Ten list będzie o wiele krótszy, ale czy na pewno? Skąd miałbym o tym wiedzieć? Jedynie zakładam, że takim będzie, a to dlatego, że kreślę go do Pana w czasie poprzedzającym mój wyjazd do Grecji. Jest to czas dziwny, w którym nie jesteśmy jeszcze w drodze, ale tę drogę zaczynamy, przemieszczając się nie tyle cieleśnie, co fantazmatycznie, a używając kolokwializmu, stan ów należałoby nazwać przebieraniem nogami w miejscu. Rzec więc chciałbym pokrótce o wydarzeniu się słowa. Z kolei inny list do Pana mógłbym napisać o zderzaniu słów, ich rozmijaniu się, rozciąganiu lub rozmasowywaniu, czyli coś o gimnastyce gramatyki lub gramatyce gimnastyki. Chcę jednak o wydarzaniu się słowa. Kiedy jest ono faktycznym wydarzeniem się w nas, to działa jak los, a więc wyłania się z utajonego gniazda i sięga do gwiazdy losu. Ono jest darem w działaniu, czyli darzy. Posiada zdolność chwilowego, policzalnego w sekundach, zbliżenia się do bram losu oraz ich chwilowego zaledwie rozświetlenia. Dla mnie ten dar jest tajemnicą i oznacza tyle, co poruszenie się niespodzianki, wtręt czegoś obcego w ciało języka, metafu w ustalony – jak wielu sądzi – językowy organizm. W Ręce piszącej, notatniku, który prowadzę od lat, wy(darzenie) słowa zdefiniowałem następująco: „Poezja to coś więcej niż język, to namagnetyzowane opiłki Tajemnicy w szczelinach Semantyki”. A zatem przebieram nogami do światła Grecji, które ponoć jest źródłem naszej kultury i cywilizacji. Stojąc na brzegu Prania i Jeziora Nidzkiego – skąd mam widok m.in. na Wyspę Skarbów (jak ją nazwał Konstanty Ildefons Gałczyński lub „Zmarłych”, jak nazywam ją od 1999 roku, gdyż jesienią, zimą i wczesną wiosną wyróżniając się od przeciwległego brzegu po prostu taką przypomina) – udać się zamierzam na brzeg półwyspu Mani, z którego będę wpatrywał się w starożytną Cyterę, wyspę towarzyszącą narodzinom Afrodyty. Kontynenty płoną, a mnie pociągają wyspy i wzmaga się moja tęsknota za Itaką. Wiersz, przedstawiciel mowy ścieśnionej i zrytmizowanej, jest wyspą w morzu rozpraszającej się mowy, oceanów gadulstwa, archipelagi zaś przypominają formy poematowe, więcej – są gwiezdnymi konstelacjami matki ziemi.
Wracając do wątku zasadniczego. Jest taka scena w nakręconych w 1979 roku i nominowanych do Oscara Wajdowych Pannach z Wilka, kiedy główny bohater noweli Iwaszkiewicza Wiktor Ruben, a filmowy Daniel Olbrychski, stojąc nad rzeką z Jolą, jedną z panien w Wilku, filmową Mają Komorowską, odnosi się do wspomnienia sprzed piętnastu lat. Otóż nad tą rzeką, a jest nią w filmie Bug w Drohiczynie, stała nago nieżyjąca już Fela, była po kąpieli, stała do niego tyłem, a jej siostra, czyli Jola, siedziała w ubraniu. „Nie pamiętasz – kieruje do Joli pytanie Wiktor – co ona wtedy, odwracając ku mnie głowę, powiedziała? Czy powiedziała «przejdź», a może «przyjdź»? Jakoś tak. To dla mnie ważne, co powiedziała”. Niezależenie, które ze słów padły tamtego lata, Wiktor przeszedł.
Ilekroć oglądam tę filmową scenę, za każdym razem przechodzą mnie ciarki, jakbym zobaczył w tle przechadzający się niczym smuga los, mający na głowie – to już moje wyobrażenie – czapkę z dzwoneczkiem, na twarzy zaś dwój uśmiech. Jeden naznaczony ironią, drugi pobłażliwością, oba zaś biorące się z kształtu ust tragicznych i w tym kształcie zastygające. A dzwoneczek na czapce jest po to, aby każdy z nas przez ułamek sekundy w każdej okoliczności swojego życia mógł dostrzec lub też usłyszeć przechadzający się los. W odniesieniu do filmu los Feli i Wiktora, pytającego po latach, jakby go nagle oświeciło któreś z ciemnych bóstw, które ze słów wówczas wypowiedziała. I wtedy to, w jednej chwili padło słowo i zapadł los. Zobaczyłem go w tej scenie, jak przechodzi brzegiem rzeki, a Wiktor Ruben usłyszał „przejdź” lub też „przyjdź”, a mimo tego wolał przejść.
Fot. Łukasz Borkowski
Niemal takie samo słowo. O różnicy znaczeń jednak decydują samogłoski – „e” i „y”, a więc te cząstki języka, które go stabilizują, na których on się opiera. Nie będzie chyba przesady, gdy powiem, że spółgłoski przy nich są rozgadanymi i przegadującymi się plotkarkami, co nie znaczy, iż pierwsze oraz drugie nie są na siebie skazane. Jednakże, czy to nie Paul Valéry powiedział o boskim pochodzeniu samogłosek? Jeśli tak, to spółgłoski wywodzą się z rodowodu przeciwnego – diabelskiego. Wracając wszak do naszych „e” i „y”, należałoby, aby uzmysłowił sobie Pan, że nasz los zależeć może nie tyle od wypowiedzianego lub zapisanego w danym momencie słowa, ale również od jego cząstki, czyli litery, a w przypadku Rubena – głoski, której nie dosłyszał lub… jednak dosłyszał. Ale tak ma być, gdyż wzór losu jest poza naszym zasięgiem, nie da się go zobaczyć, odczytać czy usłyszeć. Co najwyżej smuga jego, kontur sytuuje się między dostrzeżonym i niedostrzeżonym, odczytanym i niedoczytanym, zapisanym i niedopisanym, między kresem i bezkresem. Napisać dokładnie gdzie? Takiej podziałki nie powołała jeszcze choćby najśmielsza wyobraźnia, zarówno fizyka, jak i poety. Przytaczam tutaj tę naukową profesję, gdyż sądzę, że fizykom pośród naukowców najbliżej jest do poetów. Nie posiadamy więc podziałki, na której moglibyśmy posadowić los, ale wydaje mi się, że z jednej strony jego działanie jest odczuwalne, a z drugiej – o jego istocie mamy nikłe pojęcie. On kontury swoje przemieszcza od tego, co skończone, a zatem kresu, kantu, rantu, ustępu, zony po nieskończone, a więc niewyobrażalną dalekość, bezkresność, otchłanność. Świat wyrazu jest progiem, na którym ślad pozostawia stopa niewidzialnego oraz niedocieczonego i na którym zaczyna się pierwszy stopień schodów racjonalizacji, wyjaśniania, mocowania tego śladu w życiu widzialnym. Zapewniam Pana, że nawias życia, w który zostaliśmy wrzuceni, nadal jest pełen przestrzeni, tych ludzkich wewnętrznych i tych światowych zewnętrznych, których nadal nie dotknęły słowa ani wyraz, który przyjmują one w poezji.
„Przyjdź” / „przejdź” – tej oboczności samogłosek nie należy lekceważyć. Zapis wiersza wiąże się z rozmaitymi wtrętami, mogą nimi być głosy dochodzące z zewnątrz, jak i te dyktowane od środka (tego się jednak nie da rozdzielić w akcie twórczym). Jeżeli więc jedno, drugie słowo wypowiadane, dajmy na to za oknem, drzwiami, jakiś pogłos, echo słowa, które padło kilka dni temu lub rok wcześniej albo z dzieciństwa się przywlokło, to znaczy, że być może dąży ono do przepięcia ze słowami, które via my rytmicznie padają na kartkę, to koniecznie trzeba je wpiąć, mimo że pochodzi z innego czasu lub innego miejsca, lub równoległego chóru, dialogu albo monologu za oknem, drzwiami. Trzeba uwzględnić ten jego pęd do gniazda, cóż z tego, że namolny, nieprzejednany, jest on przecież jak gwiazda losu wpadająca w jednej sekundzie do gniazda. „Przyjdź” Feli czy nie było taką gwiazdą? Czy „przejdź” Feli nie było gwiazdą, choć inną, wytyczająca przejście w dalszą, a wtedy jeszcze nikomu z tej trójki w nieznaną okoliczność?
Stawia Pan pierwszy wers, ten podpowiedziany z nadzieją, że kolejne będą brały się z tego samego, podpowiedzianego źródła, że ominie Pana konieczność sztukowania podpowiedzianych wersami teoretycznymi, a więc wydumanymi i że nie utknie Pan nagle w szczelinie niemoty, szczelinie niemożności dalszego zapisu. Jednakże masz babo placek! Z oceanu mowy miała wyłonić się wyspa wiersza, coś jak obietnica wytchnienia po podróży (zapis pierwszego wersu jest jej rozpoczęciem po omacku, niejako we wszystkie strony naraz, dopiero kolejne wytyczają kurs, choć jeszcze niepewny), a tu proszę, ten, przez którego wiersz miał się zapisać, nadal tkwi w zimnej wodzie lub – co najwyżej – dryfuje na gnacie wersu. Dodatkowo słyszy: „Cóż, dzisiaj pozostaniesz człowiekiem podjęzykowym”.
O jesionach Adam Ważyk rozpoczyna słowami: „Wiersz zaczyna się od ciemnych jesionów, a potem nie ma w nim nic pewnego”. Nie wiadomo, co usłyszysz, „przejdź”, czy „przyjdź”. Ważykowy wers jest kwintesencją tego, od czego zaczyna los, w tym los poetyckiego wyrazu. Stawiając prolog wiersza, nigdy nie wiesz, co wydarzy się dalej, jakim i którym duktem wersu lub strofy będziesz podążał. A skąd miałbyś wiedzieć? Czy znasz, co przyniesie następny dzień, kolejna noc, co wydarzy się w twoim życiu za tydzień, dwa? Otóż nie! Znasz jedynie swój własny scenariusz, a ten jest ułomny jak teoretyczny wers, którymi jak piachem sypie artystyczna biedota. Wers teoretyczny, czyli taki, który ani nie promieniuje w nas, ani nas przekonuje. Od tego, jak usłyszysz słowa i które postawisz – „przejdź” lub „przyjdź” – zależy los wiersza, a być może i Pański własny los. Od takiej chwili (dziwnie obocznej, dziwnie przesuniętej) może zależeć zarys horyzontu Itaki, lub zetknięcie się gwiazdy i gniazda. Czy gra Pan w ping-ponga? Proszę sobie wyobrazić tę lekką białą piłeczkę, na uderzenie i lot której chce mieć wpływ ręka za pośrednictwem paletki. Wystarczy, że piłeczka omsknie się o siatkę lub uderzy o kant stołu i zaraz zmienia trajektorię lotu. Poeta panuje na słowami, ale również się im poddaje. Lot piłeczki jest jak los słowa. Gdybym znał drogę, po której zamierza prowadzić mnie wiersz, po co byłoby mi go pisać. Szkoda czasu. Lepiej umrzeć od razu.
Ci, którzy uważają, że mają nad swoim utworem pełnię władzy i panują nad nim jak wodzowie nad armią, powiększają tylko cech literatów. Ponieważ lubią rządzić, chcąc nie chcąc będą dokonywali przemocy na języku, będą go gwałcili aż stanie się im posłuszny, aż wpisze się w propagandę i zacznie jak nieznośny pies ujadać na Innych, Inne.
Lot / los, gniazdo /gwiazdo, przejdź /przyjdź – ot co. Ot to.
WOJCIECH KASS
Wiersz Campo di Fiori doczekał się, jak wiadomo, wielu interpretacji, wywołał też gorące dyskusje i polemiki, które daleko wykroczyły poza obszar literatury. Nikt chyba jednak nie zadał dotychczas pytania, dlaczego poprzedza w Ocaleniu dwa przełomowe w poezji Czesława Miłosza cykle: Świat. Poema naiwne oraz Głosy biednych ludzi. Czy powodem jest jedynie ta sama data powstania wszystkich utworów, czyli rok 1943? Może związek tych tekstów jest ściślejszy niż się wydaje? Nie jest przecież przypadkiem, że wszystkie powstały w szczególnym, wyjątkowym okresie okupacji, w czasie powstania w getcie warszawskim. Campo di Fiori stanowiło próbę oswojenia grozy tego doświadczenia w jej szczególnym natężeniu. Wstrząsająca w swojej wymowie scena bawiących się na karuzeli pod murami płonącego getta została przez poetę porównana ze spaleniem Giordana Bruna. Ma to swoje daleko idące konsekwencje. Z jednej strony Zagłada przestaje być postrzegana jako zdarzenie w dziejach ludzkości wyjątkowe i bez precedensu, zostaje wpisana w odwieczny porządek. Bo przecież niezależnie od epoki historycznej, czasu i miejsca, także dzisiaj, wystarczy wspomnieć wojnę w Ukrainie i w Izraelu, mordowanie niewinnych ludzi odbywa się w obecności mniej lub bardziej obojętnych widzów. Z drugiej jednakże strony, przez swój dokumentalny niemal charakter, dokładny i szczegółowy opis sceny widzianej przez poetę oraz wielu innych świadków w Wielkanoc 1943 roku, zbrodnia nazistowskiego ludobójstwa ową wyjątkowość zachowuje. To nie jedyny paradoks w tym wierszu. Przemawia w nim świadek, który pragnie wyodrębnić się od innych świadków, wyrazić gwałtowną niezgodę na ich obojętność. Ale patrząc z zewnątrz oraz przyjmując rolę interpretatora, który swoją interpretację dodaje do dwóch hipotetycznych:
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
– jakby wbrew swojej woli, wbrew najlepszym chęciom, w roli biernego świadka pozostaje! Stara się przekroczyć dystans dzielący go od ofiar, a przecież tego dystansu nie potrafi nawet naruszyć, trafiając na brak porozumienia i zrozumienia, który ostatecznie oddziela gapiów od ofiar, żywych od umierających. Bowiem
[…] kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.
Może zatem jedynie bezradnie skonstatować istnienie tego braku. Przemawia w imieniu tych, co przemówić nie mogą, stwierdzając równocześnie, że „język nasz stał się im obcy / Jak język dawnej planety”. Dlatego mało przekonywająco, trochę rażąc pustą retoryką, brzmi przesłanie wiersza: „Na nowym Campo di Fiori / Bunt wznieci słowo poety”. Nie jest przypadkiem, że tego wiersza Miłosz nie lubił i nie chciał go czytać. Uważał go za zanadto publicystyczny, zbyt łatwo poddający się interpretacjom sprzecznym z intencją autora, „niemoralny”, bowiem „pisany o umieraniu z pozycji obserwatora”.
Innymi słowy, właśnie w tym wyjątkowym momencie, patrząc na karuzelę pod murami płonącego getta, Miłosz ze szczególną ostrością uzmysłowił sobie i innym nie tylko podstawowy dla wszystkich piszących w okresie okupacji problem: jak wysłowić, co niewyrażalne, jak opisać to, co całkowicie wymyka się wypracowanym przez literacką tradycję środkom wyrazu. Ale skonstatował również niewystarczalność własnej praktyki pisarskiej. Zawiódł go bowiem z powodzeniem stosowany zabieg uniwersalizacji szczegółowo opisanego konkretu. Co trafnie zauważył Kazimierz Wyka, pisząc o przedwojennej poezji Miłosza: „[…] ta poezja jest w pewnym sensie najbardziej okolicznościowa, najbardziej czuła na zmienne, nastrojowo-myślowe wyglądy chwili, a równocześnie najmocniej i stale sublimuje je w zagadnienia losu, treści zjawisk, sensu historii”.
Zachowanie warszawiaków i rzymian było z pozoru podobne, a przecież w zasadniczy sposób różne, bo przy całym okrucieństwie, czym innym stawało się spalenie heretyka, czym innym płonące getto, przejaw zbrodniczego planu unicestwiania całego narodu. Kimś innym byli patrzący bez większego zainteresowania na cierpienia palonego żywcem Giordana Bruna, kimś innym bawiący się w obliczu zbiorowej męki Żydów. Sposobem uwolnienia się od tych paradoksów i formą przekroczenia ograniczeń utrwalonych wzorów języka poetyckiego stały się Świat. Poema naiwne i Głosy biednych ludzi, które, kiedy się patrzy z tej perspektywy, domagają się ponownej lektury.
ALEKSANDER FIUT
Wstęp do książki Aleksandra Fiuta „Świat i głosy niedosłyszane”, która niebawem ukaże się nakładem wydawnictwa Austeria.
Rysunkowe wspominki wędrującego ogrodnika: w całych Austro-Węgrzech – u nas, w galicyjskich stronach kraju, rzecz jasna tak samo, znam to drzewo choćby z Tarnowa i Przemyśla – sadzono, wiek temu z okładem, odmianę niewielkiej wiśni o drobnych, połyskliwych listkach, szczepioną wysoko, „na pniu” jak to mówią ogrodnicy, o koronce tak regularnie kulistej jakby ją kto co i rusz sumiennie przystrzygał. A jej właśnie strzyc nie trzeba, ona tak rośnie sama z siebie. Dla botanika to mieszaniec ogrodowej wiśni, może na przykład jakiejś starej „szklanki”, czyli wiśni, której sok nie poplami, jak sok innych wiśni, ubrania, z dziką, krzaczastą wisienką stepową – ta druga u nas w naturze coraz rzadsza, ale im dalej na południowy wschód kontynentu, to już pospolitsza (tę hybrydę nazwałem kiedyś wiśnią osobliwą, bo po łacinie to Prunus eminens).
Przed tygodniem zobaczyłem taką kulistą wiśnię w Gołuchowie, w parku ukształtowanym w XIX wieku przez Jana Działyńskiego. Stanęły mi wtedy w pamięci podobne drzewa, jakie napotykałem w 2003 w Siedmiogrodzie (to w moich rysunkowych notatkach, z okolic Alba Iulia). Bo Prunus eminens pełniła w habsburskiej monarchii – tak sobie myślę – wyjątkową rolę: była kwintesencją regularności i ordynku, urzędniczych i koszarowych cnót, i z tego powodu sadzono ją wszędzie, a już szczególnie przy „amtach”, koszarach i na rynkach. Rosły w jednakowych, zadekretowanych odstępach, jakby guziki i zapinki cesarsko-królewskiego szamerowanego munduru, który miał przykryć wszelką rozmaitość krajobrazów ogromnego kraju. Gdziekolwiek się wtedy człowiek w miastach tego rozległego państwa obrócił, napotykał stojące szeregami, jak straże, kuliste wiśnie.
Zauważyłem je w Alba Iulia, chyba przed magistratem, a potem i w Sighişoarze: na sztywnych nogach, z wielkimi, kulistymi głowami, uwolnione już od stu lat od służby, od obowiązków i urzędowego sznytu. Zapamiętałem ich sylwetki, ciemne kule, nie do końca wyraźne dla oka, bo to było wcześnie, z samego rana; stały wzdłuż wyłożonego połyskliwymi od rosy granitowymi płytami chodnika – jak niegdyś w miastach i miasteczkach całej monarchii.
Teraz ten austro-węgierski uniform – już niedopięty, z wyszczerbionymi guzikami – widać jeszcze to tu, to tam, od Adriatyku po Karpaty, przed ratuszami, przy piaskowo żółtych – a może ten kolor tylko mi się roi? – budynkach prokuratur i sądów, aresztów i koszar.
JAKUB DOLATOWSKI
Sonet osiemnasty cyklu pierwszego: poeta i maszyneria nowoczesności
Wiek XIX konfrontował – zwłaszcza po romantyzmie – poetę ze światem. Wiek XX, zwłaszcza gdy się już na dobre zaczął, czyli w czasie po Wielkiej Wojnie, stawiał poetę wobec nie tyle maszynerii świata, co wobec maszyny samej w sobie. Wobec inwazji nowoczesności, wobec hipertrofii techniki.
Temat ten pojawia się w kilku sonetach z cyklu orfickiego – ten, o którym mowa dzisiaj, jest pierwszy z rzędu – inicjuje niejako ten temat (który powróci jeszcze w sonetach 22., 23. i 24. części pierwszej, a potem w 10. i 22. części drugiej). Piszę „niejako”, osłabiam semantykę, gdyż ostrożność tu nie zawadzi – wszak temat gwałtownego, bolesnego, a często bezpowrotnego, zderzenia z nowoczesnością, w postaci obcej człowiekowi maszyny, pozostaje jednym z najważniejszych wątków liryki poprzedniego (podług chronologii) wielkiego cyklu Rilkeańskiego – cyklu z Duino.
To świetny wiersz w oryginale – Rilke oddaje temperaturę zderzenia człowieka progu nowoczesności (sam, żyjąc w latach 1875-1926, przeżył jedną połowę swego życia w XIX stuleciu, a drugą – w XX) z inkarnacją par excellence tejże nowoczesności: wersy się skracają, groza tego, co nowe i nowoczesne, wisi w powietrzu, dlatego – jak sądzę – w pierwszych dwu wersach poeta, bliższy Orfeuszowi niż maszynie, chroni się w apostrofie do Boga.
Tym razem, inaczej niż zwykle, będę się odwoływać do czterech polskich przekładów, także do najwcześniejszego, poczynionego w latach okupacji hitlerowskiej, spolszczenia Jerzego Kamila Weintrauba, gdyż on właśnie tę grozę, o jakiej pisze Rilke, widzi i słyszy mocniej niż tłumacze po-drugowojenni, a nawet, miejscami – lepiej niż sam Rilke, który miał tylko doświadczenia pierszowojenne.
Pierwsza strofa sonetu osiemnastego brzmi:
(U Weintrauba)
Ów nowy, groźny ton
słyszysz, o Panie?
Wznoszą go z wszystkich stron
jak zwiastowanie.
(U Jastruna)
Czy słyszysz Nowość, Panie,
tryby, co huczą i drżą?
Przynoszą zwiastowanie
ci, którzy wznieśli ją.
(U Antochewicza)
Słyszysz to Nowe, Panie,
jak huczy i dudni?
Nadchodzą Zwiastuni,
co dadzą mu trwanie.
(U Pomorskiego)
Słuchaj, Panie, nowiny
huków, dygotów.
Zwiastun ich narodziny
sławić by gotów.
Każdy z polskich tłumaczy kładzie nacisk na co innego: Weintraub akcentuje quasi-religijność nowoczesności, Jastrun próbuje – dość zawile i z osobliwą koncepcją utrzymania rymu – utrzymać równowagę między sferami sacrum i profanum, Antochewicz zmienia układ rymowy oryginału z przeplotu (który jest trampoliną bezwzględnego rytmu, takiego właśnie jak rytm maszyny) – na kompozycję okalającą (co osłabia odbiór), zaś Pomorski, gdyby nie inwersje (one też redukują nieubłaganą konsekwencję rytmu), byłby może najbliżej Rilkego. Wobec tego najbliżej jest jednak Weintraub – nie udziwnia ani języka, ani rytmiki – wypowiada obawę w zwrocie do dotychczasowego gwaranta bytu – Rilke wypowiada ją podobnie.
W drugiej strofie sytuacja czytających po niemiecku jest klarowna, lecz tych, co zdani są na polską serię translatorską – komplikuje się. Oto Weintraub zaciemnia raczej:
Nie rozdzwoniony świt,
co święty rośnie,
jeno maszyny zgrzyt
chwalą radośnie.
Jastrun próbuje objaśniać, ale robi się z tego nie-wierszowy, nieco rozwlekły, wykład:
I choć nic nie słyszymy,
poprzez grzmot każdej chwili,
lecz udział maszyny
chce, byśmy go chwalili.
Antochewicz – jeszcze bardziej niż Jastrun – idzie w stronę wyjaśnień ad usum delphini:
Choć słuch nasz tracimy
w tym huku szalonym,
lecz rozmiar maszyny
chce być chwalony.
Pomorski także nie unosi precyzji i prostoty oryginału:
Choćby ryki jej uszy
nam ogłuszały,
w swej maszyna bez-duszy
żąda pochwały.
W połowie sonetu-zmagania, sonetu-konfrontacji człowieka z maszyną, Rilke wykłada wszystkie karty na stół, mówi wprost:
Oto maszyny gra:
jak zgiełku krąg roztacza
i jak nas przeinacza.
(Weintraub)
Patrz, jak się ona
toczy i mściwa
osłabia nas i zużywa.
(Jastrun)
Spójrz na maszynę:
jak się toczy i mści
i pozbawia nas sił.
(Antochewicz)
Patrzaj maszynę;
warczy, mści się żelazna,
sił pozbawia, druzgoce.
(Pomorski)
Sens trzeciej strofy pozostaje bezsporny. Nie sposób nie dostrzec zawłaszczenia człowieka, dotychczas wolnego (a jeśli niewolnego, to z powodu przeciwieństw losu – tu odwieczny topos człowieka – Bożego igrzyska – oraz poprzez własne słabości), przez maszynę, maszynerię nowoczesności. Jastrun i Antochewicz podchodzą do tekstu tej strofy najbardziej dosłownie, Weintraub zauważa przeinaczenie, negatywną metamorfozę i buduje na niej metaforę. Natomiast spolszczenie Pomorskiego jest nieadekwatne – przez kuriozalną pomyłkę w pierwszym wersie – tłumacz nie widzi przecinka i przekłada: „Patrzaj maszynę” jak „Tańcz pomarańczę” (nawet, jak się zdaje, z aluzją do tamtego zawołania; archaiczna forma wołania pogłębia jeszcze konfuzję w poetyce odbioru), podczas gdy Rilke pisze wyraźnie: „Sieh, die Maschine” (dosłownie: „Patrz, ta maszyna”).
Jaki poeta progu nowoczesności daje wygłos opisowi zderzenia, bezbronnego właściwie, człowieka z machiną? To rodzaj przejęcia, zawłaszczenia, narzucenia swego, dominującego i szybszego, rytmu, proces raczej nieodwracalny – w różnym stopniu oddawany w polskich przekładach:
W niej siły naszej tętna,
gdy ona beznamiętna
i rozedrgana gna.
(Weintraub)
Niech beznamiętnie,
choć przez nas żywiona,
służy swym tętnem.
(Jastrun)
Choć z nas moc swą czerpie,
to niech beznamiętnie
pędzi i służy jedynie.
(Antochewicz)
A choć z nas ciągnie moce,
namiętności nie zazna
służąc nam czynem.
(Pomorski)
Widział Rilke śmiercionośną i jednokierunkową przemoc nowoczesności coraz wyraźniej: już w Maltem (1910) był nią przerażony – to prawdziwy pre-egzystencjalizm (Rilke widzi jaśniej i prędzej niż Heidegger); w Elegiach duinejskich(1912-1922) – narastało w nim przekonanie o jałowieniu cywilizacji, o jej umieraniu (Eliot czy Thomas Mann dostrzegli to nieco później); frazy sonetów będą opisywać tę nową kondycję człowieka – już nie wobec losu czy wobec bezimiennej, masowej śmierci, a wobec nieuchronnej mechanizacji istnienia – jeszcze inaczej.
Po Maltem, po cyklu duinejskim – pierwszy raz – pojawia się także możliwość (nikła i – być może jedynie – życzeniowa) owego „treibe und diene”, działania, które służy. Zdaje się Rilke (a wcześniej tak nie bywało) snuć ostrożne przypuszczenie, że – owszem – maszyna nowoczesności wykorzystuje nas, ludzi, ale my możemy doprowadzić ją do stanu, w którym także (działając, funkcjonując właściwie) ona będzie służyć nam. Już nie przewaga człowieka (zgoła niemożliwa), a wyrównanie rachunków, równowaga szans, jest tu pożądaną stawką w grze.
Rilke sam staje się – powoli i orficko – jednak nowoczesny.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
Pośród licznych znajomości utrzymywanych przez Zygmunta Mycielskiego z Polakami mieszkającymi na emigracji wyróżniają się dwie przyjaźnie: z Andrzejem Panufnikiem i Józefem Czapskim. Obaj odegrali w życiu Mycielskiego ważną rolę – towarzyszyli mu przez wiele lat, wymieniali z nim myśli i wspierali zarówno w sprawach życiowych, jak i w twórczości. […]
Panufnika poznał Mycielski przed wojną w Warszawie. W „Kurierze Porannym” pisał między innymi o prawykonaniu jego Tria fortepianowego, widząc już wtedy w młodszym o siedem lat koledze duży kompozytorski talent. Ich przyjaźń rozkwitła po wojnie. Obaj zamieszkali wtedy w Krakowie. Razem, u matki Mycielskiego, spędzili w 1945 roku wigilię. Niedługo później połączyło ich nie tylko uwielbienie Mycielskiego dla talentu kolegi, którego przejawem stały się pierwsze wykonywane po wojnie kompozycje – Pięć polskich pieśni wiejskich na chór sopranów i pięć instrumentów dętych, orkiestrowa Uwertura tragiczna czy Kołysanka na smyczki i dwie harfy – ale i wspólna działalność w Związku Kompozytorów Polskich. Pod koniec lat czterdziestych obaj pomieszkiwali w pokojach należącej do stowarzyszenia willi przy ulicy Zawrat 22 na warszawskim Mokotowie. W 1949 roku Mycielski proponował nawet Panufnikowi objęcie stanowiska prezesa Związku, na co ten nie wyraził jednak zgody.
Również w 1949 roku Mycielski wskazał władzom UNESCO kandydaturę Panufnika jako twórcy z Polski, który mógłby skomponować utwór na specjalny koncert z okazji setnej rocznicy śmierci Fryderyka Chopina. Dzięki otrzymanemu wskutek tej rekomendacji zamówieniu powstała Suita polska na głos i fortepian Panufnika, później przemianowana na Hommage à Chopin. Panufnik, znów z polecenia przyjaciela, pojechał także na wystawienie Króla Rogera w Palermo, choć pierwotnie delegowany był Mycielski jako urzędujący prezes Związku Kompozytorów oraz członek Komitetu Wykonawczego Roku Chopinowskiego. To wreszcie Panufnikowi Mycielski tłumaczył, dlaczego powinien przyjechać na Zjazd Kompozytorów i Krytyków Muzycznych w Łagowie Lubuskim w sierpniu 1949 roku, gdzie decydować się miały losy polskiej muzyki na kolejne lata (na co ten się ostatecznie nie zdecydował). Mycielski w 1950 roku zrezygnował ze stanowiska prezesa Związku. Panufnik natomiast, teoretycznie hołubiony jako „pierwszy” w Polsce kompozytor i cieszący się z tego powodu przywilejami, po wprowadzeniu socrealizmu pogrążał się w coraz silniejszym kryzysie psychicznym i twórczym. Nie mogąc znieść stałej presji ze strony władz – tak co do kształtu artystycznego swych kompozycji, jak i konieczności udziału w różnego rodzaju delegacjach, zebraniach i komitetach – w lipcu 1954 roku wyjechał z Polski i poprosił o azyl polityczny w Londynie. Pozostał tam aż do śmierci.
Zarówno zatem Panufnik, jak i Józef Czapski byli dla Zygmunta Mycielskiego przyjaciółmi za żelazną kurtyną. Kontakt z nimi nie był łatwy. W przypadku Panufnika do czasu odwilży obaj swe listy szyfrowali. Panufnik podpisywał się imieniem Staś, Mycielski często nie pisał wprost, a obaj najczęściej i tak wysyłali korespondencję na paryski adres Marcelle de Manziarly, która następnie przekazywała ją w ręce właściwych adresatów. Wszystko, by zmylić cenzurę, wyczuloną na nazwisko Panufnika, którego ucieczka w przeddzień obchodów dziesięciolecia PRL‑u stała się wielką sensacją. Mycielski ze smutkiem obserwował rozpętaną przeciwko przyjacielowi nagonkę prasową. Pod wklejonym do swojego albumu wycinkiem artykułu Jerzego Broszkiewicza O dezerterze, opublikowanym w „Przeglądzie Kulturalnym” 12 sierpnia 1954 roku, odręcznie dopisał: „Autor tego artykułu jest świnią, w dodatku trwożliwą. Chcieli, żebym ja pisał o Andrzeju!”. […]
Jeszcze bardziej smuciły Mycielskiego reakcje kolegów, z których wielu albo uwierzyło w propagandowe frazesy, albo po prostu uznało, że Panufnik wyrwał się do lepszego życia, i trochę mu tego zazdroszcząc, nie życzyło zbyt dobrze. Oficjalnie uznano go za zdrajcę. I to nie tylko w prasie, utrzymaną bowiem w podobnym tonie uchwałę przyjął także Związek Kompozytorów Polskich. Co ciekawe, w archiwum Związku zachował się dość zagadkowy rękopis zatytułowany Dezercja Andrzeja Panufnika, w którym anonimowy autor w dość obiektywnym tonie odnosi się do decyzji Panufnika, pisząc, że była ona ogromnym zaskoczeniem dla środowiska muzycznego w kraju. Panufnik należał przecież do najlepiej sytuowanych kompozytorów, a jego utwory – wbrew temu, co głosił za granicą – były często wykonywane. Wydawało się także, że z przekonaniem włączał się w działalność publiczną i społeczną, nad czym teraz ubolewał w wypowiedziach dla zagranicznej prasy. […] Pod dokumentem brak co prawda podpisu, ale odręczne pismo nie pozostawia wątpliwości co do autorstwa Zygmunta Mycielskiego. Wydaje się, że tekst mógł zostać przez niego przygotowany jako ewentualna notatka dla prasy, oświadczenie środowiska kompozytorskiego. Choć trudno wyobrazić sobie, by był inicjatywą samego Mycielskiego. Raczej można założyć, że przyjął na siebie zadanie przygotowania do prasy tekstu, który wyrażałby zaskoczenie kolegów decyzją Panufnika oraz ich oburzenie ze względu na „dezercję” czołowego polskiego kompozytora, ucieczkę od zadań, z którymi wszyscy się mierzą, ale jednocześnie nie stawiałby mu zbyt daleko idących zarzutów. Najwyraźniej stanowisko to zostało uznane za nazbyt łagodne, jako że przyjęta ostatecznie uchwała Zarządu bezpardonowo uznała Panufnika za „zdrajcę narodu polskiego”, który definitywnie zerwał więzi z krajem i środowiskiem kompozytorskim. W stosunku do zapisów uchwały tekst pisany przez Mycielskiego jawi się więc znacznie bardziej kompromisowo. Taka idea mogła mu rzeczywiście przyświecać. Być może liczył, że stawiając otwarcie Panufnikowi tylko zarzut dezercji od budowania „prawdziwego, realnego i konkretnego życia polskiego”, obroni go przed znacznie poważniejszym oskarżeniem. Jeśli taki był jego zamiar, nic z tego nie wyszło. Być może i ten fakt pogłębił jego poczucie, że w swojej przyjaźni dla Panufnika nie znajduje wśród kolegów wielu sprzymierzeńców. […]
Mycielski po raz pierwszy odwiedził Panufnika w Anglii w 1958 roku. Rok wcześniej zobaczyli się w Paryżu, gdzie Panufnik przyjechał specjalnie, by się z przyjacielem spotkać. Mycielski upomniał się wtedy o twórczość Panufnika w jednym ze swych Listów z Zachodu. […]
W 1987 roku cieszył się z przywrócenia Panufnika do grona Związku Kompozytorów Polskich i nadania mu godności członka honorowego stowarzyszenia. Czytał też z przejęciem wydaną wówczas w Londynie autobiografię przyjaciela. Nie doczekał już, niestety, jego przyjazdu. Kiedy bowiem Andrzej Panufnik we wrześniu 1990 roku odwiedził wolną w końcu Polskę, Mycielski od trzech lat nie żył. Spacerując wówczas po Warszawie, Panufnik niewątpliwie wiele o nim myślał. Być może również o tym, że wrócił do Polski, tak jak chciał tego Mycielski: „jako artystyczny triumfator, ale nie jako przegrany tam”.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
W 110. rocznicę urodzin Andrzeja Panufnika przedstawiamy fragment książki Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej „Zygmunt Mycielski. Między muzyką i polityką”, która ukaże się nakładem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego.
Książka o „zagubionych wioskach Puszczy Piskiej” jest dokonaniem z pogranicza nauki (Krzysztof A. Worobiec to z wykształcenia geograf), historiografii i reportażu historycznego. Formuła „pograniczności” jest tu jeszcze szersza i obejmuje historię kultury, etnografię, literaturoznawstwo etc. Piękne, bogato ilustrowane tomy mają ambicję zapisu zjawiska, które jest z jednej strony „miejscowe”, mazurskie, a z drugiej ma charakter ogólnokulturowy. Formuła „zagubionych wiosek” wzięta została z literatury, z prozy niemieckiego piewcy dawnych Mazur, Ernsta Wiecherta, który w nadleśnictwie w Piersławku (Kleinort), gdzie się urodził, ma dziś izbę pamięci. Przypomnijmy, iż naziści osadzili Wiecherta w 1938 roku na cztery miesiące w Buchenwaldzie, a po wojnie pisarz zamieszkał w Szwajcarii…
Jak i któż mógłby „zagubić wioski”? Mazurskie, niemieckie wioski, dodajmy! Wioski mogą się literacko zagubić – metaforycznie – w leśnych ostępach mazurskich lasów, ale żeby przepaść, zniknąć z map i pamięci, trzeba czegoś więcej. Las otacza często mazurskie wioski, częściej chroni i odcina je od świata, lecz bardzo rzadko w naturalny sposób pochłania to, co wcześniej otaczał i „opiekuńczo” izolował przed wpływamy rozpędzonej, dobroczynnej i zgubnej nowoczesności. Takie istnienie w zagubieniu możliwe było do 1939 roku i może jeszcze długo po roku 1945, ale nie w czasie II wojny światowej, gdy przez zagubiony mazurski świat leśny przetaczała się krwawa historia. Czyja? Nie sposób też pomyśleć, o zagubieniu się wsi i osad po 1989 roku i później, w erze komunikacji cyfrowej i satelitarnej. Dziś zagubienie się w przestrzeni nie tylko Mazur, ale całej planety stało się niemożliwe, co najwyżej mogłoby mieć charakter wyobrażonego gestu mizantropa lub samobójcy.
Zagubiony – oznacza w Worobcowej opowieści albo (jak u Wiecherta) odcięty od centrów, prowincjonalny, albo pochłonięty na zawsze przez las w wyniku naturalnych procesów kulturowo-cywilizacyjnych, albo zniszczony przez historię.
Książka Worobca nie ma ambicji bycia opowieścią o wszystkich zagubionych wioskach: „Opis zagubionych wiosek dotyczy małego skrawka Mazur: to południowo-wschodni fragment Puszczy Piskiej […]”. Nawet jednak w tym obszarze autor (i słusznie) bada tylko wybrane zjawiska: „W książce nie ma opisu wszystkich miejscowości Puszczy Piskiej, które znikły z mazurskiej topografii i ludzkiej pamięci”. Decyzja o ograniczeniu pola rozpoznań jest trafna: to, co zostanie opisane, zyska na szczegółowości opisu, który jest fascynujący nawet wtedy, gdy jest to opis niepełny, cząstkowy, tajemniczy. Czy więc taka mikroanaliza kilkunastu przykładów usprawiedliwia cały tom poświęcony historii osadnictwa? Nie – jeśli miało to być tylko dokonanie naukowe. Tak – jeśli spojrzeć na dwa tomy jako na projekt ogólnokulturowy, przybliżający szerszemu odbiorcy temat mazurski in toto.
Czytelnika pochodzącego z Mazur, takiego jak ja, nie może nie uderzyć ukształtowanie tej opowieści: po pierwsze, znikomą część pracy poświęcono Prusom, bałtyckiemu ludowi zamieszkującym te ziemie od 2000 roku p.n.e. aż do wieku XIII, gdy zostali podbici przez Zakon Krzyżacki, poddani przymusowej chrystianizacji i wytępieni, pomimo kilku krwawych powstań. Żyli na tej ziemi dłużej niż wspólnota, która nastąpiła po nich (z dominacją elementu niemieckiego), i polska, która jest tu ledwie 88 lat. Zostali podbici, wyniszczeni, skolonizowani przez Krzyżaków, nie bez udziału polskich sąsiadów. Stawiali opór krzyżackiej machinie, a ich dzieje przeniknęły do klasyki literatury polskiej jako przykład ludu, który pomimo posiadania kultury, religii, dziejów może być w sercu Europie wymazany z map, wyniszczony.
Tom I Zagubionych wiosek… to ideowa podbudowa złożonej całości. Budzi ona we mnie uznanie i sprzeciw. Tego prawa nie można mi odmówić w imię żadnej wytworzonej opowieści. Nie wierzę też zresztą, że wszystko jest tylko opowieścią. Nie jest nią ból wypędzonych oraz zabijanych, skądkolwiek by pochodzili. Nie wierzę w nieistnienie dobra i zła. W to na przykład, że Mazurzy poparli Hitlera, bo były to dla nich „dobre” czasy, przynoszące wiele korzyści gospodarczych, społecznych. Czyżby tylko brali, a niczego nie dali nazistowskiemu państwu? Czy wschodniopruskie miasta zamieszkiwali tylko Mazurzy? I ilu w konsekwencji dopuścili się zbrodni (by nie ograniczyć sprawy do Polaków, wspomnijmy historie zagłady społeczności żydowskiej Prus Wschodnich)?
Krzysztof A. Worobiec ma świadomość istnienia tych niewygodnych pytań. Przede wszystkim dostrzega jednak konieczność „pracy u podstaw” w mazurskiej przestrzeni kulturowej, przestrzeni niemiecko-mazursko-polskiej. Na tym polu dokonuje spektakularnych odkryć, osiągając sukces jako praktyk-idealista.
Tom II Zagubionych wiosek… nosi tytuł Opis zagubionych wiosek południowo-wschodniej Puszczy Piskiej. Jest to znakomita, warta wielkich pochwał część pracy. Część dobrze skonstruowana. Po Uwagach wstępnych otrzymujemy pasjonujące opowieści, swoisty raport ze śledztwa w sprawie zaginionych wiosek. Etapy tego historycznokulturowego śledztwa zapisane są w tytułach podrozdziałów. Nazwy wsi oddają w swej zmienności i kulturalną, i historyczną dynamikę zmian. Autor tworzy dzieło wielopoziomowe: tropi historyczne dzieje wsi, przywołując setki dokumentów (i tu postępuje jak historyk), ale perspektywę historiografa przekracza w czymś, co nazwałbym horyzontem historyka kultury: utrwala bowiem słowem i fotografią współczesne, już XXI-wieczne ślady zniszczonych / zagubionych wiosek. Konfrontacja dokumentu historycznego, źródła, przedwojennej mapy i fotografii z współczesnymi śladami, ruinami osad, utrwalonymi na kolorowej fotografii daje znakomity efekt.
Książka nie tylko dokumentuje historię, ale zapisuje proces przemijania. To nie anonimowy tempus edax rerum (czas pożerca rzeczy z poezji Owidiusza) unaocznia się przed naszymi oczyma, ale raczej tempus devorns, czas pożerający i pożerany (jak z Kronik Miłosza) pokazuje swoje zimne, bezlitosne i… naturalnie płynne działanie.
Narracja Worobca w drugim tomie powinna być nazwana bezprecedensową: jest on tu historykiem, nie będąc tylko historykiem, jest reporterem, nie będąc w ogóle dziennikarzem, staje się pisarzem, pragnąc pozostać „tylko” historykiem kultury, geografem, „praktykiem idei”. W opowieściach o kolejnych wioskach powtarzają się te same elementy: historia miejsca, życie ludzi, rok 1945 i czasy po nim. Tabele, mapy, skany dokumentów, spisów opowieści dawnych mieszkańców, zdjęcia czarno-białe i kolorowe – to wszystko tworzy imponujący palimpsest śladów. Wzbogacony o relacje i dary ostatnich Mazurów. Nie jest on – palimpsest śladów – jednak bezosobowy: osadzony został na losach ludzi.
Zawdzięczam autorowi tej książki zapisaną na jej marginesach opowieść o Szklarni [Adamsverdrus] koło Spychowa [Puppen], z którego pochodzę. Tam, gdzie była ta osada, zapuszczaliśmy się w las i chaszcze w dzieciństwie. Choć nie jest Szklarnia bohaterką tej książki, to z przypisów i glos dowiedziałem się o niej więcej, niż przez całe życie. Książka Worobca to encyklopedia zaginionych światów.
Okrutne dzieje mazurskiej „Arkadii” są w dużym stopniu opowieścią uniwersalną. Każdy mikroświat ma swoje zagubione wioski: na Podlasiu, Ziemi Lubuskiej, w Besarabii i Łatgalii, także w Murcji i Piemoncie. Każdy powinien dogłębnie rozpoznać własne przyczyny zanikania i znikania, choć przecież wszystkich łączy ta sama piękno-bezduszna Natura i ta sama nieprzewidywalna Historia.
Pomimo tego, gest ocalenia śladów „zagubionych” wiosek – takich jak Szast czy Wądołek – ma w sobie coś tchnącego nadzieją, nawet epickiego i epopeicznego. Jeśli projekt kulturowy Sadyba, kadzidłowski skansen i Oberża są dziełem życia Danuty i Krzysztofa Worobców, to książka Krzysztofa Worobca, zielogórzanina, o Zagubionych wioskach Puszczy Piskiej jest dziełem o nieprzemijającej kulturowej wartości. Mówi ono też o tym, że trwanie jest silniejsze niż znikanie, ocalanie niż niszczenie i zapominanie. Tę siłę istnienia dokumentuje tu, w kątku nowoczesnego świata, w Puszczy Piskiej. W jednym jedynym ich własnym miejscu, jakie im zostało powierzone, by spełnić życie i przeżyć: im, to znaczy Prusom, Niemcom, Mazurom, Polakom, Żydom, filiponom, Litwinom; nam również. Jak wielu ich-nas jeszcze tu nastanie, pokaże historia, przyszłość idąca zewsząd.
JAROSŁAW ŁAWSKI
Fragment. Pierwodruk: „Bibliotekarz Podlaski” 2024 nr 1.
Krzysztof A. Worobiec, „Zagubione wioski Puszczy Piskiej”, t. 1-2. Kraków – Budapeszt – Syrakuzy, Austeria, 2021, s. 282 + s. 586.
Poniedziałek, 12 sierpnia
Przychodzi najnowszy numer „Wyspy” i jedno z ostatnich zdań mojego tam felietonu od razu budzi niedosyt. Pojawia się w nim mianowicie retoryczne pytanie o tożsamość jednego z pomniejszych pisarzy emigracyjnych, autora powieści Droga do wolności: „Kto jednak wie, kto to był Józef Janin? Niepochwytny jak mysikrólik”. Najwidoczniej pisząc tekst o mysikróliku, naglony terminem, nie mogłem poświęcić tej kwestii należytej uwagi. Teraz pora to naprawić. Ponieważ Janin współpracował z londyńskimi „Wiadomościami”, zwracam się do zaprzyjaźnionej Joanny Krasnodębskiej z toruńskiego Archiwum Emigracji i po małej chwili dostaję odpowiedź: już w pierwszym liście pisarza do Grydzewskiego pojawia się adres zwrotny: „C/O Mr. H. Kierzkowski w Paryżu”. Druga chwila i ustalam, że niejaki Henryk Kierzkowski (1905-1978) jest pochowany na małym paryskim cmentarzu Thiais. Data śmierci zgadza się z datą ustania korespondencji Janina z redakcją „Wiadomości”. Sprawa zatem wydaje się rozwikłana – napiszę pewnie o tym do londyńskiego „Pamiętnika Literackiego”, gdzie mam rubrykę Lektury spiralne.
Wtorek, 13 sierpnia
Złe wiadomości w sprawie czasopiśmiennej publikacji mojego dziennika. Prof. Zbigniew Benedyktowicz, który w ostatnim czasie zażarcie walczył o życie i wyglądało na to, że w tej walce polegnie – w końcu, na szczęście, zwyciężył. Ale, niezależnie od tego, doszło do zasadniczych zmian w redakcji pisma, łącznie ze stanowiskiem redaktora naczelnego (jest nim obecnie, od czerwca br., młody – rocznik 1981 – antropolog kultury i fotograf Tomasz Szerszeń), zrezygnowano m.in. z publikacji cyklicznych na rzecz numerów tematycznych. W ramach tych zmian obcięto też powieki mojemu dziennikowi – ma się ukazać jeszcze tylko jeden odcinek – z trzech posłanych ostatnio do druku.
Trzeba się będzie rozejrzeć za nową przystanią, a także rozważyć możliwość wydania edycji książkowej.
*
Trzy po drugiej w nocy, spać nie mogący, skończyłem najnowszą książkę Elizy Kąckiej. Rzecz świetna, choć niełatwa w lekturze, choćby ze względu na temat, bardzo osobisty, ktoś mógłby powiedzieć: drastyczny. Autorka umiała z czyhających pułapek wybrnąć, dając niezwykły portret podwójny matki (czyli siebie) i córki. Już tu fragment cytowałem, teraz miałbym ochotę przytoczyć całą opowieść o jednorazowym spotkaniu z pewnym staruszkiem, który zachwycał się parateatralnym spektaklem ulicznym, za jaki brał chodzeniowe rytuały matki i córki. Poprzestanę na jednym komentarzu: „I jak panią prowadzi za łokieć! To jest najlepsze. Skojarzyło mi się z rzeźbą w kościele. Mały anioł ciągnie proroka za szatę” [1]. Dreszcz przechodzi też przy lekturze opisu pierwszego spotkania dziewczynki z morzem: „Zdjęła buciki i ruszyła przed siebie. Fale lizały chłodno i sennie, jakby same chciały już pójść spać.
– Podoba ci się – spytałam głupio.
– Żyje – schyliła się i pogłaskała morze po grzbiecie małej fali” [2].
Po kilku takich epifaniach przestaje dziwić (wychodzące zresztą od podobieństwa fizycznego) porównanie córki do Franza Kafki.
Środa, 14 sierpnia
W Szpitalu zakaźnym w Warszawie pierwsza seria szczepień na cholerę, wściekliznę, Dengę i różne inne mniej lub bardziej egzotyczne choroby przed planowanym na zimę wyjazdem do Etiopii.
Czwartek, 15 sierpnia
Poszczepienny chillout. Wieczorem oglądamy polecany przez obu moich synów film Denis’a Villeneuve’a Arrival. Rzeczywiście dobry. Rzecz o pierwszym kontakcie z obcą cywilizacją, opartym na lingwistycznym i kognitywnym rozumieniu zasad komunikacji. Wielka rola Amy Adams.
Piątek, 16 sierpnia
Czytam korespondencję Sławomira Mrożka z malarzem Hilarym Krzysztofiakiem i jego żoną Krystyną (mam do planowanej edycji napisać przedmowę). Szczupły tomik, bo zachowały się tylko listy z okresu emigracyjnego, a przecież panowie poznali się dużo wcześniej i oprócz przyjaźni łączyła ich także współpraca teatralna, Mrożka jako dramatopisarza z Hilarym jako scenografem. Ta sytuacja sprawia, że korespondencja ta przypomina partię ping-ponga, w której obaj gracze znają się jak łyse konie i przerzucają się tylko piłeczkami dowcipu trafnych ripost. To porównanie pasuje zresztą do czasu: pojęcie „dyplomacji pingpongowej” pojawiło się w geopolityce właśnie w tym czasie, w początkach lat siedemdziesiątych. Mam nadzieję, że uda się rzecz wydać z kolorowymi ilustracjami, które stanowią przecież nieodłączną cześć tego dialogu przyjaciół.
Sobota, 17 sierpnia
Ładny esej Artura Urbana w „Księdze Przyjaciół”, Rubiny Stempowskiego, skłonił mnie do ponownej lektury eseju Rubis d’Orient. Tym razem zwróciłem w nim uwagę na wspomnienie Stempowskiego z pobytu w Besarabii, motywowanego względami rodzinnymi („Jeden z moich przodków był mianowicie komendantem garnizonu granicznego w leżącym na drugim brzegu Dniestru Żwańcu i z komendantem tureckiego Chocimia wymieniał uprzejmie listy i drobne upominki, z których kilka zachowało się u mojego dziada”). Berneński eseista dodaje, że przewoźnicy wciąż jeszcze nazywali brzegi Dniestru w tej okolicy „Laczczyzna” „Tureczczyzna”, choć granice Polski i Turcji od dawna cofnęły się od tych brzegów. Chocim we wspomnieniu Stempowskiego jest „ruiną dobrze zachowaną imponującą swym rozmiarem”. Stanowi punkt, „w którym stykały się trzy cywilizacje, powstałe na ruinach świata antycznego”. Obok ruin twierdzy miasteczko, w którym właśnie odbywał się targ. Kupowali i sprzedawali na nim potomkowie kupców, od dawna zamieszkałych w Chocimiu. A jednak rzucała się w oczy tymczasowość ich działań: „wyglądali tak, jak gdyby na umówiony gwizdek gotowi byli w każdej chwili zniknąć razem z towarami w zaroślach”. Na złodzieju czapka gore?
Przypomina mi to kapitalną odpowiedź, jakiej na zjeździe łuckim w roku 1429 Władysław Jagiełło udzielił Zygmuntowi Luksemburskiemu, który „radził wygubić wszystek lud wołoski wespół z Hospodarami, gdyż tam naród bez wszelkiej wiary, jeno żyje z kradzieży i zdobyczy”; Jagiełło powiedział, że „niesłuszna jest, aby Wołochowie, Królestwu Polskiemu podlegli, mieli być wygubieni, że jeśli niektórzy żyją z kradzieży, mówić tego o wszystkich nie można” [3].
Niedziela, 18 sierpnia
Napomykałem tu niedawno o pracy mojego Ojca jako sekretarza polskiej delegacji World Power Conference. Dopytywany przez starszego syna o charakter i znaczenie tej organizacji, która później zmieniła nazwę na World Energy Conference, a następnie na World Energy Council, znalazłem w sieci broszurę sprzed 11 lat o dziewięćdziesięcioletniej wówczas historii tego międzynarodowego ciała, dziś już stuletniego. Ze zdumieniem przeczytałem, że założyciel WPC, Daniel Nicol Dunlop, był członkiem Towarzystwa Alchemicznego, Towarzystwa Teozoficznego (wydawał pismo „The Path”), a później przewodniczącym Brytyjskiego Towarzystwa Antropozoficznego. Ponadto w młodości mieszkał w Irlandii, gdzie zaprzyjaźnił się z poetą W. B. Yeatsem, jego nazwisko pojawia się też w Ulyssesie Joyce’a we fragmencie „Dunlop, Judge, the noblest Roman of them all” (komentatorzy objaśniają, że „Daniel N. Dunlop, William J. Judge” to nazwiska członków dublińskiej loży Towarzystwa Teozoficznego, zaś formuła o najlepszym Rzymianinie to cytat ze słów Antoniusza o Brutusie w Juliuszu Cezarze Szekspira) [4]. I jeszcze: „Dunlop był pod wielkim wpływem niemieckiego filozofa i reformatora społecznego Rudolfa Steinera. Steinerowska koncepcja Potrójnej Wspólnoty zakładała, że rozwiązania praktyczne nie mogą być odrywane od sfery duchowej. Steiner uważał, że trzy pola ładu społecznego – kultura, polityka i ekonomia – powinny działać jako ciała autonomiczne. Dunlop poszedł za tą linia myślenia i zasiał pierwsze ziarna World Power Conference w roku 1916 w książce British Destiny: The Principle of Progress [5]”.
Ale prawdziwa niespodzianka czekała mnie na stronie 49 broszury, gdy patrząc na zdjęcie z dyskusji okrągłego stołu na konferencji w Bukareszcie w roku 1971 w nieco przygarbionym, siwowłosym mężczyźnie, przysłuchującym się debacie z twarzą wspartą na dłoni, rozpoznałem znajomą sylwetkę, zaś duża tablica z nazwiskiem to rozpoznanie potwierdziła: E. ZIELIŃSKI, POLAND. Co innego wiedzieć, co innego widzieć.
Poniedziałek, 19 sierpnia
Wieczorem film Grahama Moore’a The Outfit (2022). Zasiadałem jako sceptyk, oglądałem z entuzjazmem. Rzecz z powodzeniem mogłaby być grana w teatrze, dzieje się bowiem w jednym lokalu, w staromodnym zakładzie krawieckim (obstalunkowym) w Chicago, prowadzonym przez starszego mężczyznę, który przybył z Anglii. Dynamiczna akcja toczy się z zachowaniem trzech klasycznych jedności, czasu, miejsca i akcji. Przydaje to jej nieco uroczej staroświeckości – czasem myśli się, że taki scenariusz mógłby stworzyć Jerzy Szaniawski, gdyby trochę znał realia świata amerykańskich gangsterów (zakład krawiecki jest bowiem także skrzynką kontaktową dla bandytów). Nawiasem mówiąc, w pewnej chwili główny boss szkicuje krawcowi geografię amerykańskiego świata przestępczego, i mówi, że jedno Wybrzeże kontrolują Włosi, drugie Żydzi, a Polacy – St. Louis.
Próbowałem sprawdzić tę ostatnią wiadomość. Wikipedia wymienia St. Louis wśród dwunastu miast w artykule Polish-American organized crime, ale bez bliższych szczegółów. Natomiast w biografii gangstera Dalitza natknąłem się na dwa interesujące momenty. Oto jeden ze wspólników Dalitza: „Irwin Molasky, urodzony w roku 1927, był bratankiem bukmachera z St. Louis Williama Molasky’ego” [6]. Młody Molasky zaczął gangsterską karierę jako współwłaściciel Colonial Inn, lokalu, określanego jako „bistro, które było rajem dla prostytutek”. Dzięki spółce z Dalitzem w domenie hazardu Irwin Molasky szybko stał się milionerem. Drugi smakowity cytat dotyczy rodziny Faktorowiczów vel Faktorów. Mowa o wielkim hotelu z kasynem Stardust w Newadzie, figurującym w księgach jako własność Relli Factor: „Mężem Relli był John Jacob Factor, syn rabina, którego rodzina przybyła do St. Louis z Łodzi w roku 1904, a potem osiadła w Chicago. Jego przyrodni brat Max podążył dalej na Zachód, do Kalifornii, gdzie założył firmę kosmetyczną Max Factor and Company. Podczas gdy Max rewolucjonizował filmowy makijaż, John pracował jako fryzjer, czemu zawdzięcza [mafijny] przydomek ‘Jake the Barber’” [7]. Potem porzucił zawód fryzjera na rzecz przynoszącej szybsze zyski gangsterki.
W biografii Dalitza jest też sporo na temat The Outfit, czyli mafii w Chicago. W polskich kinach film Moore’a szedł pod niezbyt szczęśliwym tytułem Skrytka; oryginalny tytuł oprócz aluzji do mafii oznacza bowiem starannie dobrany, dopieszczony strój. Bohater filmu, mądry krawiec, dba od pierwszej do ostatniej minuty, żeby wszystkie elementy zawsze pasowały do zmieniającej się w błyskawicznym tempie układanki. Doskonała robota, świetnie skrojony film.
Wtorek, 20 sierpnia
Z artykułu w „Wyborczej” o ptakach, kamerach w gniazdach i zakładaniu małych nadajników GPS/GSM wyjmuję nieoczekiwany odprysk tej ostatniej kwestii: „Dzięki temu wiemy, że sześć naszych polskich orlików zginęło w zeszłym roku w Izraelu, bo w czasie ich wędrówki zaczęła się wojna w tamtej części świata. To dzisiaj wąskie gardło, gdzie ginie wiele ptaków. Systemy obrony odbierają sygnał z nadajników, nie rozróżniają, czy to ptak, czy np. dron. Tym bardziej, że dzisiaj konstruktorzy dronów czasem specjalnie nadają im kształt ptaków”.
*
W tej samej gazecie bogato ilustrowany reportaż z wizyty w krakowskim Muzeum Narodowym potomkini siedemnastowiecznego władcy sułtanatu Tidore w północnej Indonezji, Saifuddina. Niewielka wysepka była w XVI wieku samodzielnym państwem, potem stała się częścią Holenderskich Indii Wschodnich. Stanowiła istotne źródło egzotycznych przypraw, zwłaszcza goździków. Krakowski portret sułtana zdobi okładkę książki The Dutch Encounter with Asia 1600-1950 [8]. Obraz nabył przed rokiem 1828 ks. Konstanty Adam Czartoryski.
Czwartek, 22 sierpnia
Skończyłem czytać rzeszowski tom artykułów o dziejach zbiorów rapperswilskich. Sprawa ta interesuje mnie z kilku powodów, ale najbardziej chyba dlatego, że pamiętam pewien dzień, kiedy jako początkujący polonista zjawiłem się w dziale rękopisów Biblioteki Narodowej, zamówiłem pewien druk, nawet nie bardzo stary, bodaj dziewiętnastowieczny, i po stosownym oczekiwaniu otrzymałem spory karton przewiązany wstążką, w którym po otwarciu zobaczyłem stos nadpalonych kart, ledwie przypominający książkę i zupełnie nie nadający się do czytania. Na wierzchu leżała karteczka, informująca, że to uszkodzony egzemplarz ze zbiorów rapperswilskich, wycofany z obiegu czytelniczego. Reklamowałem, dyżurna bibliotekarka, mocno skonfundowana – skądinąd bardzo miła starsza pani, która wcześniej delikatnie nauczyła mnie, co oznacza skrót „Akc.” (numer akcesyjny, a nie, jak błędne myślałem, druk akcydensowy; tę lekcję zapamiętałem na całe życie) – obiecała, że nie będę długo czekał na lepszy egzemplarz i rzeczywiście tak się stało. Teraz, przypomniałem sobie tamten dzień, czytając w rzeszowskim tomie artykuł Jarosława Matysiaka o butelce z popiołami spalonych przez hitlerowców książek z biblioteki Muzeum Polskiego w Rapperswilu, przechowywanej w zbiorach poznańskiego oddziału Archiwum PAN w Warszawie. Obiekt ten to zwykła szklana butelka po śmietanie, w połowie wypełniona popiołami, zebranymi w roku 1944 przez przedwojennego i tużpowojennego dyrektora Biblioteki Narodowej, Stanisława Vrtela-Wierczyńskiego, a po jego śmierci zakupiona od wdowy przez Archiwum PAN.
„Obiekt ma wysokość ok. 15 cm. Wylot jest zatkany korkiem. Do ścianki przytwierdzona jest nalepka z napisem wykonanym czerwonym ołówkiem «Popioły ze spalonych przez hitlerowców X 1944 w Warszawie zborów raperswilskich». […] Butelka […] jest niemym świadkiem tragicznych losów polskiego dziedzictwa narodowego w latach II wojny światowej” [9].
Czytając Tyle zostało raz po raz natykamy się na listy małych przedmiotów i dziwnych drobiazgów. I tak w Muzeum Wojska Polskiego znalazły się takie obiekty, jak „kawałek czapki Seweryna Goszczyńskiego […], guzik z orzełkiem, kamień z siczy zaporoskiej przywieziony przez Michała Czajkowskiego, kawałek szczerbca z Ziemi Bełskiej” [10], natomiast w czasie wojny to samo muzeum utraciło (spośród zborów rapperswilskich) „głównie drobne przedmioty: broszki, tabakiery, pierścienie, guziki, zegarki, pasy, włosy oprawione w szkło, w tym pamiątki po Joachimie Lelewelu, Julianie Ursyn-Niemcewiczu, Adamie Mickiewiczu” [11]. W innym artykule, o pochodzących z Rapperswilu zabytkach sztuki w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego, wśród drobiazgów znajdujemy m. in: „akwarele, rysunki, miniatury, klisze fotograficzne i drukarskie, meble, pieczęci wojskowe oraz pamiątki po Kościuszce (włosy, przedmioty osobistego użytku, elementy ubrania), uzbrojenie, zabytki archeologiczne (wykopaliska) oraz monety i archiwalia” [12]. Na osobną uwagę zasługują, zdaniem autorki artykułu Julii Bańburskiej, takie pamiątki po Kościuszce, jak „ozdoby na pas do szabli, […] elementy zastawy stołowej lub przedmioty osobistego użytku, jak składane lusterko […] i brzytwa”, ponadto zaś „fragmenty wstążki orderu Cyncynata […], a także pukle włosów i elementy ubioru Kościuszki – traktowane były kiedyś i tak to jest do dziś, jako namiastka kościuszkowskich relikwii” [13]. Charakter relikwii ma zwłaszcza miniatura z wizerunkiem sędziwego wodza, namalowana na płótnie „i oprawiona w jubilerską ramkę z kości, zdobioną kolorowymi koralikami […]. Na odwrocie znajduje się kawałek płótna z odręcznie napisaną informacją, że tym właśnie płótnem osuszane było serce Kościuszki przed balsamowaniem, a także pieczątka Muzeum Narodowego w Rapperswilu, gdzie w latach 1895-1927 tę urnę właśnie przechowywano” [14].
Sobota, 24 sierpnia
W „Księdze Przyjaciół” urocze wspomnienia Henryka Jasieńskiego, syna słynnego „Mangghi”, opracowane kompetentnie przez Przemysława Pawlaka i zilustrowane świetnymi portretami z epoki (podobała mi się zwłaszcza matka, Teresa z Łabęckich, na obrazie Podkowińskiego i młody Henryk malowany przez Pankiewicza, przypominający portret młodego mężczyzny Lorenza Lotto, który wisi w Wiedniu, ale o ileż bardziej niewinny, pogodnie promienisty). Kapitalne wspomnienie o tym, jak w Rapallo młody Henryk godzinami nucił ludowe polskie piosenki dla jaszczurek, bo ktoś mu powiedział, że lubią muzykę: „I rzeczywiście po jakiejś chwili jaszczurki zaczynały wypełzać ze szpar, jedna, dwie, trzy, czasem jeszcze więcej, ustawiały się przede mną wachlarzem i z podniesionymi łebkami, z rozumnie patrzącymi oczkami, z szybko pulsującymi gardziołkami, najwyraźniej słuchały, znajdując w tym najwidoczniej jakąś do ludzkiej zupełnie zbliżoną przyjemność”.
Poniedziałek, 26 sierpnia
Z listu Jadwigi Stańczakowej, ciekawej pisarki, z czasu, kiedy przygotowywała się na własną śmierć: „Zostaną wyrzucone niektóre meble. To naturalne. Ale trzeba pomyśleć o zachowaniu najmniejszego fragmentu każdego. Niech to będzie na przykład gałka od szuflady kredensu. Proszę schować takie pamiątki. I brać od czasu do czasu do ręki. Są napromieniowane dłońmi bliskich, którzy odeszli. Zaświat pomaga. Ale bliskich stamtąd trzeba kochać. Myśleć o nich. Przyzywać ich” [15].
Piękne, te gałki kredensowe dotykane przez przodków, napromieniowane ich dłońmi. Jak cytat z Maltego.
*
Wojciech Kuczok pisze w książkowym magazynie „Wyborczej” o edycji Notesów Andrzeja Wajdy [16]. Autor Gnoju musiał chyba bardzo nie lubić Wajdy (nie on jeden), skoro wydobywa takie wątki, jak „siusiają wszyscy trzej na mur fabryki”, jak „goła dziewczyna dupą do okien […] knajpy”, czy przypominając „słynną scenę erotyczną w pociągu z rozgogoloną Kaliną Jędrusik”. Ostatni przykład na razie pomijam, bo sam chcę ten fragment zacytować, acz jedno w nim słowo wykropkuję.
Zanim jednak przejdę do cytatu o pochwale poezji, skorzystam, że wśród materiałów prasowych, reklamujących omawianą książkę, znalazł się obrazek, przedstawiający dwie kartki z jednego z notesów. Rozciąłem go, bo kartki dotyczą spraw zupełne różnych, a poza tym jeden obraz chciałem obrócić. Na s. 16 mamy:
Andrzej Wajda, „Sztuka dawnej Rusi”. Materiały prasowe
Zastanawiałem się, co autor rysunku skreślił w podpisie; po powiększeniu rysunku wiem, że było tam słowo drewnianej. Niewątpliwie jako błędny przekład z rosyjskiego (Искусство древней Руси), ale ten błąd (który można zrzucić na kłopoty Wajdy z dysleksją) ma swój smak. Przypomina, że i Rosja była kiedyś drewniana.
Andrzej Wajda, „Unistyczna Rzeźba Katarzyny Kobro”. Materiały prasowe
Natomiast na sąsiedniej stronie widać akwarelę, przedstawiającą barwną rzeźbę unistyczną Katarzyny Kobro. Podobną znaleźć można w katalogu prac Kobro jako Kompozycja przestrzenna z roku 1929 [17]. Nika Strzemińska pisała o nich jako o pracach szczególnie dla artystki ważnych, podobnie jak akty: „Wszystkie cztery akty stały na szafce z książkami u wezgłowia jej łóżka. Tam też znajdowały się jej dwie kompozycje przestrzenne (znane obecnie jako 8 i 9), które – po ofiarowaniu Muzeum Sztuki w Łodzi całego niemal dorobku artystycznego – zostawiła sobie. Były niemal do ostatniego dnia jej życia świadkami cierpień i przemijania mojej matki” [18].
Natomiast piękna pochwała poezji, zanotowana przez Wajdę w roku 1963, brzmi tak (końcówka, rozumiem, dla wyrażenia rozczarowania filmowca): „Oblewa mnie pot przerażenia, że tam, gdzieś na poddaszu, siedzi biedny poeta i pisze wierszyk, który przetrwa wszystko. Nikt nie zna dziś imion i nazwisk wspaniałych rzymskich reżyserów igrzysk, żywych pochodni, walk gladiatorów, reżyserów ubóstwianych przez masy i władców. I może ten wierszyk, jak pieśń Owidiusza, przetrwa wszystko. Cieszcie się panowie literaci, historia gotuje na wasze głowy zielony wieniec zwycięstwa… A film, efemeryda, zniknie jako wynalazek barbarzyński i po ch*ja pchacie się do filmu”.
Środa, 27 sierpnia
Przeglądam w zbiorach Archiwum PAN w Warszawie materiały, jakie pozostały po dziewiętnastowiecznym malarzu Romanie Szwoynickim. Autorka pierwszego, pobieżnego przeglądu zawartości kolekcji zwróciła uwagę na pewną osobliwość unikatowej księgi pamiątkowej malarza: „Prawdziwym rarytasem są przyklejone na jednej z jej kart opłatki bożenarodzeniowe, a nawet źdźbła świątecznego sianka. Są to kawałki białych, zielonych i różowych opłatków, przesłanych w listach z 1879, 1895 i 1897 roku” [19].
Rzeczywiście, robi wrażenie ta kartka, na której artysta poprzyklejał otrzymywane w Warszawie, w listach od matki kawałki kolorowych (dziś już chyba ten zwyczaj zaniknął [20]) opłatków z wyraźnym odciskiem tłoczonego wzoru i z dopisanym ręcznie życzeniami „Dosiego Roku”. Na wielu podpisała się Matka, na innych pozostali członkowie rodziny a także domowego gospodarstwa: Gospodyni, Anusia i Kucharz. Co do podanych przez cytowaną autorkę dat, to ostatnia, zapisana na marginesie, jest raczej datą utworzenia tego panneau: „6/18 Kwietnia / 1897 / rok / śmierci / Mamy”. Domniemanie takie potwierdza fakt przyklejenia na odwrocie dwóch wycinków prasowych o śmierci Zofii z Kulwieciów Szwoynickiej, właścicielki majątku Rady w guberni kowieńskiej.
Materiały Romana Szwoynickiego. Archiwum PAN w Warszawie, sygn. 39 k. 55.
Inny osobliwy obiekt w materiałach po Szwoynickim to żartobliwy i pikantny tekst na jedną stroniczkę pisma maszynowego, z którego zacytuję tu połowę, bo koresponduje z poruszonym niedawno na łamach tego dziennika (przy okazji węgierskiego pastorału biskupiego) wątkiem.
Wyciąg z Wiedeńskiego „ANTROPOLOGISCHE GESEL[L]SCHAFT” (w przekładzie dosłownym)
…opodal spotykamy prastare grobowisko, w którym po rozkopaniu go, widny dobrze zachowany szkielet w postawie pół-siedzącej o piszczelach rozwartych rzekłbyś trzymający w ręku kość potężną spomiędzy goleni wystającą. Po bliższym zbadaniu onego zjawiska, uczeni doszli do wniosku, że widocznie ludzie jeszcze z epok brązowej posiadali w rodzajnym członku męskim kość, której to kompletny zanik u dzisiejszych ludzi, zaznaczać należy ze smutkiem. Bandowanie zaś dzisiejszych peccatorów jest objawem psychicznego atawizmu i chwilowym przypomnieniem exystencji onej kości, której bytność u pierwotnego człowieka, nauka archeologii stwierdzić miała szczęście. Wobec tego odkrycia, trudno przypuszczać, aby ktokolwiek mógł jeszcze kwestionować exystencję owej najważniejszej z kości szkieletu męskiego, którą archeologowie w swym zapale nazwali: os peccatoralis mirabilis. Jeżeli Darwin mógł dowieść bytności kości ogonowej (os dupalis) u człowieka (nie mającej zresztą żadnego zastosowania w praktyce), a następnie jej zanik, to o ile pewniejszą jest exystencja kości peccatoralis, której gwałtowna potrzeba na każdym kroku widzieć się daje i której szczęśliwi posiadacze, bez wątpienia musieli się cieszyć wielkim kredytem w salonowych i towarzyskich stosunkach [21].
Tak, korzystając z pewnego obznajmienia z łacińską terminologią anatomiczną, zabawiali się pod koniec dziewiętnastego wieku (Antropologische Gesellschaft w Wiedniu założono w roku 1870) polscy malarze w Monachium; Roman Szwoynicki studiował tam w latach 1873-75.
Niedziela, 1 września
W ostatnich dniach poszukiwanie tożsamości Józefa Janina doprowadziło mnie do zupełnie innego tematu, dotyczącego już nie powojennej literatury na wychodźstwie, tylko Wielkiej Emigracji. Szerzej piszę o tym do Lektur spiralnych, tu tylko zasygnalizuję, że szkocki ksiądz Æneas McDonell Dawson wydał w roku 1844 w Glasgow poemat Lines on the Massacre of Oszmiana, który jest, jak ustaliłem, rozbudowaną parafrazą wiersza Konstantego Gaszyńskiego Rzeź Oszmiańska w 1831 r. Ciekawe, rzadkie polonicum.
Środa, 4 września
Dziś na Powązkach pożegnanie Tomka Ciecierskiego (nie mogę być z powodu wcześniej zaplanowanego wyjazdu do Szwajcarii). Przyjaźniliśmy się w latach osiemdziesiątych / dziewięćdziesiątych, nasi synowie poznali się i zakolegowali w niemieckiej szkole w Warszawie. Były nawet plany, że Tomek wynajmie pracownię na berneńskim półwyspie Matte na Aarze, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Ostatnio widzieliśmy z M. jego obraz na zeszłorocznej wystawie zbiorowej w „Zachęcie”, zakończonej skandalem.
Zawsze mnie fascynowała zawarta w malarstwie Ciecierskiego tajemnica. Od lat montował swe obrazy z wielu mniejszych płócien, ponaklejanych jedno na drugie. Nie ujawniał, co jest pod spodem – pełne, wykończone obrazki czy zagruntowane (albo i nie) płótno. Robił takie trójwymiarowe albumy, jakby bogatsze wersje zestawów pocztówek i pozostawiał resztę domyślności widza. Rozrzutność artysty? Komentarz do dyskusji o granicach poznania? Niech spoczywa w pokoju.
Czwartek, 5 września
Rozmowa z Markiem Zagańczykiem, w wyniku której Spod powiek po wyprowadzce z „Kontekstów” znalazło nową przystań: „Księgę Przyjaciół” wydawnictwa „Próby”. Oznacza to znaczne skrócenie dystansu między czasem pisania a czasem publikacji (z ponad roku do góra miesiąca), ale też konieczność większej zwięzłości. Ponadto gotowe już zapisy od 8 maja 2023 roku do 11 sierpnia 2024 – a wiele się wtedy działo, z samych wyjazdów: Szwajcaria, Japonia, Madryt, Belgia, Azory, Węgry – będą musiały poczekać do (planowanej) edycji książkowej dziennika.
*
Berno wita wjeżdżającego do miasta koleją większą ilością graffiti, wśród których czasem przewijają się słowa ukraińskie.
Jako porządny obywatel kantonu berneńskiego pierwsza rzecz wrzucam do skrzynki swoje zdanie w planowanym na 22 września głosowaniu w sprawie „konkordatu o przejściu gminy Moutier do kantonu Jury”. Nie ujawniając, jak głosowałem, chciałbym przedstawić racje za i przeciw. Słowo konkordat jest tu rozumiane po szwajcarsku, nie jako umowa państwa z kościołem, tylko jako porozumienie między dwoma lub większą liczbą kantonów, która nie może być potem jednostronnie zmieniona. Obecny konkordat dotyczy tzw. kwestii jurajskiej (Jurafrage), która trwa od końca lat siedemdziesiątych i prowadziła nawet do aktów terroru. Większość berneńskiej Jury opowiedziała się za pozostaniem w kantonie berneńskim (2013); tylko gmina Moutier była za dołączeniem do kantonu Jury (2021). Argumenty przeciw: odłączenie gminy prowadzi do zubożenia kantonu berneńskiego; nie ma pewności, że oddanie części terytorium definitywnie rozwiąże kwestię Jury; odejście Moutier jest zubożeniem wielorakości i frankofonii kantonu berneńskiego. Główne argumenty za: konkordat zamyka długoletni spór, jest typowo szwajcarskim kompromisem, który otwiera nowy rozdział we wzajemnych stosunkach i ma znaczenie historyczne, jako przykład demokratycznego rozwiązywania konfliktów terytorialnych.
Piątek, 6 września
Zatrzymałem się już po raz trzeci w nowym hotelu, zbudowanym na obrzeżach miasta, a zarazem parę minut autobusem od dworca. Dotąd miałem okna na lewą stronę, tym razem na prawą, na postindustrialny pejzaż z dwiema wielkimi cysternami na olej, z autostradą w głębi i kawałkiem nieba, odbijającym się w kałuży. Cysterny nie są już używane, stoją puste, ale ich demontaż kosztowałby miliony. Służą twórcom sztuki ulicznej, czasem przychodzą tu też uczniowie szkoły plastycznej ze swoimi szkicownikami.
„Niebo na ziemi. Pejzaż postindustrialny”. Berno 2024
*
Cmentarz Bremgarten. Kolumbarium, w którym (w niszy po Jerzym Stempowskim) spoczywała Alicja, będzie remontowane, a następnie przekształcone w restaurację. Rozumiem, że po pogrzebie dobrze mieć blisko miejsce na stypę, ale na samym cmentarzu? Nowe miejsce jest na świeżym powietrzu, ale pod daszkiem, dla mnie o tyle dogodne, że zawsze otwarte, a w kolumbarium zdarzało mi się pocałować klamkę.
„Nowy adres: T / VIII / 3 / 932”. Berno 2024
*
Chaim Soutine w Kunstmuseum. Notatki z wystawy
Kwiaty chcą uciec przez kraty balkonu, pociągając za sobą serwetę, która owija zarazem rybę, albo niemowlę.
Wygłodniałe ręce widelców rzucają się na marne trzy śledzie.
La vieille fille ma wargi boya hotelowego.
Przejrzały mieczyk zwisa jak raja, skapują z niego cynobrowe krople podpisu.
Chaïm Soutine, „Mieczyki”, 1919. Olej na pł., 56 x 46 cm. Paryż, Musée de l’Orangerie, kolekcja Jeana Waltera i Paula Guillaume. Fot.: bpk / RMN-Grand Palais / Hervé Lewandowski
Bagietka, skrzypce i ryba zjeżdżają z pochylonego stolika, który podpiera podpis. Gra słów: Soutine / Soutien.
Czajniczek śmieje się z tej sytuacji tak samo jak raja-latawiec.
Nad powieszonym indykiem błękitny napis. Widać litery, ale to nie INRI. Podobny błękitny napis na szalu, okrywającym starą aktorkę.
Czułość rozpłatanego wołu do odrąbanej głowy krowy.
Wół, jak Marsjasz, odarty ze skóry, przegrany.
Stary chłopczyk w czerwonej czapeczce, z zabawkami, mógłby być synkiem Remizowa?
Kapitalna kobieta w błękitnej sukni, jak święty – w aureoli – mnich. Buddyjski?
A jako pendant do tamtej – Robiąca na drutach. Też męska twarz, kapelusz misjonarza w Afryce.
Kolejne pendant to rzeźbiarz Oskar Mieszczaninow, z brzydką, nieprzyjemną męską twarzą i mocnymi, jak przystało, dłońmi, ale ubrany jakby w suknię, z mankietami, wypchanymi ramionami i koronkowym żabotem.
Boy hotelowy, ten od warg starej dziewczynki, ma ciężkie powieki jak Jerzy Giedroyc.
Wysoki chórzysta w jakby chłopskiej, grubo tkanej czerwonej szacie i komeżce z barwnymi ściegami u dołu. „Pożyczony” jako postać z Pogrzebu w Ornans Courbeta, ale bardziej wyrazisty, płonący przed tym, co niepojęte.
Chaïm Soutine, „Wysoki chórzysta”, 1925. Olej na pł., 100 x 80,5 cm. Paryż, Centre Pompidou. Musée national d’art moderne – Centre de création industrielle. Fot.: bpk / CNAC=MNAM / Bertrand Prévost
Para bażantów leży na białej szmacie, jak para kochanków po seksie, ona delikatnie dotyka skrzydłem końcówki jego skrzydła.
Martwy bażant spoczywa na białej pościeli – na trumnie stolika.
Na koniec seria wspaniałych podłużnych wizerunków. Jest tu dziewczyna, ubrana na biało, do komunii lub do ślubu, jeszcze dwóch chłopców z chóru, młoda zblazowana Angielka, Oberkellner w rozpiętej u dołu kamizelce, kamerdyner z domalowaną muszką, pokojówka o twarzy starej kobiety, dziewczynka w błękitach – ale jakież to wspaniałe błękity! – również o głowie starej, zdegustowanej kobiety, zdjęta z krzyża kucharka w niebieskim fartuchu.
Z pejzaży najbardziej podobało mi się wielkie drzewo w Vence, otoczone ławeczką, ok. 1929 roku. W latach sześćdziesiątych będzie siadywał pod tym jesionem Gombrowicz. Drzewo stoi do dziś, niedawno świętowano jego 485-lecie [22].
Wystawie towarzyszy niewielki katalog. Marta Dziewańska podjęła w nim próbę obrony „rozlatujących się” pejzaży Soutine’a, podpierając się m. in. argumentami amerykańskiej malarki i feministki Alice Neel. Z jej tekstu chciałbym jednak wydobyć dwa cytaty. Sam Soutine miał powiedzieć o swoim procesie malowania: „[…] kiedy się kończy, jestem tak wyczerpany, jak kobieta, która skończyła rodzić” [23]. Podobnie Élie Faure porównywał stawiane sobie przez Soutine’a zadanie odtworzenia krok po kroku materii w jej formalnej anarchii, do rzucenia na płótno całego świata w nieładzie, ale wyraziście i tak barwnie, że bije z niego nadzieja, „jak z nowonarodzonego dziecka, całego umazanego we krwi i śluzie” [24]. Myślę, że te dwa cytaty dobrze oddają żywiołowość tego malarstwa, a zarazem kreatywność podjętego przez artystę trudu.
*
Każdy powrót do Szwajcarii jest dla mnie ważny jako okazja do naładowania akumulatorów bliskimi sercu widokami. Jak chociażby Alpy Berneńskie, widziane z kolejki zębatej Marzilibahn, jak pomarszczone wody Aary (potem: nieruchome żaglówki na Jeziorze Lemańskim, kręte brzegi jeziora Neuchâtel).
„Alpy z Marzilibahn”. Berno 2024
„Przystań pod Marzilibrücke”. Berno 2024
Sobota, 7 września
W Ecublens posiedzenie jury nagrody Kościelskich. Nie zdradzę żadnych tajemnic, mówiąc, że wygrała moja faworytka, skoro i tak za trzy tygodnie, 27 września w Pałacu Rzeczypospolitej, będę ją chwalił publicznie na uroczystości wręczenia nagród w Warszawie: Aleksandra Tarnowska (1990), powieść Wniebogłos, Warszawa 2023, wydawnictwo ArtRage.
Niedziela, 8 września
Na drogę powrotną dostałem bodaj już piętnastą francuską książkę François Rosseta, Lisières des fictions à l’âge des Lumières. Tytuł – który można przetłumaczyć jako Pogranicza fikcji w wieku Oświecenia – brzmi znajomo i zdradza, że rzecz pisał uczeń Jana Błońskiego, który był uczniem Kazimierza Wyki, autora Pogranicza powieści. W rozmaitych odmianach powieściowych, takich jak wyimaginowane podróże, utopie, fantastyka, powieści rycerskie, oniryczne czy kabalistyczne Rosset tropi z upodobaniem najbardziej ekstremalne przejawy takiej swobodnej twórczości. Pisze zatem o smokach w Alpach, o jednorożcach z kolczastymi językami na wyspie Jawie czy o niedźwiedziach o ludzkiej twarzy, które żywią się wiatrem, pisze o krainie nieustannej włóczęgi, nazwanej jakże trafnie Irrlandią i o bezludnej wyspie, na którą międzynarodowe zgromadzenie sankiulotów zesłało wszystkich obalonych monarchów, łącznie z papieżem, gdzie mogą się wzajemnie powyrzynać, a niedobitki zginą wskutek apokaliptycznej erupcji wulkanu. Pisząc o krainie Sierra Morena pokazuje jej obecność w tekstach autorów tak różnych, jak antyczny Strabon, późno osiemnastowieczni Lewis i Potocki czy dziewiętnastowieczny Dumas, podkreślając wątek znalezionego rękopisu i zagubionych bogactw. Wydobywa z zapomnienia fantastyczną powieść Icosaméron, napisaną przez Casanovę w czeskim zamku Dux, tym samym, gdzie pisał swą autobiografię, powieść o podróży dwojga rodzeństwa do podziemnej krainy hermafrodytów, zwanych Megamikrymi. Do krainy, położonej blisko środka kuli ziemskiej, gdzie obwód obrotu planetarnego jest znacznie krótszy, przez co czas płynie inaczej: młodzi bohaterowie wynurzają się po ośmiu dekadach jako ludzie nadal młodzi, pozostawiwszy w podziemiach cztery miliony megamikrego potomstwa. A wynurzają się przez ponory krasowego jeziora w słoweńskiej Cerknicy – fenomenu opisanego skądinąd w oświeceniowej Encyklopedii.
Rozmaite ekstrawaganckie formy literackie, studiowane przez Rosseta, mają dwie cechy wspólne. Pierwszy wspólny mianownik został wyrażony w rozdziale ostatnim następującą formułą: „Powieść kabalistyczna jest w gruncie rzeczy pleonazmem”. Podobny wniosek można przenieść na pozostałe formy gatunkowe, w których pierwsze skrzypce odgrywa swobodna imaginacja. Drugim wspólnym mianownikiem jest data 1789 – rewolucja i następujący po niej terror. Powieść Jana Potockiego, najdojrzalszy przejaw badanego tutaj pogranicza osiemnastowiecznej fikcji, jest już naznaczona zgrozą, wynikającą z tej złowieszczej cezury.
Wtorek, 11 września
Czytam powieść dokumentalną o przedwojennym skandaliście Michale Radziwille i o wielkopolskim Antoninie. Byliśmy z Marią dwa lata temu, między wieczorem autorskim w Ostrowie Wielkopolskim a wręczeniem nagrody Kościelskich Bartoszowi Sadulskiemu w tym niezwykłym ośmiokątnym drewnianym pałacu myśliwskim (projekt Schinkla), który w swoim czasie gościł Chopina. Jolanta Sroczyńska-Pietz, nauczycielka historii z Trzemeszna, opowiada historię ekscentrycznego rudego księcia poprzez budynek pałacu w Antoninie i w dziwny sposób sprawia, że budynek staje się pudłem rezonansowym skrzypiec, na którym wygrywana jest historia tego miejsca, wtopionego w otaczającą je przyrodę („Drewno oddycha i bywa, że oddaje to, czym przed laty się zaciągnęło” [25]). Ta reguła rozciąga się na cały świat przedstawiony – służba wie o wszystkim, co się dzieje w pałacu, na tej samej zasadzie, jak grzybnia wie, co się dzieje w lesie, a porcelanowe filiżanki są delikatne jak kielichy kwiatów. Krople deszczu rozbijają się o pałac jak ludzie, pozostający w orbicie wpływów głównego bohatera. I tylko niektórzy potrafią poczuć doskonałość trzymanej w dłoni brzoskwini, delikatność jej skórki, w porównaniu z którą nasza jest szorstka i gruba.
Biografia ks. Michała ma też – poprzez kobiety – odniesienia literackie najwyższej rangi. Jego pierwsza żona, Maria Benardaky, to przecież młodzieńcza przyjaciółka Prousta, upamiętniona choćby w powieści Jean Santeuil. A (niedoszła) trzecia żona to drohobycka Żydówka Jeanette Suchestow, przez byłego męża spowinowacona z Brunonem Schulzem. Oba te wątki pozostają jednak w tle tej oryginalnej powieści.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Eliza Kącka, Wczoraj byłaś zła na zielono. Kraków 2024, s. 102.
[2] Tamże, s. 224.
[3] Jan Łasicki, Historia wtargnienia Polaków na Wołoszczyznę […] roku 1573. Przełożył z łacińskiego, życiorysem i objaśnieniami uzupełnił Władysław Syrokomla. Petersburg i Mohylew 1855, s. 12.
[4] Por. Weldon Thornton, Allusions in “Ulysses”. An Annotated List. Chapel Hill 1968, UNC Press, s. [156].
[5] Rebecca Wright, Hiroki Shin, Frank Trentmann, From World Power Conference to World Energy Council. 90 Years of Energy Cooperation, 1923-2013. London 2013, WEC, s. 10-11.
[6] Michael Newton, Mr. Mob: the Life and Crimes of Moe Dalitz, Jefferson NC 2009, McFarlands, s. 156.
[7] Tamże, s. 166.
[8] Por.: Kees Zandvliet (ed.), The Dutch Encounter with Asia 1600-1950, Zwolle 2002, Waanders.
[9] Tyle zostało. Historia zbiorów rapperswilskich w Polsce. Red. naukowa Halina Czubaszek. Warszawa – Rzeszów 2017. Odnotuję tu, że o podobnym do tej butelki słoju (ze spalonymi resztkami pergaminów fundacyjnych Uniwersytetu Jagiellońskiego, zebranymi przez Karola Estreichera) pisał ostatnio w sensacyjnym tonie, jako o mistyfikacji, Artur Wójcik: Odczarować profesora-chuligana, „Plus Minus” z 29 VI 2024.
[10] Tyle zostało…, s. 27. O co tu chodzi? Szczerbiec jest tylko jeden, a jeśli mowa o jego szczerbie, to ta powinna była zostać przy Złotych Wrotach w Kijowie, nie w Ziemi Bełskiej.
[11] Tamże, s. 28.
[12] Tamże, s. 61.
[13] Tamże, s. 61-62.
[14] Tamże, s. 64-65.
[15] Cytuję za omówieniem w „Gazecie Wyborczej” książki, napisanej przez wnuczkę autorki tego listu (Justyna Sobolewska, Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej, Kraków 2024, „Znak”).
[16] Andrzej Wajda, Notesy 1942-2016, wyb. i red. Tadeusz Lubelski, Agnieszka Morstin, Kraków 2024, Universitas.
[17] Por.: Katarzyna Kobro 1898-1951. W setną rocznicę urodzin. Łódź 1998, Muzeum Sztuki w Łodzi. Kat. I.17.
[18] Tamże, s. 15.
[19] Katarzyna Słojkowska, „Mistrza Romana wznoszę zdrowie…” Materiały Romana Szwoynickiego w zbiorach PAN Archiwum w Warszawie. W: „Lietuvos Mokslų Akademijos Vrublevskių biblioteka” (2011/2012), s. 107.
[20] Internet podpowiada, że w Polsce XVI wieku sięga tradycja dzielenia się kolorowym opłatkiem ze zwierzętami w gospodarstwie domowym. Czerwone były (są) przeznaczone dla koni, żółte dla krów, zielone dla innych zwierząt roślinożernych, pomarańczowe dla mięsożernych. Niektórzy dzielą się opłatkiem z domowym psem czy kotem.
[21] Materiały Romana Szwoynickiego. Archiwum PAN w Warszawie, sygn. 39 k. 190.
[22] Wystawa Chaïm Soutine. Gegen den Strom w Kunstmuseum w Bernie potrwa do 1 grudnia. Od 9 lutego do 14 lipca 2025 można ją obejrzeć w Louisiana Museum of Modern Art w Humlebæk (Dania). Wystawie towarzyszy niewielki katalog pod tym samym tytułem, wydany przez HatjeCantz.
[23] Cytat za wypowiedzią Janine Warnod w filmie o Soutine’ie.
[24] Cyt. za: Élie Faure, Soutine. Paris 1929, s. 127.
[25] Jolanta Sroczyńska-Pietz, Książę. Historia pewnego szaleństwa, czyli rzecz o Michale Radziwille. Posłowie Witold Banach. Ostrów 2024, Muzeum Miasta Ostrowa Wielkopolskiego, s. 155.
W sztuce pisania opowiadań Ernest Hemingway jest nie tylko znakomitym praktykiem, autorem dziesiątków zachowanych – i wedle legendy również dziesiątków niezachowanych – doskonale zbudowanych tekstów, ale również jednym z najwybitniejszych teoretyków, człowiekiem, który jak mało kto w jasny, zapadający w pamięć i przekonujący sposób umiał powiedzieć, jak pisać i jak nie pisać. Teoria pisania opowiadań według Hemingwaya jest na tyle spójna i wyrazista, że można by właściwie mówić o szkole hemingwayowskiej, gdyby nie to, że jej twórca pozostaje właściwie jedynym jej wybitnym przedstawicielem. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyraźnie odrębnych, stylistycznie charakterystycznych pisarzy – takich jak Bernhard czy Faulkner – daleko posunięte naśladownictwo raczej nie może prowadzić do godnych uwagi efektów artystycznych. Nie znaczy to jednak, że od Hemingwaya – rezygnując z wiodącej na manowce pokusy naśladownictwa – nie można się wiele nauczyć.
Istotny wkład Hemingwaya w teorię pisania opowiadań sprowadza się do trzech anegdot, z których dwie są zaledwie celnym bon motem. Za każdą z tych trzech anegdot kryje się jednak rozbudowany program artystyczny, któremu nie trzeba być wcale bezwzględnie wiernym: sam Hemingway nie zawsze się tych własnych wskazań trzymał. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, że niektóre z tych trzech przypowieści – a może i wszystkie – są prawdopodobnie apokryficzne. Parafrazując innego klasyka: Nawet jeśli Hemingway wcale tego nie powiedział, to z pewnością powinien był powiedzieć.
Pierwszy filar hemingwayowskiej szkoły pisania to słynne słowa, że dobre opowiadanie jest jak wierzchołek góry lodowej, czyli że to, co widać – to, co fizycznie znajduje się w tekście – to zaledwie drobny ułamek całej historii, która w sposób domyślny, niewidoczny, ale jednak możliwy do odnalezienia gdzieś, choćby tylko w umyśle pisarza, istnieje. Drugi filar, wyraźnie spokrewniony z pierwszym, to anegdota o tym, jak Hemingway założył się z kimś, że potrafi z pomocą sześciu słów napisać opowiadanie – a jego spektakularny sukces („For sale: baby shoes, never worn”) jest nie tylko wzorowym ucieleśnieniem postulatu zwięzłości, ale również podkreśleniem, że niektóre słowa (i niektóre konstrukcje gramatyczne) mają ponadprzeciętną pojemność treściową. Trzeci filar – uzupełniający poprzednie dwa i jako jedyny stanowiący konkretną wskazówkę stylistyczną, a nie tylko konstrukcyjną czy ideową – to rada, jakiej miał udzielić Hemingway jakiemuś młodemu adeptowi sztuki pisarskiej: „Usuń przymiotniki”.
Teoria góry lodowej postuluje, aby pisarz nie pisał wszystkiego, co wie, a jednak sporo – choćby o swoich postaciach – wiedział. Wielu pisarzy chętnie sięga po niedomówienia i niejasności, ale postulatu Hemingwaya nie można sprowadzać do pobudzających wyobraźnię czytelnika niedopowiedzeń. Ukryte pod powierzchnią – czyli poza tekstem – dziewięćdziesiąt parę procent opowieści musi istnieć w tekście domyślnie, musi być możliwe do wskazania poprzez system istniejących w tekście odniesień. Dialogi, opisy muszą odwoływać się do szerszej historii bohaterów niż tylko ta ukazana w obrębie opowiadania. Nie chodzi więc tylko o to, aby z dziejów danej postaci zgrabnie wykroić tylko jeden mały fragment, ale o to, by ten fragment ukazać jako fragment właśnie, nie jako zamkniętą całość – jako część większej całości, której się przy tym dosłownie nie pokazuje. Najłatwiej osiąga się to oczywiście w dialogach, każąc postaciom aluzyjnie przywoływać wydarzenia niemieszczące się w tekście, odpowiadać na pytania zadane poza opowiadaniem. Ale podobny efekt można wywołać również za pomocą określonych wyrażeń czy wręcz słów, które natychmiast przywołują jakąś dodatkową przestrzeń. Wystarczy napisać słowo „ponownie”, aby czytelnik zaczął wyobrażać sobie to, co wcześniejsze. Wystarczy napisać „wracał”, byśmy sobie uświadomili, że wcześniej „szedł”. Znakomicie działa również zaczynanie zdań (i opowiadań) od wszystkich tych słów, od których w szkole zabraniano zaczynać zdania: ale, więc, a.
Pożytki z używania tych słów wytrychów otwierających nowe przestrzenie, nieopisane wprost, doprowadzają nas do zrozumienia najważniejszej nauki wynikającej z anegdoty o opowiadaniu z sześciu słów. Istnieją słowa i konstrukcje, które przywołują jakąś rzeczywistość wyrastającą poza tekst. Określenie „na sprzedaż” od razu każe sobie wyobrazić kontekst, w jakim pojawia się tekst. Nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z jakimś ogłoszeniem prasowym, ta wiadomość jest automatycznie zawarta w samym tekście i nie trzeba pisać: „Pewnego deszczowego dnia kartkowałem jak co czwartek poranną gazetę, kiedy moim oczom ukazało się…”. Wstawienie do tekstu dziecka automatycznie stwarza jakiegoś narratora, który musi być rodzicem tego dziecka czy potencjalnego dziecka – to jest zdecydowanie ojciec, a nie matka, chociaż nie potrafię powiedzieć, skąd to wiadomo. W dłuższych tekstach też oczywiście nieustannie stosuje się takie huśtawki czy wahadła, które sugerują, że jeszcze przed chwilą ten element znajdował się przed tekstem albo że za chwilę się znajdzie za tekstem. Nawet sama gramatyka może pełnić rolę domyślnego rozszerzania przestrzeni opowiadania. W wielu językach europejskich tę rolę pełnią czasy zaprzeszłe – przywodzące na myśl od razu dwie przestrzenie czasowe. Po polsku też mamy szereg możliwości łatwego manipulowania płaszczyzną czasową opowiadania – choćby formami dokonanymi i niedokonanymi [1].
Analizując trzeci filar – „Usuń przymiotniki!” – pora powiedzieć „Sprawdzam” i zajrzeć do jakiegoś konkretnego tekstu Hemingwaya, na przykład do słynnego opowiadania Wzgórza jak białe słonie. O proszę, tu mamy przymiotnik już w tytule. Niemal wszystkie przymiotniki w tym tekście są jednak określonego typu. Jeśli już Hemingway sięga po przymiotnik, to niemal zawsze jest to przymiotnik „obiektywny”, odnoszący się do rzeczywistości czysto fizycznej – kolor, wielkość, kształt, materiał, z którego coś jest wykonane. Przymiotników „subiektywnych”, odnoszących się do uczuć, emocji, moralności, wartości, niemal w tym opowiadaniu – jak i w wielu innych tekstach Hemingwaya – nie ma. Emocje i moralność są bowiem pod powierzchnią, są tą częścią, którą musi sobie stworzyć sam czytelnik. To nie jest przypadkowe, że właśnie ta sfera jest u Hemingwaya relegowana pod powierzchnię tekstu. Freud też sięgał po metaforę góry lodowej, mówiąc, że znaczna część naszego życia psychicznego rozgrywa się pod poziomem świadomości. Hemingway umieszcza „pod wodą” te, a nie inne sfery naszego życia również za pomocą określonych środków, a w tym wypadków zaniechań stylistycznych.
W tekście Wzgórza jak białe słonie Hemingway opowiada historię, której nie opowiada. To jest opowieść o parze czekającej na pociąg (to jest w opowiadaniu), parze, która zamierza usunąć ciążę (tego niby wprost w opowiadaniu nie ma). Sygnałów dotyczących ukrytej historii jest tu aż za wiele. Trochę niepotrzebnie pada słowo „zabieg” – i bez tego doskonale wiadomo, o co chodzi – to jest pewnie jedyna słabość tego opowiadania. Przymiotników jest tu cała plejada – oprócz powtórzonej wielokrotnie w tytule metafory białych słoni (w których kształt mają się układać chmury, co widzi ona, a czego nie chce widzieć on), kilka razy powtarza się też przymiotnik „prosty” (zabieg ma być prosty, sprawa ma być prosta). Reszta występuje pojedynczo – i albo odnosi się do rzeczywistości fizycznej (dwa razy kolor, raz kształt, dwa razy położenie, dwa razy temperatura, trzy razy materiał, kilka innych aspektów fizycznych – ciężar, wilgotność), albo występuje w kontekście wyraźnie ironicznym. Para siedzi i pije sobie „nowe” drinki. Jej życie będzie „dobre” (ale dopiero potem), będą „zadowoleni” i „szczęśliwi” (ale dopiero potem), on będzie wręcz „zachwycony” (ale dopiero, gdy ona usunie ciążę). Wszystkie przymiotniki odnoszące się do życia emocjonalnego występują więc w formie szyderczej lub zakłamanej, co podkreśla zdumiewający cynizm całego opowiadania. Ten sam cynizm pobrzmiewa również w jedynym zdaniu odnoszącym się wprost do potencjalnego dziecka, nazwanego tu „rzeczą, która odebrała nam radość”.
Poszerzając pole opowiadania, Hemingway zaprzęga kolejne formy gramatyczne. Dialog dwojga ludzi chwilami zmienia się w prawdziwy kalejdoskop czasów. „Kiedy zabiorą świat, nie dostaje się go z powrotem”, mówi ona w czasie teraźniejszym. „Nikt go nam nie zabrał”, ripostuje on w przeszłym. „Zobaczymy”, odpowiada ona w przyszłym. Ogólnie panuje między nimi doskonałe nieporozumienie, co ma podkreślać tytułowa metafora. Te wyobrażone słonie są jak drzwi do innej rzeczywistości, które ona dostrzega, a które on przed nią zatrzaskuje. Co ciekawe, sympatia autora (a tym samym czytelnika) jest w jakiś sposób doklejona do niego. Cynizm osiąga tu jeszcze wyższy poziom, bo Hemingway w zasadzie nie pozwala czytelnikowi współczuć tej dziewczynie, każąc jej bez końca bredzić o białych słoniach. Kiedy więc ona w finale opowiadania ucisza mężczyznę, to ma się wrażenie, że ucisza również samą siebie. Podobne odwrócenie dzieje się również w ostatnich słowach. „Nic mi nie brakuje”, zapewnia dziewczyna, chociaż całe opowiadanie jest nie o braku, ale o nadmiarze – i odczuwanym nie przez nią, ale przez niego.
Wszystkie te wytrychy, cała żonglerka gramatyką, skąpo dawkowane przymiotniki obiektywne i cyniczne przymiotniki subiektywne – cała ta hemingwayowska metodyka – jest w tym dość okropnym opowiadaniu wykorzystana doskonale do pokazania rzeczywistości, której nie ma, której nie było i której nie będzie. Wierzchołek góry lodowej jest tu nie tylko metaforą konstrukcyjną, ale i trafnym opisem ludzkiego życia emocjonalnego, wzajemnych relacji międzyludzkich, może życia jako takiego po prostu. Opowiadanie to w paradoksalny i niepokojący sposób zdaje się jednak miejscami wślizgiwać pod kolory, kształty, układy i materiały, by odmalować rzeczywistość możliwą, jaka nigdy nie nastąpi – te dziecięce buty, które nie będą nigdy używane.
MACIEJ MIŁKOWSKI
[1] W internecie można znaleźć wiele stron poświęconych „six-word-stories”. Jak się trochę tych miniopowiadań poczyta, to widać, jak niełatwa w istocie jest to zabawa. Zwykle jedyną udaną propozycją na tych stronach jest umieszczony na górze legendarny tekst Hemingwaya. Moim zdaniem najlepsze rezultaty osiąga się, poszerzając swoje możliwości: skoro mamy tylko sześć słów, to korzystajmy z interpunkcji, ze specyfiki zapisu, z czego tylko się da. Korzystajmy z dobrodziejstw gramatyki. No i oczywiście – idąc za przykładem klasyka – okładajmy czytelnika dzieckiem. Moja najlepsza jak dotąd propozycja: „– Masz żonę? – Miałem. – Dzieci? – Miałem mieć”.
Tekst pochodzi z tomu „Anatomia opowiadania”. Warszawa, Próby, 2024 – aby zmówić – kliknij tutaj
W sposób typowy dla wybitnych humanistów dzisiejsi laureaci, Agnieszka Papieska i Robert Papieski, łączą liczne role. Są edytorami, ale również autorami książek – eseistami. W roku 2023 w wydawnictwie Austeria ukazał się esej Agnieszki Papieskiej Ślepiec przed lustrem osnuty na motywach powieści Eliasa Canettiego Auto da fé. Laureatka wydała ostatnio również dwa tomy prozy wspomnieniowej Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej. Spisała i zredagowała pokłosie spotkań i rozmów w ciągu wielu lat: portrety dwustu postaci, ważnych i mniej ważnych, ale zawsze malowniczych, jakie przewinęły się przez Stawisko i przez życie pani Marii.
Robert Papieski jest autorem wydanych niedawno przez wydawnictwo Sedno książek: Spór o Rosję i Oblicza Iwaszkiewicza. Ponadto tłumaczy z języków obcych – przekłady Roberta Papieskiego z języka rosyjskiego uhonorowane zostały nagrodą miesięcznika „Literatura na Świecie”.
Obydwoje są muzealnikami i kuratorami wystaw. Agnieszka Papieska pracuje w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, jej dziełem jest kilka wystaw poświęconych podróży Juliusza Słowackiego na Wschód. Jedna z nich znajduje się w ormiańskim klasztorze w Betcheszban w Ghazir w górach Libanu, gdzie Słowacki pisał Ojca zadżumionych i Anhellego. Robert Papieski pracuje w Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów Stawisko w Podkowie Leśnej i jest również kuratorem wystaw. Należy do najlepszych znawców biografii i twórczości autora Sławy i chwały, a także samego domu. Samodzielnie opracował antologię tekstów Iwaszkiewicza o Ukrainie (wydaną w 2011 roku), a wspólnie z Barbarą Toruńczyk tom listów Iwaszkiewicza i Czesława Miłosza (Portret podwójny, Fundacja Zeszytów Literackich 2011). Ale dzisiaj Agnieszka i Robert Papiescy otrzymują nagrodę za twórczość w jednej dziedzinie, za jedną rolę – rolę edytorów.
Na współczesne dziedzictwo literackie składają się książki przygotowane przez autorów, którym do szczęścia obcowania z czytelnikiem potrzeba tylko wydawcy. Są jednak dzieła, których droga do odbiorcy jest trudniejsza i dłuższa, dzieła, które pisarz tworzył przez całe życie, ze świadomością, że nigdy nie zobaczy ich w postaci książki, że będzie je pisał usque ad finem, aż do śmierci. Mam na myśli dzienniki, notatniki, raptularze, zbiory listów. Te dzieła istnieją tylko archiwalnie, połowicznie, dopóki nie zajmie się nimi edytor, który ze stosu zapisanych kartek dziennika, pakietu listów, notatek etc. zrobi książkę. Na karcie tytułowej takiego tomu przy nazwisku edytora czy edytorów widnieje zazwyczaj tylko kilka słów świadczących o ich roli, np. opracowanie, wstęp i przypisy. Myląca lakoniczność! Bo przypisów są setki. Taka edycja korespondencji Iwaszkiewiczów z Jerzym Lisowskim liczy dwa tysiące przypisów (połowa objętości dwutomowego wydania). W składającej się z dwóch woluminów edycji listów Iwaszkiewiczów i Pawła Hertza przypisy stanowią połowę objętości dzieła.
A za słówkiem „opracowanie” stoją miesiące, a najczęściej lata pracy tworzenia z fragmentarycznej materii spójnego i czytelnego dzieła. Edytor jest bowiem literackim alchemikiem, który na początku pracy ma przed sobą przekaz, którego sam nie rozumie, ale w wyniku jego pracy następuje transmutacja: to, co było nieczytelne, staje się czytelne, to, co było ołowiem, staje się złotem.
Ale nie każdy prestidigitator staje się alchemikiem, nie każdy filolog edytorem. Jak to było w przypadku dzisiejszych laureatów?
Ich pierwszym dziełem edytorskim były trzytomowe Dzienniki Jarosława Iwaszkiewicza. Poszczególne tomy wychodziły osobno, pierwszy w roku 2007, ale prace nad nim zaczęły się trzy lata wcześniej. Wyboru edytorów dokonał profesor Andrzej Gronczewski, a wybrał dwoje młodych polonistów, którzy żadnego doświadczenia edytorskiego nie mieli. Nie było osobnych lat terminowania, były od razu lata pracy. Debiutanci wykonali dzieło, które okazało się wzorcowe. Czeladnicy edytorstwa mogą się na nim uczyć, na czym polegają zadania i obowiązki edytora i jak je wypełnić.
Dziennik, którego trzeci i ostatni tom ukazał się w roku 2011, od razu uznano za jedno z najważniejszych dzieł prozatorskich autora Panien z Wilka. Dwa i pół tomu Dzienników zajmują lata 1945-1980, lata w naszej historii trudne, a więc i budzące szczególne emocje. Pisarz angażuje się wtedy w życie polityczne w przekonaniu, że jest to niezbędne dla ratowania kultury polskiej. Ale jest nie tylko posłem na Sejm PRL i wieloletnim prezesem Związku Literatów Polskich, jest również redaktorem „Twórczości”, najważniejszego pisma literackiego w kraju.
Wątek tego miesięcznika będzie należał do najistotniejszych w korespondencji Iwaszkiewicza z Jerzym Lisowskim. Ale to również dzieje przyjaźni, no i kronika życia literackiego po II wojnie światowej. Listy, w przeciwieństwie do oficjalnych dokumentów zawierają mnóstwo szczegółów, wiadomości zakulisowych, niegdyś poufnych. Tym trudniejsze jest zadanie edytora, bo czytelnik liczy, że to on objaśni wszystkie zagadki i niejasności.
Korespondencja Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów z Pawłem Hertzem to spotkanie bardzo różnych osobowości, rozmowa epistolarna ludzi, którzy mieli inne poglądy na temat literatury, roli artysty, spraw politycznych. O tym wszystkim rozmawiają w listach. Czasami, kiedy tracą do siebie cierpliwość i nie mogą się porozumieć, korespondencja się urywa, zalega cisza. Niemniej dzięki niesłychanie dokładnym, ścisłym przypisom, sięgającym nie tylko do źródeł drukowanych, ale i do archiwów: w Stawisku i w archiwum Pawła Hertza w pieczy Marka Zagańczyka, czytelnik uzyskuje wszystkie informacje, do jakich w ogóle można dotrzeć. Edytor bowiem nie może ograniczyć się do historii literatury i biografii twórców, bo oni uwikłani byli w liczne relacje personalne i instytucjonalne. Dopiero dzięki przypisom świat listów, świat dzienników czy autobiografii ukazuje się nam w całym swoim bogactwie: różnobarwny, fascynujący, trudny.
Drodzy Edytorzy, drodzy Alchemicy, gratuluję Wam nagrody edytorskiej w imieniu własnym i w imieniu czytelników.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Laudacja wygłoszona z okazji przyznania Agnieszce i Robertowi Papieskim Nagrody Edytorskiej Polskiego PEN Clubu i Konsula Honorowego Wielkiego Księstwa Luksemburga w Sopocie, Gdańsk, Europejskie Centrum Solidarności, 14 września 2024.
Zapis video galii Nagrody Edytorskiej jest dostępny na kanale ECS – kiknij tutaj
Świat dobijał się do mnie od rana, teraz czuję to dosłownie, bo wypiłam kawę i serce bije mi wyraźniej, puka do drzwi. Tak jak u Stendhala, którego Henryk Brulard niewiele zobaczył z Kaplicy Sykstyńskiej po kilku filiżankach, tak go uwiodła rzymska kawa. Mnie wystarczyło cappuccino wypite z radości po rozmowie o nietypowej porze, tuż po ósmej. Chciałam kupić figi dla męża; to jego ulubione śniadanie, figi ze śmietaną, słodką trzydziestką.
Nasz fruttivendolo, Paolo – sprzedawca warzyw i owoców, chociaż w tej nazwie, wprost z belcanto, zachowały się tylko owoce, pozostawiając ostro brzmiącą resztę dla polskiego „warzywniaka” – ma stragan nad kanałem, od którego oddziela go wąski chodnik i murek o wysokości około metra (murek okazał się niewystarczająco wysoki przed kilku laty, gdy potęgowany wiatrem przypływ acqua alta całkowicie nas zalał, przedarł się na klatki schodowe i do domów). Na murku zauważyłam platonkę, tak przynajmniej mówiliśmy w Łodzi na płytką skrzynkę z cienkich drewnianych listewek; była pełna dojrzałych nadpsutych wręcz owoców, głównie brzoskwiń. Był poniedziałek, nowe zapasy jeszcze nie dotarły. „Paolo, wyrzucasz?” -zapytałam – „Chętnie je kupię”. Podarował mi wszystkie i dołożył jeżyn, malin i truskawek. W sercu lata wszystkie owoce się tu spotykają, choć i we Włoszech zanika już sezonowość.
Włosi boją się dojrzałych owoców. Kupują twarde i jedzą, zanim są gotowe. Nie chcą, żeby się zepsuły, a w upale psują się szybko, zamiast dojrzewać. To osobliwa teoria czasu. Gospodynie domowe z uporem proszą na straganach o brzoskwinie, nektarynki, morele, śliwki czy nawet gruszki indietro, czyli dosłownie „do tyłu”, jak gdyby chciały je zachować na lepsze czasy, chociaż kupują codziennie. Ja mam odwrotnie: proszę o takie „na dzisiaj”, wiedząc, że w najlepszym wypadku dostanę te, które dojdą jutro. Wolałabym prosić o te „na wczoraj”, ale jeszcze nie znalazłam na to sposobu. Gdy wskazuję na skrzynki porzucone gdzieś w cieniu pod ladą albo na murku, zazwyczaj dostaję je w prezencie. Głupio mi jednak, bo muszę trzymać fason. Zazwyczaj więc wracam do domu z siatką drogich kamieni i naręczem darmowych odpadków, za które, gdyby mi pozwolono, zapłaciłabym więcej niż za te pierwsze.
Robert Morgan, „Homage a Tiepolo”, olej na desce
Dziś miałam szczęście i ranek, jak na gimnastyce, spędziłam na zagospodarowywaniu owoców: maliny pod cukier, jeżyny na ciasto, białe brzoskwinie na przecier do koktajlu Bellini na jutrzejszą kolację dla gości i oto świat „na wczoraj” stanął na dwóch nogach gotowy do marszu „na jutro”. Droga zaś do przodu jest drogą w tył, gdy owoce kupowane indietro, katapultują nas w przyszłość, która nigdy nie nadchodzi, zakrzywiają się równoległe proste, łuk czasu napina sam siebie. We Włoszech teorię względności rozdaje się na straganach.
Zanim jak zawsze o jedenastej usiadłam do biurka, platonka była pusta. Już miałam ją zanieść na śmieci, gdy na krótszym boku skrzynki zobaczyłam białą naklejkę do oznakowania towaru podobną do tych, jakie nakleja się na zeszytach z linijkami na nazwę przedmiotu, klasę i nazwisko ucznia. Był na niej stempel ze znakiem jakości, u góry wytłuszczona nazwa i adres producenta, kategoria i waga produktu, a na samym środku podkreślona linijka z napisem „produkt” – na niej drukowanymi literami napisano: VISIBILE – „to, co widać” albo „widzialne”. Zatem była to skrzynka na to, co jest; było w niej to, co widzialne, widzialne podane na tacy (ponoć platonka pochodzi od francuskiego plateau). Oczywiście, mogłyby na niej leżeć choćby i ziemniaki, ale mnie trafiły się owoce. Owoce jako takie, owoce same w sobie i bez siebie samych, widzialne, widziane i bezimienne, taki dar.
Ani do tyłu, ani do przodu, tylko tu w tej jednej chwili, w której są owocami i której są owocem. Czas wzbiera. Cud w biały dzień. Widzę to na własne oczy. Przystaję u progu już nie ogrodu, tylko sadu: „Wejść tam nie można, ale jest na pewno”. Wkleiłam potem tę naklejkę – jak brakujący rozdział – do książki modnego filozofa o ideach. Znałam go zresztą dość dobrze i widywaliśmy się często. O tym później, indietro.
Nie czytałam jeszcze wtedy Hamvasa, ale teraz nie mogę o nim nie myśleć. Niech każdy dołoży swój cytat. Każdy ma swoją godzinę owoców, napisał.
Ile masz lat? Chodzi o koniec i początek lata. Nie: od i do, tylko teraz. Jakie lubisz owoce?
EWA GÓRNIAK-MORGAN