HOME

Spod powieki (B)

Sobota, 14 września

Z eseju Tomasza Różyckiego o Adamie Zagajewskim w „Wolnej Sobocie” wyłuskuję mądry cytat o cytowaniu: „Jak pisał poeta Wallace Stevens: «Cytaty mają szczególne znaczenie ze względu na to, że notujemy wyłącznie własne słowa, niezależnie od tego, kim jest ten, kto je napisał. To ‘kim jest ten’ to sam cytujący, ale pod inną postacią, w innej epoce, w innych okolicznościach» (list do Elsie Violi Kachel z 7 stycznia 1909 r.)”.

Różycki wziął ten cytat (w przekładzie Elżbiety Jogały) z Autoportretu czytelnika Marcela Cohena, gdzie figuruje on prominentnie na samym początku książki. Cohen wykorzystał pierwodruk owego fragmentu, zacytowany z rękopisu przez Miltona J. Batesa, znów na samym początku książki: „[Q]uotations have a special interest, since one is not apt to quote what is not one’s own words, whoever may have written them. The ‘whoever’ is the quoter in another guise, in another age, under other circumstances” [1]. Biografka poety, Joan Richardson, próbowała rozjaśnić kontekst tej wypowiedzi, ale napisała tylko: „Kończąc list poprosił ją o przysłanie mu pieśni ludowej – greckiej, jak się wydaje – którą zacytowała w swoim ostatnim liście. Dodał komentarz, który ujawnia, jak bardzo był świadom roli cytatów, zapełniających strony jego notesów […]” [2].

Całość zachowanej korespondencji poety do jego żony / narzeczonej Violi Kachel ukazała się dopiero w roku 2006 [3]. Dotarłem szybko do tego listu dzięki uprzejmości amerykańskich bibliotekarek (podziękowania ślę na ręce Izabeli Barry), więc mogę zacytować kontekst „cytatu o cytowaniu”. Przed: „Przyślij mi tę ludową pieśń, która Ci się spodobała. Sam nie znam tej książki, ale mam jej fragmenty w innych wydaniach. Prawie wszystko, co greckie, jest piękne, na tym możesz polegać. A poza tym cytaty […]”. I po: „Teraz będziesz się bała cytować! Z tego, że wysłałem Ci dziś wieczorem krótki list nie trzeba wyciągać wniosku, że tak powinienem zawsze robić. Porównajmy listy do mistycznych latarni z dolnymi światłami w mrocznych ogrodach Japończyków, mających prowadzić duchy. Zobaczysz, że się do tego nadają. A kiedy się spotkamy przy drugim, w tym nowym ogrodzie, pozwól mi oddać Ci dwa pocałunki, któreś mi dzisiaj wysłała”.

Nie znamy odpowiedzi narzeczonej. Ale lubię sobie wyobrażać, że Wallace Stevens liczył na to, iż jej wybór padnie na grecką piosenkę ludową, znaną pod tytułem Wszystkie dobre rzeczy są trzy: „Twój pierwszy pocałunek o mało nie wtrącił mnie do grobu, / Twój drugi pocałunek przywrócił mnie do życia, / Ale jeśli dasz mi trzeci pocałunek, nie będę żałował nawet śmierci” [4].

*

Muzeum a sacrum. Jack Lohmann, syn rodziców przybyłych do Anglii z Polski, b. dyrektor Museum of London, wspomina w „PlusieMinusie”: „Kiedyś, dawno temu, zauważyłem na ekspozycji w warszawskim Muzeum Narodowym tabot z Etiopii, czyli replikę Arki z dziesięcioma przykazaniami. Kiedy powiedziałem, że nie wolno go pokazywać, bo tylko księża mogą na niego patrzeć, został od razu zdjęty z ekspozycji”. Pytanie tylko, czy od tego czasu tkwi w jakiejś skrzyni w czeluściach magazynów, czy został może zwrócony prawosławnemu kościołowi Etiopii w celach liturgicznych?

Środa, 18 września

Dziś w Warszawie, Maria ma lunch z Anne Appelbaum z okazji polskiego wydania jej książki o współczesnych dyktatorach (agencja Graal załatwiała kwestie praw autorskich). AA właśnie przyjechała do Warszawy z Kijowa; jest wyraźnie zaskoczona, że na ulicach w ogóle nie czuje się atmosfery zagrożenia wojennego, już nie mówiąc o panice. To chyba dobrze?

A ja korzystam z okazji i wyprawiam się do BUW-u; wracam usatysfakcjonowany.

Sobota, 21 września

Przyjemny dzień milanowski z Godzicami. Najpierw wystawa z okazji stulecia miejscowych zakładów jedwabniczych (podobały mi się akwarele Beaty Nehring, córki i siostrzenicy założycieli fabryki, rodzeństwa Witaczków), potem w willi „Ewusin” bałkański gjuwecz i świeżo upieczony jabłecznik, wreszcie na skwerze przy ulicy Warszawskiej recital Joanny Dark, która śpiewała piosenki z tekstami Osieckiej, Przybory i Marka Dutkiewicza przy akompaniamencie niezłego combo jazzowego. Bonus: przelatujące raz po raz nad zaimprowizowaną estradą stada kawek i pojedyncze wrony. Przypominały mi oglądaną przed wyjściem z domu okładkę Ignacego Witza do Ziarna gorczycznego Ewy Szelburg-Zarembiny z roku 1947.

Niedziela, 22 września

„New York Times” informuje o zamiarze utworzenia na terenie Tirany nowego państewka, najmniejszego na świecie. Premier Albanii Edi Rama oznajmił, że w celu promowania idei tolerancji religijnej zamierza nadać suwerenność siedzibie bractwa bektaszytów w tym mieście. Suwerenne Państwo Zakonu Bektaszytów, o powierzchni 11 hektarów, ma mieć własną administrację, paszporty i granice. Bektaszyci są sufitami; większość muzułmanów ma ich za mistyków, a nawet heretyków. Nie przestrzegają szariatu. Ich duchowy przywódca, Baba Mondi, powiada: „Bóg niczego nie zabrania – po to dał nam rozum”. I zapowiada, że wszystkie decyzje będzie podejmował, kierując się miłością i dobrotliwością. Powodzenia.

Bektaszyci powstali w XIII wieku i dochowali się w ciągu stuleci wielu wybitnych poetów wśród kleru i laików. O roli poezji w szerzeniu mistycznych idei bektaszyzmu pisze Baba Rexheb w trzeciej części książki, która ukazała się po angielsku pt. Islamic Mysticism and the Bekhtashi Path (Chicago, Babagân Books, 2016). Podkreśla on, że wiersze te, stosunkowo proste, oparte na licznych powtórzeniach, miały szansę dotrzeć do szerokich kręgów wyznawców dzięki swej „melodyjnej słodyczy”.

*

W „NZZ am Sonntag” ilustrowany reportaż z pewnej nienazwanej wioski w kantonie zuryskim, gdzie w podziemnym magazynie w temperaturze minus 1960 C spoczywa jeden mózg i kilka ciał osób, które wybrały ten sposób dalszego bytowania w nadziei na to, że rozwój nauki pozwoli na przedłużenie ich ziemskiej egzystencji. Miejsce wybrano starannie, jako „wolne od ryzyka trzęsienia ziemi bądź powodzi, stabilne politycznie, nieodległe od lotniska”.

Dr Emil Kendziorra, założyciel firmy Tomorrow Bio, pracował jako onkolog, ale, rozczarowany zbyt powolnym postępem medycyny w tej dziedzinie, zajął się badaniami nad długowiecznością. W końcu zabrał się za stronę praktyczną. Sam wyznaje: „Nie jestem pewien, że to będzie funkcjonować! Ale gdybym miał jutro umierać na raka, wolę się poddać kriokonserwacji, niż kremacji”.

Tomorrow Bio liczy obecnie prawie siedmiuset (jeszcze żywych) klientów, którzy też nie są absolutnie pewni skuteczności kriokonserwacji i stawiają sobie rozmaite pytania, na przykład: „Co się stanie, jeśli mój praprapraprawnuk będzie nagle starszy ode mnie? Co z odziedziczonym po mnie majątkiem, kiedy znów się obudzę? Czy państwo uzna, że jestem Christianem Tschidererem? I wreszcie: Czy będę w ogóle wiedział, że już kiedyś żyłem? A jeśli nie, to czy będę tym samym człowiekiem?”.

Klienci Tomorrow Bio otrzymują małe pudełka, w których przechowane będą, zgodnie z ich dyspozycją, drobne przedmioty, jak zdjęcia najbliższych czy ostatni iPhone. Tschiderer prosi, żeby mu tam włożyć także jeden z jego ulubionych szwajcarskich zegarków. Na wieczne tykanie.

Czwartek, 26 września

Nasz listonosz (skądinąd znany fan AC/DC) jest na dłuższym zwolnieniu lekarskim. Niby ktoś go zastępuje, ale w skrzynce na listy zamieszkał pająk.

*

Dziś (pogodowo) pierwszy dzień jesieni: niebo, na którym wczoraj królowały obłoki jak z obrazów Magritte’a, ponure i szare. Pojechaliśmy do Podkowy. Wróciwszy, znalazłem na ścieżce w ogrodzie przerzucony przez kuriera nad furtką pakiet. W środku: Załamanie pogody, pięknie przez PIW wydane (okładka Piotra Kieżuna ze staroświeckim zegarem z miniaturowym portretem mężczyzny w stroju holenderskim) wiersze Anny Janko z całego półwiecza, od roku 1973. Ciekawie pomyślany układ: tom zawiera utwory z kolejno wydawanych tomików, w oryginalnej kolejności, ale podzielone na grupy (Wiersze przedwczesne, Wiersze dwudziestoletnie, Wiek męski…, Wiersze na koniec świata, Wiersze z miłości) i uzupełnione o teksty poetyckie, wyjęte z książek prozatorskich Janko oraz o drukowane niedawno w „Odrze” przejmujące utwory (Wiersze, których nie chciałam napisać), odnoszące się do umierania i śmierci męża, poety Macieja Cisło.

Spod powieki patrząc, wiele w tych wierszach, zwłaszcza wczesnych (czy, jak dziś chce autorka, „przedwczesnych”) oczu, tęczówek, spojrzeń w lustra i w szyby. W wierszu Koniec „skrzepy powiek / uciskają przecięte źrenice”, w innym (Ślepa) „Ślepa uczy się / spuszczać wstydliwie oczy / zbiera je rozedrgane pod powiekami”. W późniejszym wierszu Pożegnanie w Galerii Fricka, napisanym bodaj przed Panią i jej służącą Vermeera (o której pisałem w tym dzienniku 29 kwietnia 2023 roku): „złotosukienna szeptała wiersz Rilkego / w oparach tej brunatnej sauny / wśród oczu strzykających wciąż / jedną zabalsamowaną iskrą”. Nawiasem mówiąc, wiersz ten, dedykowany „A. Z.”, warto czytać razem z esejem Zagajewskiego Flamenco z tomu Solidarność i samotność i z jego wierszem Bezdomny Nowy Jork [5].

A później jest jeszcze wiersz Ciągle chodzi o życie (II) („– ja! – spojrzenie bez cienia powieki / wysłane znikąd do twojego oka”). I Zrośnięte nogi syreny („kolejny wieczór sypie się na głowę / na twarz malowaną na zmrużone oko / to oko cedzi wiadomy krajobraz / i mamle go złą powieką”). W wierszu Sonet tęsknota „wbija paznokcie w oczy”. Są dwa wiersze zatytułowane Oczy. Jest Miłość jak świetlisty cudzoziemiec z frazą „Czysty w księżycu niesie ścinki białe”. I są dwa wiersze (Po pieśni i Wieczność jest jak pora roku) z tym samym zakończeniem, a w nim frazą „W mydlinach światła oko wchodzi w oko”. Gdzie indziej czytamy groźne wyznanie: „Widziałam źrenicę nicości i ona widziała mnie” (Biała koszula). Z kolei w Zmianie panuje zimno: „Moja łza twardnieje pod twoją powieką”. Cieplej w długiej frazie wiersza Świt wypija światło z lamp: „Jeśli za zamkniętym powiekami jeszcze raz zamknąć oczy nawet kamienie ożyją”. W erotyku Po miłości szczęśliwej: „Całując miałeś oczy całkiem przezroczyste […]”. „Kobiece piersi” z wiersza pod takim tytułem są porównane do oczu, jak one „patrzą”, „[z]ezują czasem rozbieżnie”, „popatrują niżej”, „[m]rużą się, nużą się łatwo”, jak oczy. Zamykam ten przegląd wierszem Rzęsa:

 

Znalazłam twoją rzęsę

pomiędzy kartkami książki

którą czytałeś dziesięć lat temu

w tej samej chwili poczułam

jak twoje spojrzenie przenika mnie do dna

tam gdzie zastygły niegdyś

jak ofiary katastrofy

Tęsknota i czułość

*

Ładne wystąpienie Meryl Streep w nowojorskiej siedzibie ONZ. Sytuację kobiet w Afganistanie porównała do sytuacji trzech zwierząt: kocicy, która może w Kabulu siedzieć na ganku i wygrzewać się w słońcu, a potem pogonić wiewiórkę do parku; wiewiórki, która może przebywać w parku; ptaka, który może swobodnie śpiewać, podczas gdy wszystkiego tego talibowie zabraniają afgańskim kobietom. Rzecznik talibów odparł oburzony, że oni nigdy nie porównaliby kobiety do kota.

*

Matejkowski Stańczyk trafił na okładkę najnowszej płyty Lady Gagi, Harlequin. Z tej okazji Muzeum Narodowe w Warszawie opublikowało wczoraj zabawny komunikat:

SZOK: MYŚLELIŚMY, ŻE JEDZIE DO LUWRU, A TYMCZASEM POJAWIŁ SIĘ NA PŁYCIE LADY GAGI

Nasz ukochany „Stańczyk” wkrótce opuści gmach Muzeum i wyruszy w podróż do Paryża, gdzie będzie eksponowany na wystawie „Figures of the fool” w Luwrze. Czujni fani Jana Matejki zauważyli, że gwiazda muzealnych zbiorów pojawiła się na okładce płyty „Harlequin” niejakiej Lady Gagi. Album towarzyszy zbliżającej się premierze filmu Joker: „Folie à Deux”. My oczywiście wiemy, że Joker jest tylko jeden!

Nie jest to zresztą debiut Stańczyka w popkulturze – przypomnijmy, że wystąpił również w serialu „Co robimy w ukryciu” jako przewodniczący Wampirzej Rady, Paduk Obłąkany. „Stańczyk” powróci do nas w lutym. Tymczasem zapraszamy od piątku na wystawę „Józef Chełmoński”!

Piątek, 27 września

Przez ostatnie parę dni, na przemian z pracą nad grantem i z pisaniem dzisiejszej laudacji, czytałem z zapartym tchem sześćsetstronicową książkę historyka Andrzeja Brzezieckiego Zmierzyć arszynem. Marek Karp i Ośrodek Studiów Wschodnich. Zbierając sumiennie materiały autor zwrócił się i do mnie, ale mogłem mu tylko odpowiedzieć, że o Marku wiele nie mam do powiedzenia prócz pozytywnej aury, jaką roztaczał, i serdeczności, z jaką się do mnie na zebraniach pisma „Res Publica” odnosił. Że pamiętam jego miękki głos, taki właśnie jak nazwisko odmieniane z „i”. Potem w 1991 wyjechałem do Szwajcarii i już go chyba nie widziałem, z bólem przyjąłem wiadomość o tragicznym zderzeniu z jakąś ciężarówką na białoruskich numerach.

Marek Karp był zagadką i zagadką było jego „dziecko”, dzieło jego życia: OSW, państwowa i państwowotwórcza instytucja działająca niezależnie i jakby na prywatnych zasadach; ośrodek analityczny, który służył (i służy nadal) różnym organom władzy w Polsce, ale też w szerokim świecie (jego wnikliwe opracowania były wykorzystywane w różnych momentach najnowszej historii i przez NATO i przez amerykańską administrację), a który funkcjonował, przynajmniej w pierwszym, heroicznym okresie, jak samodzielny okręt, żeglujący po wschodnich terenach, po wodach, na które mało kto się zapuszczał. Termin „biały wywiad” jest tu zbyt blady, OSW to była barwna przygoda, której patronowali profesor Swianiewicz (przed wojną filar podobnej placówki w Wilnie), Lawrence of Arabia i Ksawery Pruszyński. Wszyscy trzej często pojawiają się na kartach książki Brzezieckiego (choć w przypadku Pruszyńskiego nie została wspomniana nasuwająca się, zastanawiająca, paralela tajemniczej śmierci wskutek zderzenia z ciężarówką).

Dobrą próbką stylu autora jest fragment o windzie w siedzibie OSW przy ul. Koszykowej 6a:

„Choć jej kabina została wymieniona, na co Ośrodek się złożył z innymi lokatorami, to cały mechanizm pozostał stary i winda jeździła dalej niespiesznie, zyskując miano najwolniejszej windy w Warszawie, ale też dając analitykom czas do pogłębionej refleksji nad całym obszarem poradzieckim i przyległościami” [6].

W trakcie lektury, pewnej północy, natrafiłem na fragment, odnoszący się do roli, jaką w swoim czasie odgrywała „Res Publica”. Marcinowi Królowi już go posłać nie mogę, ale z przyjemnością posłałem szefowi działu kulturalnego pisma, który odpisał natychmiast: „Those were the days (yes they were)” i, podejrzewam, z emocji nie mógł spać do rana.

Andrzej Brzeziecki nie rozwiązuje do końca zagadki życia i śmierci Marka Karpia ani fenomenu Ośrodka Studiów Wschodnich. Ale daje kapitalny, psychotechniczny opis mechanizmu funkcjonowania nieprzeciętnej osobowości, jaką Karp niewątpliwie był, w warunkach radykalnych przemian ustrojowych Polski lat dziewięćdziesiątych. Chapeau bas.

*

W drodze do Warszawy zwracam uwagę na oryginalną nazwę apteki w Raszynie: „Da Signum”. To część łacińskiej formuły farmakologicznej: „misce, da signum”, czyli „wymieszaj i oznacz”.  W literaturze polskiej wykorzystał ją dziewiętnastowieczny pisarz Ludwik Pietrusiński, wychowany we Lwowie, a studiujący w Wiedniu, w swoich Podróżach, przejażdżkach i przechadzkach po Europie. W trzecim tomie opisuje on żart, na jaki pozwolił sobie pewien polski medyk, kiedy w wiedeńskiej restauracji przy Plankengasse galicyjska młodzież świętowała Wigilię i ubolewała, gdy w karcie nie znaleziono kutii. Zawołał kelnera, zażądał pióra i atramentu i sporządził receptę:

 

Recipe tritici vulgaris…

Papaveri…

Melis…

Misce, da signum: zum bewussten Gebrauch [7].

 

Posłuszny aptekarz utarł ziarna pszenicy z makiem i z miodem i opatrzył słój kutii etykietą „Stosować z umiarem”. Polska Wigilia była uratowana.

Wolę tę anegdotę niż sposób, w jaki pewien niemiecki aptekarz objaśniał ciekawskiemu pacjentowi, co znaczy na jego recepcie skrót M. D. S. (oczywiście od Misce, da signum): „Musst Doch Sterben”, czyli „Jednak musisz umrzeć”.

*

W Pałacu Rzeczypospolitej oglądamy (na ile się da) wystawę na temat Miłosza. Ktoś powiedział, że jest to doznanie, jak lektura subtelnego eseju. Z pewnością, gdyby nie warunki lektury. Wszystkie te świetnie dobrane eksponaty, niekiedy fascynujące (jak przestrzelony odłamkiem egzemplarz Trzech zim, znaleziony w ruinach warszawskiej kamienicy, w której mieszkał Miłosz), znajdują się na wysokości kolan zwiedzających. Rozmawiam o tym potem przez chwilę z dyrektorem Biblioteki, który tłumaczy, że to międzynarodowe standardy umożliwiania dostępu dzieciom w wózkach i osobom niepełnosprawnym na wózkach inwalidzkich. Pytanie, jaki jest stosunek liczbowy tych dwóch grup do całości zwiedzających (pomijam już kwestię, co dziecko w wózku wyniesie z takiej wystawy). Niewygodnie o tym pisać, bo podniosą się głosy, że chcę wykluczać. Nie chcę nikogo wykluczać, wskazuję tylko na proporcje. Chodząc po tej wystawie – sam czułem się wykluczony. Mam nadzieję, że muzealnicy znajdą jakiś inny sposób na udostępnianie wystaw wszystkim bez konieczności przemieszczania się w karykaturalnej pozycji dziobiących żabę bocianów. Może chociaż podwójne podpisy, jedne nisko, drugie wyżej?

Z całego mnóstwa perełek, pokazanych na wystawie, chciałem tu wkleić dwa późne utwory Miłosza. Pierwszy miał się nazywać Późna starość, bądź Starość; brzmi jednak znajomo, w domu sprawdzam i widzę, że przecież ukazał się jako Wiek nowy [8]. Przypomina późne wiersze Staffa, ale wprowadza rekwizyt pół wieku późniejszy: komputer („Wspomagają mnie powiększone litery komputera, / Którego doczekałem, co już jest zaletą”).

Wklejam zatem tylko bodaj ostatni tekst, napisany drżącą ręką Miłosza, jakby w przeczuciu (?) piekła: „siedzieliśmy / po uszy / w palącej się / smole / wywieszając ozory / spragnione / choć kropli wody”. Mocny akcent.

*

Wręczenie nagrody Kościelskich zgromadziło ponad sto osób. Był ambasador Szwajcarii, prezes Fundacji Kościelskich, burmistrz Miłosławia z liczną delegacją (łącznie z księdzem). Gwiazdą wieczoru była laureatka, przesympatyczna Aleksandra Tarnowska, zawsze uśmiechnięta, pogodna i bezpretensjonalna. Druk laudacji zaproponował mi redaktor naczelny „Wyspy”, Piotr Dobrołęcki. Jej tytuł: Głos w niebo.

Niedziela, 29 września

Próbowaliśmy obejrzeć Wieczór kawalerski, wiedząc, że to marny film, nastawialiśmy się na mimowolną parodię Tarantino, ale nic nie pomogło, po 20 minutach trzeba było szukać czegoś innego. I nagle niespodzianka: polski film, całkiem dobry, wielowarstwowy i wcale nie jednoznaczny: Doppelgänger. Sobowtór Jana Holoubka. Podobałby się Marii Janion jako spełnienie jednego z fantazmatów romantycznego paradygmatu w schyłkowym okresie przed zmianą systemu.

Poniedziałek, 30 września

Nie, nie jest to bynajmniej bohater mojej bajki, obecny premier Izraela, ale podobało mi się jego dzisiejsze przemówienie, skierowane nie tyle do obywateli państwa irańskiego, co do Persów. Nie mam pojęcia, na ile realistyczna jest zapowiedź rychłego kresu obecnego reżimu w Teheranie, ale przyjemnie było posłuchać takich zdań, jak: „Z każdą upływającą chwilą reżim prowadzi was, szlachetny narodzie perski, coraz bliżej ku przepaści”; „Kiedy Iran będzie w końcu wolny, a ta chwila nadejdzie dużo szybciej, niż wielu ludzi przypuszcza, wszystko się zmieni. Nasze oba starożytne narody, naród żydowski i naród perski, nareszcie zawrą pokój”. Czekałem jeszcze na przypomnienie tego, że w starożytności tzw. niewola babilońska Żydów zakończyła się, kiedy król perski Cyrus wkroczył do Babilonu, a następnie pozwolił im wrócić do Jerozolimy i odbudować świątynię.

*

Karol, mój młodszy syn, w wieku lat czterdziestu dojrzał do przeczytania mojej ulubionej powieści (Malte Rilkego). Czyta po niemiecku i w tym języku przysłał mi swój komentarz.

„Ja, co tak często szukam sensu życia, mojego życia, i zawsze mam przeczucie, że jest tu, całkiem blisko, a jednak nie do znalezienia, czytam prozę Rilkego i myślę sobie: on tam właśnie jest, ten sens życia! Mojego życia! Czytać tę prozę, wchłaniać to dzieło w moją duszę. Kto wie, czy w ogóle ktoś jeszcze tę książkę czyta? Czy świat nie staje się lepszy, kiedy ktoś czyta tę książkę? Myślę, że tak. Ale świat nie musi się od tego stać lepszy. Wystarczy, jeśli w ten sposób poszerzy się odrobinę moja dusza” [9].

*

Skończyłem kolejny odcinek Chronometru dla „Załącznika Kulturoznawczego”, tym razem poświęcony mało znanej a ciekawej powieści Marii Tyszkiewiczówny z roku 1902, zatytułowanej Spójnik i zawierającej (obok motywów zegarowych) interesujący opis pierwszego w Wilnie fonografu.

Wtorek, 1 października

Pisałem już kiedyś w tym dzienniku o zielnikach Róży Luksemburg. Podnosi ten temat Weronika Kostyrko w artykule w „Wyborczej”, który ma być wizytówką jej zapowiadanej na listopad biografii polskiej rewolucjonistki. Okazuje się, że przechowywane w warszawskim archiwum zielniki były przeszukiwane przez dyrektora berlińskiego Instytutu Medycyny Sądowej w poszukiwaniu włosa Róży Luksemburg, który pozwoliłby na ewentualną identyfikację zwłok topielicy, odnalezionych w piwnicach berlińskiej kliniki (grób Róży jest pusty). Włosa nie znaleziono. Równie zagmatwana jest sprawa początków – domu, w Zamościu, w którym urodziła się przyszła działaczka. Przez pół wieku tablica, informująca o tym fakcie, wisiała na kamienicy przy Szerokiej 37, skuto ją „w nocy z 12 na 13 marca 2018 roku na polecenie ówczesnego wojewody lubelskiego Przemysława Czarnka”. Ale z ksiąg wieczystych wynika, że naprawdę Róża Luksemburg urodziła się w skromniejszej kamienicy pod murami miasta, przy Ogrodowej 45 (dziś Kościuszki 7a). Ogrodowa – dobra nazwa dla miłośniczki kwiatów i ptaków.

*

A na pole koło naszego stawu zawędrował łoś…

Środa, 2 października

Pracowałem dziś trochę w BUWie. A przedtem, na skwerze przy Dobrej, oryginalne graffiti.

Uliczna cenzura zamazała słowo RELIGIA. Ciekawe: w pewnych warunkach staje się ono bardziej drażniące od nazw narkotyków?

Czwartek, 3 października

Dziś wielki dzień: po 26 latach starań (od wybudowania domu w Opypach) Marii udało się wreszcie sfinalizować sprawę przyłączenia do sieci gazowej. Tylko dziś wymagało to zgrania dwóch ekip (jednej, która odłączyła butlę i przyłączyła nową instalację do budynku i drugiej, która uruchomiła licznik) i dwóch indywidualnych gazowników (jednego, który wymienił dysze w piecu, drugiego, który zrobił to samo w kuchence), ale wszystko udało się zsynchronizować i przerwa w użytkowaniu gazu była praktycznie niezauważalna. Ledwie zdążyliśmy między ekipami a instalatorami podjechać do podkowiańskiej „Werandy” na placki ziemniaczane z łososiem.

Piątek, 4 października

W „Wyborczej” kuriozalny artykuł o jednym z tegorocznych finalistów NIKE. Pomijam już naciągane porównania do Witkacego – ale jak można bez komentarza, wręcz w aprobatywnym tonie, opisywać proceder owego literata, polegający na wyprzedawaniu od lat skandalizujących fragmentów autobiografii w zamkniętych grupach w serwisach społecznościowych, żeby w ten sposób uniknąć procesów o zniesławienie, jakie groziłyby w przypadku druku tych tekstów? Żenujące.

Niedziela, 6 października

W radiowej Dwójce dynamiczna audycja Małgorzaty Szymankiewicz, nagrana w dużej mierze na uroczystości wręczenia tegorocznej nagrody Kościelskich [10].

W fabule nagrodzonej powieści pewną rolę odgrywa figura św. Jana Nepomucena we wsi Tuklęcz. Tegoroczna powódź zwróciła uwagę na osobę tego czeskiego świętego, który zginął, nie chcąc zdradzić władcy tajemnicy spowiedzi. Jest on bardzo popularny na Dolnym Śląsku, gdzie często zdobi (i chroni) mosty. Obecna powódź oszczędziła figury w Kłodzku (koniec XIV wieku) i w Bardzie Śląskim (most szesnastowieczny), ale w Lądku Zdroju (most z roku 1565) święty spłynął z nurtem żywiołu [11].

*

W warszawskim Muzeum Narodowym duża wystawa Józefa Chełmońskiego. Wiele obrazów dobrze znanych, na swój sposób opatrzonych. Ale chyba równie wiele rzadziej pokazywanych i reprodukowanych. Prześliczne maleńkie pejzaże, trochę przypominające Stanisławskiego. Cudne pejzaże wodne, malutkie i większe (Stóg na Pińszczyźnie). I znakomite studia najpiękniejszego zwierzęcia, jakim jest koń. Konie ustawione w pary i trójki, jak portrety seryjne. Ozdobione fantazyjnymi uprzężami. Konie uchwycone w grymasie, jak ta para, odsłaniająca obolałe, zapienione dziąsła, którą chciałoby się wysłać do końskiego dentysty. A przede wszystkim konie pochwycone w pędzie, zatrzymane w migawkowym ujęciu, kiedy nie tyle boimy się, że nas za chwilę stratują, co lękamy się o malarza, jak sobie poradzi, jak zdąży zwinąć sztalugi i uskoczyć przed opętanym żywiołem. To jest tak, jakby Szał uniesień Podkowińskiego ujęty był nie z boku, tylko od frontu. Skądinąd Powrót z balu (Sanna) Chełmońskiego z roku 1879 może być odbierany jako zapowiedź o 15 lat późniejszego obrazu Podkowińskiego.

Gdybym miał szukać sygnatury artysty, plastycznego znaku, który potwierdza jego mistrzostwo, wskazałbym właśnie na zatrzymane w locie zwierzęta: nie tylko konie, często ptaki, jak kurka wodna, głuszec, słonka czy skowronek, a czasem niepokojąca para: pies myśliwski rozbryzgujący wodę i spadający w nią ptak. Jest taki motyw w historii sztuki od czasów renesansu, podejmowany dość rzadko przez malarzy i rzeźbiarzy, bo wymagający niezwykłej biegłości technicznej i siły wyobraźni: skok Marka Kurcjusza w otchłań. Chełmoński w wielu swych obrazach przedstawia takich herosów, ale najczęściej nie w postaci jeźdźca na koniu, tylko samego zwierzęcia: konia, psa, ptaka. Jakby chciał nam pokazać: to potrafię. Zatrzymać pęd.

A warszawska wystawa kończy się salą, w której zebrano obrazy, głównie z późniejszego okresu, pokazujące duchową stronę natury, jej aspekt mistyczny. To dobre zwieńczenie imponującego popisu technicznej wirtuozerii.

*

Wieczorem finał NIKE. Kibicuję Marzannie Kielar, której Wilki są nowym rozdziałem w jej bardzo wyrównanej, trzymającej wyśrubowany poziom poezji: otwarciem na głos krzywdy, zaklęty w ziemi, roślinach i ludzkiej pamięci.

Z finalistką. Fot. Maria Strarz-Zielińska

Zwyciężyła Urszula Kozioł, za tom Raptularz.

Po wręczeniu nagrody posadzono sędziwą poetkę na tzw. ściance, zadając pytania, których nie słuchała. Powstał osobliwy monolog, w którym strzępy wspomnień mieszały się chyba ze snami, a może przeczuciami. Wyjmuję z niego jeden fragmencik, o sztuce pisania: „My, poeci, znamy ten sposób, że ktoś zamienia nas w kopistę; nam się wydaje, że ktoś mi dyktuje, słowo po słowie…”.

Wtorek, 8 października

W „The New York Review of Books” (z datą 17 października) artykuł, omawiający wystawę w badeńsko-wirtemberskim muzeum archeologicznym w Konstancji, prezentującą dorobek kulturalny istniejącego od 1300 lat opactwa na wyspie Reichenau. Ponieważ jednak wystawa trwa tylko do 20 października, a ten odcinek dziennika ma się ukazać w sieci zaledwie dzień wcześniej, poprzestanę na zacytowaniu pierwszego zdania tekstu: „Reichenau jest wyspą mniejszą od Manhattanu”. Nie wpadłbym, przyznaję, na taki początek, na taki sposób oswojenia 1300 lat historii i wiary dla czytelników w kraju, który dopiero za dwa lata będzie obchodził ćwierć tysiąclecia niepodległości. Skoro czas jest w tym wypadku nieporównywalny, pozostaje porównywanie przestrzeni.

Środa, 9 października

Dzień pełen emocji. Wymyśliłem dwa tematy i robocze tytuły referatów: Zwischen Prag und Paris. Rilke in Breslau na przyszłoroczną wrześniową konferencję Rilke-Gesellschaft w Pradze i Góry i rzeki. Stempowski a europejski dział wód, albo może: Rzeki oraz granie łańcuchów górskich u Jerzego Stempowskiego – jako granice do przekraczania na również przyszłoroczne październikowe seminarium w Krakowie.

Czwartek, 10 października

W piśmie „Antiquity” artykuł zespołu uczonych różnych specjalności, pracujących pod kierunkiem Gina Caspariego z berneńskiego Instytutu Nauk Archeologicznych, na temat kurhanu scytyjskiego na terenie autonomicznej republiki Tuwy w południowej części Syberii (na pograniczu z Mongolią).

Sięgnąłem po ten artykuł z kilku powodów – dla Herodota, który sugestywne opisał zwyczaje funeralne Scytów, osobliwą paradę wypchanych koni i „widmowych” jeźdźców; ze względu na realia słynnego Rapsodu Norwida („Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz”; „Włócznią twego rumaka zeprzem, jak starą ostrogą…”); dalej: myśląc o przewijającym się przez polską literaturę (choćby u Zygmunta Haupta) motyw scytyjskiej księżniczki z kurhanu w Ryżanówce; wreszcie przez pamięć genialnego fizyka Richarda Feynmana, który jako dziecko fascynował się trójkątnymi i rombowymi znaczkami państwa Tuwa z motywem jeźdźców i jako dorosły stał się propagatorem kultury tuwańskiej w świecie.

Obecnie zbadano dokładnie kurhan Tunnug 1 z IX wieku p.n.e. i znaleziono w nim, oprócz szczątków władcy, pozostałości co najmniej jednego jeszcze ciała (zapewne zabitej ku jego czci małżonki) oraz resztki 18 szkieletów końskich. Ta liczba nie zaskoczyła uczonych – w kurhanie Arżan 1 znaleziono już wcześniej szczątki co najmniej 160 złożonych w ofierze koni, w większości dziesięcioletnich i starszych. Wśród wydobytych obecnie ozdób z brązu jest motyw głowy ptaka drapieżnego („Rwie się sokół”…), znany też z późniejszych znalezisk. Konkluzja: zbadanie kurhanu Tunnug 1 przesuwa ku początkom pierwszego tysiąclecia p.n.e. istnienie scytyjskich zwyczajów pogrzebowych i pokazuje rozmaite powiązania kultury „panstepowej”, zgodne z geograficznie rozproszonymi świadectwami pisanymi i z ustaleniami archeologicznymi.

Poniedziałek, 14 października

The Ballad of Emmett Till Dylana (której melodia dziwnie przypomina House of the Rising Sun) opowiada o chłopcu z Chicago, który przyjechał na Południe i stał się tam ofiarą linczu. Dylan śpiewa, że nie może znieść w gazecie widoku zdjęcia, na którym dwaj bracia, oskarżeni o lincz, wychodzą uśmiechnięci z budynku sądu, uwolnieni przez ławę przysięgłych, na której zasiadali współuczestnicy tej zbrodni.

Wright Thompson zbadał dokładnie tamten lincz z roku 1955 i opisał w książce The Barn: The Secret History of a Murder in Mississippi, która się właśnie ukazała. A w październikowym numerze „The Atlantic” w krótkim eseju opisuje wizytę w archiwum, która dobrze świadczy o zakresie jego projektu. Pisze mianowicie, jak poleciał do Sewilli, żeby tam obejrzeć pewną starą mapę. Dlaczego? O delcie Mississippi napisano wiele książek i Thompson jest przekonany, że je wszystkie przeczytał. Wydawało mu się jednak, że widzi odgrywające swe role marionetki, ale nie dostrzega poruszających je sznurków. Zaczął zatem kolekcjonować mapy – chciał zbadać stosunki własności, przepływ pieniędzy, zmiany układu sił. I wreszcie dojrzał do obejrzenia pierwszej mapy tych terenów, pochodzącej z roku 1544. Wyobrażał sobie, czego dozna, oglądając tę mapę, „z białymi plamami, niczym głośne wezwania do handlu i do broni, skierowane do ludzi i sił, które rzucą się na tereny, jakie w przyszłości zostaną nazwane Mississippi”. Zobaczył prostokątną kartkę, szeroką na dwa długopisy, wysoką na półtora. Z rysunkiem, którego atrament ma dziś kolor miedziany. Dolną część kartki wypełnia pusta przestrzeń Zatoki Meksykańskiej. Po prawej Floryda, przy jej zachodnim wybrzeżu trzy małe kółka podpisane: Tortugas. Dalej na zachód zatoka, dwie rzeki, znów zatoka. Dalej jeszcze kilka rzek, o których autor mapy zapewne słyszał, ale które chyba nigdy nie istniały. Wreszcie dziewiąta rzeka, opisana jako Río del Espíritu Santo, co do której większość badaczy jest zgodna, że lokalne plemiona nazywały ją Mississippi. „Cała przyszłość tkwi tam, na tej karcie, jeszcze nie napisana, ale już przesądzona”.

Tę przyszłość Thompson starał się opisać w książce. Tu opisuje, co miał w Sewilli przed oczyma: „Mapę starannie naprawiono w miejscu środkowego złożenia. Została wodnista plama na Zatoce i plama atramentowa w Luizjanie. Ta mapa, z delikatnymi miedzianymi liniami, jest po prostu piękna”.

I niech tak zostanie. A jeśli komuś za daleko jechać do Sewilli, mapę można obejrzeć na portalu hiszpańskich archiwów PARES.

https://pares.mcu.es/ParesBusquedas20/catalogo/show/20807

*

Wielki smutek, wręcz wściekłość, a przede wszystkim żal, to moja reakcja na doniesienia prasowe o skandalu, a nawet kilku, wokół Muzeum Polskiego w Rapperswilu, hotelu „Schwanen” i Instytutu Pileckiego.

Wtorek, 15 października

W „NZZ” reportaż o Zurychu jako mieście cudzoziemców, którzy żyją tu przeważnie wśród swoich, wśród rodaków. Już w tytule pojawia się „Anna z Polski” i cytat z jej wypowiedzi: „Żyje się w bańce mydlanej. Czasem bywa to niepokojące”.

Trochę statystyki: co trzeci człowiek w wieku 26-35 lat jest cudzoziemskim pracownikiem kontraktowym. W ciągu ostatnich 10 lat ilość osób anglojęzycznych wzrosła w tym mieście z 9 do 14 procent.

Urzędnik magistratu zajmujący się integracją cudzoziemców wskazuje inicjatywy integracyjne i wymienia przedsiębiorstwa, które organizują dla swych pracowników kursy języka niemieckiego. Zarazem jednak obawia się, że może się powtórzyć sytuacja gastarbeiterów z krajów południowej Europy – wielu z tych starszych, z pierwszego pokolenia, pozostało w Szwajcarii, ale, nie nauczywszy się języka, wiodą żywot cudzoziemskich emerytów, ludzi wyobcowanych.

Owa Anna, pracująca w branży farmaceutycznej, opowiada w reportażu, że kiedy ktoś pracuje w Zurychu w międzynarodowej firmie, małe ma szanse na kontakt ze Szwajcarami. Dlatego tak trudno się tu zadomowić. Ale jeśli już ktoś się ze Szwajcarami zaprzyjaźni, to jest to przyjaźń na całe życie. Jeśli już.

*

CNN informuje o kolejnym znalezisku dawnych grobów, tym razem w ruinach jordańskiego miasta Petra (do którego Melville w Kopiście Bartlebym, przypomnę, porównywał Wall Street w niedzielę). Otóż pod Skarbcem (Al-Chazna) dokopano się do grobu sprzed dwóch tysięcy lat, zawierających 12 ludzkich szkieletów i liczne przedmioty. Szef amerykańskiej ekspedycji archeologicznej Pierce Paul Creasman zawiadomił ekipę programu Discovery Channel („Expedition Unknown”), która nakręciła wejście badaczy do nienaruszonego dotąd grobowca. Największą niespodzianką był szkielet, trzymający ceramiczne naczynie o kształcie, przypominającym domniemane wizerunki Świętego Graala. Potwierdziła się zatem intuicja twórców filmu Indiana Jones and the Last Crusade (1989), kręconego właśnie tutaj, w Petrze. Ja zaś wspominam o tych zbieżnościach jako małżonek założycielki i pani prezes Agencji Literackiej Graal.

JAN ZIELIŃSKI

[1] Sur plusieurs beaux sujets. Wallace Stevens’ Commonplace Book. Ed. and introduced by Milton J. Bates, Stanford, Stanford University Press, 1989, s. 1.

[2] Joan Richardson, Wallace Stevens: The Early Years 1879-1923. Sag Harbor, Beech Tree Books, 1986, s. 315.

[3] The Contemplated Spouse: The Letters of Wallace Stevens To Elsie. Ed. by J. Donald Blount, Columbia, SC, University of South Carolina Press, 2006.

[4] Wallace Stevens mógł tę piosenkę znać z książki duńskiego romanisty Kristoffera Nyropa, wydanej w przekładzie Williama Fredericka Harveya (The Kiss and its History, London, Sands & Company, 1902, cytat ze s. 41)

[5] Esej i wiersz Zagajewskiego zestawił Adam Dziadek w szkicu „Trzeci sens” – Vermeer Zagajewskiego (w książce Obrazy i wiersze, Katowice 2004), nie wspominając wszakże o wierszu Anny Janko.

[6] Andrzej Brzeziecki, Zmierzyć arszynem. Marek Karp i Ośrodek Studiów Wschodnich. Kraków – Warszawa 2024, Ośrodek Studiów Wschodnich, Znak Horyzont, s. 362.

[7] Ludwik Pietrusiński, Podróżach, przejażdżkach i przechadzkach po Europie, Tom III, Warszawa 1845 s. 294.

[8] Por.: Czesław Miłosz, Jasności promieniste i inne wiersze. „Zeszyty Literackie” 2005 nr 5 s. 112.

[9] Przekład autoryzowany.

[10] https://www.polskieradio.pl/8/2382/Artykul/3431982,wyroznienie-ktore-staje-sie-wyzwaniem-aleksandra-tarnowska-laureatka-nagrody-koscielskich

[11] Pisze o tym Beata Maciejewska w magazynie „Ale Historia”.

Wiersze pod drzewami

Profesor Lech Sokół, związany z Instytutem Sztuki PAN, wybitny znawca teatru i witkacolog, badacz literatury skandynawskiej, także dyplomata, przez długie lata „skrywał” w sobie poetę. W 2023 roku oficyna Liber Pro Arte wydała, przygotowaną w ponad pół wieku po debiucie, poetycką summę, na którą składa się sto trzydzieści jeden utworów. „Skrywał”, zapisałem w cudzysłowie, jako że Lech Sokół publikował wcześniej zarówno wiersze jak i przekłady w czasopismach, ale mało kto o tym wiedział.

Lech Sokół urodził się w 1942 roku w cysterskiej Koprzywnicy i wiele z pomieszczonych w tomie Człowiek i drzewo wierszy odnosi się do „świętej ziemi dzieciństwa” i sandomierskiej niwy. To na nich chciałbym skupić swoje „szkiełko i oko”, a i serce, gdyż poezja jest centrum ludzkiej uczuciowości. Najlepiej czuje się w tym, co ukryte lub choćby mniej jawne. Jest, jak pisze K. I. Gałczyński, „złotym szerszeniem w szczelinie cywilizacji”.

Lech Sokół, Janusz Degler i Stefan Okołowicz, 24 VI 2019. Fot. Katarzyna Kobro-Okołowicz

Tych „sandomierskich” wierszy jest ćwierć setki, czyli niemało i stanowią, choć rozproszone po całości, mały tomik w dużym tomie. Wielką kropką, którą poeta stawia na końcu jest wiersz Koprzywnica sygnalizujący powrót do krainy dzieciństwa, bo nawet najwięksi wędrowcy powracają, aby spocząć na progu rodzinnego domostwa, w cieniu pierwszego drzewa, na brzegu pierwszej rzeki, mimo że miejsca te najczęściej spotkała już „ohyda spustoszenia”. Niezależnie od tego Sokół pisze: „Tam zapewne mój umysł / Byłby mieszkał bezpiecznie”. W małych miasteczkach „zapylonych i białych od słońca”, w których place targowe pokryte są końskim łajnem, okoliczne drogi biegnące pośród wierzb i topoli są niebrukowane, między polem, a polem, na wietrze. Podobnych szczegółów krajobrazu okołosandomierskiego mógłbym z wierszy Lecha Sokoła wyciągać bez liku, ale one przecież najlepiej czują się w zawiasach konkretnych utworów, prowadzą nas w architekturę i przyrodę dzieciństwa. Obwiedzione są wyraźnym konturem, nasycone kształtem i barwą, dźwiękiem, niekiedy zapachem i nazywane tak, jak ustaliła to historia. Jest więc folwark Speranda, są Borki, wieś Ciszyca, Sośniczany, Samborzec, Łoniowo, Sandomierz, Koprzywnica, a w niej kościół Świętego Floriana, synagoga, której już nie ma, brukowane podwórko, sandomierskie ulice (Browarna, Szeroka, Za bramka, Najświętszej Marii Panny – obecnie Mariacka, Rybitwy). Mamy katedrę, dawny kirkut i mnóstwo drzew rozmaitych, także tych owocowych i ptaków nieprzebrane gromady, podwórka, łąki, pastwiska, pola, rżyska, rzeki. Te wiersze, odnoszące się do raju dzieciństwa, którego „nikt nie pilnował” zaludnione są rodziną poety, dziadkiem Wincentym (ze względu na błogosławionego Wincentego Kadłubka imię to często nadawano w Sandomierskiem, nosił jej również pisarz i działacz ludowy Burek, ojciec Marty, Tomasza i Krzysztofa), wujem Janem, kuzynkami, krewnymi, Cyganami, cystersami i Żydami, krawcem Turbakiem, panem Wasserem, panią Fisch, fryzjerem Beksińskim, woźnym Pikulskim, sędzią Franczakiem, a nawet przyzywanym przez poetę rycerzem Bogorią Skotnickim. I choć Sokół sakralizuje dzieciństwo, Sandomierz nazywając Jeruzalem, a rzekę / rzeki domowe Jordanem, nie oznacza to, że w swoich obrazach podaje jedynie locus amoenus. Przypomnijmy: przychodzi na świat w Koprzywnicy w trzecim roku niemieckiej okupacji, horroru wojny i poddaństwa, kiedy żołnierz lub policjant stają się władcami życia i śmierci. Dlatego sielskość krajobrazów i błogość pławienia się w nich rozrywa krzyk „chłopca pełznącego wśród bomb i pocisków” lub senny koszmar zamknięty w obrazie:

 

Krzyczał człowiek

W szkarłatnym płaszczu ognia

Szarpał palcami brodę

Zamienioną w gęstwę płomieni

 

Chciałbym jeden z wierszy, których spoiwem jest tragiczny losów Żydów polskich przytoczyć w całości. Budulcem tego utworu są opozycje przedstawione rzeczowo i tak plastycznie, że ciekaw jestem jakby ten obraz przedstawił malarz miniaturzysta. Mógłby ten wiersz stanowić także jedno z epitafiów zamieszczonych w poetyckim arcydziele, jakim są Umarli ze Spoon River Edgara Lee Mastersa z 1915 roku. Pisze Sokół:

 

W moim kraju bocian jeszcze nie spalił się na gnieździe

Miasta stały prawdziwe

Pan Wasser i pani Truskier wyszli na spacer z wnukami

Pod gruszą na śnieżnym obrusie

Rodzina pomordowanych spożywała wesoły posiłek

Patefon skrzypiał lekko

Rzeki krwi były zatrzaśnięte u źródeł

Płynęło mleko i miód

Nie był to kraj szczęśliwy.

 

Fot. Anna Lisowska-Sokół

Przyjrzyjmy się teraz tytułowi tomu: Człowiek i drzewo. Mówi wiele i nie jest przypadkowy. Ten sam tytuł nosi wiersz wprowadzający w pozostałe, a co najważniejsze nie pozostawia najmniejszych złudzeń, kim jest człowiek w relacji z drzewem i jak dalece w godzinie naszej epoki przestało ono być dla niego święte, w ogóle przestało być podmiotem, jakby w ukrytej części ludzkiego mózgu „wyschnięciu” uległo miejsce odczuwające świat jako żywy organizm, jako stworzenie, w którym każdy byt posiada swój system nerwowy, a w pewnym sensie także „językowy”. Drzewo podobnie jak i zwierzęta stały się surowcami i przedmiotami służącymi przetwarzaniu, konsumpcji, pozyskiwaniu energii. Nikt już nie przeżegna drzewa lub sam się nie przeżegna przed jego wycięciem. W ogóle stosunek Polaków do drzew jest podejrzany, o czym w Podróżach do Polski pisał Jarosław Iwaszkiewicz, który Sandomierz i sandomierską okolicę upodobał sobie jako swoją małą ojczyznę. Miasto było dla niego powidokiem któregoś z włoskich miast, okolicę zaś przyrównywał do krajobrazu, w którym postawione zostało Palermo. On już w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubolewał nad bezmyślną wycinką drzew, zwłaszcza starych, przydrożnych alei.

Porównując: drzewo jest dla natury tym, czym genialny obraz lub rzeźba dla sztuki. Stare drzewa są dla krajobrazu żywymi rzeźbami, sędziwymi, jednonogimi starcami, którym należny jest szacunek, choćby dlatego, że są starsze od nas. Chińczycy i Rosjanie chcąc upokorzyć podbite ludy wycinali drzewa. A drzewo wiadomo, daje cień i ochłodę, daje owoc, szumi i oczyszcza powietrze, a gdy zostaje ścięte upadają wraz z nim ptasie gniazda. We wszystkich kulturach było symbolem wplecionym w religijny wymiar ludzkiej egzystencji. W chrześcijaństwie jest oznaką życia i śmierci. Jest także drzewem cierpienia.

Drzewa, którym człowiek odbiera „niewinność zieleń i serce” są wszechobecne w poezji Sokoła. Niekiedy wydaje się, że wyrasta z nich litera życia. Zabierając drzewom niewinność, sami ją tracimy. Gorzej nie będzie, ale my, a wszystko na to wskazuje, utracić możemy niewinność do gruntu – jeden z największych, bo świętych, atrybutów życia.

Napisałem, że wiersze Lecha Sokoła są niejako zadrzewione, jak zadrzewiony jest Sandomierz, to jedno z nielicznych w naszym kraju miast ogrodów, w których stare drzewo wciąż naturalnie i ufnie stoi, jakby miało przed sobą całą wieczność. Lech Sokół należy do pokolenia, dla którego drzewo było miejscem zabawy, kryjówką, ale służyło także za punkt obserwacyjny, dawało lepsze wejrzenie w świat.

Sokół wpisuje się w długi poczet pisarzy i poetów polskich, którzy mieli swoje rzeki i drzewa domowe: Jan Kochanowski, Juliusz Słowacki, Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Tadeusz Nowak, Czesław Miłosz, Bruno Schulz… Rozmowa z tymi, którzy byli przed nami przekonuje mnie w poezji najbardziej. Wiersz staje się wówczas formą bardziej pojemną. Dotyczy to zarówno wielkich cieni, jak i naszych bliskich. W tomie Lecha Sokoła nie tylko szumią drzewa, dokonują się także obroty ciał i duchów. Te wiersze są ich przywołaniem i zaproszeniem do naszego życia.

WOJCIECH KASS

Ten potwór Canetti

Na okładce widnieją wizerunki trzech postaci: Vezy Canetti, Georges’a Canettiego oraz łączącego tych dwoje Eliasa Canettiego [1], ale tylko rysy twarzy tego ostatniego przykuwają uwagę – są mocne, bezwzględne, nielitościwe i straszne. Jak rysunki Georga Grosza z cyklu Ecce homo, których ekspresjonistyczna deformacja wcale nie wydawała się przyszłemu pisarzowi przesadzona. Przeczucie, że prawdziwe oblicze świata widać dopiero w krzywym zwierciadle, znalazło wyraz w jego pierwszej książce Auto da fé. W roku 1933, wyznaczającym początek korespondencji obojga Canettich z Georges’em, młodszym bratem pisarza, powieść była już gotowa, choć jeszcze dwa lata musiały minąć, zanim została opublikowana.

„Twój list uszczęśliwił mnie nawet bardziej niż to, co Tomasz Mann napisał o mojej książce” – oznajmiał Elias Georges’owi w listopadzie 1935. Wyznanie to daje wyobrażenie o emocjonalnej temperaturze listów do brata. Szczególnie gdy weźmie się pod uwagę to, co Tomasz Mann odnotował na temat powieści („poruszyła mnie i mile zaskoczyła jej zawiła pełnia, rozpustna fantazja, pełen goryczy rozmach, pisarska odwaga, smutek i zuchwałość”) oraz to, że postawił debiutanta obok największych talentów literatury światowej. Sławę Canetti uważał za oręż przeciwko – skandalicznej w jego przekonaniu – nieuchronności śmierci, toteż wydanie Auto da fé było dlań równoznaczne z rzuceniem wyzwania przedwiecznym wyrokom. „Sam będę się uważać za kogoś dopiero wtedy, gdy zadam śmierci pierwszy decydujący cios” – pisał do brata, którego podziwiał jako lekarza pulmonologa, zazdroszcząc mu intensywności bojów z kostuchą. Jego listy do Georges’a zdradzają, że darzył go bliskim bałwochwalstwa uwielbieniem, uważał za wcielenie subtelności, szlachetności i roztropności, miał do niego bezgraniczne zaufanie. Uczuć tych – dodajmy dla pełnego obrazu braterskich stosunków – Georges bynajmniej nie odwzajemniał.

Korespondencja Eliasa Canettiego odsłania także jego relacje z matką. W jednym z listów do Georges’a wyznaje: „To, jak Mama o mnie myśli, czego po mnie oczekuje, czy jest ze mnie dumna, czy mną pogardza – to wszystko jest być może dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego na świecie […]. Ale jej obecność to dla mnie śmierć; przebywając z nią w jednym pokoju, musiałbym się udusić albo powiesić”. Matkę, wyzwalającą w nim maniakalną miłość, postrzega jako fascynującego pająka, w którego sieci giną kolejne ofiary: „Nie potrafię […] wyznaczyć między nami granicy; jej myśli zalewają mnie natychmiast z całą siłą; jestem od niej tak uzależniony, jak wielu ludzi ode mnie”. Kiedy umarła, w czerwcu 1937 roku, wciąż miał przed oczyma jej obraz – wystarczyło, że napisał kilka słów, już widział martwą matkę i słyszał jej śmiech. Trzy miesiące później zdiagnozował swój stan jako paranoję. O tym dowiadujemy się już z listów Vezy, która donosiła Georges’owi o napadach obłędu Eliasa.

W styczniu 1938 Eliasowi zdaje się, że słyszy włamywaczy. Na jego wezwanie przyjeżdża siedmiu uzbrojonych policjantów, którzy próbują go przekonać, że to halucynacje. Canettiego ogarnia wstyd. Ta historia nie byłaby może warta wspomnienia, gdyby nie to, że analogiczna scena przesłuchania przez policjantów istniała już na kartach Auto da fé. Literatura i życie niepostrzeżenie splatają się ze sobą, dlatego nie jest rzeczą obojętną, jakie słowo zostanie postawione na papierze. Kiedy Canetti mocą swojego pióra kazał Kienowi podjąć walkę z halucynacją, „choćby nawet była z krwi i kości”, tworzył scenariusz zdarzeń, które kilka lat później miały rozegrać się w jego domu, a tym żałosnym, udręczonym szaleńcem miał być on sam, uparcie utrzymujący, że umie pokonać paranoję.

Veza, starsza od Eliasa o osiem lat, autorka opowiadań docenionych dopiero po jej śmierci w 1963 roku, była mistrzynią w znoszeniu cierpień. Nie mogła żyć z Eliasem, nie potrafiła bez niego. Gdy nie było go w pobliżu, stawała się otwarta, błyskotliwa, zaczynała tęsknić za beztroskim życiem. Chęć ucieczki znikała jednak, gdy znów pojawiał się Canetti, wzbudzając w niej zarówno litość, jak i podziw dla jego talentu. Jej życie z nim – jak pisała do Georges’a, którego także darzyła gorącym uczuciem – było wędrówką między obłędem a samobójstwem („nie uwierzyłby Pan, gdybym opowiedziała, w jakim piekle żyję”). W apogeum paranoi Eliasa Veza szuka ratunku u Georges’a, prosząc go o książkę, w której opisano ten rodzaj szaleństwa, i błagając o „najdelikatniejsze traktowanie tego najszlachetniejszego ze wszystkich ludzi”. Ta opinia była niepodważalna. Nawet gdy przyszły noblista włóczył się po lokalach z kolejną kochanką, Veza tłumaczyła go przed bratem, pisząc, że jest„beznadziejnie romantyczny, pozbawiony egoizmu i naiwny”.

Słowa te nie mogły paść na mniej podatny grunt. Georges, nieskory do pisania (w zbiorze znalazło się zaledwie kilka jego listów), powściągliwy w okazywaniu emocji, w końcu wybucha i kreśli taki oto fragment: „Ten brak jakiejkolwiek samokontroli […], ten obrzydliwy egocentryzm […], ta niezdolność do zakończenia sprawy tak niesłychanie banalnej i wymagającej zwykłego wzięcia się w garść, całe to nikczemne bagno uważam za złe, gorsze niż potrafię wyrazić… I to ma być mój brat! To nie mężczyzna, to lump, szmata do butów, po której można skakać do woli! […] To, co robiłaś i wciąż robisz, jest godne podziwu i wierz mi, że gdyby kiedyś ktokolwiek był zainteresowany tym, kim był mój brat (w co coraz bardziej wątpię), zrobię wszystko, by wiedziano, które z was dwojga było naprawdę wielkie, wielkie z charakteru”.

Zgodnie z zapowiedzią, Georges przechował listy brata i jego żony, które zostały odnalezione w 2003 roku w jednej z paryskich piwnic. Część listów była zapakowana w koperty obwiązane sznurkiem, część utkana chaotycznie w dalekomorskim kufrze. Dziś stanowią własność Zentralbibliothek w Zurychu, gdzie znajduje się największa część spuścizny pisarskiej Eliasa Canettiego. W 2024 roku mija trzydziesta rocznica jego śmierci.

AGNIESZKA PAPIESKA

[1] Veza & Elias Canetti, Listy do Georges’a. Tłum Ewa Kowynia, Warszawa, Twój Styl, 2008.

Chałupa z Warnowa – cz. 6

Pazdur i czarna kuchnia

Po zakończeniu w grudniu 2001 roku budowy zrębowej (parterowej) części chałupy, nasza ekipa zajęła się stawianiem więźby dachowej, co zostało zakończone 21 stycznia 2003 zawieszeniem – zgodnie z ciesielskim zwyczajem, tradycyjnej wiechy. Ze względu na porę roku tym razem (to była nasza trzecia wiecha, i jak się okaże nieostatnia…) był to wianek upleciony ze świerkowych gałązek oraz wycięte z drewna symboliczne narzędzia ciesielskie: piła i siekiera. Tradycja ta jest związana zwyczajowo ze świętowaniem i poczęstunkiem, co uczyniliśmy, gdy wiecha ozdobiła szczyt budynku…

Majstrowie wieszają tradycyjną wiechę. Na zdjęciu poniżej poczęstunek w kuchni oberży: dwóch majstrów (w środku śp. Edek, trzeci od prawej Marian, który do tej pory jest z nami), ich trzech młodszych pomocników, jedna z pracownic oberży oraz inwestorzy – Danusia i ja (na krześle ciekawski kotek), 21 I 2003.

Potem należało jak najszybciej, póki zimowa pogoda nam sprzyjała i nie było dużych śniegów, zamknąć budynek, czyli odeskować dach i szczyty oraz ułożyć dachówki. Dzięki temu budynek został dociążony i belki „siadły” (nieco opadły) dociskając mech, a wówczas można było zamocować słupy podcieniowe (pełnią tylko funkcję ozdobną a niestatyczną, więc były montowane na koniec). Konieczna była naprawa (czyli „flekowanie”) dolnych partii trzech słupów, naprawa pozostałych i odtworzenie jednego brakującego – ukradzionego w Warnowie, a także jednego brakującego pazdura, który również „zaginął” – zapewne w jakimś okolicznym piecu…

Ustawione na kamieniach polnych trzy słupy podcieniowe z zastrzałami – („mieczami”) podtrzymują ozdobnie profilowaną belką szczytową („szczytówkę”), nad którą znajduje się ozdobnie deskowana „w jodełkę” trójkątna część szczytu, zwieńczona potężnym pazdurem.

Pazdur

Tradycyjnie szczyty mazurskich chałup były zwieńczone pazdurem, czyli pionową, ozdobnie profilowaną belką (lub deską), wystającą do ok. 1,5 metra ponad dach. Na Mazurach pazdur jest zamocowany do skrajnych krokwi i od dołu opiera się na jętce (pionowej belce łączącej krokwie). To ozdoba charakterystyczna dla dawnego budownictwa wiejskiego spotykana m.in. także na obszarze Małopolski (tam często w kształcie lilii, tulipana, krzyża lub grotu), a na Kurpiowszczyźnie odpowiednikiem pazdura są śparogi czyli ozdobne zakończenie wiatrownic (w kształcie końskich łbów, rogów, półksiężyca etc.). Pazdur, wraz z ozdobnym deskowaniem szczytu układanym w rozmaite wzory (najczęściej „w jodełkę” lub „szachownicę”) stanowił często jedyną ozdobę chałup mazurskich. Nie był jednak tylko elementem dekoracyjnym, miał dawniej także funkcję magiczno-religijną (z motywem krzyża), chroniąc domostwo i mieszkańców przed złymi duchami, czarami i pożarami.

Oryginalny pazdur chałupy z Warnowa, potężny (prawie 4 metry wysokości, 25 centymetrów szerokości, 20 centymetrów grubości), ozdobnie profilowany i pomalowany na kolorowo. Z tyłu dawni budowniczowie wycięli w nim swoje inicjały: WA UH ИF. My (na zdjęciu) dodaliśmy również swoje: AD 2003 DW KW

Po zakończeniu szczytów należało ułożyć dachówki, oczywiście pochodzące także z rozbiórki. Na środku dachu pozostał jednak duży prostokątny otwór, który wyjątkowo ciekawił gości oberży. Nasz majster czasami żartował i na pytania ciekawskich, „A po co ta dziura w dachu?” – odpowiadał: „Tam będzie wieża, jak w ratuszu, a właściciel właśnie pojechał kupić wielki zegar, który na niej powiesimy”.

Zima, wiosna 2003 i etapy budowy (od góry): styczeń – tuż po zawieszeniu wiechy majstrowie dorabiają brakujący pazdur, luty – gotowe poszycie dachu z „dziurą”, marzec – ułożone dachówki, nie ma jeszcze słupów podcieniowych, posadziliśmy drzewka (obecnie są tak duże, że z tego miejsca nie widać już oberży), kwiecień i maj – budowa górnej części szerokiego komina czyli czarnej kuchni).

Czarna kuchnia

Od średniowiecza do XVII-XVIII wieku we wsiach na Mazurach budowano tzw. chaty kurne (chaty dymne, kureń lub kurzeń), w których nie było kominów, a otwarte palenisko znajdowało się w środkowej części izby. Gotowano wówczas na otwartym ogniu rozpalanym bezpośrednio na klepisku lub – żeby się nie schylać, na tzw. trzonie kuchennym (takim „postumencie” murowanym z gliny), a dym uchodził przez otwory w dachu (dymniki). Później, aby w części mieszkalnej ograniczyć ilość dymu, paleniska były częściowo obudowane ściankami (początkowo z drewna i gliny) sięgającymi jedynie stropu izby, a dym uchodził na poddasze, skąd przez otwory w dachu lub szczycie budynku wylatywał na zewnątrz. W XVII- XVIII wieku ściany obudowanego (już cegłami) paleniska wyprowadzano wyżej, ponad dach, jako zwężający się do góry potężny piramidalny komin, zajmujący często całą szerokość sieni.

W ten sposób od sieni zostało oddzielone pomieszczenie z drzwiami, którego ściany były osmolone sadzą i smołą, więc nazywane „czarną kuchnią” (schwarze Küche), przez niemieckich etnografów także „polską kuchnią” (die polnische Küche), a obecnie „szerokim kominem”. Tak jak przed wiekami, gotowano tam nadal bezpośrednio na otwartym ogniu, rozpalanym na klepisku lub trzonie, w wiszących kociołkach lub żeliwnych garnkach. Garnki te, zwane grapamiustawiano w ogniu na metalowych, wykutych przez kowala trójnogach – dynarkach, przez Mazurów z niemieckiego nazywanych drajfusami. W XIX wieku zaczęto wytwarzać garnki z trzema niskimi nóżkami (m.in. w hucie żelaza w Wądołku w Puszczy Piskiej), które można było wstawić bezpośrednio w ogień.

W czarnych kuchniach można było również wędzić, niekiedy były tam piece chlebowe, a często przylegały do nich piece grzewcze (drzwiczki do nich znajdowały się od strony czarnej kuchni, dzięki czemu w izbach nie dymiło się przy dokładaniu drewna, ani nie kurzyło się podczas wybierania popiołu). W ścianach szerokiego komina od strony izb, znajdowały się otwarte paleniska wnękowe – „kominki”, w których można było coś ugotować, a wieczorami rozpalić ogień lub łuczywo rozświetlające nieco izbę. Warto bowiem pamiętać, że pierwszą na świecie lampę naftową własnej konstrukcji zapalił Ignacy Łukasiewicz dopiero 30 marca 1853 roku we Lwowie, więc wcześniej było niewiele innych możliwości oświetlania izb w wiejskich chatach.

W połowie XIX wieku budowa czarnych kuchni ze względu na częste pożary (silne prądy ciepłego powietrza w wysokim, otwartym palenisku, wyrzucały na zewnątrz iskry, od których zapalały się strzechy) zostały zabronione, a otwarte paleniska zostały wyparte przez nowy wynalazek, jakim były tzw. kuchnie angielskie, z żeliwnymi blatami, jednolitymi lub z otworami, czyli tzw. „fajerkami”.

W trakcie rozbiórki dokładnie zmierzyliśmy wszystkie ściany szerokiego komina i na podstawie tych pomiarów sporządziłem później plany i rysunki komina.

W centralnej części warnowskiej chałupy znajdował się właśnie taki potężny piramidalny komin (o podstawie 4,5 x 2,5 m). Zajmował on całą szerokość sieni i został wzniesiony z dużych cegieł na potężnym kamiennym fundamencie (o głębokości 1,8 m i grubości ścian 0,8-1,0 m). Pierwotnie do wnętrza czarnej kuchni prowadziły drzwi tylko od strony sieni, ale w XX wieku w tylnej ścianie wybito dodatkowe przejście, poza tym zabudowano kominki oraz zlikwidowano zapiecek (po mazursku nazywany „leżanką”), z którego zachowały się jedynie fundamenty w ścianie między izbą a alkierzem.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Krótkie, szczęśliwe, odwieczne rozmowy

Cesare Pavese urodził się w 1908 roku w okolicach Turynu, przeżył 42 lata, przeważnie w Turynie, i w roku 1950, w sierpniu, w dniach największych, wyludniających miasto upałów, odebrał sobie życie w jednym z turyńskich hoteli. Zrobił to, co zrobić musiał. „Nikt nie zabija się sam. Śmierć jest przeznaczeniem. Nie zostaje nam nic innego, tylko jej sobie życzyć”. Zabijając się ani się swemu przeznaczeniu nie wymykał, ani się na nie zgadzał – uznał, że zespala się z nim całkowicie.

Pisał dużo, a także dużo tłumaczył. Przekłady zaczął drukować wcześniej niż własne wiersze, bo jeszcze w latach 1930-1935. Te przekłady, a także szkice omawiające twórczość tłumaczonych pisarzy amerykańskich: Whitmana, Faulknera, Lee Mastersa, Melville’a, Lewisa, Andersona, Dos Passosa, Dreisera, Gertrudy Stein, jak również pisarzy angielskich: Dickensa, Defoe, Stevensona, Conrada, Joyce’a, wywarły istotny wpływ na całą powojenną literaturę włoską, ponieważ pomagały jej w nowych poszukiwaniach, a te z kolei zdołały ją wydobyć ze skostnienia, z prowincjonalnej błahości. Sam Pavese natomiast odkrywał dla siebie, że „przesłaniem Amerykanów jest wskazanie na tajemniczą rzeczywistość kryjącą się pod słowami” […].

Jego życie wypełnione było pisaniem, rozmyślaniem o pisaniu i czytaniem tego, co już napisali inni. Nie nastąpiły w tym życiu żadne wydarzenia szczególne, ale właśnie tak powinno było być. […] Jedynym dostatecznie wyrazistym wydarzeniem zewnętrznym była kara politycznego zesłania na roczny przymusowy pobyt (w latach 1936-37) do małego miasta Brancaleone, położonego na południu Włoch, w Kalabrii. Natomiast całe życie wewnętrzne przez wszystkie lata przeniknięte było „powołaniem do samotności” oraz „powołaniem do śmierci”, a zatem rozpaczą i zwątpieniem. Jednocześnie, aby przeżywać je na poziomie istnienia, na poziomie spełniającego się losu, Pavese wciąż nakazywał sobie dokonywanie wyborów. „Zwątpiwszy wybiera się znowu, lecz co wybiera się wtedy? Wybiera się samego siebie, nie w swej bezpośredniości, nie jako przypadkową jednostkę, lecz wybiera się samego siebie w swoim wiecznym znaczeniu”. Przytoczone zdania pochodzą z Albo-albo Kierkegaarda, ponieważ sam Pavese nigdzie tak zwięźle i tak trafnie swojego wybierania nie określił. Sam zapisał: „Chce się istnieć, chce się coś znaczyć, chce się umrzeć – jeśli się umrzeć musi – z godnością, z rozgłosem, słowem, chce się zostać”. Przepisał także z dziennika Kierkegaarda do swojego: „Prowadzić życie doskonale ludzkie, a nie życie sprowadzające się jedynie do poznania – oto, czego mi brakowało”. Nie chciał zatem wyrzucać sobie takiego samego braku. Zaufał swemu „powołaniu do pisania”, ponieważ sądził, że ono potrafi nieomylnie pomagać nawet w docieraniu do znaczeń wiecznych. Żyjąc, z jednakową powagą zajmował się wybieraniem samego siebie jak i pisaniem. A kiedy szedł do hotelu, aby umrzeć, nie wziął ze sobą niczego poza jedną ze swoich książek. Wziął tę jedyną, która go najmniej zawiodła: Dialogi z Leukoteą.

*

Pavese poznał dobrze tylko jedno miasto: Turyn. Myśli o tym mieście pojawiają się już w pierwszych notatkach dziennika: „Miasto, w którym urodziłem się duchowo, przybywszy tutaj z zewnątrz: moja kochanka, a nie matka czy siostra”. Miasto często i nieodmiennie łączył w myślach z kobietą, gdyż tylko od miasta i od kobiet – stwierdził w Dzikim lesie – zaznawał aż tak dzikiego okrucieństwa. „To, co dzikie, wynajduje słowa… a te słowa potem rozkładają się nam gdzieś w głębi i zadręczają nas”. Sam także już od najwcześniejszych wierszy wynajdywał słowa, aby w słowa to okrucieństwo ujmować i jakoś je pojąć. Bo w tym okrucieństwie – uznał – zawiera się jakaś najistotniejsza nasza tajemnica, i to ona, „jest naszą krwią, oddechem, głodem”.

Turyn sprawia wrażenie przejmujące. Jest odmienny od innych włoskich miast: nie urzeka żadną piękną słodyczą. Pełno w nim zadrzewionych alei, kończących się pomnikami i pełno placów, wokół których, jak i wzdłuż głównych ulic, biegną długie portyki. Place wydają się rozległe ponad potrzebę i jak gdyby ponad miarę – jakby je rozmieszczano ze straceńczym rozmachem na jakiejś równinie zagubionej na krańcach świata, gdzie i tak nie warto oszczędzać miejsca, bo wokół ciągnie się samo pustkowie. Portyki, wąskie i wysokie, choć otwierają się arkadami na tak rozległe place, pozostawiają wrażenie ciemnych i zaniedbanych. Wnętrza wielu sklepów i restauracji, wnętrza kawiarni, w których Pavese pisał swoje pierwsze wiersze i opowiadania, wyglądają na nietknięte od początku wieku; żyje w nich jeszcze przepadający już, dawny, lepszy świat, ale przez to tym bardziej wydają się zagubione na krańcach świata dzisiejszego, gorszego, i tym nieodwracalniej prowincjonalne. Idąc pod portykami albo pod drzewami alei, nie znajduje się nad sobą nieba. Niebo widać dopiero nad wzgórzami, które zaczynają się tuż za Padem. Te wzgórza, porośnięte miękką gęstą zielenią, oddalają się od miasta i od miasta odciągają: prowadzą w stronę ziemi i krajobrazu. Wiatr, który z tych wzgórz wpada na place i w aleje, nie jest wiatrem miejskim. Jeśli więc można przyjąć, że każde miejsce – a zwłaszcza każde miasto – zawiera w sobie coś jedynego, coś, co je odróżnia od wszystkich innych miejsc, to w Turynie taką duszą, istotą, cieniem tego właśnie miejsca wydaje się być przejmujący smutek. Nic dotkliwego, a tylko niemijający smutek. Jednak dla kogoś, komu przychodzi spędzić tu całe życie, może jest to smutek pustoszący.

Pavese musiał znać Turyn z nużącą drobiazgowością. Mimo to za każdym razem, po powrocie z Rzymu czy z Mediolanu, zdawał sobie sprawę, że widzi go inaczej. Na przykład te długie, wysoko zabudowane aleje nagle wydawały mu się – jak pisał w dzienniku – czymś oderwanym od świata, a lekka mgła w nich rozsnuta wyglądała na odwieczną i zdolną zatrzeć wszystko. Wszystko, prócz okrucieństwa – mógłby raz jeszcze dodać. Gdyż okrucieństwem zaczynał się tu każdy najzwyklejszy dzień – każdego ranka, wyznawał w jednym z listów, budziło go „ukłucie samotności”, a w nocy ostatnie myśli także tym okrucieństwem były przeniknięte […].

*

Ze wszystkiego, co Pavese napisał, jedynie Dialogi nie powstały w Turynie. Zostały napisane w Rzymie. „Czemu tu przyjechałem – przez przypadek? Kiedy dojrzał we mnie cały świat mityczno-etnologiczny, właśnie wtedy wracam do Rzymu, wynajduję nowy styl dialogów i piszę je”. Najwcześniejszy dialog, Czarodziejki, zaczął pisać w grudniu 1945, ostatni, Ludzi, ukończył w marcu 1947. W trakcie pisania, w lutym 1946 ustalony wcześniej tytuł Ludzie i bogowie zastąpił tytułem Dialogi z Leukoteą […]. Wydawnictwo Einaudi przedstawiało książkę w nocie na okładce: „Cesare Pavese, którego wielu niezmiennie uznaje za upartego pisarza realistę, poświęcającego szczególną uwagę życiu wsi i przedmieść amerykańsko-piemonckich, ujawnia nam w Dialogach inną stronę swoich pisarskich namiętności. Każdy prawdziwy pisarz ma własne fazy księżycowe, zachcianki, skrywane muzy – i to one nagle go nakłaniają, aby stał się samotnym pustelnikiem. Pavese przypomniał sobie czasy, kiedy chodził do szkoły, i to, co tam czytał: przypomniał sobie książki, które co dzień czyta, jedyne książki, które czyta naprawdę. Wyrzekł się na chwilę przekonania, że jego totem i tabu, jego dzicy, duchy urodzaju, rytualne zabójstwa, strefa mistyczna i kult dla zmarłych są tylko jakimś bezużytecznym kaprysem – chciał natomiast dojrzeć w tym wszystko, co zagadkowe, o czym każdy pamięta, co podziwia, nieco już tym znudzony, i nad czym ziewa z uśmiechem. Tak powstały Dialogi”.

Pavese sam napisał tę notatkę. Jakie książki czytał codziennie, można się domyślać; wymieniał je zresztą w dzienniku, a także w wywiadzie napisanym dla radia zaledwie dwa miesiące przed śmiercią. A więc za największych pisarzy greckich uznawał Herodota i Platona; ponieważ nie szło im, jak Homerowi czy Sofoklesowi, o stwarzanie postaci, ale o rytm wydarzeń i o konstrukcję intelektualną, wspierającą się na symbolach. Podobał mu się Szekspir, znowu nie dlatego, że tworzył postacie – „nie z takiego romantycznego powodu, ale z prawdziwszego” – więc dlatego, że chociaż postacie te mają charaktery najrozmaitsze, zawsze i tak „każda w V akcie pod koniec mówi to samo”. Podobała mu się Nauka nowa Giambattisty Vico, ale Vico podobał mu się, nie tylko jako filozof, ale jako pisarz, bo „opisywał przygodę intelektualną, przedstawiając tamten pradawny bohaterski świat pierwszych narodów”. Podobał mu się Herman Melville, ponieważ Moby Dick ciągle mu przypominał, że proza nie ma opisywać, ale ma osądzać rzeczywistość „za pomocą wyobraźni pełnej symboli”. Wreszcie za największego pisarza współczesnego uznawał Tomasza Manna. Tak przygotowywały się te Dialogi – można wnioskować.

Aby mogły powstać, Pavese musiał jeszcze od czasów szkolnych przeczytać wiele innych książek; i tych można by się było domyślać, gdyby nie to, że i na nie natrafia się w dzienniku. Przeczytał więc Złotą gałąź Frazera, Totem i tabu Freuda, Mitologię tesalską Pauli Philippson, Białą Boginię Gravesa, Córki słońca Kerényiego, Mitologie prymitywne Lévy-Bruhla, Prolegomena Harrison, a przede wszystkim niejedną książkę Junga. Jeszcze w szkole natomiast musiał odczuć, jak powierzchownie postępowała z opowieściami mitycznymi włoska tradycja klasycyzująca. Pascoli, Foscolo, Alfieri, Carducci ozdabiali swoje utwory greckimi mitami, a mity ukwiecali retoryką pięknych zużytych słów. Tymczasem Pavese był już pewien innych wartości: „Urok mitów greckich płynie z tego, że ich sytuacje, początkowo magiczne, totemiczne, matriarchalne, inicjalne – dzięki śmiałej pracy, jakiej świadoma już myśl dokonała pomiędzy X a VIII w. p.n.e. – zostały na nowo wyjaśnione, przetrząśnięte, przerobione, przeszczepione zgodnie z rozsądkiem, i że właśnie takie dotarły do nas: wzbogacone o całą jasność i napięcie ducha, ale w dalszym ciągu połyskujące tamtym dawnym poczuciem dzikości”. Napisał też, że z opowieści mitycznych warto zachowywać tylko główne węzły i oddzielone już od siebie fragmenty, trzeba natomiast wyrzekać się całej rzeczywistości historycznej, kulturalnej, społecznej, z której opowieści te kiedyś wyrosły i w której nadal jeszcze tkwią swymi korzeniami. „To, co pozostaje, to sam problem, a rozstrzygasz ten problem za pomocą swojej wyobraźni”.

Greckie słowo mythos oznacza: opowieść – nie w takim więc znaczeniu grecki mit stanie się dla Pavesego mitem. Opowieść wcale jeszcze mitem nie jest, mit tylko w niej tkwi i tylko spoza niej prześwituje. Poprzez mitologie trzeba było docierać aż do tamtego prześwitywania, aby mogły powstać Dialogi. Nie przypadkiem Pavese odwołuje się do Manna. Mann zdołał już przecież wcielić w opowieść o Józefie Żywicielu tę głęboką i ciemną powagę mitu, która kryje się w każdym nawracaniu wydarzeń. A Pavese już dobrze wiedział, z jakim uporem, z jak dotkliwym, aż nadmiernym okrucieństwem te same wydarzenia potrafią nawracać. Mann, wspominając w jednym z odczytów, jak pisał Józefa, powiedział: „Trzeba było nawiązać kontakt z obcym światem, z prymitywną, mityczną wyobraźnią, a «nawiązanie kontaktu» w twórczości artystycznej oznacza coś bardzo skomplikowanego, coś wewnętrznego, wejście w sedno rzeczy, graniczące z utożsamieniem się i zmianą osobowości”. Pavese nie powtórzyłby tego za Mannem, gdyż nie uznawał tamtego świata za obcy, ale za najgłębiej własny.

W Grecji nie był nigdy; nie był zresztą niemal nigdzie poza rodzinnym Piemontem. Ale we wzgórzach Piemontu umiał dopatrzeć się nawet gór z greckich mitycznych opowieści. Pisał, że mitologiczną górę-pojęcie odkrywał dwojako: zarówno odnajdując Tajget u Katullusa, a Erymantos, Kyllene, Pelion u Wergilego, jak też patrząc na ogniska płonące nocą na znajomych stokach. „Dziwne – notował – bo drzewami klasyków były z pewnością drzewa Rzymu, ja jednak widziałem je jako piemonckie i odnajdywałem je tylko tutaj. Pewnie dlatego, że czytałem o nich w Piemoncie”. Kiedy znalazł się na zesłaniu w Kalabrii, trafił tym samym na teren dawnej Wielkiej Grecji, ale tam, z daleka od Piemontu, nie umiał nawet z życzliwością patrzeć na greckie morze. „Plaża znajduje się tu nad Morzem Jońskim, które jest podobne do wszystkich innych mórz i niemal nie jest więcej warte niż Pad”. Bo nawet morzem potrafiły stawać się dla niego rodzinne wzgórza: „Rzędy gęstych winnic – zielone, czerwonawe albo żółte – układają się jak morskie fale i zawierają w swoich toniach bogactwo morza” – zapisał w dzienniku. A morze greckie dopiero wtedy nabrałoby wartości, gdyby go potrafił zaznawać po swojemu. „Pamiętam, kiedyś czytałem Platona nad brzegiem Padu, a teraz nad brzegiem morza nawet nie czytam gazety” – narzekał w listach do siostry. Ale prosił ją jednocześnie właśnie o Platona, a także o podręczniki i gramatykę, aby uczyć się greckiego – jak pisał – po raz trzeci. Starał się zresztą dostrzegać to, co greckie, również i tam: „Wieś ma tutaj kolory greckie. Skały są żółte i czerwone, wszędzie widzi się jasną zieleń kaktusów i agaw, różowe oleandry i geranium ciągną się przez pola i wzdłuż ogrodzeń, a wzgórza odarte z ziemi mają kolor brunatno-oliwkowy”. Po paru latach również Alpy Apuańskie nad Carrarą, stoki z usypiskami białych głazów, przypomną mu góry greckie: „Te góry powinny być greckie. Patrząc od strony morza, widzi się na pierwszym planie zbocza ciemne i zalesione, zielono-rdzawe, a za nimi, daleko w niebie zarysy widmowe, powietrzne, całe z kamienia, blade, lekkie. Swoją nadziemską jasność zawdzięczają pokładom marmuru. Są scenerią dziką, ale pełną formy i rytmu, ostrą, oschłą, mityczną: grecką”. Trzeba było zatem jeszcze i takiej zdolności widzenia, aby Dialogi mogły powstać.

Formę Dialogów Pavese – jak się wyraził – wynalazł. Na szesnaście tomów wydania zbiorowego składają się wiersze, opowiadania, powieści, dziennik, listy, i tylko jedne Dialogi nie mieszczą się w żadnej z tych form. Innych znanych form także nie powtarzają. Przywodziły wprawdzie na myśl dialogi Platona i dialogi Leopardiego, ale zaraz okazywało się, że zbieżności są pozorne. Platon rozwija w dialogu wykład idei filozoficznej, natomiast Operette morali (Dziełka moralne) Leopardiego oddają głos ożywionym pojęciom – Naturze i Śmierci, Rozkoszy i Cierpieniu, Szczęśliwości i Znużeniu – aby one wypowiedziały swój sąd i określiły, co jest słuszne i uczciwe. A przecież Dialogi z Leukoteą nie są ani poszukiwaniem filozoficznym, ani moralnymi pouczeniami. „W tragedii greckiej nie ma złych. Nie wyjaśnia się w niej odpowiedzialności, stwierdza się tylko pewien fakt: los”. Nie są także poezją, choć dzięki skrótom, przenośniom, symbolom wydobywanym z natury są poezji bliskie. Podobnie bliskie są również i esejowi, skoro szkicują problem i nad nim się zastanawiają – ale i esejem nie są. Pavese nie wykłada tu poglądów filozoficznych, choć dobrze wiedział, jak blisko filozofia graniczy z mitologią: „Narody, które miały bogatą mitologię, to narody, które potem z upartą pasją filozofowały: Hindusi, Grecy i Germanie”. Wiedział zresztą także o czymś znacznie istotniejszym – przepisał do swego dziennika uwagę Kierkegaarda, choć sam mógłby zapisać to samo: „Początkiem filozofii nie jest zdumienie, jak nauczali Platon i Arystoteles, ale rozpacz”. I Dialogi dlatego tylko graniczą z filozofią, że właśnie wyniknęły z rozpaczy. Rozpacz przecież jest tak bardzo własna, jak wydobywane z własnego ciemnego dna mity.

Dialogi są krótkie – to jedno można uznać za bezsporne. Pavese polubił formę możliwie najbardziej zwartą już wtedy, kiedy „wynajdywał” podobną krótką formę dla swoich pierwszych opisowych wierszy, które nazywał „obrazami-opowiadaniami”. W Dialogach znowu zgęszczał, oczyszczał i szlifował słowa. Uznał, że warto się tym tak cierpliwie zajmować, skoro zarazem szlifuje się samego siebie: „Pięknie jest siebie szlifować i w najgłębszym spokoju przygotowywać się do tego, żeby stać się kryształem”. Żeby ten cały zgiełk i zamęt, w jakim się ciągle tkwi, mógł przynajmniej miejscami stawać się krystalicznie przejrzysty, skoro inne miejsca i tak będą musiały pozostać zmącone, skoro miejsca oszlifowane i tak znajdą się obok chropawych, zgęszczone obok rozrzedzonych. Tak też stało się w Dialogach. A później ta ich krótka forma nawet Pavesego wzruszała, a ściślej, wzruszająco go rozczarowywała. Pisał w liście: „Kiedy widzę je już wydrukowane, sprawiają na mnie wrażenie przykre: są małe, rachityczne, a właściwie milutkie. Tym razem na mnie kolej, aby się wstydzić”.

A jednocześnie przecież go jakoś uszczęśliwiały. Są szczęśliwe, ponieważ zawierają w sobie tę jedyną szczęśliwość, jaka wyobraźni Pavesego jest dostępna. Są szczęśliwe i w innym znaczeniu: są najszczęśliwiej udane ze wszystkiego, co Pavese napisał. We wspomnianym już wywiadzie radiowym, pytany o najbardziej istotną ze swoich książek, odpowiedział: „Dialogi z Leukoteą, te dialogi, które są może rzeczą najmniej nieszczęśliwą ze wszystkich, jakie przeniosłem na papier”. Tylko o tę jedną ze swoich książek chodził codziennie dopytywać, jak się sprzedaje. Uznał ją za szczęśliwą, bo chciał, aby przeprowadzała rzeczy z ciemności w obszar światła. Aby nie przychodziło ciągle tylko się o nie potykać, jak o przedmioty w ciemnym pokoju, jak o własny los. Już tego wystarczało za szczęśliwość. Zwłaszcza że chodziło o szczęśliwość, powiedzieć można, ostateczną. Pavese określił ją zresztą w jednym z dialogów: „Proszę o to, bym mógł żyć, nie o to, bym był szczęśliwy”.

Tej szczęśliwości sprzyjać miała Leukotea. Trzeba bowiem uznać, że te dialogi są w gruncie rzeczy rozmowami. Nie dwie osoby biorą w nich udział, ale cztery: dwie kolejno do siebie mówią, a dwie inne, Leukotea i Pavese, milcząc, nieustannie w każdej z tych rozmów uczestniczą. Leukotea mówi samą swoją obecnością, a Pavese samym swoim milczącym oczekiwaniem. Przecież z tego, o czym się rozmawia i dla niego ma coś wyniknąć. Leukotea odzywa się tylko dwa razy: do Kirke i do Ariadny, do kobiet, które się zagubiły – odzywa się, aby im dopomóc odnaleźć się na nowo. Pavese spodziewa się takiej samej pomocy i dla siebie. To nic, że Leukotea o najdroższym jego marzeniu, o tym, aby móc znaleźć się we własnym domu przy bliskiej osobie, mówi mu jak Odysowi: „Jakież to nudne!”. Jest jednak ciągle przy nim i już sama jej jaśniejąca obecność jest pomocą. Tytuł powinien był właściwie brzmieć: Dialogi w obecności Leukotei.

Leukotea była kobietą, jedną ze śmiertelnych, a mimo to Zeus nie posłał jej ducha do Tartaru. Zmienił ją w nimfę morską, dał jej nieśmiertelność, pozwolił, aby zatarły się w niej granice między ludzkim a boskim. Aby scaliło się to, co nawet w mitycznych opowieściach bywa rozdzielone. Zeus udzielił jej tego w nagrodę. Zasłużyła sobie na nią nie tylko tym, że kiedyś opiekowała się małym Dionizosem. Raczej tym, że sama zadała sobie śmierć. Skoczyła ze skał do morza, odkupując to wszystko, czego żyjąc nie była zdolna w sobie przezwyciężyć. Żyła może w Koryncie, nazywała się Ino i była żoną króla Atamasa, który ukarany przez Herę, zabił w zamroczeniu jednego z synów, a może żyła na Rodos, nazywała się Halia i została zgwałcona przez sześciu własnych synów, na których Afrodyta zesłała obłęd. Jej życie zatem było także pełne okrucieństwa, a jakąś część winy za to ponosiła i ona. Skoczyła do morza, uczyniła to, na co nie umiała się zdobyć porzucona Ariadna. W nagrodę została ułaskawiona. Stała się bóstwem morskim, dostała pod opiekę żeglarzy. Otrzymała imię Leukotea, czyli – Biała Bogini. Pod postacią białej mewy zjawiła się przy Odysie i uchroniła go przed utonięciem. Zachowała to, co ludzkie, w tym, co boskie.

Pavese zmienił tytuł Ludzie i bogowie na nowy, ponieważ w nowym mieściło się więcej niż w poprzednim. Nie dał jednak tytułu Dialoghi con Leucotea, ale Dialoghi con Leucò – imię zostało złagodzone, ocieplone, bo do kogoś, z kim pozostaje się w zażyłej serdeczności, zwykło się przecież zwracać imieniem zdrobniałym. W języku włoskim, aby imię stało się zdrobniałe, wystarczy je ściąć aż po akcentowaną samogłoskę, w polskim trzeba je, jak gdyby odmienić. W dodatku polska tradycja nie zna żadnego zdrabniania imion mitologicznych. Polska Leukotea musiała więc pozostać Leukoteą.

„Homera nie trzeba poprawiać” – trzeba poprawiać siebie. Trzeba tego uparcie próbować. Leukotea umie takie próby rozjaśniać samą swoją symboliczną bielą. Potrafi je rozświetlać swoją łagodną, cierpliwie sprzyjającą przychylnością. Samą kobiecą bliskością, jasną i daleką, tak zamierzchle daleką, że już tylko z jakąś istotą tej jasnej kobiety się obcuje, z samą jej kobiecością. Leukotea jest więc tym mitycznym wzorcem, jakiego spotykane przez Pavesego kobiety nie chciały powtarzać […].

*

Zagłębiając się do źródeł najbardziej własnych, Pavese musiał spostrzec, że i obce źródła jego własne warstwy zasiliły. Tak dzieje się zawsze. Związki mitów z wpływami kultury starał się potem ująć w szkicu Stan łaski. Nie określił jednak nigdzie, jakie wpływy najmocniej osadziły się w nim samym. Oczywiście najwięcej ich musiało być w warstwach najdawniejszych, w tych najgłębszych; w tych na tyle ciemnych, że już i sam Pavese wpływów tych jasno nie dostrzegał. Ale przez nie i tak wciąż przesączało się to wszystko, co go zasilało najmocniej […]. Obcowanie z myślą Nietzschego zapadło głęboko i zasilało niemal tak mocno jak własne mity. W dzienniku pozostał z tego zaledwie ślad: Pavese wspomniał gdzieś o lekturach, w których coś „uderzało go twórczo”, i w nawiasie dodał nazwisko Nietzschego. Zaraz też uzupełnił: „Nietzsche i jego Dionizos”. Natomiast w Dialogach odnaleźć można ślady bardziej wyraźne; i to nie tylko ślady wczesnych odkryć Nietzschego-filologa, który z nietykanej od dawna starożytności wydobywał na jaw siły i uniesienia dionizyjskiego pesymizmu. Wszystkie główne motywy Dialogów – przeznaczenie, nawroty zdarzeń, boskość w człowieku, odnajdywanie-tworzenie samego siebie, tragiczność, w której nie ma już moralności – były podejmowane i rozstrzygane przez Nietzschego. Tyle tylko, że Nietzsche nazywał je inaczej – kolejno: amor fati, Wieczny Powrót, śmierć Boga, człowiek-wolny duch, wartości poza dobrem i złem. Ta „klasyczność” zaciążyła najmocniej, ponieważ Nietzsche przekonywał, że należy docierać do wartości znaczących, a martwe chciał przewartościowywać, odmieniać, ożywiać, tworzyć w miejsce dawnych nowe. Jednego tylko z jego ważniejszych motywów Pavese nie podjął: woli mocy. Może chciał ją w sobie odnaleźć, ale przecież jej nie odnajdywał, a zatem nie był to motyw własny. Całej dostępnej sobie mocy spodziewał się po docieraniu do mitów. Ale przecież i tu nie oddalał się od Nietzschego i mógłby powtórzyć jego słowa: „Kategorie rozumu są środkiem do użytecznego fałszowania świata”, choć najczęściej, przeciwnie niż mit, uchodzą za „kryteria realności i prawdy”. Jeśli pisał odnosząc się w myślach do d’Annunzia, pisał, aby mu się sprzeciwiać, jeśli natomiast odnosił się do Nietzschego, pisał, aby nie całkiem z nim się zgodzić. Odnosząc się do d’Annunzia mógłby powtórzyć słowa ze Zmierzchu bogów: „Rozczarowany mówi: szukałem wielkich ludzi, a znajdowałem zawsze tylko tych, co małpowali ideał wielkich”. Do Nietzschego natomiast z pewnością odnosił własne słowa ze szkicu O micie: „Ale ci najsilniejsi, ci najbardziej szatańsko święci i świadomi, dokonują tego, czego chcą”. Jednak z tego, czego Nietzsche już dokonał, z całości tych intuicji Nietzschego, wybrał dla siebie tylko część […]. Nietzsche zaznał radości nawet w Turynie. Ostatnie miesiące swego świadomego życia spędził przecież właśnie w Turynie, i to właśnie na turyńskim placu w ostatnim świadomym geście tej tragicznej dionizyjskiej radości objął za szyję dorożkarskiego konia. W jednym z ostatnich listów pisał: „Jakiż piękny jest Turyn w szare dni! Dawniej powtarzałem sobie: móc zamieszkać w jakimś mieście, z którego nie miałoby się wcale potrzeby wychodzić, nawet po to, żeby popatrzeć na pola – w mieście, gdzie, cieszy najzwyklejsze przechadzanie się ulicami. Kiedyś byłem pewien, że to nie będzie możliwe”. Pavese ciągle i coraz bardziej był pewien, że to możliwe nie jest. Nie umiał pokochać swego losu, nawet „z rozpaczliwą ostrożnością”. Ale umiał pozostać wdzięczny Nietzschemu, choćby tylko za to, że go takiego kochania chciał nauczyć.

W sierpniu opuścił Turyn, jak wszyscy, i pojechał nad morze, do Bocca di Magra; do miejscowości małej, nijakiej, zdumiewającej tym, że można właśnie ją spomiędzy tylu innych wybrać na odpoczynek. Zachowały się listy pisane stamtąd do poznanej przypadkowo dziewczyny, która zresztą mieszkała tuż obok. Jakby bez potrzeby, na oślep w zamęcie. Pavese prosił ją: „Nie zapodziewaj się gdzieś – ja ciebie kocham”. I wyznawał, raczej sobie niż jej: „Ty jesteś młoda, niewiarygodnie młoda, jesteś taka, jaki i ja byłem, kiedy zdecydowałem, że muszę się zabić, już nawet nie wiem czym rozczarowany, ale tego nie zrobiłem – byłem ciekaw jutrzejszego dnia, ciekaw samego siebie – i życie przechodziło mi straszliwie, a jednak ciągle uważałem, że jeszcze jestem samego siebie ciekaw. Już jest odwrotnie: wiem, że życie jest wspaniałe, ale ja już usunąłem siebie z życia gdzieś na bok, wyłącznie z własnej winy, i wiem, że jest to tragedia marniutka, taka sama, jak mieć cukrzycę albo raka z palenia papierosów. Czy mogę ci wyznać, kochana, że nigdy nie zbudziłem się obok kobiety, że jeśli którąś kochałem, ona nie brała tego poważnie, i że nie znam tego spojrzenia przepełnionego wdzięcznością, jakim kobieta obdarza mężczyznę? […] Nie można zapalać świecy z obu stron naraz – jeśli chodzi o mnie, spaliłem całą z jednej tylko strony, a popiołem, który po tym został, są moje książki”. Po kilku dniach wrócił do opustoszałego Turynu. Zatrzymał się w hotelu i jeszcze stamtąd napisał do dziewczyny kilka słów: „Jeśli nie pogrzebałaś mnie w rzece Magra – żyję w hotelu «Roma» przy placu Carlo Felice. A jeśli mnie pogrzebałaś, to sama żyj szczęśliwa i wiedz, że tamte dni będę pamiętał zawsze”. Ale już w parę dni później napisał do przyjaciela: „Wybieram się w podróż do królestwa umarłych. Jeśli chcesz wiedzieć, kim teraz jestem, przeczytaj raz jeszcze Dzikie stworzenie w Dialogach z Leukoteą – jak zawsze, przewidziałem wszystko pięć lat wcześniej”. W ostatniej kartce, jaką w życiu wysłał, jest jeszcze i to: „Co znaczy: wróciła? Kto – Amerykanka? Mam już coś innego, o czym muszę pomyśleć”. Przez całe ostatnie dni, kiedy już wrócił z hotelu do domu, palił w wyciągniętym na środek pokoju piecyku listy, notatki, fotografie; przez dwie ostatnie noce nie gasił światła. Uprzątnął z biurka książki, które zawsze zawalały je całymi stosami; w tych dniach po raz pierwszy w życiu nic nie czytał. Biurko stało puste, leżał na nim tylko niedotykany już dziennik, otwarty na czystej stronie i jedna jedyna książka: Dialogi z Leukoteą. Nietzsche gdzieś zanotował: wszystkie książki, jakie się napisało, należy skazać. Wszystkie przecież nie są tak udane, jak miały być. Dopiero skazawszy wszystkie, można pomyśleć o tym, czy którejś nie wolno by ułaskawić. Pewnie i te zdania gdzieś w Pavesem utkwiły – w każdym razie tę jedną książkę ułaskawił.

Rano w sobotę 26 sierpnia wyszedł z domu z walizką, jednakże nie poszedł na dworzec, ale wrócił do hotelu „Roma”. Zabił się w nocy wieloma proszkami nasennymi. Pozostawił jedynie parę słów: „Wybaczam wszystkim i wszystkich proszę o wybaczenie. Dobrze? Nie plotkujcie za dużo”. Napisał to na tej jedynej ułaskawionej książce, jaką zabrał ze sobą do hotelu: na pierwszej czystej stronie Dialogów z Leukoteą. Tak jak kiedyś pisał je w obecności Leukotei, tak teraz w obecności tej książki zdecydował się umierać.

STANISŁAW KASPRZYSIAK

Fragment szkicu zamieszczonego w tomie Stanisława Kasprzysiaka „Odwieczne rozmowy”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić kliknij – tutaj

Ciastka

Pani dr Ewie Woydyłło, autorce mądrych książek

To było na tyle dawno, że wszystko pamiętam. Pamięć zatacza koło i potrzebuje drogi, aby wrócić do początku. Wtedy między tym, co się zdarzyło przeskakuje iskra i pcha nas do przodu. Czyli wstecz, cała naprzód!

Tam zdarzają się cuda. Dlaczego jeszcze o tobie śnię? Chociaż drogi się rozeszły i twarze nie te same. Nic nas już nie łączy. Czy wiesz, że to, dlaczego teraz o tym piszę pozostanie dla ciebie nieznane na zawsze?

Najpierwsza tęsknota zawiera to, co minione i to, co powraca. Przyłapuje nas po drodze, a ta nigdy się nie kończy. Tuż tuż, za chwilę, krok naprzód to dwa kroki wstecz. Zatem opowiedz, niech wszyscy się dowiedzą.

Ten sam błękit nieba, tu i tam.

Trzeba wymyślić to, co prawdziwe, mówił Verdi i miał rację, inaczej nikt nie uwierzy. Bo prawda jest sercem fikcji. Bije niezauważalne, dopóki ktoś nie zapuka do drzwi o czwartej nad ranem (pochwała mrówek, patrz: Wisława Szymborska). Podsłuchana rozmowa w ogrodzie jest niczym film z napisami, różniącymi się od tego, co się mówi, chociaż nie znasz języka, a jednak wiesz, że nie pasują do tego, co mówią.

A twój język, czym jest? Tym właśnie, w którym inni oglądają twój film. Przyjrzyj mu się, bo więcej dowiesz się od obcych. Czyli od nas po drugiej stronie ekranu lub kamery. Wielkie słowa, małe, banał prawie, a jednak, coś nas łączy. Nie ma fotografii, której by ktoś nie zrobił. Tylko, że po nim, po niej, niewiele zostaje. Cokolwiek by to było, był tam ktoś, kto patrzył. Najbardziej chciałoby się być z obu stron, ale autoportret na to nie pozwala.

Spojrzeć w twarz śmierci? Przecież to nasza własna. Za każdym razem bardziej gotowa. I w tej chwili wszystko już jest. Tak jak ma być, czyli dobrze. Osnowa snu i wątek życia. Przebiegnij maraton albo zostań w domu i pisz, ugotuj zupę, byle była dobra. Czyli jaka?

Niech nie zaszkodzi nikomu, a najbardziej tobie.

Ten sam błękit nieba, tu i tam.

Zdjęcie:

 

To moja babcia

Kupiła ciastka

Niesie je do domu

 

Czy coś ukrywa

Czy po kryjomu

Idzie tam, gdzie

jej nigdy nie poznam

EWA GÓRNIAK MORGAN

Galeria jednej fotografii (50)

„Proces twórczy Wajdy praktycznie nigdy nie dokonuje się w samotności. Artysta potrzebuje zespołu. Osób przynoszących mu pomysły, inspirację, wskazujących warte uwagi lektury, «sparingpartnerów» weryfikujących kolejne koncepty, wersje scenariusza, montażowe układanki”. Czytając te zdania Jakuba Majmurka w „Tygodniku Powszechnym” z 31 lipca-6 sierpnia 2024, omawiającego książkę Andrzej Wajda. Notesy 1942-2016. Wybór (Universitas 2024), widziałam zdjęcie z 24 listopada 2004. Zrobiłam je na balkonie Starego Teatru, w przerwie drugiej próby generalnej Makbeta. Andrzej Wajda – reżyser, Stanisław Radwan – kompozytor.

„Radwan i Wajda”, Kraków 2004, z tematów: „Próby teatralne” © Elżbieta Lempp

13 sierpnia 2024

ELŻBIETA LEMPP

Mickiewicz, nasz wielki Obcy

Czego chcieliśmy od Mickiewicza przez te dwieście lat, które minęły od powstania Dziadów i słynnej premiery z 1901 roku, kiedy to za Dziady wziął się wielki Wyspiański? Bo czy jednak głównie nie chcieliśmy, żeby Mickiewicz mówił to, na co czekamy, a nie to, co rzeczywiście miał do powiedzenia?

Największym paradoksem Dziadów jest to, cośmy zrobili z Konrada. To z nim – jak pisał Ryszard Przybylski – utożsamiła się większość Polaków, chociaż Konrad w Wielkiej improwizacji został przedstawiony przez Mickiewicza jako mroczny, niebezpieczny typ o szlachetnych intencjach, bliski naszemu sercu, ale i taki, od którego lepiej trzymać się z daleka. Nie dość, że bluźni Bogu, to jeszcze marzy o parapsychologicznej władzy absolutnej nad ludźmi, których, a jakże, chce poprowadzić ku świetlanej przyszłości.

Tworząc tę postać, Mickiewicz chciał się uwolnić od autorytetu Byrona, któremu w młodości ulegał, pilnie czytając bluźnierczego Manfreda i Kaina. W tym był podobny do Dostojewskiego. Konrad i Iwan Karamazow sporo mają ze sobą wspólnego i ciekawa byłaby ich rozmowa, gdyby polski teatr zechciał ją pokazać na scenie. Chętnie bym to zobaczył.

Dziady – tak jak je widzę – są dramatem poszukiwania, a nie dramatem rozstrzygnięć. Jakąż to bowiem drogę wskazuje nam Mickiewicz? I czy w ogóle wskazuje? Bunt przeciw niewoli, politycznej i wszelkiej innej? Wolność? Ale jaka wolność? Jak w systemie myślenia Konrada-buntownika, Konrada-zesłańca syberyjskiego, dzieweczki Ewy i księdza Piotra istnieje wolność? I czy w ogóle istnieje? Czy nie wyłącznie jako wolność narodowo-katolickiego kolektywu, który w swoim wnętrzu żadnej wolności nie toleruje? Wolni powinniśmy być od Rosji, to jasne, ale w swoim sercu czyż nie powinniśmy być pokornymi sługami Jasnej Góry i Ostrej Bramy? Czy nie takie przesłanie głosi pokorny duchowny z III części?

A inna alternatywa? Wolność poprzez uduchowiające, pokorne cierpienie Sybiru? Tak można by mniemać, patrząc na jedną z finałowych scen III części, w której Konrad w kibitce ginie w śniegach Rosji, a serce przebijają mu miecze boleści, jak serce Matki Boskiej na religijnych obrazkach? Czy można w ogóle udawać, że Dziady nie są o Polsce i Rosji? Bo czy częścią Dziadów jest także Ustęp – kompletnie sprzeczny z przesłaniem sławnego wiersza Do przyjaciół Moskali. Za naszą i waszą wolność? Mickiewicz wątpi w nim w możliwość przeobrażenia się Rosjan z narodu rabów w naród ludzi wolnych. Daje obraz wiecznej, niezmiennej Rosji niewolniczej i autorytarnej.

Zresztą wiersz Do przyjaciół Moskali jest nieporozumieniem samym w sobie. Wszyscy ci wspaniali, walczący o wolność dekabryści, którzy w 1825 roku wystąpili przeciwko carowi Rosji, nie uznawali prawa Polski do niepodległości. Mickiewicz z nimi gadał, wzruszył się śmiercią Rylejewa, ale oni – ci powieszeni przez cara kochankowie wolności – najpewniej by poparli dzisiaj rosyjską napaść na Ukrainę, tak jak by ją najpewniej poparł całym sercem wielki rosyjski antysowiecki dysydent Sołżenicyn. Więc Dziady są pomyłką, której nie powinniśmy powtarzać?

Jeśli byśmy przyjęli, że Mickiewicz w Dziadach egzorcyzmował byroniczny patriotyzm Konrada, każąc szatanowi wypowiedzieć słowa ostatecznego bluźnierstwa, że Bóg zachowuje się wobec Polaków tak jak car Rosji i zamiast tego patriotyzmu proponował nam patriotyzm mesjanistyczny na katolickim fundamencie zbudowany, to co w Ustępie robi fragment o Polaku, który stoi na Placu Zimowym w petersburskiej stolicy Imperium i wpatrzony w pałac przywódców Rosji marzy o zasztyletowaniu cara samym spojrzeniem swoich rozżarzonych wrogością oczu? Dziady jako pieśń patriotycznej nienawiści? Bo co w takim razie z katolickim mesjanizmem zbawicielskiej pokory, do którego nawoływał ksiądz Piotr – wbrew Konradowi z Wielkiej improwizacji? Gdzie on się podział? Marzyć o zakłuciu cara nożem po wspaniałej wizji łagodnej, dziewczęcej religijności Ewy, która modli się do Matki Boskiej za polskiego więźnia, co siedział w rosyjskiej kolonii karnej, jak dzisiaj Nawalny? Więc cała ta maszyneria mesjanistyczna, którą Mickiewicz budował w arcydramacie na nic, bo w Ustępie powracają spiskowo-terrorystyczne idee Konrada Wallenroda, których poeta podobno już się wtedy wyrzekł na zawsze?

A jeszcze są tacy, którzy z Dziadów wyprowadzają myśl, że Mickiewicz był w gruncie rzeczy naszym sojusznikiem w walce kobiet o prawo do aborcji. Mickiewicz? Z Panną jasną, co w Ostrej świecisz Bramie? Z kultem maryjnym, który każe Konradowi besztać więziennego strażnika, gdy ten źle się wyraził o Mateńce Przenajświętszej? Dziady jako wolnościowy manifest? Gdzie i kiedy? O jaką wolność Mickiewiczowi chodziło? O taką, o którą nam chodzi, czy może o jakąś zupełnie inną?

Może rzeczywiście po katastrofie powstania listopadowego on sobie pomyślał, że trzeba biednym braciom Polakom, którzy zwątpili o Bożej pomocy, dać krzepiący kawałek ideologicznego chleba, przekonując ich, że wojskowo-polityczna bezsilność Polski wobec Rosji, jeśli jej nadać barwę religijną, sens wielki uzyska. Możliwe, że taki miał zamiar. Ale jak to wyszło w dramaturgicznej robocie? Niech zginie Gustaw, a narodzi się Konrad, który gustuje w kolektywnej wolności, a indywidualną stawia w stan podejrzenia?

Dziady zaczynają się od marzenia o polskiej wszechmocy – czy raczej wyzwalającej przemocy – która wreszcie – da Bóg! – pozwoli przezwyciężyć przeklętą polską słabość, wstrząśnie światem i oczywiście nikczemną Rosją. „Człowieku! gdybyś wiedział jaka twoja władza! / […] Ludzie! każdy z was mógłby, samotny, więziony, / Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony”. Czy może być większe urojenie? I sam Mickiewicz to wiedział, bo tej demiurgicznej fantazji, która otwiera III część Dziadów, przeciwstawił sceny i obrazy, które jej całkowicie zaprzeczają? Konrad-więzień w Wielkiej improwizacji wmawia sobie, że potrafi samą siłą swojego wzroku zatrzymać stado ptaków w locie, a nawet planety i gwiazdy w kosmicznym pędzie, więc najpewniej poradzi sobie nie tylko z Rosją, ale i samym Panem Bogiem, ale potem pada na ziemię jak – czego Mickiewicz nie kryje – obłąkany? A beznadziejna historia Rollisona, który – właśnie samotny, więziony – zamiast zwalać i podźwigać trony, zostaje wyrzucony przez okno przez rosyjskich funkcjonariuszy? Jak to się ma jedno do drugiego?

Cała myśl Mickiewicza rozpaczliwie huśta się między fantazjami o demiurgicznej mocy i czarną depresją, która szuka ocalenia w religijnych rojeniach i parapsychologicznych pomysłach.

Wystarczy prześledzić, jakimi zawijasami biegnie linia dramatu, kiedy Mickiewicz dotyka w Dziadach sprawy samobójstwa. Gustaw w sposób zgoła niekatolicki strzela sobie w serce pod oknami kochanki, ale samobójstwo jego kolegi, który sobie odbiera życie, by uniknąć rosyjskiego aresztowania i więziennych tortur? Nawet ksiądz Lwowicz go nie potępia. A Rollison? Może go Rosjanie wyrzucili z okna, ale może wyskoczył z okna sam, tak jak wyskakiwali z okna bezpieki ludzie z antykomunistycznego podziemia. Żadnego potępienia tego czynu w Dziadach nie ma, jest równowaga racji katolickiego księdza i Konrada, który na myśl, że Rollison jest torturowany w więzieniu, chce siłą własnej woli – tej samej woli, którą walczył z Bogiem w Wielkiej improwizacji, wstrzymując bieg planet – popchnąć Rollisona do samobójstwa.

Jak to się ma do przesłania mesjanistycznego, które rzekomo ma nas uratować w Dziadach? Konrad właśnie poprzez podpowiadane samobójstwo chce wyzwolić Rollisona z cierpień, ale potem dowiadujemy się, że Rollison zabił się być może także po to, by nie zdradzić w śledztwie swoich współbraci pod wpływem, zadawnego mu przez oprawców, bólu nie do zniesienia. Niska motywacja? Ksiądz Piotr go potępia, bo trzyma się Pisma, ale czy Mickiewicz także? Z katolicyzmem Mickiewicza w Dziadach dziwne się rzeczy dzieją. Raz on się do niego zbliża, raz oddala.

Jeśli przyjąć, że prawdziwym głosem Mickiewicza jest wiara w zbawiające cierpienie, co zrobić z katastrofalną historią Cichowskiego, która się w Dziadach pojawia? Mesjanizm głosi, że poprzez cierpienie, które jest najwyższą wartością, jednostka i naród się doskonalą. Tymczasem opowieść o Cichowskim mówi dokładnie coś przeciwnego: że ohydne cierpienia zadawane więźniom przez rosyjskich oficerów śledczych nikogo nie doskonalą, tylko zmieniają człowieka w ludzki wrak, wpędzając go w chorobę psychiczną, bo w Dziadach więzień po wyjściu z więzienia boi się nawet własnej rodziny. Więc jaka jest rzeczywiście ranga i moc cierpienia według Mickiewicza, jeśli w Dziadach zderzają się te dwa głosy? Czy on uświęca cierpienie czy raczej demaskuje polskie sacrum zbawicielskiego cierpienia, mówiąc nam, że więzienna udręka może zmienić Polaka w wariata?

I jeśli Dziady miały być nawróceniem zbuntowanych Polaków na katolicyzm, to co robi w Ustępie przerażające marzenie Oleszkiewicza o Bogu, który ma ukarać Rosję za krzywdy Polaków, mordując falami powodzi wszystkich Rosjan – winnych i niewinnych – hurtowo? Z jednej strony kult Mateńki Częstochowskiej i wzruszająca naiwność modlącej się dzieweczki Ewy, uduchowiony ksiądz Piotr, z drugiej polskie pragnienie, by Bóg osobiście zatopił cały Petersburg ze wszystkimi mieszkańcami? Tak, obok wiersza Do przyjaciół Moskali Dziady zamyka marzenie Polaka o całkowitym zniszczeniu Rosji – gigantyczną falą tsunami. Jak to się ma do części wcześniejszych, w których pokorna łagodność ducha chrześcijańskiego unosiła się nad wodami, zapewniając, że pod metafizycznym tchnieniem Rosja się zmieni w naszą dobrą siostrę?

Takie to tajemnicze dzieło, dziwne, trudne. Które kusi, by je zgwałcić. I które było gwałcone wielokrotnie, kiedy wmawiano mu różne rzeczy, zamiast uważnie wsłuchiwać się w jego tajemniczy głos. To znaczy pozwolić Mickiewiczowi mówić do nas z otchłani XIX wieku, ze świata, który nie był naszym światem. Lecz czy to się da? I w ogóle po co, skoro my mamy swoje własne sprawy? Nie lepiej to wciągać go w te sprawy, o których on sam nie miał pojęcia?

Mickiewicz nasz współczesny? Z jego niechęcią, a nawet nienawiścią do Zachodu? Nie jest to żaden nasz współczesny, tylko wielki Obcy, który mówi do nas z głębin obcości w języku, którego obcość jest wartością arcydzielną. On się szarpał z myślą, że Bóg z nami – Polakami i ludźmi w ogóle – postępuje niewłaściwie albo że nie zajmuje się nami wcale, ale czy my się z takimi myślami szarpiemy dzisiaj z taką samą siłą co on? Nasz katastroficzny cynizm odbija się od metalowej tarczy, na której zostały wypisane jego słowa. Że Bóg może być carem albo jeszcze kimś gorszym od cara? Cóż, może Bóg jest taki, może nie jest, ale żeby się tym aż tak bardzo przejmować?

A on się przejmował do rozżarzonej czerwoności. I chciał siebie przekonać, że katolicki kompres na obolałą polską duszę, zbitą do kości przez Rosjan, dobrze jej zrobi w chwilach, gdy metafizyczne zwątpienie ogarnia Polaków. My już wiemy, że jeśli się nie ma himarsów, to żaden Pan Bóg nie pomoże, obojętne, czy on jest car, czy nie car. I żadne pokorne cierpienia nie zmienią naszego losu, ani malownicze bunty metafizyczne czy magiczna liczba 40 i 4, bo Bóg pomaga tylko tym, którzy mają wystarczająco dużo himarsów. Ksiądz Piotr marzył o wojnie powszechnej ludów, z której zrodzi się polska wolność, my wiemy, wojna powszechna ludów może być tylko atomową katastrofą, w której Polska zniknie jak spalony listek lauru – razem z Ukrainą.

W czasach Mickiewicza można było jeszcze marzyć o ciosie sztyletu, który zgładzi cara. I w Dziadach się o tym marzy. Dzisiaj takie marzenia są absurdalną mrzonką, bo car jest niedosięgalny, a może jest tylko postacią wirtualną, przy pomocy której Rosja rządzi połową świata. A poza tym czy dzisiaj nas rzeczywiście rozgrzewa pytanie o to, czy Bóg jest Bogiem czy raczej carem? Dużo bardziej nas rozpala pytanie, czy w ogóle Bóg jest, a i to bez przesady.

Ale może mądry Mickiewicz ogląda w Dziadach z różnych stron różne możliwości dla naszego polskiego losu i daje nam je pod rozwagę, przestrzegając przed prostymi rozwiązaniami? I wcale nie mówi: macie iść drogą księdza Piotra albo drogą dzieweczki Ewy, albo drogą Konrada sybirskiego-zesłańca, albo Rollisona, albo Oleszkiewicza? Może przygląda się tym drogom, mówiąc: nie wiem, co wam doradzić, ale pokażę wam, w jakiej sytuacji duchowej jesteście? I może w tym właśnie zawiera się najgłębsza wartość arcydramatu?

STEFAN CHWIN

Wojciech Śmieja „Centon”

Profesor K. ma tyle samo lat co ja. Podobną posturę i płową, nieco przerzedzoną słowiańską szewelurę – toczka w toczkę jak ja. U profesora K. widzę podobnie znoszone dżinsy i spłowiały t-shirt, taki sam niemal jak mój, świadczące o niskim priorytecie dla kwestii modowych. Jeśliby popatrzeć na nas nieuważnie, można by wziąć nas za braci. Być może tak właśnie o nas myśli kelnerka przynosząca talerze z pasta al limone i świeżymi sardelami z dzisiejszego połowu, gdy siedzimy w knajpie „Fuego” w porcie Coricella, najpiękniejszej, najbarwniejszej, folderowej części cudownej Procidy. Wszystkie informatory turystyczne i reklamy, ale także wszystkie selfie i fotki robione przez turystów wciąż i wciąż reprodukują bajkowo pstrokatą Coricellę, ale odwracają wzrok od miejsca, z którego te fotogeniczne ujęcia wykonują: milczącej i ponurej Terra Muraty – Ziemi zamurowanej – która przez lata całe była główną „atrakcją” wyspy: więzieniem. Stamtąd właśnie wyszliśmy. Profesor K. i ja mieliśmy wykłady dla włoskich slawistów, które wygłaszaliśmy na zaproszenie Uniwersytetu L’Orientale z Neapolu, który kilka pokojów – dawnych cel więziennych – wynajmuje na różnego rodzaju „eventy”.

Profesor K. wydał mi się mocno zagubiony i niepewny na tej wyspie. Przyjechał wieczorem dnia poprzedniego, nie zdążył nawet się rozejrzeć, gdy musiał pojawić się na swoim wykładzie, po którym odbyła się krótka dyskusja młodych włoskich rusycystek i rusycystów. A że wykład profesora był ostatnim w cyklu, to po nim nastąpiła krótka ceremonia zamknięcia tygodniowej szkoły letniej i niewielki tłumek rozproszył się nęcony kolorowymi atrakcjami lub koniecznością złapania promu. W pewnym sensie więc przygarnąłem profesora K., bo zrobiło mi się go trochę żal, tak nagle zrobiło się wokół niego pusto. Schodziliśmy, profesor K. i ja, jego samozwańczy cicerone, stromą uliczką z ponurej Terra Muraty do gwarnej Coricelli i im niżej schodziliśmy, tym bardziej profesor K. wydawał mi się postacią niesamowitą, a jak wiadomo efekt niesamowitości osiąga się wówczas, gdy swoje się odswojszcza, a obce ujawnia swojskość. Tak, profesor K. był Rosjaninem. Ja Polakiem. Byliśmy do siebie równocześnie zdumiewająco podobni, ale całkowicie różniła nas sytuacja życiowa. K. zdawał się zupełnie nie pasować do tego miejsca. Bladość, chciałoby się powiedzieć pergaminowa, stanowiła obrazę dla śródziemnomorskiego klimatu Procidy. Obecność profesora K., którego twarz i sylwetka zdradzały ogromne zmęczenie sprawiała wrażenie na poły widmowej, kto wie czy nie w jakiś sposób upiornej: oto jakiś duch zapomnianego więźnia Terra Muraty zstępuje w świat żywych, w sam jego środek. W ruchach, w krokach profesora czuć było jakiś zdumiewający ciężar – szliśmy powoli i jakby rozmyślnie, gdy opływała nas pstrokata ławica Włochów i Włoszek na swoich skuterach i rowerach elektrycznych (mam wrażenie, że mała przestrzeń gęsto zabudowanej wyspy jakby prowokuje mieszkańców do nieustannej ruchliwości). Profesor K. pocił się obficie, jego petersburskie ciało buntowało się przeciw temperaturom, do których nie nawykło. Nasza rozmowa również była niezwykle ciężka, powolna, słowa toczyły się, ale między nimi zapadała cisza, nie tyle krępująca, ile jakaś studzienna cisza między ludźmi, którzy wiedzą, jak bardzo trudne, jeśli w ogóle możliwe, jest zrozumienie. K. był politycznym emigrantem, uciekinierem z putinowskiej Rosji. Ja człowiekiem zakorzenionym, w poczuciu względnego bezpieczeństwa egzystencjalnego, sytym.

Spotkanie moje z profesorem K. przypomniało mi tytuł jednej z części dyptyku włoskiego Mariusza Wilka: Przechadzki z cieniem, a konkretnie słowa, których ciężaru nie byłem w stanie zrozumieć przed spotkaniem z moim rosyjskim znajomym, o niepokojąco sobowtórzej aparycji. Wilk je cytuje za Herlingiem: „Człowiek bez ojczyzny to człowiek bez cienia, a człowiekowi bez cienia zaleca się przebywanie w cieniu”. W odróżnieniu od profesora K. ja mam – przynajmniej jak dotąd – ojczyznę, a tym samym posiadam cień, moje ciało ma swoje wyraźne kontury i, by tak rzec, materialną konkretność, która w przypadku rosyjskiego emigranta, którego rosyjskie obywatelstwo zostało zawieszone, a obecna egzystencja, mieszcząca się w walizce, zależy od łaskawości różnych fundacji, uniwersytetów, stowarzyszeń udzielających funduszy na krótkoterminowe staże czy badania.

Spotkanie uzmysłowiło mi, tak, podkreślmy to słowo – uzmysłowiło – ważkość słów Herlinga wyróżnionych przez Wilka. Wcześniej wydawały mi się, może i trafną, ale metaforą. Teraz stanęły w nagiej dosłowności. Człowiek bez ojczyzny wiedzie egzystencję widmową, nie rzuca cienia, ale w cieniu przebywa. Jego wyjście na słoneczną ulicę staje się skandalem.

Obiad z profesorem K. szybko się skończył. Rozeszliśmy się w swoje strony, choć udało mi się jeszcze zaprosić go na wykład na mój rodzimy uniwersytet. Tyle mogłem zrobić dla niego.

Wróciłem do mojego wygodnego procidiańskiego apartamentu, gdzie żona i dzieci czekali na mnie, żeby wreszcie razem pójść na plażę. Tę samą ulubioną plażę Mariusza. Opisuje wydeptywanie jej w Procidanie.

Nie oszukujmy się, Mariusz jest dziś pisarzem bez czytelników i bez wydawców. Chyba już sam odrzucił rolę pisarza. Mówi o tym wyraźnie, cytując Nicolása Gómeza Dávilę, że „bliski jest mu skryba. Bliższy niż pisarz, literat czy twórca”. Skryba zaś u Gómeza Dávili komponuje „reakcyjny centon”. Mało kto dziś wie, czym był centon, a to rodzaj antologii, kompilacji złożonej w całości z innych fragmentów, które skryba komponuje w całość. I tak, Mariusz w swoim dyptyku staje się coraz bardziej takim skrybą, kompilatorem. Stąd ta wielość i rozległość przytoczeń, chowania się za wielkimi figurami pisarskimi Herlinga, Nabokova, Gombrowicza, Yourcenar, czy związanych blisko z Neapolem i jego okolicami Elsy Morante i Sándora Máraiego. Te cytaty stanowią punkt wyjścia do Wilkowych komentarzy i dygresji, te zaś składają się na drugą warstwę dyptyku i jego gatunkowego określenia. Jest nią klasyczny list – „Nie potrafię pisać do anonimowego czytelnika… Dlatego wybrałem formę listu […], próbuję rozszerzać ramy żanru”. Wypowiedzi kierowane są do płynnego „ty”. Adresaci listu rozpływają się i nakładają na siebie. W niektórych partiach są bardziej ukonkretnieni, kiedy indziej ma się wrażenie, że autor zlepia nas (mam honor i przyjemność być jednym z nich) w jakąś jedną wyobrażona osobę.

Centon i list – już nie dziennik, itinerariusz, z pewnością nie reportaż, nie fabuła każą czytać się inaczej, innego rodzaju miarę lekturze nadawać. Jeśli nie potrafimy się dostroić do tych gatunkowych wyznaczników odczujemy być może zawód dyptykiem. Nie dowiemy się z niego ani o Neapolu, ani o Procidzie tyle, ile byśmy chcieli czy oczekiwali.

Jeśli więc mogę, pozwólcie, że odpowiem tak jak się odpowiada na list. Będę więc pisał przede wszystkim do Ciebie, skrybo, Mariuszu.

Na Procidzie stopa nie styka się z ziemią. Zauważyłeś? Albo kamień brukowanych uliczek, czasem trywialny asfalt, a potem od razu ten grafitowy wulkaniczny piach. Mam wrażenie, że trochę podobnie jest z Twoimi listami do nas. Podążamy brukowanymi ulicami wielkich pisarzy, których cytujesz, z których czerpiesz, z którymi czasem polemizujesz, układasz z cytatów swój centon. A potem stąpamy razem z Tobą po grząskim piachu plaży. Ten piasek, ciemny, wezuwijski nie jest – wyjaśnijmy to tym, którzy go nigdy nie widzieli – podobny do bałtyckiego: nie rozjaśnia landszaftu, lecz go ściemnia, pochłania światło. Ten piasek przysypuje akapity Twoich listów, gdy coraz wyraźniej mówisz i piszesz o odchodzeniu, o milczeniu, o celi, o zarażeniu isolomanią, o śmierci bliskich ci osób… Nawet Marta, Ma., Martusza, która pojawia się na okładce Procidany i Przechadzek… służy za plamę światła podkreślającą cień, który coraz mocniej spowija Twoją osobę? Czy to cień śmierci, której nadejście jest nieuchronne i coraz bliższe? Czy to cień, w którym chowasz się jako osoba bez – mówię umownie – ojczyzny?

Jeśli czegoś brakuje mi w Twoich listach to właśnie tego zetknięcia z ziemią, z codziennością nie uwzniośloną Wielką Literaturą, ale też pozbawioną patosu Cienia? Tej strony, o której wiem, że jest, o której czasem napomykasz dyskretnie (choćby opisując wizytę Twojego ojca), którą dobrze zna Natalia. Przyjmuję ten kontrakt, który zaproponowałeś. Wiem z niemal całkowitą pewnością, że nie zmienią się jego warunki. Przechadzając się z Martą Herling po wyspie piszesz, że Herling do końca życie nie opuścił jercewskiej odinoczki, a odwiedzając Procidę opisał spotkanie nie z nią, a z Ergastolano, ostatnim jej więźniem. Mam wrażenie, że i Ty, podążając swoją krętą tropą, afirmując hipisowską wolność, również nigdy nie opuściłeś swojej odinoczki. Wszak nie bez przyczyny w swoim włoskim dyptyku opisujesz po raz kolejny swój pobyt w Kargopolłagu, więzienie podczas stanu wojennego i treść pisanej dawno temu w Nowym Jorku sztuki opartej na tym doświadczeniu, której głównym motywem była niemożność porozumienia.

Kiedy mieszkałeś na wyspie, a było to wszak długie osiem lat, byłeś w swoich ciemnych ciuchach, spodniach do jogi, skryty za okularami, w oryginalnych czapeczkach nazywany przez miejscowych „Poetą” – wiem od Natalii. Takie określenie zawsze wyobcowuje z tłumu. Byłeś Innym. Celowo nie uczyłeś się włoskiego, by nie musieć rozmawiać. Byłeś zjawiskiem i zjawą z niezrozumiałego świata, z rosyjskiego mroku.

Myślę o Tobie, o Ergastolano Herlinga, o profesorze K. i o samotniczych bohaterach Elsy Morante, i myślę, o tym jednym zdaniu z Procidany, które może umknąć w pobieżnej lekturze, a które jest chyba klamrą tego tomu: „Wyspy mają to do siebie, że ekstrahują z nas kwintesencję”.

Tak, Mariuszu, bez Twojego dyptyku zupełnie nie zrozumiałbym miejsca, które odwiedzam. Nie miałoby dla mnie cienia…

WOJCIECH ŚMIEJA

Huba

Kiedy się spotykamy próbuję dociec czy Maria mnie jeszcze pamięta. Witam się ostrożnie, jakbyśmy były sobie obce. Alzheimer mógł mnie zamazać lub wykasować z pamięci.

Nasza pamięć jest jak książka, powieść przygodowa albo saga rodowa. Rozdziały zaludniają postacie, a akcja rozgrywa się w rozbudowanej scenografii. Zdarzenia ciągną się w czasie, niekiedy coś się pogmatwa, coś naprawi. Nieprzerwanie pojawiają się nowi bohaterowie, pierwszego i drugiego planu. Z biegiem lat niektóre kartki żółkną, gdzieniegdzie blakną litery, więc z trudem odczytujemy zdania lub całe akapity. Nie tracimy jednak ogólnego zarysu. Znamy imiona głównych postaci, rozpoznajemy ich twarze i wiemy czym się zajmują.

Księga pamięci Marii wygląda jakby bawił się nią szczeniak. Nudził się zamknięty w mieszkaniu, więc wyszarpał kartki ze środka i rozwlókł po korytarzu. Podarł wstęp, wygryzł okładkę i stronę tytułową, zniszczył całą bibliografię i spis treści. Zmęczył się, zdrzemnął na wycieraczce i znów się zabrał za znalezisko. Przeżuł sto dwadzieścia stron. Już chciał memlać kolejne, kiedy na stole błysnęła mu torebka z zamkiem błyskawicznym.

Maria układa życie ze strzępów, tu urywek, tam skrawek, fragment o podróżach, kilka linijek o bracie. Czyj to brat? Gdzie mieszka, jak wygląda? Maria nie wie, bo ubyło kartek. Alzheimer zagrabił też wątki o koleżankach i długi ustęp o córce. Wyrwał i zmiął w kulę tysiąc trzysta stron o mężu. Zostawił tylko wątek z czasów panieńskich, dlatego kiedy Marię odwiedza syn, łudząco podobny do ojca, matka drepcze do swojego pokoju, rozczesuje włosy i układa w misterny kok. Dopiero teraz może się pokazać kawalerowi, który przyszedł w konkury.

Złośliwy Alzheimer zatrzymał natomiast cykl Krebsa i inne przemiany metaboliczne. Maria miała swoją katedrę na uczelni, zajmowała się chemią organiczną. Organicznie jej nie lubiła. Czemu choroba oszczędziła wzory sumaryczne monomerów, a odebrała operę? Maria śpiewała w kuchni Lament Ariadny Monteverdiego. Pewnego dnia przestała lamentować do obiadu.

Nigdy nie wiem czy Maria mnie jeszcze pamięta, dlatego zaczynam rozmowę jakbyśmy się nie znały. Przedstawiam się i opowiadam czym się zajmuję. Wyobraźmy sobie, że jakaś obca kobieta zagląda nam do ust. Miałam szczęście. Długo żyłam w strzępach. Aż zniknęłam.

Nie należy pytać… Usłyszałam na wykładzie o chorych na niepamięć. Pytania rodzą lęk, wstyd, zagubienie. Opowiadam więc o wiosce w lesie i o grzybach, które obrastają drzewa. „Naukowcy dowodzą, że huba leczy próchnicę” – niezdarnie kręcę się koło zębów. Maria podnosi głowę, patrzy na mnie nieufnie i zaczyna recytować: żółciak siarkowy znany jako żagiew Rostafińskiego lub huba siarkowa, miał być składową gumy do żucia. Zawiera fenole, triterpeny i beta-glukany. Te ostatnie zwalczają wirusy i działają przeciwzapalnie.

„Chyba nie będzie mnie pani leczyć hubą!?” – karci mnie jak tępą studentkę na egzaminie z chemii.

Za chwilę cichnie. Spuszcza głowę i zapada się w sobie jak fotel worek – sako.

AGNIESZKA KANIA

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek