dwa obrazy Bigota. Pierwszy, Wniebowzięcie Maryi, wisi właśnie tu, w katedrze, drugi, Święty Wawrzyniec skazany na męki, w kościele Świętego Cezarego (biskupa Arles z VI wieku i prymasa Galii) – tamten jednak kościół jest obecnie zamknięty z powodu spadających kamieni. Wiedząc o tym, zwróciłem się zawczasu do władz miasta, do działu dziedzictwa narodowego, z prośbą o umożliwienie obejrzenia obrazu. Zostałem potraktowany życzliwie, ale po długiej wymianie maili, smsów i rozmów telefonicznych okazało się, że z powodu jesiennych urlopów i cięć budżetowych nie uda się znaleźć pracownika, który mógłby otworzyć kościół w czasie naszego pobytu w Arles. Odesłano mnie do sekretariatu parafii katolickiej. To się okazało zbawiennym wyjściem, z dwóch powodów. Po pierwsze, kiedy stwierdziłem, że obraz w katedrze wisi tak wysoko, iż nie sposób mu się bliżej przyjrzeć, łatwiej uzyskałem zgodę księdza na wejście na krużganek na pierwszym piętrze. Idzie się tam zamykaną na klucz wąziutką krętą klatką schodową, pełną ptasich odchodów (zdarzają się też martwe gołębie) i grubych warstw tłustych pajęczyn. Kiedy zeszliśmy, wyglądałem jak włóczęga, oblepiony wapnem i pajęczynami. Ale warto było. Madonna w czerwonej sukni, owinięta błękitną peleryną, siedzi w niebie, podtrzymywana i otoczona przez kilkanaście zindywidualizowanych aniołków (niektóre tańczą, jeden gra, dwa śpiewają z nut). Z lewej strony wcześniej zmarła św. Anna, siwowłosa, w ciemnobordowej sukni i rudawym płaszczu, z otwartymi rękoma przyjmuje córkę. To na planie niebiańskim. Na planie ziemskim apostołowie patrzą ku górze i komentują wydarzenie, którego przed chwilą byli świadkami. Po lewej, obok wielkiego klucza św. Piotra, podpis: BIGOT INVENTOR PINXIT 1635.

W ciągu dnia zwiedzamy rzymski teatr oraz amfiteatr (który w średniowieczu był miniaturowym miasteczkiem, z domami, rynkiem i kaplicą). W amfiteatrze dwaj gladiatorzy przygotowują się do pokazowej walki.

A po południu mamy spotkanie z dwiema paniami z rady parafialnej, które otwarły dla nas kościół Świętego Cezarego w dzielnicy La Roquette (niedaleko od miejsca, gdzie Bigot mieszkał). Wysoka i wąska budowla rzeczywiście w nie najlepszym stanie. Nad głucho zamkniętym głównym portalem zamurowana przed wielu laty rozeta. Obraz Bigota wisi za głównym ołtarzem i jest imponujący. Kilkanaście postaci, wyrazistych, zindywidualizowanych. W centrum stoi Wawrzyniec w bogatej brokatowej sukni ze stułą, czerwonymi pasami i pomponami, w pozie, która przypomina św. Wawrzyńca El Greca. Wzrok unosi ku niebu, skąd sfruwający anioł ze współczuciem ociera mu czoło. Władca czy sędzia (w orientalnym turbanie) wygłasza wyrok, unosząc napominająco wskazujący palec. Skryba zapisuje każde słowo. Na niektórych twarzach widać współczucie dla skazanego. W lewym dolnym rogu kartusza z podpisem Bigota pilnuje pekińczyk jak z obrazów Veronese’a. Ze szczegółów warto zwrócić uwagę na wymyślne ozdoby sięgających do połowy łydki cholewek, wywiniętych i uformowanych w kształt ludzkich główek. W przypadku sędziego wygląda to, jakby miał w bucie ciekawskiego donosiciela.

*

W nocy zmiana czasu. Budzę się, kiedy na ekranie telefonu jest 2.36 i nie wiem, czy to pierwsza 2.36, czy też już czas doszedł do godziny trzeciej i zegary automatycznie przesunęły się na 2.00, a więc to dawna 3.36. Dawniej, przy zegarach mechanicznych, nie było takich niejednoznaczności. Przypomina mi się, jak w dzieciństwie, kiedy często chorowałem na zapalenia płuc, pewnego razu Ojciec chcąc mnie rozerwać napisał specjalnie dla mnie krótkie opowiadanie kryminalne na temat pradawnego testamentu, który został zdemaskowany jako fałszerstwo, ponieważ widniała pod nim data 10 października 1582 roku – a, jak wiadomo, wskutek reformy kalendarza, wprowadzonej przez papieża Grzegorza XIII po czwartku 4 października nastąpił piątek 15 X 1582. Dziś wiem, że wprowadzane nowego kalendarza nie odbyło się od razu w całej Europie, ale wtedy to opowiadanie zrobiło na mnie duże wrażenie.

Niedziela, 27 października

Kiedy 30 stycznia br. pisałem w tym dzienniku – w związku z Maltem Rilkego i jego Sonetami do Orfeusza – o cmentarzu Allyscamps pod Arles nie przypuszczałem, że po dziewięciu miesiącach sam tu zawitam. Herbert w Barbarzyńcy w ogrodzie cytuje wiersz En Arles francuskiego poety Tolleta (z roku 1915), zarzucając mu, że „rozminął się zupełnie z nastrojem opisywanego miejsca, gdzie doprawdy niepodobna wyśledzić żadnej słodyczy. Ten zbiór starych kamieni i drzew jest surowy i patetyczny jak zmarmurzony tom historii”. Bliższy mi jest tutaj Rilke, który w odrzuconych pokrywach grobów widział szeroko rozwarte powieki. Albo van Gogh. Jego obraz, namalowany na tym cmentarzu wisiał u Gauguina, a teraz jest w Holandii, w Kröller-Müller Museum, i nosi tytuł Spadające liście (Les Alyscamps). Malarz pisał o nim do brata, że wykadrował korony topoli i pozostawił tylko pnie, które stoją jak kolumny, podczas gdy na grubą warstwę pomarańczowych i żółtych liści wciąż spadają nowe.

*

Tym jesiennym akcentem zamykamy pobyt w Arles i ruszamy na chwilę do Awinionu. Program jest krótki i konkretny: zjeść lunch (naleśniki z kozim serem, miodem i orzechami), rzucić okiem na pałac papieski oraz choć chwilę zatańczyć na moście. Udało się zrealizować w całości.

Potem wzdłuż rzeki, której źródła (w Vaucluse) opiewał Petrarka, jedziemy do Marsylii. Tam zawozimy bagaż do hotelu (w świetnym miejscu, w samym Starym Porcie), a potem koło dworca oddajemy samochód. Po raz drugi i ostatni wzięliśmy elektryczny. Kiedyś, na Maderze, sprawdzał się świetnie: ładowany przez noc w hotelu, jeździł potem bez problemu, w dodatku był hybrydą i na stromych drogach wyspy co chwila się doładowywał. W tym wskaźnik zużycia baterii leciał na łeb na szyję, stacje ładowania są rzadkie i nieprzyjazne klientowi, słowem udręka. W dodatku okolica, w której oddaje się auta w Marsylii to jeden wielki slums, pełno bezdomnych narkomanów, którzy śpią w dzień pod przęsłami kolejowego wiaduktu. W planie na ten dzień mieliśmy jeszcze muzeum (bo zamknięte w poniedziałek), a mają zdaje się ciekawe zbiory malarzy marsylskich i prowansalskich; liczyłem zwłaszcza na Félixa Ziem (z rodziny ormiańskiej z Polski) i Adolphe’a Monticellego (którego obrazami zachwycił się Rilke na wystawie w Pradze, oglądanej w przededniu jazdy do Wrocławia w roku 1907). Rezygnujemy jednak i idziemy się czegoś napić, żeby odreagować stres, związany z oddawaniem auta.

Naprzeciwko dworca hotel z barem. Zamawiam gin z tonikiem i koniak z coca-colą. Kelner wyciąga z lodówki butelkę coli i otwiera, ale z resztą ma problem, jakby w życiu nie słyszał o koniaku. W końcu wzywa na pomoc starszego patrona, a ten oznajmia, że w jego lokalu nie podaje się alkoholu pod żadną postacią. Muzułmanie.

Idziemy do następnego lokalu – Hotel de Paris i Café de Paris. Przyglądam się barowi i widzę, że stoją różne butelki (w pierwszym też stały, ale pewnie to były kolorowe syropy). Pytam, czy sprzedają alkohol. „Gdybyśmy nie sprzedawali, musielibyśmy następnego dnia zamknąć interes”. „Niekoniecznie, mówię, ci obok jakoś funkcjonują”. Po koniak barman musiał zejść do piwnicy, ale zamówienie zostało zrealizowane. Maria czuła się trochę nieswojo – okazało się, że jest jedyną kobietą w całym lokalu.

Potem schodzimy do Starego Portu. Wąskie uliczki, pełno ludzi na ulicach – trochę Murzynów, ale zdecydowanie przeważają Arabowie. Nie pracują w niedzielę, zajmują całe chodniki i ulice. Kiedy wieczorem poszliśmy portowym nabrzeżem na spacer, zobaczyliśmy kobietę, siedzącą na jakiejś cienkiej kołdrze, na której spało dwoje małych dzieci. Mają budzić litość czy tak na co dzień mieszkają, tuż nad głęboką wodą?

Poniedziałek, 28 października

W nocy głośno pracowały pojazdy, ale rano ulice czyściutkie. Znikło też legowisko kobiety ze śpiącymi na nabrzeżu dziećmi – był to zatem spektakl, obliczony na wzbudzenie współczucia niedzielnych spacerowiczów.

Zwiedzanie zaczynamy od marsylskiej opery – pierwszej na prowincji Francji. Obecny budynek pochodzi sprzed stu lat, ma fryz Antoine’a Bourdelle’a (autora pomnika Mickiewicza w Paryżu). Napis nad fryzem głosi: SZTUKA ŁĄCZY PIĘKNO AFRODYTY, RYTM APOLLA I RÓWNOWAGĘ PALLAS ATENY, A DONIZOSOWI ZAWDZIĘCZA RUCH I ŻYCIE.

Na tyłach opery „święta ulica”, rue Sainte. Pod numerem 18 w małym pensjonacie mieszkał w latach 1874-78 młody Józef Korzeniowski, który z marsylskiego portu wypływał w rejsy, głównie do Ameryki Środkowej, zbierając doświadczenia jako przyszły pisarz angielski. Dziś stoi tu zaniedbana, brzydka kamienica, pobazgrana hasłami solidarności z Gazą i Bejrutem.

Świętą ulicą dochodzimy do założonej w roku 1903 drukarni, a następne do opactwa patrona miasta, św. Wiktora. Opactwo, założone w V wieku, wokół krypty ze szczątkami świętych męczenników i groty, w której ponoć po raz drugi skonał Łazarz. Obok wielu dawnych relikwii kanonicznie poświadczona błękitna taśma z ornatu św. Jean-Marie Vianney’a, proboszcza z Ars, który był inspiracją dla Bernanosa przy pisaniu Pod słońcem Szatana, powieści, tak świetnie przełożonej przez Aleksandra Wata.

A naprzeciwko opactwa, pod numerem 140, duży dom, hôtel particulier (z widokiem z góry na Stary Port), budynek o ciekawej historii. W czasie I wojny mieszkał tu tajemniczy alchemista Fulcanelli (jest taki utwór gitarowy Franka Zappy But Who Was Fulcanelli?; tytuł nadal aktualny), a w roku 1940 – poeta Paul Valéry. „Między kryptą a wodą” – pisał tajemniczo o tym miejscu. I niech tak zostanie.

Bobkowski złościł się w portowej dzielnicy Marsylii na kocie łby, chaotyczny ruch i zgiełk oraz wiejący mistral. Towarzysz jego rowerowej wyprawy, warszawiak, miał celne skojarzenie: „Jędruś, jak pragnę zdrowia, to Nalewki” [8].

Czytam artykuł o marsylskich Żydach i sprawy zaczynają się układać. W roku 1941 Marsylię nazywano „nową Jerozolimą Morza Śródziemnego”. Żydzi mieszkali główne między dworcem a Starym Portem. 22-24 stycznia 1943 roku, dwa lata po pobycie Bobkowskiego w tym mieście, odbyła się wspólna operacja sił policyjnych francuskich i niemieckich, zwana „obławą marsylską”. Wysiedlono 20 tysięcy osób, Żydów wywieziono przeważnie wprost do obozów zagłady. Całe dzielnice, w których warunki sanitarne były złe, zrównano z ziemią. Kamienice, które stoją obecnie w dzielnicy Starego Portu, to rekonstrukcja z lat pięćdziesiątych. Miejsce Żydów zajęli z czasem Arabowie. Czy będzie kolejna obława?

*

Na koniec wyprawy wycieczka stateczkiem na wyspy archipelagu Frioul. Przepływamy obok Château d’If, ponurej fortecy, wsławionej ucieczką hrabiego Monte Christo, którą oglądaliśmy niedawno na filmie według powieści Dumasa. Wysiadamy na wyspie Ratonneau, gdzie stoi dawny szpital Caroline, od XVIII wieku do roku 1941 służący jako miejsce kwarantanny dla przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Przypominam sobie czytany paręnaście lat temu raport o możliwych ulepszeniach w funkcjonowaniu portu Marsylii i lazaretu Frioul, jaki w roku 1902 podpisał swym nazwiskiem inspektor sanitarny, prof. Adrien Proust (ojciec Marcela).

Środa, 30 października

Mila Wysokinska pisząc w „Guardianie” o inauguracji warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej cytuje odpowiedź twórcy projektu, amerykańskiego architekta Thomasa Phifera, na pytanie, co było dla niego najważniejsze: „Światło. Światło to dla mnie oświecenie. To otwarcie się myśli. Na swój sposób – oczyszczenie. Zwłaszcza tutaj” – a słowom tym towarzyszy gest w stronę mrocznej sylwetki Pałacu Kultury.

*

W „Wyborczej” Piotr Cieśliński omawia przyznane przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej nagrody. Jedną z nich otrzymał prof. Marcin Wodziński za niekonwencjonalne badania nad chasydyzmem. Za to, że zwrócił uwagę „na nieoczywiste związki między geografią a duchowością czy ekspansją terytorialną a polityką”, że „zajął się kwestiami płci, codzienności życia chasydzkiego, aktywności gospodarczej, politycznej czy kulturalnej […]”. Ciekawe.

*

Timothy Garton Ash we wcześniejszym artykule na temat Ukrainy (Ukraine in Our Future), ze stycznia 2023, na jaki natrafiłem przeglądając w sieci nowy „New York Review of Books”, pisze o wyspie koło północnych wybrzeży Morza Czarnego, którą na XVI-wiecznej mapie Orteliusa oznaczono jako „Achillis ins[ula]”. Dzisiaj to Wyspa Żmijowa, która zasłynęła „nieśmiertelnym hasłem oporu”, wywieszonym przez broniących jej żołnierzy ukraińskiego garnizonu. Nazywano ją wyspą Achillesa, bo wedle legendy tutaj trafił po śmierci duch największego greckiego wojownika [9]. Ash przypomina, że Ukraińcy swoich żołnierzy najczęściej nazywają wojownikami, a na hasło „Chwała Ukrainie!” odpowiadają „Bohaterom chwała!”. Taki drobiazg historyczno-mitologiczny.

*

Wieczorem w Laboratorium im. Profesora Richarda Pipesa panel dyskusyjny (online) wokół książki Jana Olaszka Opozycyjność naukowców. Studia z dziejów Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w PRL (IPN, Warszawa 2024). Olaszek jest młodym historykiem, który pisze obecnie dwutomową biografię Romana Zimanda. Książkę – o ładnym tytule, milcząco implikującym przeciwieństwo „dyspozycyjności naukowców” – przeczytałem w samolocie do Paryża (nie jest długa, 200 stron). Dzieli się na trzy części: sylwetki dwóch iblowskich opozycjonistów, Michała Głowińskiego i Zimanda oraz krótszy rozdział o konferencji Literatura – źle obecna, zorganizowanej w roku 1981 przez Inkę Brodzką, Janusza Sławińskiego i Zimanda.

Przyglądając się nazwiskom prawie czterdzieściorga uczestników dzisiejszego spotkania stwierdziłem, że jestem jedynym, który był referentem na tamtej konferencji, sprzed dokładnie 43 lat. A zaglądając do pokonferencyjnego tomu, wydanego w Londynie w roku 1984, widzę, że z grona 18 autorów, których referaty tam zamieszczono, zostało nas już tylko 8. Fakt, że byłem jedynym doktorem, wypromowanym przez Romana Zimanda, a recenzentem mojej pracy był Michał Głowiński, drugi bohater książki Olaszka, dodatkowo tłumaczy zainteresowanie, z jakim czytałem książkę, napisaną przez autora, młodszego od moich synów. I przy całym swym krytycyzmie i skłonności do surowej lektury muszę powiedzieć – z oczywistym zastrzeżeniem, że występuję tu w roli nie tyle historyka, co świadka i współuczestnika tamtych wydarzeń – że nie znajduję w Opozycyjności naukowców żadnych przekłamań, żadnych odstępstw od prawdy historycznej.

Jan Olaszek sporo miejsca, zgodnie z przyjętą metodologią, poświęca roztrząsaniom teoretycznym i terminologicznym na temat samizdatu i „tamizdatu”, dysydenckości, rewizjonizmu, opozycyjności, różnych obiegów literatury itp. Zarazem jednak sięga obficie i trafnie do źródeł archiwalnych, publicznych i prywatnych, starając się zrekonstruować swoisty fenomen, jakim był w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych IBL PAN.

Jeżeli czegoś mi w tej pracy zabrakło, to systematycznego zbadania edytorskich dziejów referatów, które z czasem dopiero złożyły się na tom, wydany pt. Literatura, źle obecna (Rekonesans). Okazałoby się wówczas, że referat Lidii Roli Samoobrona czy walka o nową treść? O funkcjach „Zapisu” i „Pulsu” ukazał się w roku 1982 w drugoobiegowym „Wezwaniu” i był debiutem młodej i zbyt wcześnie zmarłej autorki, która później publikowała jako Lidia Burska. Z kolei mój tekst o Józefie Mackiewiczu, zatytułowany Rekontra, który doczekał się wielu przedruków w rozmaitych pismach bezdebitowych i nawet stał się bodaj inspiracją dla twórców pewnego warszawskiego wydawnictwa niezależnego do nadania mu nazwy „Rekontra” – ukazał się w roku 1983 w paryskich wówczas „Zeszytach Literackich”. W ten sposób historia „literatury źle obecnej” szła w ślady swego tematu, korzystając wymiennie z możliwości publikowania bądź w drugim obiegu bądź na emigracji.

Czwartek, 31 października

Odezwał się autor muralu na Dobrej, którego pytałem, czy to on sam zamalował słowo RELIGIA (Spod powieki B, zapis z 2 października). Twierdzi, że nie – i dodaje, że w innej jego pracy w tekście „JEDYNE POWSTANIE JAKIE SIĘ UDAŁO, TO POWSTANIE TEGO MIASTA Z GRUZÓW” ktoś zamalował: „JEDYNE POWSTANIE JAKIE SIĘ UDAŁO”. Ciekawe, dlaczego akurat to przeszkadzało? I czy to ta sama cenzura?

Piątek, Wszystkich Świętych

W „Guardianie” stosowny do okresu między Haloweenem a Zaduszkami artykuł o wystawie Gothic Modern, która w tej chwili (do 26 stycznia) jest do obejrzenia w Ateneum w Helsinkach, a którą od ostatniego dnia lutego do połowy czerwca można będzie widzieć w muzeum narodowym w Oslo, zaś od 19 września do 11 stycznia 2026 w wiedeńskiej Albertinie. Podaję te daty, bo chyba warto się wybrać. Idea jest prosta: pokazać, do jakiego stopnia w sztuce przełomu wieków obecna była mroczna tradycja gotyckiej sztuki średniowiecznej i z początku Odrodzenia: takich artystów, jak Dürer, Cranach Starszy czy Holbein. Zarazem organizatorzy wystawy liczą na młodą publiczność, która sama z siebie interesuje się tym, co dziwaczne, szokujące, straszne; mają nadzieję przyciągnąć młodych widzów do oglądania artystów sprzed ponad stulecia.

Obok znanych prac, takich jak Autoportret z grającą na skrzypcach śmiercią Böcklina, drzeworyt Muncha Przy łożu śmierci czy Czaszka z palącym się papierosem van Gogha (pamiętam tłumek dzieciaków, tłoczący się pod tym obrazem w jego muzeum w Amsterdamie) pokazano na wystawie sporo mniej znanych, a bardzo ciekawych obrazów modernistycznych artystów skandynawskich. Zainteresowały mnie szczególnie dwa obrazy. Ogród Śmierci, namalowany przez Fina, Hugona Simberga, przedstawia uśmiechnięte szkielety w czarnych płaszczach, które troskliwie pielęgnują kwiaty doniczkowe w jakimś mistycznym Jardin des Plantes (rzecz powstała w roku 1896 w Paryżu). Z kolei Madonna z Dzieciątkiem Marianne Stokes (z domu Preindlsberger), austriackiej malarki działającej w Paryżu i Londynie, to sielankowa scena macierzyńska, zakłócona przez suche badyle kopru włoskiego i kolczaste gałęzie (głogu? wilczomlecza? tarniny?), będące zapowiedzią Męki, podobnie jak spowijające Dzieciątko giezłeczko zapowiada śmiertelny Całun.

JAN ZIELIŃSKI

[1] Alina Nowicka-Jeżowa, Homo Vator – Mundus – Mors. Studia z dziejów eschatologii literatury staropolskiej. Warszawa 1988, t. III, s. 72-73 i 192. Paralele prowadzą do Janicjusza, Kochanowskiego, Grochowskiego i Chruścińskiego.

[2] Federico Faggin, Oltre l’invisibile. Dove scienza e spiritualità si uniscono. Milano, Mondadori, 2024.

[3] Stale obawiam się jakiejś katastrofy… Korespondencja Stanisława Augusta z Marcellem Bacciarellim, tłum. Jan Maria Kłoczowski, oprac. Konrad Niemira, Warszawa, Muzeum Łazienki Królewskie, 2023 s. 85.

[4] Tamże, s. 69.

[5] Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem. Warszawa, CiS, 1995, s. 37.

[6] Tamże, s. 39.

[7] Tamże, s. 52.

[8] Bobkowski, tamże, s. 79.

[9] Wedle innych przekazów Tetyda przywiozła tutaj spod Troi ciało Achillesa. Por. Dictionary of Greek and Roman Geography, London 1854, s.v. Achille’os dromos.

Jasny kadr – zapisane w drodze

Niełatwo uwierzyć, że w trudnych czasach – pośród wiadomości o zagrożeniach, chorobach, nagłych odejściach bliskich osób, niekończących się sporach i wojnach – zdarzyła się chwila wytchnienia – radość rodzinnego spotkania w hiszpańskiej kawiarni, gdy promienie przedpołudniowego słońca wpadają przez szybę i rozjaśniają twarze. Usiadłam z Moną na kanapie i wtedy Diego zrobił zdjęcie. Lekkość tamtej godziny ukołysała niepokoje. Mona projektuje, prowadzi własną firmę, tam w Madrycie toczy się od kilku lat jej życie, artystyczny rozwój, osobne ścieżki dnia powszedniego i fiesty.

Teresa Tomsia z córką Moniką (Moną Tomassi), Saragossa 2024 © Diego Hernandez

Przypomniały się dawne spotkania w poznańskim Klubie Piosenki Literackiej „Szary Orfeusz” w Café Głos, gdzie przez kilka lat prowadziłam wieczory literacko-muzyczne pod egidą Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, a córka dzielnie mi towarzyszyła, choć zapewne miała inne plany niż spędzanie czasu wśród pisarzy. Bywał tam z nami wiele razy przyjaciel domu, Marek Wittbrot, patrzył z uwagą, wsłuchiwał się w rozmowy, w słowa wierszy, piosenek i pieśni z oddalonego stolika, bo nie lubił być w świetle przy mikrofonie, choć i tak bywało. Aura literackiej kawiarni przyciągała – powracał, bo to było miejsce spotkań ludzi poszukujących sensu, debatowania o tym, dlaczego i co czytamy, jakie sprawy nas interesują. W tamtym czasie właśnie na początku 2000 roku założył portal www.recogito.pl jako przedłużenie tradycyjnego paryskiego miesięcznika „Nasza Rodzina”. Jednocześnie prowadził dla środowiska polonijnego stronę www.recogito.pologne.net i właśnie to redaktorskie dzieło – wprawdzie z przygodami i niezawinioną przez niego ani korespondentów około półtoraroczną przerwą – przetrwało z pomocą przyjaciół do dziś już pod adresem www.recogito.eu. U progu ćwierćwiecza tej naszej społecznej działalności, zanim zaczniemy jubileuszowe podsumowania, warto przypomnieć imiona współpracowników i autorów, nadesłać z przeszłości kilka pocztówek z pozdrowieniami, przywołać portrety we wnętrzu, przyjrzeć się sobie z perspektywy minionych lat, doświadczeń, publikacji, osiągnięć pisarskich – w cieniu listów i rękopisów, spełnionych planów i przyszłych zamierzeń.

Teresa Tomsia i Marek Wittbrot w Café Głos przed promocją tomiku „Piękniejsze – Schöner – C’est plus beau” z grafiką Pawła Jocza, Poznań 2001 © Eugeniusz Toman

Mona, która była wtedy dziewczynką w ostatniej klasie podstawówki, pomagała nam przy stoliku przedstawiać książki zapraszanych autorów. Czytali wiersze i rozmawiali z nami: Witek Różański, Andrzej Ogrodowczyk, Zbigniew Dominiak, Julia Hartwig, Leszek Szaruga, Emilia Waśniowska, Ewa Najwer, Egon Naganowski, Tadeusz Żukowski, Rafał Grupiński, Bogusława Latawiec, Hanna Banaszak, Jerzy Grupiński, Mariusz Grzebalski i wielu innych. Z humorem napisał o tym w kronice Klubu Dariusz Sośnicki: „I niechby goście byli lepsi ode mnie…”. Zaprzyjaźnione polonistki przychodziły z młodzieżą na wieczory w kawiarni literackiej i do dziś wspominają dawne spotkania jako zaczyn przyszłych wyborów studiów humanistycznych przez swoich wychowanków. Marzenia kłębiły się w naszych głowach, zastanawialiśmy się, co jest możliwe do spełnienia, a co pozostanie jedynie marzeniem. Marek, eseista i fotograf, był od lat przyjacielem malarzy i poetów, a jako młodszy duchowy brat przywoził nam z Paryża książki i wiadomości ze świata, albumy i opowieści o miejscach, które zobaczyć trzeba, jeśli nie teraz to kiedyś, przynajmniej w wyobraźni. Część książek zostawiał u nas w Poznaniu, resztę wiózł dla warszawskich przyjaciół, zaglądał do redakcji „Zeszytów Literackich”, obowiązkowo szedł do Pawła Hertza. W podróży czuł się wolny, nieosiągalny, z buntowniczą miną i aparatem na ramieniu zdobywał dla siebie miejsce w świecie, którego nikt nie mógł mu odebrać, bo zatrzymywał w obiektywie sekundę, dzień i to wszystko, co okazywało się darem chwili. Wspólnie z nim i poetą Andrzejem Ogrodowczykiem prezentowaliśmy wiosną 2001 roku tomik Piękniejsze – Schöner – C’est plus beau z grafiką Pawła Jocza na okładce, a to był jeden z ostatnich w tamtym miejscu wieczorów.

Pośród innych, często smutnych wiadomości – o zerwanych związkach, zlikwidowanych instytucjach i odwołanych przyrzeczeniach – jasne spojrzenie na minione dni i lata utwierdza mnie w przekonaniu, że nienadaremnie szukaliśmy własnej drogi. Kierując się intuicją, wrażliwością i przyjaźnią, wytrwaliśmy przy tej idei ponad dwadzieścia pięć lat. Powtórzę zatem – w zamyśleniu nad przebytą drogą i trudem wykonanej pracy – to, co napisała w wierszu Julia Hartwig, goszcząca wiele razy w domu przy rue Surcouf razem z mężem Arturem Międzyrzeckim: „Idę wciąż idę / kto mi to zabroni…”. Pewnego dnia, chyba to było w maju 2000 roku, gdy Marek w pokoju redakcyjnym zastawionym książkami rozmawiał z poetką o artystycznych nowinach ze świata, zadzwoniłam z wiadomością, że jej wiersz został wybrany do analizy w teście maturalnym – była wspólna radość, śmiech pani Julii dźwięczał w słuchawce telefonu i wybrzmiewała ponowiona obietnica spotkania w Poznaniu. Niech więc wiersz przejrzyściej i celniej wypowie to, co często wydaje nam się niewyrażalne, niemożliwe do wysłowienia, gdy wciąż jesteśmy w drodze pośród przeszkód i zdarzeń nieoczekiwanych (Podróżny):

 

Idę wciąż idę

kto mi to zabroni

wszystko mam do oddania

i o nic nie proszę

trochę poturbowało

trochę poraniło

co komu do tego

a teraz już odchodzę

nie powiem na jak długo

ani dokąd idę

 

Każdy twórca podąża osobną ścieżką lekturowych zachwytów, zadziwień zwrotami losu, a wszystkie dostępne mu doświadczenia składają się na przesłanie, którym dzieli się z czytelnikiem. Wystarczy zdobyć się na odwagę, by rozpocząć szczerą rozmowę także z sobą o tym, co było, co jest. Zależy mi na kontakcie z drugim człowiekiem, na ożywianiu języka nie tylko literaturoznawczo, na wskazaniu wartości, jakimi się kierujemy. Chodzi o szacunek dla wykonanej pracy, o godność trwania, z poczuciem współistnienia. Mówię o tym wierszami, bo przyjaźń jest zarówno tym, co możliwe, jak i tym, co wyobrażone, jest gestem wdzięczności, nadzieją zrozumienia, wspominaniem niepowtarzalnych chwil przeżytych w drodze: „Przyjaźń jest światłem, w głębię zapatrzeniem, / z ciemnicy wyprowadza, czuwa, ożywia nadzieję”;

„I nic na to nie poradzisz, / że przyjaźń zawiodła, ważne, aby pamiętać, / co było przed utratą – jak wiele z siebie dałeś, / by trwać przy niej tyle, ile było możliwe / i wyobrażone, ile potrafiłeś”.

TERESA TOMSIA

Jesień poezji

Zmienna wiosna, leniwe lato mniej usposabiają do refleksji niż poważna jesień, co poprzedza zawsze długą u nas zimę. Wincenty Pol pięknie opowiada o jesieni, że to „dziwnie mądra pora roku”, dojrzały czas po odprawionych już wielkich pracach, po burzach przebytych i bólach ukojonych. Ale kto by czytał Wincentego Pola! Poezja nowoczesna gardzi takimi rzeczami, zerwała więzy, które przytwierdzały ją do ziemi, zburzyła i pomieszała blaski, barwy, dźwięki i pojęcia, nie chce słyszeć nawet o refleksji, a między nią i jej czytelnikiem brak owego najważniejszego sprawdzianu, którym do niedawna jeszcze był dla obojga świat widzialny. Do niedawna też miano poeta oznaczało bardzo wiele, dziś przydaje się je dość machinalnie każdemu, kto składa wyrazy w sposób dowolny nie dla siebie może, lecz dla czytelników. Dawniej na oznaczenie takiego zajęcia istniało kilka określeń, używanych w zależności od wagi i znaczenia, które czytelnicy, a nie poeci przywiązywali do ogłoszonych utworów: byli więc grafomani, wierszokleci, wierszopisowie, poeci, bardowie, piewcy, a wreszcie wieszczowie. Dziś nikomu nawet na myśl nie przychodzi, aby skorzystać z bogactwa wyrazów w tym zakresie. Wydaje mi się, że raz tylko użyłem wyrażenia: grafoman. Zamierzano wydawać jakieś pismo literackie. Inicjatorem był między innymi ktoś, kto cieszył się sławą poety, lecz w moim głębokim przekonaniu wcale nim nie był, a w dodatku głosił teorie literackie najzupełniej dla mnie nie do przyjęcia. Zaproszony przez owego pisarza, powiedziałem mu, że nie widzę powodu, aby wydawać wspólnie pismo, skoro on mnie uważa za grafomana, a ja jego za głupca.

W minionym stuleciu pisano wierszem z równym zapałem, co w obecnym, tyle tylko, że zarówno piszący, jak czytający wiedzieli o istnieniu owej drabiny hierarchicznej, której stopni nikt przeskoczyć nie zdoła. Za naszych czasów drabinę usunięto, lecz istoty sprawy w niczym to nie zmieni. Układając mój Zbiór poetów polskich XIX wieku, lepiej pewno niż ktokolwiek zdaję sobie sprawę z chłamu wierszopisarskiego, który napełniał tamte książki i czasopisma. Ale każdy z owych najbardziej nawet nieudolnie napisanych utworów był w jakiś sposób sprawdzalny, przynosił lepiej czy gorzej odbity fragment świata myśli, wrażeń, uczuć, barw, dźwięków, woni rzeczywistych, dostępnych każdemu na równi z piszącym. Gdy więc utworu takiego nie można zaliczyć do poezji, zawsze w nim pozostaje dość elementów rzeczywistego życia czy świata, aby mógł służyć jako świadectwo swojego czasu i panującej w nim wrażliwości. Dziś, gdy te więzy zerwano, wszystko jest względne, niepewne i już nie poszczególne utwory, ale całość tego dziwnego zjawiska, jakim jest współczesne wierszopisarstwo, stanowi objaw określonego stanu duchowego znacznej części młodzieży wykształconej, z niej to bowiem, choć wykształcenie to bywa lepsze czy gorsze, rekrutuje się większość piszących.

Przyznam, że choć pisywałem do rymu, nigdy mi nie przyszło na myśl uważać się za poetę. Ten wyraz wydaje mi się w zestawieniu z tym, co na tym polu udało mi się osiągnąć, nader pretensjonalny, a na dobitkę nasuwa mi zawsze na pamięć szyderczy wzrok Witolda Gombrowicza i jego charakterystyczny głos, mówiący: „To jest, panie Paweł, poeta Rzeczyca”. Jakoś pośród młodych adeptów pióra, do których sam się zaliczałem, podobnie zresztą jak Gombrowicz, był również wierszopis o takim pseudonimie. Określenie: poeta, a nade wszystko: młody poeta przyprawiało mnie zawsze o rumieniec i do dziś tak pozostało, nigdy sam bym tak o sobie nie tylko nie powiedział, ale nawet nie pomyślał. Sam sobie wydaję się kimś, kto zapisuje własne myśli i uczucia, ale to nie jest i być nie może zawodem. Czasy sprawiły, że to zapisywanie dostarcza mi środki do życia, ale dzieje się tak nie dlatego, żem obrał taką profesję, lecz dlatego, że w świecie, w którym żyję, wszystko przelicza się na pieniądze. Jestem więc zawodowcem wbrew własnej naturze i przekonaniu. Tymczasem obserwuję nie bez zdziwienia, że taki stan właśnie stał się marzeniem wszystkich początkujących wierszopisów. Cały układ stosunków i sił panujących w naszym świecie, owe niezliczone konkursy, redakcje czasopism, urządzenia i instytucje do przekazywania głosów i obrazów, wszystko jeszcze owo marzenie podsyca, a częściowo dopomaga w jego spełnianiu. Istnieją nawet pisma poświęcone poezji, co zawsze wydaje mi się bez większego sensu, bo choć podział na gatunki jest bardzo użyteczny w historii literatury, znaczenie jego jest znikome, a odczytanie wszystkich utworów zgromadzonych w jednym numerze takiego czasopisma wydaje mi się męką niewypowiedzianą dla czytelnika, który sam wierszy nie pisze.

Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że my wszyscy, co wierszem piszemy, pasożytujemy właściwie na tym wysokim powołaniu, którym poezja niegdyś w Polsce była. A była nie dlatego, że mówiła wierszem, lecz dlatego, że mówiła rzeczy najważniejsze, które, odnosząc się do naszego życia zbiorowego, odnosiły się tym samym do spraw każdego, kto w tym życiu musiał uczestniczyć. Toteż szaleństwo Improwizacji czy Króla-Ducha jest tylko pozorne.

Najulubieńszym dziś określeniem poety jest jego młodość. Młody poeta… Taki miewa niekiedy nawet pod czterdziestkę. Słowacki w jego wieku przenosił się już na tamten świat i miał za sobą kilkanaście tomów. Wiersze młodziutkie Słowackiego są nikłe. Wiersze młodego Mickiewicza, choć silniejsze, wyrazistsze, żyją w aureoli dzieł wieku dojrzalszego. Młodość nie jest rozumną kategorią w ocenie poezji. Co innego młodzi poeci umarli. Albo poeci, co umilkli młodo. Na ich słowach trwa cień tajemnicy, która zawsze tkwi w śmierci, w milczeniu, a te słowa bywają ubogie, czytamy z nich całe to krótkie życie albo całą tę wielką ciszę, co się tuż za nimi rozciąga.

Myślę, że nie należy młodym poetom dawać jakichkolwiek rad czy wskazówek. Szkoły poezji to albo szaleństwo, albo maniactwo. Byli tacy, co powiadali adeptom: najmniej słów. A ci temu wierzyli, ufając owym magom, których największą troską było, jak powiada w swoim Traktacie poetyckim pewien mój zamorski przyjaciel, aby „w ruch puścić statyczne obrazy”. Trzeba, aby w wierszu było tyle słów, ile ich tam być powinno. Trzeba, idąc między krajobrazami świata, wiedzieć, że one pozostaną, kiedy nas już nie będzie i że to właśnie ich nieruchomość jest ostoją wszelkiej pamięci i wszelkiego ładu, czyli wszelkiej poezji. Inaczej nic się w wierszach nie ostoi, zgaśnie w nich światło, ulotni się woń, ścichnie dźwięk. Nastąpi prawdziwa jesień poezji, zmierzająca ku długiej zimie.

PAWEŁ HERTZ

Z tomu Miary i wagi. Warszawa, PIW, 1978.

Jednonogi spadochroniarz

Smętną końcówkę minionego roku jeszcze bardziej przyćmiła wiadomość o śmierci Andrew Kennedy’ego, który zmarł 8 grudnia [1988] w Monachium w wieku 76 lat.

Oczywiście nie był Szkotem, tylko Polakiem, i nie nazywał się „Andrew Kennedy”, tylko Andrzej Kowerski, a jego pseudonim złączył się na zawsze z kryptonimem „Christine Granville”, która przyszła na świat jako hrabianka Krystyna Skarbek, urodzona z matki Żydówki.

Zarówno ona, jak i Andrew wywodzili się z ziemiańskiej szlachty – z jej płynną francuszczyzną i rozległą plątaniną rodzinnych koneksji; SS wymordowało większość rodziny Andrew długo po jego ucieczce z Polski w 1941 roku. Jego matka, wuj i najbliżsi krewni, wraz z ośmioletnią dziewczynką, zostali zabici na weselu w Zbydniowie w Galicji, zapewne w odwecie za jego służbę u wroga nazistów. Zamiast jednej z nóg miał metalową protezę, po przedwojennym wypadku na polowaniu; nie przeszkodziło mu to jednak w uzyskaniu orderu Virtuti Militari, najwyższego odznaczenia za męstwo – w uznaniu zasług bojowych w jedynym zmotoryzowanym oddziale Wojska Polskiego po napaści Niemiec na Polskę w 1939 roku.

Andrew i Christine, jak będziemy ich tutaj nazywać – on miał wówczas 28 lat, ona była nieco młodsza – wydostali się z kraju i niezależnie od siebie trafili na wciąż jeszcze neutralne Węgry, gdzie dołączyli do służb specjalnych i wkrótce stworzyli dwuosobowy odpowiednik Scarlet Pimpernela, zajmując się tajnym przerzutem polskich uchodźców, później zaś zestrzelonych nad Polską i nieodzownych w dalszej walce brytyjskich pilotów. Christine, poruszając się wzdłuż szlaków przygranicznych, które eksplorowała przed wojną jako zapalona przemytniczka, prowadziła ich na nartach, wśród śnieżnej zamieci, przez karpackie pasmo Tatr Wysokich; Andrew przerzucał ich przez serbską granicę w małym samochodzie, tuż pod nosem coraz liczniejszej grupy agentów Gestapo. Zostali kochankami i choć nigdy się nie pobrali ani nie przysięgli sobie wierności, do końca życia łączyła ich nierozerwalna więź. Aresztowani przez słowackich żandarmów, wyszli z opresji dzięki dobrze wyćwiczonej, zmyślonej opowieści, ale Niemców nie zdołali już przechytrzyć. Z wyprawy na ratunek matce Christiny musieli niestety zrezygnować. Uciekli w ostatniej chwili, Andrew za kierownicą swojego opla, Christine ukryta w bagażniku samochodu brytyjskiego ambasadora. (To właśnie Sir Owen O’Malley załatwił im paszporty potwierdzające ich nową tożsamość: odtąd już zawsze byli znani jako Christine i Andrew – lub Andy).

Krystyna Skarbek i Andrzej Kowerski

Bezpiecznie przekroczywszy granicę z Jugosławią, przejechali przez Bułgarię i w samą porę dotarli do Turcji. W Konstantynopolu przekazali Aidanowi Crawleyowi, attaché lotniczemu, mikrofilmy ze zdjęciami zgrupowania niemieckich wojsk przy granicy ze Związkiem Radzieckim. Następnie ruszyli dalej do Syrii, Palestyny i Kairu. Przejściowo uwikłali się w rywalizację między frakcjami polskich emigrantów; zaczęliśmy to wszystko sobie uświadamiać właśnie tam, w Rustem Buildings, na wyspie Gezira i w willi Tara.

Było w nich coś niezwykłego, a zarazem inspirującego. Uroda Christine (której zawdzięczała miejsce w finale przedwojennego konkursu Miss Polonia) była delikatna i nieoczywista; jej urok brał się z wewnętrznego spokoju; główną siłą napędową jej talentu i odwagi były patriotyzm i współczucie, poparte miłością do przygód. Rozmach i styl Andrew, jego mocna sylwetka, żywe niebieskie oczy i dobrze postawiony głos, przez który każda wypowiedź zdawała się padać z jego ust ze zdwojoną siłą, zwracały na siebie powszechną uwagę; bijąca od niego radość życia, poczucie humoru i dar rozśmieszania rozmówców czyniły zeń idealnego kompana. Uwielbiał jeść, pić i prowadzić konwersacje do późna w nocy. Po angielsku mówił płynnie, nigdy się jednak nie wyzbył polskich i francuskich naleciałości. „Studiował ja na krakowskim Uniwersytecie przez trzech lat i nie zdobył dyplomu, żył tylko na wódce i surowym mięsie”.

Kiedy wszystko się wyjaśniło, wstąpił do armii brytyjskiej i został pierwszym jednonogim spadochroniarzem w agencji wywiadu SOE; z powodu kalectwa, ku własnej wściekłości, nie mógł j brać udziału w zrzutach „w terenie”. Wojna zagnała oboje na zachód, do Włoch, gdzie Andrew szkolił swoich rodaków do tajnych misji w Polsce. Niedługo potem Christine została zrzucona na spadochronie do francuskich oddziałów maquis w masywie Vercors; na wieść, że Niemcy ujęli Francisa Cammaertsa i Xana Fieldinga, pomaszerowała wprost do więzienia w Digne, i uciekając się do przekupstwa, gróźb szybkich postępów wojsk alianckich w dolinie Rodanu oraz zapewnień, że jest siostrzenicą Montgomery’ego, zdołała przekonać strażnika, by wypuścił więźniów na dzień przed planowanym rozstrzelaniem, po czym wyprowadziła ich na wolność.

W tygodniach poprzedzających lądowanie w Normandii służyłem wraz z Andym (który dostał dyspensę od zakazu skoków ze spadochronem) i mniej więcej trzydziestką innych oficerów w dość dziwnej jednostce: agenci, stacjonujący w pogotowiu przy polu golfowym w Sunningdale, mieli być zrzucani w niewielkich grupach na obozy jenieckie w Niemczech. Chodziło o to, by udaremnić transporty zakładników do jakichś bawarskich albo tyrolskich kazamatów, zanim nacierające wojska aliantów zdołają ich oswobodzić. Nie był to plan zbyt praktyczny; dzięki Bogu sprawy potoczyły się szybciej, niż się spodziewano, samoloty wysadziły nas po prostu na Pustaci Lüneburskiej, i tak oto razem zakończyliśmy wojnę w Europie, włócząc się od Hamburga przez Flensburg i Kilonię, aż wreszcie, pijani ze szczęścia, dotarliśmy do wyzwolonej Danii.

Po wojnie Andrew kursował między Anglią i Niemcami, gdzie z czasem założył kilka przedsiębiorstw. W 1952 roku doszło jednak do tragedii, przez którą jego życie legło w gruzach. Christine – z konieczności, pragnienia niezależności i potrzeby coraz to nowych wrażeń, ale też w rozterce, której nikt nie potrafił zaradzić – odpłynęła z dość pochopnie wybranej ojczyzny, znalazłszy tymczasowe zajęcie jako stewardesa na statkach transatlantyckich. Jej fatalny dar wzbudzania miłości pociągnął za sobą pewnego zazdrosnego, odrzuconego stewarda, który zszedł za nią na ląd i śledził ją aż do hotelu w Londynie, gdzie zadźgał ją na śmierć. (Został osądzony za morderstwo i skazany na powieszenie). To był miażdżący cios dla jej partnera. Dwa tygodnie temu doszła nas wieść, że Andy poprosił o złożenie swoich prochów w grobie Christine na cmentarzu w północnym Londynie.

Dwa lata temu odwiedziliśmy go z Xanem w Monachium. Nie zmienił się ani na jotę. Na naszą prośbę opowiedział barwną historię z bitwy po napaści Niemiec na Polskę.

„Kiedy to niemieckie żelastwo odjechało w cholerę ze szczękiem – podsumował – został ja z tą blaszaną nogą pod rozbitym czołgiem. Ktoś krzyknął «dawajcie tu lekarza!», a ja na to: «na co mi lekarz, ty tumanie sakramencki!»”. Głos Andy’ego na samo wspomnienie odbił się echem od ścian Weinstube: „Kowala mię trzeba!”.

„Spectator” 1 I 1989

PATRICK LEIGH FERMOR

Tłum. Dorota Kozińska

Korespondencja z Krystyną Marek (8)

JERZY STEMPOWSKI DO KRYSTYNY MAREK

Muri près Berne, 9 VII 1942

Thunstr. 15

Droga Pani Krystyno,

Najserdeczniej dziękuję, że Pani o mnie nie zapomina i przysłała mi list z 17 czerwca. Zanim mój list dojdzie Pani rąk, zapewne już wróci Pani z urlopu żwawa i rumiana. Ja właściwie jestem już od kilku lat na rodzaju urlopu, ale to jest nieistotne, jak długo nie ma urlopu od atmosfery kontynentalnej, szarpiącej i gniotącej kilkaset milionów osób stłoczonych na tej nieszczęśliwej części świata.

W końcu czerwca byłem przez dwa tygodnie we Francji, w Dauphiné [1], jak chory, który zmienia łóżko i czuje się przez pewien czas dużo lepiej. Francja po 1940 jest bardzo niezwykłym i przejmującym zjawiskiem, czymś w rodzaju kraju-widma. Podczas mego pobytu wszyscy dzień po dniu rozpamiętywali wypadki sprzed dwóch lat, nie znajdując wciąż żadnego rozumnego objaśnienia dla tego, co się wówczas stało [2], mówiąc łagodnym szeptem, jak przystało widmom i duchom. Zresztą w Delfinacie nie ma głodu, mieszkańcy małych miast i wsi odżywiają się nie gorzej niż Szwajcarzy, ale całkowicie anarchicznie. Obcy muszą w restauracjach przedstawiać swe karty żywnościowe, z których coś się pro forma wycina, ale ilość jedzenia nie zależy od kartek, ale od ceny obiadu. Tylko win brak, bo rekwirują je Niemcy dla przeróbki na alkohol, i traktory ich jeżdżą na spirytusie z chambertina i pommarda [3]. Dotkliwszy jest brak butów i ubrań. Brak pończoch i nawet nici do ich cerowania. Wszystkie kobiety chodzą boso w różnego rodzaju sandałach i są bardzo fripées [4]. Nawet na ulicach Berna kobiety wydają się w porównaniu z Francją bardzo eleganckie. Myślę, że Francuzki muszą głęboko cierpieć z tego powodu.

Trafiłem właśnie na wielki kryzys kolaboracjonizmu. Wszyscy zrozumieli, że tym razem Niemcy nie chcą żadnej współpracy i że to im nie jest potrzebne. Rekrutację robotników tłumaczono w ten sposób, że robotnicy francuscy są lepiej odżywieni od niemieckich i przez pół roku będą lepiej pracować, zanim zejdą do niemieckiego poziomu. Nikt też nie spieszył się jechać. W ciągu dwóch tygodni w Delfinacie zgłosiło się 19 robotników. Dwóch Polaków i kilku komunistów wyrzucono za drzwi jako przypuszczalnych sabotażystów.

Jeżdżący do Niemiec kolaboracjoniści przywieźli stamtąd osobliwe objaśnienie konkursów uprzejmości w urzędach, tygodni grzeczności i innych dziwów berlińskich. Mówią, że z powodu powszechnego niedożywienia i awitaminozy wystąpiło w Niemczech u wszystkich osłabienie ośrodków otamowujących i stan zbliżony do delirium. O byle co wpadają tam w nieprzytomny gniew, na ulicach widać histeryczne sceny, nastąpienie na nogę prowadzi zaraz do bójki. Stan ten przeszkadza pracy w urzędach i fabrykach i właśnie starają się zaradzić temu przez konkursy uprzejmości. Niemcy nie obliczyli wszystkich kosztów wojny totalnej. Coraz więcej ich ma uczucie, że walka dziś toczy się już o nagą egzystencję lub nawet o jeszcze mniej: o rodzaj upiornej półegzystencji, której czepiają się w braku siły i czasu, potrzebnych do zastanowienia się, czy to warte zachodu. Stąd ich powszechna skłonność do Greueltaten [5], do obojętnego okrucieństwa i metod walki, które dawniej wyobraźnia dopuszczała tylko w wypadku bezładnej i nieotamowanej żadnym poczuciem honoru walki o nagą egzystencję. Przyjezdny z Niemiec, włoski faszysta, opowiadał, że w przemyśle wojennym robotnicy pracują 83 godziny tygodniowo i całą niedzielę śpią z wyczerpania. Questa gente non sanno vivere [6], zakończył z ubolewaniem.

Z tego szczegółu może Pani wnosić, jak teraz wygląda kontynent, jak sobie jego mieszkańcy urządzili życie i dlaczego nawet ci, którzy nie zamierzają stawać do walki w obronie takiej egzystencji, są tak nerwowi i smutni.

We Francji spotykałem się wszędzie z wielką życzliwością władz i ludności. Granica jest cała pilnowana przez Gestapo i dla różnych względów musiałem przekraczać ją tajnie, prowadzony przez porozumiewawcze znaki i gesty sympatii żandarmów, celników i komisarzy granicznych francuskich. Życzliwy stosunek obejmuje tam wszystkich polskich uchodźców. Jeżeli stosunki te nie układają się zawsze pomyślnie, wynika to częściowo z autorytatywnej anarchii, jaka panuje w Vichy, częściowo zaś stąd, że wielu Polaków ożywia wciąż jeszcze pamięć ozonowej krzepy [7] i nie rozumieją, o co chodzi. Zresztą na dnie tych stosunków tkwi jeszcze i to, że Francuzi wyczuwają w nas braci attentistów [8], zmuszonych przez sytuację do czekania na poruszenie się wody [9].

Zupełnie mylny wydał mi się pogląd, jakoby reżim z Vichy był tworem niemieckim, narzuconym Francji i skazanym na zagładę w dniu klęski Niemiec. Vichy jest autentycznym tworem francuskim i dlatego Niemcy są zeń równie zadowoleni, jak Francuzi. Dla stworzenia Vichy zjednoczyły się wszystkie czynniki antyrepublikańskie: mafia wojskowa, les cagoulards [10] i Action Française, przemysłowcy, byli komuniści i wielka liczba lotnego hultajstwa. Wszyscy ci nienawistnicy republiki zarżeli z radości na widok klęski wojskowej, bo ona jedna mogła ich wynieść do władzy. Po dwóch latach okazało się, że 1) nowi władcy nie znaleźli nic do powiedzenia i proponują dziś swym obywatelom to samo, co przez 10 ostatnich lat proponowała Trzecia Republika: attendre [11]; 2) Francuzi znoszą to wszystko z rezygnacją, bez słowa protestu, bez gestu zniecierpliwienia, z rodzajem gorzkiej słodyczy. Na przygodnego obserwatora jak ja, ten ostatni fakt robi największe, omal że nie imponujące wrażenie: 40 milionów ludzi pogrążonych w cierpliwym oczekiwaniu, milczących, łagodnych i wymijających, odmawiających czytania jakiejkolwiek gazety, zachowujących niemal płynną bierność jak woda, przybierająca kształt naczynia.

Patrząc na tę postawę, trzeba sobie postawić pytanie, czy nie jest to postawa kontynentalna par excellence, postawa cywilizacji zachodniej w jej obecnej fazie, postawa, do której różnymi drogami prowadził bieg historii, polityka mocarstw, rozwój przemysłu i państwowości, wzrost zamożności, nowe warunki pracy itd. Pytanie to zadaje sobie wielu i nikomu nie robi się wesoło i przyjemnie. Coraz trudniej wyobrazić sobie Europę powojenną. Do obrazu tego wchodzi coraz więcej czynników nowych i niewiadomych.

Bolesław Miciński, Anna Micińska i Jerzy Stempowski

Przez 10 dni mieszkałem we Francji, pod Grenoble u młodego przyjaciela na wsi [12], gdzie teraz ukrywa się tzw. życie umysłowe. Stary dom z wielkimi pokojami i meblami sprzed stu lat stał na zboczu góry Saint-Eynard i z okien było widać już z bliska pionowe ściany góry, mającej z tej strony kształt głowy cukru. Różni tam przyjeżdżali i przychodzili i wszystkie ranki i wieczory spędzaliśmy na konwersacjach. Dziwnie zmalała w tłoku wypadków cała literatura i wszystkie tzw. sprawy umysłowe. Nie darmo już od 20 lat zgromadzenia literatów i profesorów były najnudniejszym miejscem na świecie. Dziś o tym wszystkim trudno nawet mówić, bo szukamy zaledwie języka dla opisania tego rodzaju zjawisk, z jakimi mamy do czynienia. Jak w czasach Renesansu, najżywszy wydaje się język muzyki, kosmiczny w swej naturze. Dlatego może muzycy jeszcze czernią papier, gdy literaci porzucili pióra. Przywiozłem z Francji trochę kompozycji w rękopisach, bo tu jest jeszcze możność ich wykonania. Na próżno natomiast szukałem rękopisu dla Słonimskiego. Chyba że sam coś dla niego napiszę. Bardzo chciałbym zobaczyć choć jeden numer tej jego „Nowej Polski”. Na kontynencie nikt sobie (na emigracji oczywiście) żadnej nowej Polski nie wyobraża. Wszyscy widzą ją w kategoriach ONR [13] i Ozonu, i trudno to sobie nawet objaśnić, że tylu ludzi liczy na jakieś pogrobowe zwycięstwo Mein Kampf i to właśnie w Polsce.

Pyta mnie Pani, czy przyjmuje zakład o powrót do kraju na Boże Narodzenie, nie wiem jednak, czy Pani sama ten zakład jeszcze podtrzymuje, bo list Pani jest z 17 VI, dziś zaś od Bożego Narodzenia dzieli nas już mniej niż pół roku, a powrót wydaje się dalszy niż przedtem [14]. Wiem tylko tyle, że system hitlerowski nie da się żadną miarą utrzymać i największe zwycięstwa nic mu nie pomogą. System ten liczący wciąż tylu czynnych, a jeszcze więcej biernych zwolenników, jest tylko objawem samobójczego obłędu kontynentu. Stąd jednak nie wynika, że my wrócimy na najbliższe czy nawet następne Boże Narodzenie. Być może kontynent wytrwa w swym szale samobójczym i zmieni się w pustynię zamieszkałą przez małpy z karabinami maszynowymi. Hitleryzm utrzymać się nie może, ale czy zginie przez powrót kontynentu do cywilizacji, czy też przez jego zagładę, tego na razie nie widać.

Bardzo się cieszę, że Pani jest zaprzyjaźniona z p. Henrykiem T. [15] Myślę, że on słusznie psychologizuje. Jak bowiem wytłumaczyć w kategoriach ekonomicznych obecny pęd Europejczyków do zniszczenia, ubóstwa i zagłady? To da się opowiedzieć tylko w terminach konwencyj społecznych lub w terminach psychopatologii. Dostałem od autora egzemplarz Roli ekonomicznej Europy S-W [16] i uważam, że jest to pierwsza ważna książka napisana na emigracji. Pisałem mu o tym, ale znam tylko jego dość dawny adres (20 Chesham Pl., S.W. 1) i nie wiem, czy mój list go doszedł. Proszę go łaskawie najserdeczniej ode mnie pozdrowić i powiedzieć, że często o nim myślę z uczuciem szczerej przyjaźni.

Takie długie listy na pewno nie podobają się cenzurze, ale tak rzadko do siebie piszemy, że może nam to wybaczy. INNOCUOS CENSURA POTEST PERMITTERE LUSUS [17], jak pisał Martialis do cesarza. Zresztą o sprawach kontynentalnych zwięźle pisać nie można, bo nie mieszczą się dobrze w naszym słowniku tradycyjnym.

Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyła zawsze szczerze oddany

Jerzy Stempowski

 

KRYSTYNA MAREK DO JERZEGO STEMPOWSKIEGO

472, Chelsea Cloisters,

Sloane Avenue,

London, S.W.3.

3 VII 43

Drogi i Kochany Panie Jerzy,

zaiste nie wiem, jak zacząć tę haniebnie spóźnioną epistołę, nad którą czuję się zgoła jak syn marnotrawny. Liczę na to, że mnie Pan mimo wszystko jeszcze nie zapomniał i nie wykreślił z grona ludzi, z którymi w ogóle warto utrzymywać stosunki. Niech mi będzie wolno powiedzieć na własną obronę, że wbrew wszelkim pozorom byłoby to nie całkiem sprawiedliwe. Myślę o Panu częściej i serdeczniej, niż można by to wnosić z rocznego milczenia. Gros naszych rozmów z p. Henrykiem [Tennenbaumem] obraca się około Pana osoby i robimy się wtedy oboje strasznie sentymentalni.

Niech Pan tego nie weźmie za chęć usprawiedliwiania się z grzechów, które w prawie karnym podpadłyby pod kategorię przestępstw z zaniechania – delicta per omissionem [18]. Naprawdę i szczerze chciałabym znowu o Panu posłyszeć, chciałabym wiedzieć, co z Panem się dzieje, jak zdrowie, jak nastrój, a najważniejsze – jak Pan znosi czasy apokaliptyczne? Co do mnie nie próbuję już nawet załatwiać tego problemu jakąkolwiek formułą czy strzępem światopoglądu. Epoka nadaje się dla karłów albo olbrzymów, jeśli chodzi o moment przetrzymania. Ponieważ niestety nie jestem ani jednym, ani drugim – przeto z całą moją przeciętnością i niezmiennie funkcjonującym instynktem samozachowawczym uciekam czasem od przerażenia na słońce, do książek z epoki przedapokaliptycznej, do problemów dnia powszedniego – i na godzinę, czy na dzień, nie wiem, nie chcę wiedzieć, nie przyjmuję do wiadomości. Z drugiej strony działa przytępienie wrażliwości, spowodowane nadmiarem wrażeń. On se débrouille, comme on peut [19]. W gruncie rzeczy człowiek się miota między przerażeniem, zdrętwieniem, poczuciem związania z nieszczęściem, krzywdą, upodleniem, śmiercią – a jakimś potwornym, zbuntowanym egoizmem, chęcią ucieczki (myślą, nigdy czynem), instynktem strusim, czy też może instynktem życia po prostu. Nie wiem, nie chciałabym wejść na równię pochyłą filozofii, że „przecież nikomu nic nie pomoże, jeśli nawet włożę włosiennicę, że przecież trzeba żyć, że właściwie tym bardziej trzeba żyć i że w efekcie wszystko wolno”. Niech Pan napisze, jak się Pan zapatruje na ten problème de conscience [20]. Chciałabym znać Pana zdanie. Tylko, na miły Bóg, niech Pan nie pomyśli, że i ja się już zdemoralizowałam emigracyjnie. Po prostu u mnie Haarspalterei [21] zaczyna się dość wcześnie.

Ot i wyrwała mi się przydługa dygresja osobista w liście, którego pierwszym i istotnym celem jest dowiedzenie się o Panu. Myślę, że okaże Pan wielkoduszność i odpisze od razu, nie stosując retorsji. Jak się teraz przedstawia modus vivendi [22]? Czy zawsze jeszcze szalet? I muzyka? Koniecznie chcę wiedzieć o Pana stanie zdrowia; przypuszczam, że Szwajcaria ma swoje dobre strony pod tym względem – nie mówiąc o tym, że niezależnie od starego, szkolnego sentymentu, stale myślę o tym kraju jak o wyspie Utopii. Gdyby tak móc choć na parę dni odwiedzić Pana w szalecie où que ça soit [23]!

De publicis [24] na razie nie piszę. Przypuszczam zresztą, że jest Pan znakomicie poinformowany. Jeżeli chodzi o atmosferę tutaj – nie do pozazdroszczenia, aczkolwiek nie jest znowu aż tak źle, jak twierdzą histerycy. Jeśli idzie o sytuację w ogóle – mój Boże, nil desperandum [25]. Jak Pan widzi, za wszelką cenę usiłuję utrzymać zmysł proporcji jako najważniejszą z cnót intelektualnych.

Ja sama nadal robię rzeczy, których realnego znaczenia i portée [26] nie umiem dobrze ocenić. Wolałabym budować baraki. W każdym razie widziałabym wieczorem, ile przybyło od rana. Wszystko byłoby znakomicie wymierne i niewątpliwe.

Czuję, że powinna bym skończyć tę gadaninę, ale nie wiem, kiedy znowu zdarzy mi się taki cichy, spokojny i „własny” wieczór i jakoś nie mogę rozstać się z tym listem do Pana. Rzecz w tym, że jestem na kilkudniowym urlopie na wsi pod Londynem. Spokój, cisza, bardzo typowa angielska countryside [27], łagodna, kojąca, rozpachniona masą kwiatów. Defektem jest brak maszyny do pisania (niestety, zmęczy to Pana bardziej niż mnie) – plusem to, że wreszcie raz w roku należy się do siebie. Londyn i nasz londyński tryb życia zabija. Mój typ roboty w szczególności się nie kończy. Tak zwane „biuro” trwa nierzadko w różnych formach do późnej nocy, zabijając wszelką privacy [28]. Wreszcie o którejś godzinie człowiek zostaje sam, z wysuszonym mózgiem i poczuciem wielkiego braku higieny umysłowej.

Mimo to, a może właśnie dlatego, staram się znaleźć chwilę czasu na „luksusowe” rozrywki. Między innymi wróciłam znowu z wielką pasją do Rilkego. Ostatnio przebijałam się przez Duino Elegien [29], przyznaję, że z pewnym trudem. Il paraît, que ça me dépasse [30] – wolałabym to czytać z Panem.

Drogi Panie Jerzy, raz jeszcze proszę o prędki list. A może przecież – ryzykuję znowu, mimo fiaska wszystkich moich dotychczasowych nadziei – zobaczymy się prędzej, niż myślimy?

Na razie wszystkie moje najlepsze myśli i życzenia Panu przesyłam

Krystyna

 

Listy przepisali i przypisami opatrzyli Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk

[1] Dauphiné, pol. Delfinat – region historyczny w południowo-wschodniej Francji, położony pomiędzy Rodanem a Alpami. Stolicą Delfinatu jest Grenoble.

[2] Tematem rozmów Francuzów była klęska armii francuskiej w walce z III Rzeszą w czerwcu 1940 roku, ustanowienie nacjonalistycznego reżymu autorytarnego z marszałkiem Petainem na czele, a następnie narzucony przez III Rzeszę podział państwa na część okupowaną i nieokupowaną ze stolicą w Vichy, zależną od Niemiec.

[3] chambertin, pommard – wysoko cenione francuskie czerwone wina z Burgundii.

[4] Tu: zaniedbane (fr.).

[5] Okrucieństwo (niem.).

[6] Ci ludzie nie wiedzą, jak żyć (wł.).

[7] Obóz Zjednoczenia Narodowego (potocznie: Ozon) – organizacja polityczna tworzona na rozkaz marszałka Rydza-Śmigłego od połowy 1936 roku. Jej powstanie ogłoszono w deklaracji ideowo-politycznej opublikowanej w lutym 1937. Organizacja miała skonsolidować naród wokół obozu rządzącego, coraz bardziej skłóconego, a także wzmocnić obronność państwa w obliczu zagrożenia agresją ościennych mocarstw. Program OZN był wyrazem sympatii grupy rządzącej z Rydzem-Śmigłym na czele dla nacjonalizmu i totalitaryzmu. Agresywna propaganda rządowa ukazywała Polskę jako państwo militarnie i gospodarczo silne, zdolne się bronić i atakować swoich wrogów zewnętrznych i wewnętrznych (mniejszości narodowe, opozycję socjalistyczną i chłopską, komunistów). Fałsz tych mocarstwowych haseł był oczywisty, ale wielu w nie wierzyło. Stempowski do nich nie należał.

[8] attentyści – zwolennicy czekania na podjęcie czynnej akcji w dogodnym strategicznie momencie. Postawa taka była zalecana poszczególnym ruchom oporu przez Wielką Brytanię i rządy emigracyjne.

[9] Nawiązanie do jerozolimskiej sadzawki Betesda. W czasach Jezusa gromadziły się tam osoby kalekie, oczekujące uzdrowienia. Wierzono, że co jakiś czas anioł zstępuje i porusza wodę, dając jej moc uzdrawiania. Uzdrowienie miało być dostępne dla każdego, kto jako pierwszy wszedł do sadzawki po tym, jak anioł poruszył wodę (Ewangelia św. Jana 5, 2–4 i nast.).

[10] Les Cagoulards (pol. Kagulardzi) – członkowie Organisation secrète d’action révolutionnaire nationale, tajnej, skrajnie prawicowej francuskiej organizacji politycznej działającej w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku. Nazwa La Cagoule (kaptur) została wprowadzona przez Charles’a Maurrasa, przywódcę Action Française, któremu konspiratorzy skojarzyli się z członkami amerykańskiego Ku Klux Klanu. Organizacja działała w sposób wojskowy. Jej głównym celem było zniszczenie III Republiki Francuskiej rządzonej przez lewicowy Front Ludowy. Kagulardzi nawoływali do działań terrorystycznych, organizowali też zabójstwa działaczy komunistycznych lub skrajnie lewicowych. W listopadzie 1937 roku policja rozbiła organizację. Podczas II wojny światowej część byłych kagulardów podjęła kolaborację z okupantami, część przystąpiła do antyhitlerowskiego ruchu oporu (resistance).

[11] Czekać (fr.).

[12] W drugiej połowie maja 1942 roku Stempowski odwiedził w Bouquéron pod Grenoble Bolesława i Halinę Micińskich oraz ich córeczkę Dunkę, Annę Micińską (1939–2001), późniejszą edytorkę i badaczkę twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza. Bolesław Miciński (1911–1943), eseista, poeta, filozof, krytyk literacki, epistolograf. Wydał m.in. tom wierszy Chleb z Gietsemane (1933) i esej Podróże do piekieł (1937). Po wojnie nakładem Instytutu Literackiego w Rzymie wyszła jego książka Portret Kanta i trzy esseje o wojnie (1947). Halina Micińska-Kenarowa (1915–1998), pedagog, memuarystka. Od roku 1947 dyrektorka Państwowego Liceum Technik Plastycznych w Zakopanem. W Grenoble przebywała również Aniela (Nela) Micińska (1908–1992), romanistka i tłumaczka, siostra Bolesława. Po latach Halina Micińska-Kenarowa w swoim wspomnieniu zatytułowanym O Jerzym Stempowskim pisała: „W maju 1942 roku pan Jerzy wybrał się do niego [i.e. Bolesława] specjalnie na dziesięć dni w odwiedziny i spotkanie to było wielkim przeżyciem dla nas wszystkich. Żywo mam w pamięci ogromny, nieużywany pokój – bibliotekę gospodarzy domu – gdzie za specjalnym ich zezwoleniem mogliśmy umieścić naszego gościa. Zajęta dzieckiem, praniem, sprzątaniem i trudną aprowizacją nie mogłam brać udziału w spacerach i niekończących się rozmowach, które wiedli obaj panowie. Miciński dał do czytania panu Jerzemu świeżo napisany Portret Kanta […]. Po kilku jednak dniach sielanka się popsuła: pan Jerzy przeziębił się w nieogrzewanym od lat, północnym pokoju i położył się do łóżka. Sądzę dziś, że po prostu odchorował wysiłek podróży i wzruszenie spotkania z nami. Któregoś południa […] stanął w drzwiach dziwnie zmieszany mój mąż i powiedział zmienionym głosem: «Coś się stało, pan Jerzy płacze… Może powiedziałem mu coś przykrego, ale opowiadałem mu tylko mojego Juliana…». Wbiegłam do ogromnego pokoju, gdzie «góra mądrości i wiedzy» leżała na tapczanie z twarzą osłoniętą obiema dłońmi […]. Uspokoił się po chwili i powiedział: «Przepraszam, nerwy mam na nitce. Poruszył mnie temat rozmowy z panem Bolkiem, bo nagle zdałem sobie sprawę, że gdyby mój ojciec nie podsunął mi pism Juliana Apostaty, kiedy miałem trzynaście lat, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej…»” (Bolesław Miciński, Jerzy Stempowski, Listy, oprac. Anna Micińska, Jarosław Klejnocki, Andrzej Stanisław Kowalczyk, wprowadzenie Halina Micińska-Kenarowa, Konstanty Régamey, LNB, Warszawa 1995, s. 21–22). W liście z 12 lipca 1942 roku Bolesław pisał do Stempowskiego: „Podobnie jak nie umiałem uwierzyć w Pana przyjazd, podobnie nie mogę uwierzyć dziś, że Pana już – od tak dawna – nie ma w Bouquéron. Jestem trochę jak Dunka, która co rano wpada do Pana pokoju i pyta z niezmiennym zdumieniem: «A gdzie jest pan Stempowski?». Odpowiadam: «Nie ma», ale nie bardzo w to wierzę. Nie umiem Panu powiedzieć, jak bardzo do Pana tęsknię»” (tamże, s. 219). Stempowski opisał swoją eskapadę do Delfinatu w napisanych po francusku Notes d’un voyage dans la Dauphiné (ogłoszone przez Jana Zielińskiego, z przedmową Wojciecha Karpińskiego w tomie Notes pour une ombre suivi de Notes d’un voyage dans la Dauphiné (Les Éditions Noir Sur Blanc, 2004). Wydawnictwo opublikowało również polski przekład pióra Jana Zielińskiego pt. Zapiski dla zjawy.

[13] Obóz Narodowo-Radykalny (ONR) – polska partia faszystowska założona przez nacjonalistów w roku 1934 i wkrótce rozwiązana przez władze; następnie działająca konspiracyjnie. ONR Falanga pod przewodnictwem Bolesława Piaseckiego zapowiadała m.in. rewolucję narodową, likwidację instytucji ustroju demokratycznego, ustanowienie dyktatury i usunięcie z Polski Żydów.

[14] W istocie wiosną i latem 1942 roku alianci nie poczynili żadnych poważnych postępów w zmaganiach z państwami osi Rzym–Berlin–Tokio. Przeciwnie sytuacja się pogorszyła. W czerwcu 1942 Niemcy odzyskali inicjatywę na froncie wschodnim, rozpoczynając ofensywę ku Wołdze i Stalingradowi z zamiarem opanowania bakijskich pól naftowych. Na początku lipca zajęli Sewastopol i Woroneż, a wkrótce Rostów nad Donem. W Afryce Północnej wojska niemieckie i włoskie okrążyły twierdzę w Tobruku i zdobyły ją. Maszerowały na wschód i w końcu czerwca przekroczyły granicę kontrolowanego przez Anglików Egiptu. Lepiej powodziło się Amerykanom na Pacyfiku w walkach z Japończykami. Przerwana została ich zwycięska passa. Na początku czerwca flota cesarska poniosła ciężkie straty w bitwie powietrzno-morskiej pod Midway. Nie było to jednak zwycięstwo na miarę przełomu.

[15] Tennenbaumem.

[16] Mowa o książce Henryka Tennenbauma Europa Środkowo-Wschodnia w gospodarstwie światowym, która ukazała się nakładem wydawnictwa M.I. Kolin w Londynie w 1942 roku.

[17] Urząd cenzora może zezwolić na nieszkodliwe żarty (Marcjalis, epigram I 4, wers 7; epigram adresowany był do cesarza Domicjana, który w ramach uzdrowienia obyczajów kazał niszczyć utwory uznane za oszczercze, a ich autorów piętnować) (łac.).

[18] Przestępstwo przez zaniechanie (łac).

[19] Radzimy sobie, jak potrafimy (fr.).

[20] Problem sumienia (fr.).

[21] Dzielenie włosa na czworo (niem.).

[22] Sposób życia (łac.).

[23] Gdziekolwiek to jest (fr.).

[24] O sprawach publicznych (łac.).

[25] Nie należy rozpaczać (łac.).

[26] Zasięg, zakres (fr.).

[27] Wieś, wiejska okolica (ang).

[28] Prywatność (ang.).

[29] Właśc. oryg. Duineser Elegien lub w przekładzie na język angielski: Duino ElegiesElegie duinejskie – jedno z najważniejszych dzieł Rainera Marii Rilkego (1875–1926), ogłoszone w 1923 roku (wyd. pol. 1930). Krystyna Marek mogła mieć jedno z dwóch wydań: Duineser Elegien. Elegies from the Castle of Duino, translated by Vita Sackville West, Hogarth Press, London 1931 lub Rainer Maria Rilke: Duino Elegies, translated by J. B. Leishman and Stephen Spender, The Hogarth Press, London 1939.

[30] Wygląda na to, że to mnie przerasta (fr.).

Na marginesie lektur Lektora (1)

Aryjczycy

W „Tygodniku Powszechnym” napisałem jako Lektor o książce Ewy Mańkowskiej Hanna i Dorota. Książka świetna, odkrywcza, chwilami wstrząsająca, mogę ją tylko raz jeszcze polecić. Tytułowe bohaterki to malarki z grupy kapistów, przyjaciółki: Hanna Rudzka-Cybisowa i Dorota Berlinerblau-Seydenmanowa. Rubryka Lektora ma 2400 znaków, muszę się streszczać. Tu jedno z odkryć, na które zabrakło już miejsca. W papierach Rudzkiej-Cybisowej zachowała się teczka z wycinkami prasowymi, a wśród nich taki oto.

Sierpień 1937, dziennikarz „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” rozmawia w Juracie z Wojciechem Kossakiem. Mistrz malowania koni narzeka na współczesną sztukę. „A co pan sądzi o uzdrowieńczej akcji Hitlera wobec sztuki niemieckiej?” (w lipcu 1937 w Monachium otwarto wystawę „Entartete Kunst”, czyli „Sztuki zdegenerowanej”, z dziełami wielu klasyków współczesności). Kossak: „Mogę tylko temu przyklasnąć, posunięcie Hitlera na tym polu ogromnie mi się podoba. Uderzenie pięści jest może zbyt brutalne, bo ostatecznie skazywać impresjonistów aż na sterylizację – to może kara zbyt duża, nie trzeba jednak zapominać, że tzw. l’art juif [sztuka żydowska] wyszedł właśnie z Berlina przed 50 laty. […] Należy bezwzględnie położyć kres cofaniu naszej sztuki aryjskiej do nieudolnych, ale za to szczerych prób i wysiłków naszych pra-praszczurów”…

A ja się zdumiewałem, czytając inną z wydanych ostatnio świetnych książek, Beaty Chomątowskiej Miasto dzieci świata (o Rabce), zacytowanym tam wściekle antysemickim felietonem Magdaleny Samozwaniec, czyli córki Wojciecha, z roku 1935. Samozwaniec przybyła do Rabki zażyć kąpieli solankowej, ale „zażydzenie” uzdrowiska nią wstrząsnęło. No bo jakże: „Żyd «klapuje» świetnie z kocimi łbami małego miasteczka, z kałużą płynącą czekoladową strugą wzdłuż drogi i z małymi śmierdzącymi sklepikami. Ale Żyd w górach, rozwalony na mchowym dywanie lasu, Żyd wśród poziomek, borówek, grzybów, to jest coś contre-nature, coś, przed czym się dusza aryjska wzdryga”.

Teraz się już nie zdumiewam – jak to było z jabłkiem i jabłonią? Mam tylko nadzieję, że w szykowanym właśnie muzeum w krakowskiej Kossakówce znajdzie się informacja, że jej gospodarze byli stuprocentowymi i świadomymi aryjczykami…

TOMASZ FIAŁKOWSKI

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek