Podróż, dobrowolna czy przymusowa, to przepustka do wolności – nawet jeśli w istocie trwa bez końca, a obietnica, jaką składa, spełnia się w postaci przesuwającego się nieustannie horyzontu.
Powinienem tłumaczyć teraz kolejną z Owidiuszowych opowieści – tę o Likaonie – ale tego nie robię. Mam jednak dobre usprawiedliwienie: od kilkunastu dni jestem „na walizkach” i nie mam przy sobie moich Loebów.
Route 66, znana również jako „Mother Road” lub „Main Street of America”, została otwarta w 1926 roku, więc prawie sto lat temu, i stała się szybko jedną z ikon i wielkich mitów USA. Przebiegając przez osiem stanów, licząc niespełna dwa i pół tysiąca mil, połączyła Chicago z Kalifornią. Podczas Wielkiego Kryzysu wiele rodzin podróżowało nią w poszukiwaniu lepszego życia, co w Gronach gniewu pokazał fenomenalnie Steinbeck. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych stała się symbolem wolności, ściągając podróżników, beatników i hippisów. Każdy prawie film drogi, który przeszedł do historii kinematografii, rozgrywa się właśnie tu. Choć z użytku drogę wycofano w 1985 roku i zastąpiono ją siecią autostrad, to wciąż wiele odcinków (tzw. Old Rte 66) można przejechać, zatrzymując się w historycznych dinerach na typowo amerykański lunch i kawę z dolewką.
Dla kogoś, kto dorastał w Polsce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Ameryka jest i pozostanie mitem. Jestem tu nie po to, by poznać ją taką, jaka jest naprawdę, ale by utwierdzić się w swoich o niej wyobrażeniach.
Zgodnie z najlepszą ze znanych mi definicji, mit to coś, co nigdy się nie zdarzyło, ale co wydarza się wiecznie. Nie wiemy, które z opowieści o Route 66 są prawdziwe i nie bardzo nas to interesuje; chcemy tylko jednego – wciąż na nowo urzeczywistniać tę przygodę: widzieć te krajobrazy, słyszeć te przeboje, przeżywać to wszystko wspólnie z tymi, którzy byli tu przed nami… Czy robili coś wyjątkowego? Niekoniecznie. Ale czyż nasza wyobraźnia nie jest od tego, by zwykłość przemieniać w niezwykłość, a codzienność w niecodzienność? W mit?
Owidiusz zrozumiał to lepiej i wcześniej niż inni. Jego Metamorfozy to nie tylko popis erudycji i językowej maestrii, ale też zwierciadło duszy. Każda przypowieść, każdy mit, z których utkał swoje opus magnum, to w istocie powtórzenie i przetworzenie czegoś, co u samego zarania nie było niczym wyjątkowym; stało się czymś właśnie takim dopiero za sprawą poezji.
Stał się mitem także sam Owidiusz. A nawet – wraz z opowieścią o własnym wygnaniu z Rzymu przez zagniewanego nań cesarza – sam siebie zmitologizował. Nigdy się nie dowiemy, jakie życie los ofiarował poecie nad Morzem Czarnym, czy z Tomi udał się gdzieś dalej, ani – właściwie – czy w ogóle tam wylądował. Ale nie ma to przecież najmniejszego znaczenia!
Czym jest życie, jeśli nie plątaniną mitów?
JACEK HAJDUK
Środa, 11 czerwca
„Dwie przeciwstawne winiety sprawiają, że ten imbryczek staje się miniaturowym globusem. Wystarczy obrócić dzióbek w prawo, a jesteśmy w chińskim ogrodzie rozkoszy, z mężczyzną na mostku, być może uczonym mnichem, machającym na widok zbliżającej się łódki. Dzióbek w lewo i jesteśmy w Południowej Karolinie, z szepczącą coś na wietrze palmą kabaczkową – a Południowa Karolina to Stan Palmowy – i parą żurawi kanadyjskich, także zadomowionych w tym regionie, która szuka chłodu w jej cieniu”. To fragment Anegdoty o imbryczku – ładnego eseju Christophera Benfey’a w „The New York Review of Books”. Bohaterem jest osiemnastowieczny imbryczek do herbaty, którego cena wzrosła z 20 dolarów do 806 tysięcy, kiedy rozpoznano jego pochodzenie: z wytwórni działającego w latach sześćdziesiątych XVIII wieku w Południowej Karolinie angielskiego mistrza Johna Bartlama. Do dziś zachowało się na świecie w nienaruszonym stanie tylko dziesięć takich imbryczków – wszystkie w Anglii. Wyprodukowano je ze świętej glinki Czirokezów, która budziła w Anglii zainteresowanie jako surowiec dla producentów, poszukujących alternatywy dla porcelany. Słynny Josiah Wedgwood zamówił w Ameryce pięć ton tej glinki. Benfey opowiada osobliwą historię Bartlama, a czyni to na tle literackim. Przywołuje początek Portretu damy Henry’ego Jamesa ze słynnym zdaniem o przyjemności, jaką daje codzienna ceremonia popołudniowej herbaty, przeciwstawiając mu (bo w koloniach „las zaczynał się kilka mil czy kilkaset metrów od sfery, ucywilizowanej przez herbatę”) wiersz Wallace’a Stevensa o dzbanku, umieszczonym na wzgórzu w stanie Tennessee: „Dzikość podpełzała do niego / po czym wokół się rozłożyła / już nie dzika”. Z rzeczy późniejszych przypomina motyw porcelanowego czajniczka w ruinach Drezna w Rzeźni numer pięć Vonneguta i film Porcelanowa wojna (2024) o parze artystów-garncarzy, którzy w Kijowie wytwarzają porcelanowe figurki – z przesłaniem: „Ukraina jest jak porcelana, łatwo ją potłuc, ale nie można zniszczyć do szczętu”. Znalazło się też miejsce na cytat z Piosenki o porcelanie Miłosza. Całość kończy się przypomnieniem, że słowo serendipity („szczęśliwy traf”) zostało ukute przez pisarza Horace’a Walpole’a, który był miłośnikiem chinoiseries, kolekcjonerem porcelany i przyjacielem ostatniego gubernatora Południowej Karoliny. Warto by ten zaiste serendipitous esej przetłumaczyć.
*
Wczoraj wieczorem w szpitalnej szafce bibliotecznej znalazłem tomik opowiadań Leszka Proroka z roku 1978, a w nim wyrwany z gazety, ale ze starannie podwiniętymi brzegami, krótki artykuł, chyba z „Życia Warszawy”, pt. Sprawa przestępców z Polski na wokandzie węgierskiego Sądu Najwyższego. Mowa w nim o sprawie „bandy przestępczej, której członkami byli obywatele polscy”, jaka trafiła na wokandę „Sądu Najwyższego WRL”. Oskarżeni „przybyli do WRL jako turyści w latach 1980-81. Po okresie pobytu turystycznego nie powrócili do kraju: przez prawie dwa lata przebywali na Węgrzech utrzymując się z machinacji walutowych i grabieży”. Łączne straty szacowane są na kilka milionów forintów. Za węgierską agencją podano, że chodzi o „Krzysztofa Rybitwę, Adama Walczaka, Marka Jakubowskiego, Jerzego Kudlę i Andrzeja Kupisa”. W sądzie pierwszej instancji otrzymali wyroki od 6,5 do 7 lat pozbawienia wolności. „Odwołując się do Sądu Najwyższego WRL, część oskarżonych wystąpiła o uniewinnienie, a część o złagodzenie kary”.
Pamiętam dobrze Leszka Proroka z czasu, kiedy Alicja działała po wprowadzeniu stanu wojennego w komitecie pomocy dla środowisk twórczych, pamiętam jego śmierć w samochodzie, zimą 1984. Kto włożył ten wycinek do książki? Dlaczego do niej? Kim byli owi oskarżeni? Czym naprawdę zawinili? Czy węgierski Sąd Najwyższy okazał się łagodniejszy od trybunału pierwszej instancji? Co się później działo ze skazanymi? (Może ktoś się zgłosi?) Tyle pytań wokół małego – nie tyle wycinka, co „wyszarpka” z gazety, wczoraj znalezionego. Póki co, spod powieki czytam opowiadania z tomiku Nasze czujne spojrzenia.
*
Karetki podjeżdżają dziś jeszcze częściej, niż wczoraj.
*
W opowiadaniu Trzy gesty Prorok wspomina kolegę po piórze, Stanisława Marię Salińskiego: „ostatnie bodaj słowa, jakie wypowiedział przytomnie, brzmiały: «Ten brzeg i tamten brzeg łączy wąska ścieżka»” [1].
*
Mam współlokatora. Andrzej, producent filmowy, lat 55.
Wieczorem: Ride On (2023), chiński, z Jackie’em Chanem.
Czwartek, 12 czerwca
Jest też u Proroka opowiadanie, mające tematyczny związek z „wyszarpkiem”, a mianowicie Ojcowanie. To historia lubelskiego kieszonkowca, który się nie zgadzał, żeby jego młody syn towarzyszył żonie w odwiedzinach; chciał go uchronić od widoku ojca za kratkami. Komentarz narratora: „wspomnienie o doliniarzu utrwaliło się w mej pamięci jako hasło, które skwapliwie jawi się, ilekroć natrafię gdzieś na zestawienie tych dwóch pojęć: godność i ojcostwo. […] Trudno jednak niesforną pamięć obciążać winą za asocjacyjny dobór ilustracji i przykładów z wielkiego archiwum, które każdy z nas w sobie nosi” [2].
Trzeba tu zaznaczyć, że Leszek Prorok, przed wojną działacz ONR, w roku 1945 został aresztowany za współudział w organizacji podziemnej Armii Polskiej. Dostał siedem lat, wypuszczono go 8 sierpnia 1950 roku. Służba bezpieczeństwa interesowała się nim także w okresie po wprowadzeniu stanu wojennego jako działaczem Zarządu Głównego rozwiązanego ZLP i władz polskiego PEN Clubu; śledzono go podczas wyjazdu do Francji jesienią roku 1983. Opowiadanie przynosi kilka ciekawych szczegółów, słyszanych od owego doliniarza Franka, np. „o dyskretnych propozycjach kół miarodajnych zorganizowania w jednej ze stolic zachodnich bezkarnie i za wynagrodzeniem podkopu pod ambasadą ciekawiącą szczególnie wywiad” albo zatrudnienie odsiadującego wyrok kasiarza do „jakiegoś ministerstwa czy innego wysokiego urzędu” z zadaniem otwarcia „zatrzaśniętej kasy urzędu, do której zagubiono szyfr” [3].
*
„NZZ” pisze o zainteresowaniu, jakie budzi w świecie zapowiedziane na rok 2030 wprowadzenie w Szwajcarii pierwszych pociągów bezzałogowych. Mowa jednak nie o normalnej linii kolejowej, tylko o kolejce wąskotorowej (na torach o szerokości, od niedawna, 100 cm, przedtem węższych), która jeździ w półkantonie Bazylea-Okręg na trasie o długości 13 kilometrów, łączącej Liestal z Waldenburgiem.
A ja dziś na poziomie „minus 1” widziałem młodego człowieka, który ciągnął sam długi pociąg, złożony z dziesięciu solidnych metalowych wózków wysokich na półtora metra i wypełnionych ciężkimi tacami z brudnymi talerzami.
*
Wieczorem: Fallen (1998) z Denzelem Washingtonem i Johnem („Big Lebowski”) Goodmanem.
Piątek, 13 czerwca
Izrael zaatakował Iran. Nowa wojna?
*
Niespodzianka lekturowa w tomiku Proroka: oparte na autentycznych wydarzeniach w dawnej historii Chin opowiadanie Skarbiec Fu-Czenga o starcu, którego pamięć do tekstów pozwoliła ocalić skarby kultury po próbie zniszczenia przez władcę całego dotychczasowego piśmiennictwa. Koniec lat siedemdziesiątych. W czasie, kiedy Waniek z Urbanowiczem tłumaczyli i wydawali w niewielkich nakładach, na przebitce, tybetańską księgę umarłych, Leszek Prorok w zgrabnie napisanym opowiadaniu upowszechniał myśli chińskich mędrców, zaznaczając w nocie końcowej: „Fragmenty poetyckie i maksymy, przytoczone w tekście, tłumaczył prof. Bogdan Richter” [4]. Nakład Naszych czujnych spojrzeń: 10 tysięcy egzemplarzy.
Bogdan Richter to zresztą ciekawa i tajemnicza postać. Urodzony w roku 1891, ukończył orientalistykę w Lipsku, a w roku 1919 został wykładowcą filologii chińskiej i japońskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1929 osiadł w Egipcie jako korespondent „Gazety Polskiej”. Zamieszkał w uzdrowisku Heluan, gdzie stał się właścicielem willi, nazwanej na cześć córki „Jola”. W roku 1930 w jego pensjonacie mieszkała Zofia Kossak-Szczucka, a w roku 1932 marszałek Piłsudski. Wiele podróżował po rejonie Bliskiego Wschodu. Od 6 listopada 1935 do 6 września 1936 roku publikował w „Gazecie Polskiej” reportaże z wojny włosko-abisyńskiej (kiedy zachorował, pałeczkę przejął Aleksander Janta-Połczyński). Richter nigdy nie wrócił do kraju, zmarł w roku 1980.
Niedziela, 15 czerwca
Wieczorem, z mojej inicjatywy (z powodu pewnej książki, którą zacząłem czytać, o czym później) film The Tuskegee Airmen (1995) Roberta Markowitza, o złożonej z samych Murzynów eskadrze pilotów amerykańskich w czasie II wojny; potem The Departed (2006) Martina Scorsese.
Poniedziałek, 16 czerwca
Dziś był w robocie nóż do papieru: w oddziałowej biblioteczce znalazłem nierozciętą książkę, moją równolatkę. W latach siedemdziesiątych zbierałem wydawane za najgłębszej komuny przekłady książek utopijnych socjalistów i komunistów: Fouriera, Saint-Simona, Weitlinga. Korzystały one z taryfy ulgowej cenzury ze względu na to, że o ich autorach pisywali klasycy marksizmu. Do tej kategorii należy też obecne znalezisko, na które wówczas nie natrafiłem: Sprzysiężenie Równych Philippe’a Buonarrotiego.
Filippo Buonarroti (Piza 1761-Paryż 1837) był w prostej linii potomkiem rodzonego brata Michała Anioła. Zawodowy rewolucjonista, jakobin, wolnomularz, zwolennik Babeufa, działacz na rzecz zjednoczenia Włoch, proponował stworzenie światowego spisku dla obalenia wszystkich monarchów. Bodaj najciekawszym epizodem w jego burzliwej biografii są lata 1794-95, kiedy pełnił funkcję komisarza rewolucyjnego ksiąstewka Oneglii na Riwierze Liguryjskiej (połączonego unią personalną z Sabaudią, ale otoczonego terytorium republiki genueńskiej), gdy zostało one zajęte przez Francuzów. W tym krótkim okresie Buonarroti mógł realizować swoje koncepcje idealnego miasta-państwa. W imię ideału równości ludzi zniósł wszelkie przywileje, rozdawał ubogim ziarno siewne, wprowadził bezpłatne szkolnictwo stopnia podstawowego i średniego z programem edukacji laickiej i demokratycznej.
Sprzysiężenie Równych poprzedza silnie zideologizowany wstęp historyka idei socjalistycznych, rektora uniwersytetu moskiewskiego Wiaczesława Wołgina, zakończony wnioskiem: „Bez poznania ruchu babouwistów [5] nie można w pełni zrozumieć rozwoju myśli socjalistycznej na przestrzeni kilkudziesięciu lat poprzedzających bezpośrednio powstanie marksizmu” [6].
Pierwszy tom Sprzysiężenia Równych jest subiektywnie i żywo, z punktu widzenia jednego z głównych uczestników napisaną historią nieudanego spisku Babeufa z maja 1796 roku. Czytałem pojedyncze rozdziałki, kierując się spisem treści i wypisując co bardziej frapujące fragmenty (numer strony w nawiasie).
„Brak pieniędzy był, być może, najbardziej charakterystyczną cechą naszego sprzysiężenia; przywiązanie do bogactw uważane było przez sprzysiężonych za przestępstwo, a tajny dyrektoriat korzystał ze świadczeń patriotów jedynie dla pokrycia najniezbędniejszych wydatków na druk swych pism i na utrzymanie biednych demokratów, których zatrudniał” (s. 161).
„W tym ustroju społecznym wszystko sprzyja rozmnażaniu się rodzaju ludzkiego; wspólnota usuwa przyczyny, które czyni zbliżanie się płci mniej częstym; daje duszom spokój, który jest nam nieznany; wzmacnia ciała przez czynności łagodne i urozmaicone oraz zwiększa ilość produktów użytecznych dla wszystkich, usuwając jednocześnie zbytek i próżniactwo” (s. 203).
Nie rozciąłem całego tomu, niech kto inny za sto lat ma tę samą przyjemność.
Wtorek, 17 czerwca
Wieczorem: Les Intouchables (2011) z Omarem Sy, francuski film o sparaliżowanym arystokracie, oparty na autentycznej historii Philippe’a Pozzo di Borgo. Nawiasem mówiąc, ród Pozzo di Borgo to stara arystokracja korsykańska – Carlo Andrea z nienawiści do swego ziomka Napoleona wstąpił do rosyjskiej służby dyplomatycznej i był ambasadorem Rosji w Paryżu, potem w Londynie; Joseph, antykomunista, był w latach trzydziestych XX wieku działaczem skrajnie prawicowego spisku kagulardów (zachowała się jego korespondencja z Władysławem Sikorskim). Mam wrażenie, że jeden z członków rodu się spolonizował, ale trudno mi to w tej chwili potwierdzić.
Środa, 18 czerwca
Wczoraj „Guardian” pisał o odkryciu w północnej Danii cmentarzyska z drugiej połowy X wieku, zawierającego sporo cennych przedmiotów – perły, monety, ceramikę oraz pudełko z motkiem złotej nici. Są to zapewne groby rodziny jednego z dworaków króla Haralda Sinozębego, który schrystianizował Danię. Król Harald ma jeszcze jedną, pośmiertną, zasługę: od jego przydomka pochodzi nazwa urządzenia do komunikacji bezprzewodowej (Bluetooth), wynalezionego przez pewnego Skandynawa…
Dziś tamże artykuł o ponownym otwarciu Little Museum w Dublinie, gromadzącego eksponaty związane w jakiś sposób ze stolicą Irlandii. Jest tam egzemplarz pierwszego wydania Ulissesa, jest maska pośmiertna Jamesa Joyce’a. Towarzyszą jej okulary słoneczne Bono, jakiś już nie tyle dom, co pałac lalek, oraz cała menażeria wypchanych zwierząt. Biedna maska.
Boże Ciało
Wieczorem: Bogowie (2014) o Zbigniewie Relidze. To nie jest film dla sercowców, zwłaszcza w dniu urodzin, chciałem napisać, ale po zastanowieniu cofam to zastrzeżenie. Mocny.
Piątek, 20 czerwca
W Szwajcarii toczy się debata na temat dalszych losów neutralności tego kraju, ożywiona od roku 2020, kiedy to rząd zadecydował o poparciu sankcji wobec Rosji. Obecnie izba wyższa parlamentu większością głosów uchwaliła postulat wprowadzenia do konstytucji następującej definicji: „Szwajcaria jest neutralna. Jej neutralność jest wiecznotrwała i zbrojna. Federacja korzysta z neutralności, żeby zapewniać niezawisłość i bezpieczeństwo Szwajcarii i przyczyniać się do zapobiegania konfliktom oraz do ich rozwiązywania. Podejmuje się roli pośrednika”. Rząd nadal uważa, że nie ma powodu do zmiany ustawy zasadniczej.
*
Wieczorem: Transporter 3 (2008). Hmm.
Sobota, 21 czerwca
Na urodziny dostałem tomik opowiadań szwajcarskiej pisarki Adelheid Duvanel (1936-96). Bywa porównywana do Roberta Walsera – łączy ich upodobanie do krótkich mrocznych próz i tajemnicza śmierć w podobnych okolicznościach. Myślę, że trafniejsze byłoby porównanie do duktu Heinricha von Kleista. Tylko Duvanel jest od Kleista jeszcze dziwniejsza.
Krótko o życiu. Ciężkie dzieciństwo i młodość (internat, klinika psychiatryczna). Edukacja plastyczna (projektowane tkanin). Małżeństwo z malarzem, życie cyganerii artystycznej. Narodziny córki (zostanie narkomanką, zachoruje na AIDS, urodzi córkę, której los jest dziś nieznany, umrze przed matką). 1968/69 mieszkają w trójkę na wyspie Formenterze (Baleary), w tej mekce hippisów i nudystów. Życie w trójkącie, potem rozwód. Cały czas pisze krótkie opowiadania, od 1976 publikuje je w tomikach. Samobójstwo byłego męża. Znów pobyty w zakładzie psychiatrycznym. Śmierć przez wychłodzenie ciała i nadmiar zażytych leków w wyjątkowo chłodną lipcową noc, w podbazylejskim lesie.
Frederike Kretzen napisała o prozie Duvanel: „To jest mowa szczegółów. Twarda i fantastyczna jak mowa wierszy haiku. To, co ta mowa chwyta – staje się, jest obecne, trwa. Jej dokładność trafia w punkt. Następne zdanie nie da się przewidzieć, powstaje całkiem od nowa w swej własnej teraźniejszości, od razu gotowe. Jego słowa się nie chwieją i nic nie ukrywają. Stoją, są tym, co mówią. Tylko na nie same jest w nich miejsce. Jakby były imionami, którymi można zaklinać świat” [7].
Ta lektura wymaga poświęcenia. Miałem ochotę odłożyć, przeczytawszy na pierwszej stronie: „nie ma nic przyjemniejszego, niż wydłubać z nosa gluta i rozetrzeć go między kciukiem a palcem wskazującym” [8]. Ale się przemogłem, by zostać kilka stron dalej wynagrodzonym takim oto obrazem:
„Dorosła Joanna wdrapuje się przez otwarte okno do pokoju koleżanki; zaparza sobie rumianek i czyta Tomasza z Akwinu, zaciągając się cygarem. Promienie słoneczne padają na małe lusterko zawieszone w klatce z papużką, która czyści sobie piórka; plamka świetlna, rzucana przez okrągłe szkiełko, skacze po całym pokoju jak złota moneta, którą ktoś ciska o ściany” [9].
Przekład polski dziwny. Czytałem, zerkając do oryginału, i coraz to coś mnie zaskakiwało. Na przykład takie zdanie: „Dwóch ważnych rzeczy nie nauczyła się nigdy: grać na fujarce i lizać lodów” [10]. W oryginale jest „einen Ballon aufzublasen und pfeifen” [11], czyli „nadmuchiwać balon i gwizdać”. Po co ta zmiana? Albo: „Młoda kobieta leży na łóżku w korytarzu, jak na kozłach” [12]. Co to znaczy? Jak można leżeć na kozłach? W oryginale jest zwrot „wie auf einem Schragen” [13]. Słowo Schragen może rzeczywiście oznaczać «kozła», zbitego ze skrzyżowanych desek czy palików. Wystarczy jednak zajrzeć do starszych słowników, żeby zobaczyć, że wśród synonimów są też takie słowa jak Ruhebett czy Sopha. „Młoda kobieta leży na łóżku w korytarzu, jak na sofie”. Nawiasem mówiąc, przysłówek schräg to jedno z ulubionych słówek Kleista.
Spod powieki odnotowuję: „Zaciskam powieki. Zamykam się przed światłem dziennym, gdy jestem w tramwaju, pod wiatą na przystanku, w łazience, w poczekalni. Zdumiewające, jak opuszczenie powiek wymazuje cały świat. Najchętniej zatrzasnęłabym również uszy” [14]. Pierwotny strach? Strusi eskapizm? Czy definitywny powrót do platońskiej jaskini?
*
Johnny (2022) o ks. Janie Kaczkowskim. Debiut fabularny Daniela Jaroszka (rocznik 1989), zawodowego twórcy teledysków. Dawno żaden film mnie tak nie poruszył. Przymykam oczy i widzę serię z ukosa filmowanych oczu – rzęsy ks. Jana na samym początku, oczy Patryka przed pójściem do więzienia, oczy ojca w scenie na szosie, oczy siostry i brata, patrzące na umierającego Jana. I słyszę dwa tempa: nerwowy rytm jazdy samochodem, scen w dyskotece i siekania warzyw w kuchni. I graniczący z bezruchem rytm biedermeierowskich wnętrz, albo powolny ruch przybrzeżnych fal.
Niedziela, 22 czerwca
Wczoraj CNN podało, że Pakistan zgłosił kandydaturę Donalda Trumpa do pokojowej nagrody Nobla. Wieczorem Klara z Dziewczynkami ruszyła nocnym lotem z Addis Abeby do Brukseli. W tym samym czasie nieco tylko dalej na wschód amerykańskie samoloty, startujące z bazy na wyspach Czagos na środku Oceanu Indyjskiego, leciały nad Iran, żeby zniszczyć bombami głębinowymi podziemne urządzenia nuklearne.
Wyszedłszy na spacer po przyszpitalnym ogrodzie napotkałem gołębia. Siedział na parapecie nastroszony, z marsową miną. Stalowy gołąb pokoju? Samolot z Etiopii bez opóźnienia wylądował rano w Belgii.
[Późniejszy dopisek: informację o starcie z wysp Czagos zaczerpnąłem z przewidywań „Guardiana”; ex post podano, że bombowce leciały ze stanu Missouri. To jednak tylko dodaje kwestii dramatyzmu: trajektoria ich lotu musiała się tej nocy przeciąć z trasą samolotu pasażerskiego Addis Abeba – Bruksela].
*
Wieczorem: Wonder Woman (2017). Nie mój świat (kino akcji oparte na serii komiksów), ale wmieszanie postaci z greckiej mitologii w świat ludzi w okresie I wojny światowej przypomniało mi zabieg, jakiego dokonał Nikodem Muśnicki, wprowadzając w poemacie Pułtawa (Połock 1803) Pallas Atenę i Marsa na pola walk Karola II i Mazepy z carem.
Poniedziałek, 23 czerwca
Dostałem w prezencie niezwykłą książkę. Podobne drukowano w czasach Renesansu: zbiorki wierszy pochwalnych pióra różnych poetów dla uczczenia jakiejś osoby czy pary nowożeńców. Tutaj poetka jest jedna, za to autorów wyboru („wybiórców”) dziesięcioro. Mam w ręku wielką rzadkość bibliograficzną: jeden z zaledwie dwudziestu (!) egzemplarzy starannie i ładnie wydanego zbioru 80 wierszy jednej z ciekawszych żyjących polskich poetek. Wybierali członkowie trzech pokoleń najbliższej rodziny i ku ich zaskoczeniu okazało się, że wspólnych wyborów było mało: tylko jeden wiersz znalazł się na liście pięciu osób, za to aż pięćdziesiąt utworów miało tylko jednego zgłaszającego. Jak z tego widać, jest to poezja trafiająca do różnych odbiorców. Książka ma białą płócienną oprawę z tłoczonym tytułem i aksamitną niebieską zakładką, co nadaje jej nieco mszalny wygląd. Jeśli jeszcze zważyć, że „wybiórcy” poszczególnych utworów zostali oznaczeni jedną bądź dwiema literami imienia, narzuca się skojarzenie: biblijne sigla. Jest nawet, jak w Nowym Testamencie, J oraz Mk (ten ostatni odpowiada też za projekt typograficzny całości). Wariat w bukszpanie. Biała rodzinna ewangelia.
*
Spod powieki: „[Hitler] po stanięciu przed tłumem zmieniał się w charyzmatycznego mówcę i doprowadzał sfanatyzowaną masę do ekstazy. Hitler nawet wiedział, że trzeba szeroko otwierać oczy, żeby lepiej było widać białka, bo te odbijają światło” [15].
*
Wieczorem: Ciemno (1995), spektakl telewizyjny Janusza Majewskiego. Pomysł z Niespodzianki Rostworowskiego wpisany w realia polskiej wsi okresu transformacji, z dobrą obsadą i dużą dawką mrocznego humoru.
Środa, 25 czerwca
Czarny dzień. Po porannych ćwiczeniach siedzę kompletnie wyczerpany na korytarzu i widzę dwie wysokie bliźniaczki. Ale podeszła do mnie już tylko jedna. Za chwilę idzie dwóch grubych bliźniaków. Ale dochodzi tylko jeden. Zorientowałem się, że to chyba objawy tzw. podwójnego widzenia. Wracam do pokoju na wózku inwalidzkim. Po popołudniowych zajęciach to samo. Na oddziale robią mi EKG, badają krew, zakładają holter. Szpital jest nowoczesny, wyniki badań nadchodzą za chwilę. Z początku jest powód do niepokoju, ale wieczorem sytuacja się normalizuje. Nie trafiam na stół operacyjny. A pogoda dla sercowców okropna.
Czwartek, 26 czerwca
Rano czytam o przygotowaniach do ewakuacji najcenniejszych dzieł sztuki z polskich muzeów na Zachód na wypadek „czarnego scenariusza”. Potem zjeżdżam na dół na gimnastykę serca. W korytarzach jednego skrzydła szpitala z głośnika dobiega komunikat:
UWAGA, UWAGA. WAŻNY KOMUNKAT DLA PERSONELU. WYSTĄPIŁ STAN WYJĄTKOWY. PROSZĘ PRZYGOTOWAĆ PACJENTÓW I POSTĘPOWAĆ ZGODNIE Z INSTRUKCJĄ ZERO.
Gorączka myśli. Jaki stan wyjątkowy?? Pożar w szpitalu? Awaria chemiczna? Eskalacja wątpliwości co do ważności wyborów? Początek rosyjskiej inwazji? Nikt się tym jednak jakoś nie przejmuje. Później dowiaduję się, że uprzedzano, żeby nie zważać na komunikaty węzła radiowego – trwają ćwiczenia przeciwpożarowe. Spałem nad ranem mocno i tego akurat nie słyszałem. Emocja pozostała.
*
Wieczorem: Over the Top (1987) z Sylvestrem Stallone. Sentymentalna opowieść o kierowcy ciężarówek, który osiąga mistrzostwo w siłowaniu się na rękę, żeby odzyskać porzuconego kiedyś syna. Oglądałem z niejaką przyjemnością przez wspomnienia z okresu, kiedy Miłosz i Karol fascynowali się wrestlingiem, a następnie jego wirtualną odmianą pod nazwą: e-wrestling. Wymyślali biogramy zawodników i potencjalne pojedynki, założyli światową ligę, gromadzącą nie tylko nieletnich uczestników, wydawali biuletyn, bawili się na całego. Pamiętam w czasie wycieczki dla stypendystów z rodzinami spotkanie z prezydentem von Weizsäckerem w ogrodach Willi Hammerschmidt. Miłosz przecisnął się między nogami młodych uczonych, mówiąc: „Herr Bundespräsident, czy mogę o coś zapytać?”, po czym wypytał gospodarza spotkana, co sądzi o sporcie, o wrestlingu itp. Po powrocie do Stuttgartu opublikował ten mały „wywiad” w swoim biuletynie. Chłopcy, kiedy wróciliśmy do Warszawy, żeby zachować zdobytą znajomość języka, chodzili do szkoły niemieckiej. Pewnego dnia przebywający z oficjalną wizytą w Polsce Richard von Weizsäcker wizytował Deutsche Schule Warschau. Dyrektor, dowiedziawszy się od Miłosza o tamtym wywiadzie, pokazał wydruk biuletynu prezydentowi RFN, który złożył na nim solenny autograf.
Piątek, 27 czerwca
Wieczorem: po raz drugi Johnny. Potwierdza się pierwsze wrażenie zachwytu, wychwytuję nowe smaki w montażu, scenografii, operowaniu dźwiękiem. To jest film, który w człowieku zostaje na trwałe.
Spod powieki. Fragment kadru z filmu Johnny. Fot. Jan Zieliński
Sobota, 28 czerwca
Kiedy po trzech tygodniach pojawiłem się przed furtką domu w Opypach, powitał mnie głośny i czysty śpiew wilgi.
Bilans pobytu: jednoznacznie pozytywny. Straciłem kilka zbędnych kilogramów. Wróciły siły i ochota do życia. Nabrałem nowych nawyków jedzeniowych i motorycznych. A sam pobyt, mimo więziennych niemal obostrzeń (zakaz opuszczania terenu szpitala) i środowego incydentu, minął całkiem przyjemnie. Miałem czas, żeby podgonić grantowe zaległości przekładowe. Trafiłem na kulturalnego współlokatora, dzięki czemu nie byłem wystawiony na całodzienne słuchanie telewizora, a równocześnie poszerzyłem znajomość sztuki filmowej o pozycje, po które sam bym pewnie nie sięgnął (nie mówiąc już o fascynacji Johnny’m). Maria przychodziła codziennie; odwiedziły mnie też trzy moje doctoressy i dawno niewidziani przyjaciele, Blanka z Tomkiem. Miałem poczucie, że jestem cały czas pod uważną medyczną „skrutynizacją”, która nie polega na doraźnym zalepianiu dziur, tylko jest wychylona w przyszłość, zmierza do wypracowania optymalnego, całościowego modelu dalszej egzystencji. Zobaczymy, co mi się z tego programu uda wykonać.
*
Skończyłem trzydziesty czwarty tom Dzieł Józefa Mackiewicza, niestrudzenie wydawanych w Londynie w jednolitej szacie i sumiennym opracowaniu edytorskim przez Ninę Karsov. 460 stron korespondencji Mackiewicza i Barbary Toporskiej z ich przyjacielem, ciekawym prozaikiem (Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego, Wojna i sezon, Brudne niebo) Michałem Kryspinem Pawlikowskim (Pućków w Ziemi Mińskiej 1893 – wyspa Maui na Hawajach 1972).
Czego można się z tych listów dowiedzieć? Na przykład tego, że jedną z ulubionych lektur dzieciństwa Józefa Mackiewicza było – przywołane przez Pawlikowskiego w Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego – opowiadanie Sieroszewskiego Latorośle. Mackiewicz pisze do przyjaciela w kwietniu roku 1955: „Ty wiesz, że ten kawałek Sieroszewskiego to był mój zachwyt z lat dziecinnych. Od czasu nie mogłem go jakoś nigdy dostać i przeczytałem dopiero w twoich wypisach” [16]. To opowiadanie o dramatycznej leśnej przygodzie dwóch młodocianych braci (fabułą przypominające Górski kryształ Adalberta Stiftera) zaczyna się od opisu wyprawy na strych, gdzie są rozmaite skarby: „Można tu niespodzianie odkryć całe kopalnie ciekawych rycin z Adamem, Ewą, Abrahamem; obrazów, na których nic nie widać, ale oprawnych w piękne, pozłacane ramy; starych, niepotrzebnych książek, w mocnych tekturowych okładkach; waz prawie całych; wśród tych rupieci znajduje się też stary zegar, który, naciągany, okropnie bzyka, ale chodzić nie chce; całe kłębki szpagatu, moc gwoździ, sprzążek, haków” [17].
W innym liście, z 13 grudnia 1955 roku, Mackiewicz znów wspomina lektury dzieciństwa: „W łóżku nauczyłem się kochać przyrodę, z książki Bogdanowa Priroda, ładniejsza od Bohdana Dyakowskiego Nasz las i jego mieszkańcy” [18].
W liście z 13 sierpnia 1969 roku znalazła się świetna formuła na temat powikłanych stosunków politycznych i narodowościowych na Wileńszczyźnie: „Nasze ziemie były najbardziej rozpiętym wachlarzem sprzeczności, a z ręką na sercu: zapiekłych nienawiści wzajemnych. Jeżeli ma się oddać ich oblicze, to niech będzie oblicze prawdy” [19]. Wachlarz sprzeczności! O paradoksach Ziemi Mińskiej i okolicznych ziem pisze Mackiewicz w swym wspomnieniu pośmiertnym o Pawlikowskim: „[…] była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna, rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku; w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku” [20].
Wzbogacają tom dwa teksty wydrukowane w aneksie: przekład przedmowy Mackiewicza do niemieckiego wydania Kontry oraz jego wspomnienie ze służby w 10. Pułku ułanów w pierwszych miesiącach roku 1919. Przedmowa to kapitalny wykład koncepcji historii stosunków politycznych w Europie w XX wieku Mackiewicza, kluczowej dla zrozumienia jego stanowiska politycznego. Była ona przeznaczona do wydania polskiego, w Bibliotece „Kultury”, jak się dowiadujemy z listu z 29 lipca 1957 roku: „[…] cała książka poświęcona jest dowodowi, że demokracje zachodnie nie tylko nie chciały i nie chcą walczyć z bolszewizmem, ale mu z serc i duszy pomagały. Inna rzecz, że Giedroyc uciął mi cały wstęp, w którym to mówię wprost. Wstęp ten, w całości, ukaże się dopiero w wydaniu niemieckim. (Za tydzień już)” [21]. Na przykładzie kilku paradoksów okresu drugiej wojny światowej pisarz pokazuje, jak doszło do sytuacji, którą ujmuje w lapidarną formułę: „«azjatycki» Wschód występuje jako wróg, «kapitalistyczny» Zachód jako sojusznik bolszewików!” [22]. Cała ta przedmowa mogłaby się śmiało znaleźć w dzisiejszych podręcznikach historii współczesnej.
Do wspomnienia o pułku ułanów miałbym jedno uzupełnienie. Mackiewicz, starając się pieczołowicie odtworzyć wszystkie realia w tekście, opatrzonym tytułem Strzępy przez mgłę…, wspomina śpiewane przez ułanów piosenki. Jedna z nich została po fragmencie o „błękitnych oczach z firanką” zidentyfikowana jako rosyjska piosenka o wąsatych huzarach [23]. Bez objaśnienia pozostała inna: „W Bielsku było dość ponuro. Zgorszyliśmy mieszkańców wkraczając do miasta z pieśnią: Tumbaryja! (Po 150-letniej niewoli!)” [24]. Tutaj przydatne mogłoby być sięgnięcie do śpiewnika piosenek legionowych Szula, w którym znalazł się krótki utwór z roku 1914 z tekstem „Nie ma głodu strzelec, / Bo to bestia taka, / Że dziś na widelec / Nabija kozaka” i refrenem ze słowami „Tumba tumba tumbaryja, / Tumbaryja uhaha!” [25].
*
Po południu Addis Abeba (via Bruksela) zjechała do Opypów. Pełno radości i krzyku.
Sobota, 5 lipca
Ścieżki wyrzutków Krystiana Machaja (Gdynia, Novae Res, 2025). Kupiłem tę książkę dla starszego syna, ze względu na podobieństwo życiowej fabuły: bohaterem jest młody człowiek o imieniu Miłosz, doktorant, szykujący się do prestiżowego zagranicznego stypendium, który w życiu stara się kierować sercem; bohater wyjeżdża na Teneryfę i mieszka tam w jaskini wśród hippisów i „offgridowców” (termin używany pierwotnie w fotowoltaice – tu w sensie: żyjący poza systemem). Ale zacząłem sam czytać i szybko się wciągnąłem. Pierwszy tekst, Jaskinie Teneryfy, ma rozmiary przeciętnej dzisiejszej powieści, 250 stron. Narrator całymi dniami zapisuje w zeszycie, słusznie zwanym Myślnikiem, swe obserwacje, rozmowy i przemyślenia. Buzuje w nim, kipi: „Jakbym był iskrą, to chciałbym być ogniem lub wykorzystać swą moc, aby rozpalić świat” (s. 71). Ma swoje własne przyzwyczajenia („Tradycyjnie kichnąłem dwa lub trzy razy na powitane słońca”, s. 106). Był na Rainbow Family Gathering, pociąga go (choć z zastrzeżeniami) muzyka psy-trance. Miejscami przypomina mi Stachurę tą mieszanką zachwytu dla natury i wędrowania z ciągłą potrzebą urządzania świata na nowo i lirycznym sznytem. Wzrusza odkrywaniem na nowo prawd dawno odkrytych. Kiedy pisze „Lampka przykryta prześcieradłem!!! Gdzie jest lampka przykryta prześcieradłem, skoro jest i ciemność i jasność?” (s. 223), zdaje się nie zauważać, że przez ten obraz prześwieca ewangeliczny motyw z Kazania na górze, który Norwid ujął w Promethidionie w formułę „Bo nie jest światło, by pod korcem stało”. Ale też, jak sam w innym miejscu kokietuje, z Biblii pamięta tylko jeden cytat, o miłowaniu bliźniego swego.
Oprócz Jaskiń Teneryfy są w książce jeszcze dwa teksty: krótkie Wspomnienia znad Morza Martwego (budzące o dziwo skojarzenia z pustynnymi opowieściami Hłaski) oraz Rainbow Family Gathering w Finlandii, długi reportaż z posthippisowskiego festiwalu. Słowo reportaż jest tu może za słabe, proza Krystiana Machaja ma bowiem wyraźne ambicje filozoficzne. Jaskinie Teneryfy są jakby współczesną, rozbudowaną wersją platońskiej przypowieści o jaskini. A rozważania, snute w lasach Finlandii przypominają trochę Lato Leśnych Ludzi Rodziewiczówny, ale bardziej Walden Thoreau. Bohater i jego leśni towarzysze przemieszczają się, „jakby unosili się nad ziemią” (s. 287). Kiedy znajdą coś, co budzi ich szczególne zainteresowanie, nadają temu własną nazwę, jak „korost” – spowijający korę „zielony porost o strzępkowatych mackach, tworzący przy samej korze gęstą powłokę niczym naturalny dywan, bardziej szorstki niż miękki, bardziej kwaśny niż słodki” (s. 327). Tak, ten autor generalnie budzi we mnie sympatię.
*
W „NZZ” artykuł o tym, że w X wieku, jakiś czas po pierwszej bitwie pod Poitiers (732), Arabowie zaczęli ponownie zapuszczać się na północną stronę Alp. „To brzmi jak horror, napisany przez skrajnie prawicowego autora: muzułmanie wdzierają się w alpejską krainę, okupują szlaki komunikacyjne, pustoszą klasztory i wioski, wybierają sobie młode kobiety, mordują i wymuszają złoto”. No właśnie – można się zastanawiać nad sensem publikowania takiego artykułu akurat teraz, gdy niemal codziennie nadchodzą z Niemiec nowe wiadomości o incydentach z udziałem młodych „saracenów”.
*
Numer jubileuszowy z okazji pięćdziesięciolecia miesięcznika „W Drodze”. Już w pierwszym tekście, w rozmowie z roku 2006 z pierwszym redaktorem pisma, o. Marcinem Babrajem OP, pod z Majakowskiego wziętym tytułem Żeby nas nie zatłukły kanarki rewelacyjna dla mnie informacja o genezie tytułu pisma: „Chodziły mi po głowie różne pomysły. Długo myślałem o tytule związanym z prawdą, ale był on niewygodny ze względu na skojarzenia z moskiewską «Prawdą». Łacińska wersja «Veritas» kojarzyła się z PAX-em i jego wytwórnią świec i past do butów. Pewnego dnia wpadła mi w ręce powieść Jorisa-Karla Huysmansa W drodze. Pomyślałem od razu, że to dobry biblijny tytuł oddający prawdę o kondycji człowieka, homo viator, będącego w drodze do domu Ojca. I na drugi czy trzeci dzień dostałem list od Jacka Salija z propozycją takiego samego tytułu. Tak więc opatrznościowo wpadliśmy na tę samą nazwę dla pisma”. Kto by pomyślał: autor dekadenckiej powieści Na wspak patronem poznańskiego pisma katolickiego.
Inna dotycząca Francji ciekawostka: „W katedrze Notre Dame w Paryżu jest witraż z zaznaczonymi miejscami pielgrzymkowymi […] Obok Rzymu i Santiago de Compostela jest Święta Góra Polanowska”. Góra Polanowska koło Darłowa, miejsce czczone już w czasach pogańskich, pustelnia franciszkańska przy dawnej Drodze Jakubowej. Na witrażu w Notre Dame? Ciekawe, czy przetrwał pożar i renowację.
Piękny tekst o. Jana Góry OP o starych meblach i wysłużonych przedmiotach, z taką pochwałą wiecznego, jakże wiecznego pióra: „Stryj jakby w testamencie ofiarował mi wyschnięte «wieczne» pióro. To «pióro plebana» stało się jednak najwartościowszym, jakie miałem w ręce. Nie pisząc, napisało przecież moją liryczną historię powołania”.
Ks. Tischner cytuje Rilkego w kontekście budowania domu: „Człowiek odkrywa czas, odkrywa jutro, odsłania mu się przestrzeń, miejsce. «Gdzie ty jesteś, wyrasta miejsce» (R. M. Rilke).
Spod powieki odnotowuję pierwszy pośmiertny cud św. Tomasza z Akwinu: „Jeszcze zanim położono go na marach i rozpoczęto modlitwy, podczas mycia zwłok jeden z braci położył się na nim, w ten sposób, że jego oczy były na równi z oczami Tomasza, i doznał uzdrowienia wzroku”. I jeszcze, z więziennych zapisków z roku 1984 Pawła Kozackiego, późniejszego redaktora naczelnego „W Drodze”: „Dziś Jurek zaskoczył mnie. To dziwny człowiek. Potrafi bez mrugnięcia powieką ukraść komuś setki tysięcy złotych, a dziś w skrytości przed innymi powiedział mi, że nie zaśnie, gdy się wieczorem nie przeżegna”.
Niedziela, 6 lipca
Nie zamierzałem wcale czytać Null, ale chyba będę musiał po tym, co pisze historyk starożytności Marek Węcowski: „To dzieło dopracowane. Wiele w nim opiera się na namyśle nad literaturą starożytną, a nawet pewnymi antycznymi zabytkami. Czytelnicy zorientują się zapewne, jaki konkretny starożytny zabytek ważny jest dla książki, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele tym, którzy jeszcze nie czytali”. Zobaczymy.
Poniedziałek, 7 lipca
Nagrodę im. Zajdla w kategorii powieści dostało Rozdroże kruków Sapkowskiego, a w kategorii opowiadania Dlaczego nie ma klanu kruka Aleksandry Janusz. Inwazja kruków na polskie SF?
*
Do Opypów trafiło dziś moje nowe dziecko. Podziękowania zechcą przyjąć: Agnieszka Bolecka za pomysł, Kaja Strzelka za bezkonfliktową współpracę i Katarzyna Krause, dyrektor Instytutu Polskiego w Brukseli (który rzecz wydał na zakończenie polskiej prezydencji w Unii), za życzliwą opiekę.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Leszek Prorok, Nasze czujne spojrzenia, Warszawa, Czytelnik, 1978, s. 47.
[2] Tamże, s. 63.
[3] Tamże, s. 56-57.
[4] Tamże, s. 121.
[5] Od nazwiska Babeufa.
[6] Philippe Buonarroti, Sprzysiężenie Równych. Tom I. Tłum. A[ndrzej] Jeżewski. Warszawa, Książka i Wiedza, 1952, s. 35.
[7] Frederike Kretzen, Poste Restante. Essay. W: Adelheid Duvanel, Fern von hier. Sämtliche Erzählungen. München, btb Literaturverlag, 2022, s. 767.
[8] Adelheid Duvanel, Ostatni akt łaski. Tłum. Dorota Stroińska. Warszawa, Cyranka, 2025, s. 5.
[9] Tamże, s. 13-14.
[10] Tamże, s. 23.
[11] Duvanel, Fern von hier, s. 328.
[12] Ostatni akt łaski, s. 33.
[13] Fern von hier, s. 336.
[14] Ostatni akt łaski, s. 45.
[15] Krzysztof Varga, Zrobić z Goebbelsa idiotę. „Newsweek” 2025 nr 26 s. 52.
[16] Józef Mackiewicz, Barbara Toporska, Michał K. Pawlikowski, Listy. [=Mackiewicz, Dzieła, t. 34]. Londyn, Kontra, 2022 s. 57.
[17] Wacław Sieroszewski, Latorośle. Pustelnia w górach. Czukcze. Warszawa, Gebethner i Wolff, 1900 s. 5. Nazwisko Sieroszewskiego nie pojawia się ani w Ptaszniku z Wilna Boleckiego, ani w antologii Józef Mackiewicz i krytycy. Nie ma go też chyba i w moim zbiorze szkiców Rekontra i inne mackiewicziana.
[18] Listy, s. 71.
[19] Tamże, s. 314.
[20] Tamże, s. 371.
[21] Tamże, s. 95.
[22] Tamże, s. 403.
[23] Tamże, s. 417 i 427.
[24] Tamże, s. 415.
[25] Piosenki leguna tułacza. Zebrał Bogusław Szul. Warszawa-Kraków 1919 s. 45.
Z okazji wystawy Giorgia Morandiego w warszawskiej Zachęcie (18 VII-5 X 2025) przypominamy fragment „Dziennika pisanego nocą” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
Wielką jest przyjemnością przeglądanie albumu Charlesa Sterlinga Martwa natura […]. Sterling ma niezwykłe wyczucie martwej natury, jeśli np. pisząc o Morandim używa zwrotów „atmosfera nierzeczywistości” i „podniosła medytacja”, to wie dobrze, co robi. Nie waha się również napisać o „przedmiotach jakby przytulonych do siebie w swej samotności”. Morandi był przykuty do swej rodzinnej Bolonii, to zdecydowało o jego przywiązaniu do wazonów, flakonów, wymyślnych niekiedy naczyń kuchennych, jak w mieszczańskim krajobrazie domowym Holendrów. Martwe natury zależą w dużym stopniu od swoich „ojczyzn”, ich neapolitańską ojczyzną są nie tyle przedmioty domowego użytku, co wspaniale skomponowane układy owoców i jarzyn w kioskach ulicznych. Nie dziwię się, że Kot Jeleński uważał Tribunali za najpiękniejszą ulicę świata, z pewnością myśląc o długim szeregu otwartych na ulicę kombinacji owocowych i warzywnych. Często, jako miłośnik Tribunali, myślałem o albumach, takich jak Martwa natura Sterlinga, wzbogaconych o kolorowy załącznik fotograficzny z owocowo-warzywnego królestwa Neapolu. Kompozycje tych kiosków, jak również rybnych, upoważniają do nazywania ich autorów artystami.
Na ogół martwa natura bywa marginesową przyprzążką wielkich pejzażystów, portrecistów, malarzy wnętrz. Ale nie brak malarzy, których martwa natura przyciąga szczególnie, jakby była ich główną, a może i jedyną domeną (chociażby Morandi). Wiele lat temu był w Neapolu Czapski, przyglądałem mu się uważnie podczas naszych spacerów. Jak było w jego zwyczaju, nie rozstawał się ani na chwilę ze szkicownikiem, z piórem, z kredkami. Oszałamiały go właśnie kioski owocowo-warzywne i rybne, nawet jego pospieszne notatki rysunkowe miały od razu swój wyraz. Gorzej z ludzkimi twarzami i pejzażami (wzdychał z zazdrością, oglądając na ścianie mojego pokoju Zatokę Neapolitańską pędzla Corota), drętwiała mu ręka, mgła zasuwała oko.
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Fragment „Dziennika pisanego nocą 1997-1999”. Warszawa, Czytelnik, 2000, s. 283-284.
Przed wystawą Giorgia Morandiego w warszawskiej Zachęcie (18 VII-5 X 2025) przypominamy fragment szkicu Bohdana Paczowskiego.
Mondrian doszedł do swojej abstrakcyjnej syntezy poprzez długie okresy kontemplowania rzeczywistości i szukania w niej jakichś podstawowych zasad porządkujących. Wymowne są w tym sensie jego drzewa i krajobrazy.
Fot. Paolo Monti. Fondo Paolo Monti, BEIC
Przeciwną drogę odbył Giorgio Morandi. Jeśli punktem wyjściowym Mondriana była przestrzeń realna, a metą abstrakcyjna płaszczyzna jego obrazów, to Morandi wyruszył z teoretycznej przestrzeni „metafizycznej”, jaką malował około roku 1919 pod wpływem Giorgia de Chirico i Carla Carry, i dotarł do konkretnej przestrzeni swoich słynnych martwych natur. Przeniósł on jednak do niej metafizyczne napięcie i kontemplację, umiejąc za pomocą pokazania kilku prostych przedmiotów: zakurzonych butelek, wazonów, kubków, odsłonić nieraz ich utajoną najogólniejszą istotę i wyrazić wzniosłość godną Zurbarána.
Można powiedzieć, że na różnicy dzielącej przesłanie Mondriana i Morandiego widać różnicę pomiędzy minimalizmem pionierów nowoczesności a dzisiejszą architekturą o tendencjach minimalnych.
BOHDAN PACZOWSKI
Fragment szkicu „Więcej poprzez mniej” z tomu „Zobaczyć”, Gdańsk, słowo / obraz terytoria, 2005.
Przed wystawą Giorgia Morandiego w warszawskiej Zachęcie (18 VII-5 X 2025) przypominamy wiersz Adama Zagajewskiego, ogłoszony w 21. numerze „Zeszytów Literackich”, a następnie w tomie „Płótno”.
Fot. Paolo Monti. Fondo Paolo Monti, BEIC
Rzeczy czuwały nawet w nocy,
kiedy on spał i śnił o Afryce;
porcelanowy dzbanek, dwie konewki,
zielone butelki po winie, nóż.
Gdy on spał głęboko jak może zasnąć
tylko śmiertelnie znużony stwórca,
rzeczy śmiały się i bunt był blisko.
Ciekawska konewka o długim dziobie
gorączkowo do czegoś namawiała innych
i dziko pulsowała krew w porcelanie,
która nie znała dotyku pijących ust,
tylko oczy, spojrzenie, wzrok.
W dzień pokorniały i nawet były dumne:
całe szorstkie istnienie świata
chroniło się w tych przedmiotach,
opuszczając na chwilę kwitnące drzewa
wiśni i ciężkie serca umierających.
ADAM ZAGAJEWSKI
W związku z wystawą Giorgia Morandiego w warszawskiej Zachęcie (18 VII-5 X 2025) przypominamy dwie wypowiedzi Józefa Czapskiego z 45. numeru „Zeszytów Literackich”.
Mam ogromną miłość do Morandiego. Można by powiedzieć, że byłem pod jego wpływem. Nieprawda — malowałem przedtem tak samo. […] Cała moja robota to jest przecież: róbcie, co chcecie, malujcie Grunwald i piękne panie, ale róbcie to jako malarze, tak jak to robił Goya, to znaczy — po malarsku.
Mnie się wydaje, że to zwężenie tematu w całym moim okresie — bo przecież ja nie jestem sam i Morandi też nie był sam — to jest stąd, że temat zamiast nas wzbogacić — jak było u wielkich malarzy, genialnych, u Rembrandta, u Goyi — zubażał nas tym, że się robiło z tego zaraz złe malarstwo, kicz — najprościej. Jeżeli ja na butelkach siedziałem tyle lat, pustych czy niepustych, to najprościej dlatego, że jak tylko chciałem tematykę robić, to robiła mi się tematyka ze złym malarstwem. To jest zagadnienie mojej osobistej nieumiejętności. To, co ja robiłem, aby doprowadzić siebie do autentycznego malarstwa — do tego, co ja czułem jako autentyczne malarstwo — to ja się coraz więcej ograniczałem tematycznie. Ale to wcale nie dlatego, żebym był przeciwny tematowi.
I stąd mój wielki podziw dla Morandiego. Od początku chodziło mu o malarstwo: o fugę — jak w muzyce. O to, żeby konstrukcja malarska się trzymała. To jest tajemnica, że on to zdobył samym malarstwem — że to się samym malarstwem u niego trzyma. Ale to jest dzięki niesłychanej ascezie. Przecież on ma też piękne pejzaże. Ma ich dużo. Znam je w większości z reprodukcji. Ale nigdy nie widziałem jego pejzaży tak, jak ja za pierwszym razem widziałem Morandiego — na takiej małej wystawce; przyjaciele moi malarscy tam wystawiali — jeden jego obraz. Byłem olśniony. Jak ja za drugim razem widziałem Morandiego, obrazy jego ustawione tak, jak się zwykle ustawia, jeden obok drugiego, zrobiły na mnie o wiele mniejsze wrażenie. Bo naprawdę trzeba patrzeć na to tak, jak na obraz w kaplicy. Trzeba, by na każdy jego obraz świat stworzyć osobny, oddzielony od innych. I wtedy się tam wszystko znajduje. Ja mam wrażenie, że to jest bardzo wielki malarz. I że w naszych czasach powstał taki człowiek, który to wszystko osiągnął samym malarstwem… — ja mam wielki dla niego podziw. […]
Zagadnienie mojej generacji, wielkość Morandiego to było dotarcie do świadomości, że dwa jabłka, dwie butelki mogą mieć w malarstwie znaczenie. Jak to dalej pójdzie, to ja zupełnie nie wiem. Z malarzy współczesnych jeden Kiefer, wydaje mi się, jakieś drzwi otwiera. On wraca do tematu — on maluje martwą ziemię, maluje rozpad jego ojczyzny. A jeśli chodzi o Polaków, to największym malarzem — to jest herezja, co ja teraz mówię — największym malarzem polskim był Malczewski. Malczewski miał wielkie pejzaże i wielkie obrazy. I tematycznie ujęte. Co to znaczy? Nie tylko jest tajemnicze, jak powstaje obraz, ale także, dlaczego niektóre nami wstrząsają, a niektóre wcale. I to nie chodzi o temat. Jest taki obraz w Grenoble — żeby mnie zabili, nie pamiętam nazwiska, taki Holender wielkiej klasy, ale nie z najsławniejszych — czarny pies, który wykrada z wielkiej kuchni zielonkawej kawał czerwonego mięsa. Genialny obraz, i ta czerń, ta czerń wspaniała. Widziałem go dwa razy, raz w Grenobli, a potem w 1935, zdaje się, była wystawa i z Pankiewiczem chodziliśmy oglądać. Poprosiłem, żeby spojrzał. Przyjrzał się, piorunu nie było. A dla mnie był piorun. Dlaczego?
Z Józefem Czapskim, Sailly (Francja), sierpień 1987, rozmawiali Barbara Toruńczyk i Adam Zagajewski.
U Morandiego — poprzez pozorną monotonię tematu paru kubeczków czy pudełek ten malarz dociera chyba do najwyższej, jaką znam, „muzyki kameralnej” działania i barwy, i proporcji. „Ograniczając się do jednej szklanki, masz o wiele więcej pojęcia o wszystkich innych przedmiotach, niż gdybyś chciał zrobić całość. Mając pół centymetra czegokolwiek, masz coraz większą szansę dotarcia do pewnego czucia wszechświata, niż gdybyś chciał zrobić niebo całe”, mówi Giacometti w dialogu z Davidem Silvestrem.
Józef Czapski, „Dziennik” (1970)
Zob. informacje o wystawie Giorgia Morandiego na stronie Zachęty – kliknij tutaj
Tadeusz Różewicz lubił rozmowy z Albrechtem. Miał w zwyczaju dzwonić do niego, zwłaszcza, w ostatnich latach. Telefony, najczęściej, odbierał Albrecht. Ale zdarzało się, że ja podnosiłam słuchawkę. Tak było, któregoś dnia, w 2011. Pan Tadeusz zapytał wtedy, czy znam Baudrillarda i jego esej o fotografii. Autora nie znałam. Książkę zamówiłam a ważne cytaty zapisałam w mojej księdze „do zdań specjalnych”, np. ten: „Wraz z cyfrowym zwrotem cała fotografia analogowa, obraz pojmowany jako spotkanie światła odbijanego przez przedmiot ze światłem rzucanym przez spojrzenie, zostaje poświęcony, nieodwołalnie skazany”. Moje odczucia, jak pewnie większości użytkowników aparatów analogowych, były podobne. Może, nie tak formułowane. Jean Baudrillard naświetlił problem w książce Dlaczego wszystko jeszcze nie zniknęło? Esej ostatni (tłum. Sławomir Królak).
„Pan Tadeusz”, Konstancin 2013, z cyklu: „Portrety” © Elżbieta Lempp
12 listopada 2024
ELŻBIETA LEMPP
Urodziłeś się w grudniu 1940 roku.
W zeszłym roku skończyłem 84 lata.
Trudno uwierzyć.
Do niedawna ludzie brali mnie za znacznie młodszego niż w istocie jestem. Przecież nie będę im mówić, że jestem staruszkiem, byłoby im przykro. Jeszcze stosunkowo niedawno 84 lata to był wiek sędziwy. To nie jest sprawa przypadku, że przejście na emeryturę sytuowało się w przedziale 60-65 lat, bo sześćdziesięciolatek to już był staruszek. Po francusku to się nazywa delikatnie – „trzeci wiek”. Mówiąc prawdę, nigdy nie zadawałem sobie pytania, czym jest pierwszy i drugi, ale łatwo się domyśleć. Pierwszy wiek to dzieciństwo, młodość, drugi wiek to lata dojrzałe, a trzeci to właśnie starość.
Czujesz się stary?
Czy ja się czuję stary? Do niedawna w ogóle nie. Ani fizycznie ani psychicznie. Ale ostatnio zdałem sobie sprawę, że pewnych rzeczy już robić nie mogę. Pojawia się też pierwszy raz poczucie takiej narastającej izolacji od rzeczywistości. Obserwuję malenie liczby kontaktów i spraw, w które jestem zaangażowany. Z zainteresowaniem obserwuję ten podwójny proces. Czasami sobie mówię, że to jest przejściowe, ale kto wie.
Robisz na mnie wrażenie człowieka niezwykle aktywnego.
Byłem do niedawna stosunkowo aktywny, ale ostatnio zrzekłem się uczestniczenia w kilku instytucjach, w których byłem zaangażowany zarówno w Polsce, jak i za granicą. Mam bowiem narastające poczucie, że jak się przekracza pewien wiek, to nie powinno się już niektórych funkcji wypełniać. Zmniejsza się kreatywność, zmniejsza się dynamizm, nie mówiąc o tym, że obniża się też poziom krytycyzmu. Trzeba przekazać sprawy młodym, to u nich powinno się szukać przyszłości, nadziei, czy jakkolwiek to nazwiemy.
A w środku, ile masz lat?
Nierzadko czułem się jak pięćdziesięcio, może sześćdziesięciolatek. Z punktu widzenia energii, otwartości, chłonności na idee, niewątpliwie byłem znacznie młodszy niż jestem. Jeszcze niedawno mnie zaskakiwało, że mogę mieć aż tyle lat. Jak sobie przypominałem rok urodzenia, to się dziwiłem choć wiedziałem, że to nie pomyłka. Przecież wiem, że jest wiek biologiczny, wiek psychiczny, intelektualny, emocjonalny i one mogą się rozbiegać. Można być fizycznie bardzo starym, a równocześnie emocjonalnie, intelektualnie być znacznie, znacznie młodszym. I odwrotnie. Mam nadzieję, że jeszcze nie utraciłem młodości ducha.
Powiedz mi, skąd to się bierze? Ta witalność, ten młody duch? Mnie to często nurtuje, kiedy rozmawiam z ludźmi z Twojego pokolenia. Jak to możliwe – mimo tylu trudnych doświadczeń, takiego bagażu?
Tu pewnie mają znaczenie jakieś cechy indywidualne.
Po wojnie byłeś w domu dziecka, prawda?
To nawet nie był dom dziecka, tylko żydowski dom sierot w Śródborowie. Rodzice mnie tam posłali po powrocie z Rosji na okres przejściowy, kiedy nie mieli jeszcze mieszkania, jeszcze się nie zakorzenili w Polsce. Dla mnie to był dość trudny, żeby nie powiedzieć traumatyczny okres. Mało z tego pamiętam, tylko takie urywki – rzucenie się pod pociąg jednego dziecka, drugie dziecko wyjące godzinami na jakimś drzewie, to wszystko było dość straszne. Ale byłem tam krótko, może parę miesięcy. Zresztą, na tle innych dzieci miałem wielkie szczęście, oboje moi rodzice przeżyli, taka sytuacja należała do rzadkości.
Pytałeś potem rodziców, czemu cię umieścili w tym domu sierot?
Nie. I to jest nawet ciekawe. Nigdy im nie zadałem pytania – dlaczego? Domyślam się, że nie mieli gdzie mieszkać, może chcieli, żebym był w gronie rówieśników? Pytałaś, skąd we mnie ta żywotność. Pasywność, zamknięcie na idee traktowałem zawsze jak skaranie boskie. To nigdy nie był model życia, który by mi odpowiadał. Miałem mocno zakorzeniony ideał życia aktywnego, który był silnie obecny w mojej rodzinie. Rodzice byli komunistami, bardzo zaangażowanymi w to, co robią. Pamiętam wrażenie, które zrobiła na mnie jedna z moich ostatnich rozmów z ojcem. On pod koniec życia mieszkał w Izraelu, jeździłem tam do niego raz na rok. Kiedyś odwiedziłem go, gdy był w szpitalu i choć potem pożył jeszcze parę lat, to wtedy sądził, że się już nie wygrzebie. Muszę dodać, że mieliśmy nie najlepsze stosunki, różniliśmy się w podejściu do kwestii politycznych, ale nie tylko polityka odgrywała tu rolę. I on w tym szpitalu mówi do mnie, słuchaj, bardzo się różnimy, mamy inne drogi życiowe, inne zaangażowania, ale zawsze mieliśmy jedną cechę wspólną – nigdy nie uważaliśmy, że życie prywatne nas zadowoli. Zawsze mieliśmy potrzebę angażowania się w sprawy większe, szersze, wykraczające poza nas samych i poza grono najbliższych. Przyznałem mu rację. To pokazuje jedno z możliwych źródeł, o które zapytałaś. Przy wszystkich różnicach między nami, mieliśmy wspólny ten ideał życia aktywnego, zaangażowanego, pełnego pasji. A także gotowości płacenia za to ceny.
Twój ojciec, Hersz Smolar przed wojną siedział wiele lat w więzieniu.
Siedział on, siedziała matka. Miała nawet wyższy wyrok. On w czasie wojny był w getcie w Mińsku białoruskim, organizował tam podziemie i opór, potem zdążył uciec przed likwidacją getta, był w partyzantce. Po wojnie był zaangażowany w odbudowywanie życia żydowskiego w Polsce. Był kimś znaczącym w świecie żydowskich instytucji. Nie wiem, czy to się da tak prosto zredukować, ale faktem jest, że dla mnie bycie zaangażowanym w inne sprawy niż prywatne, zawsze było szalenie ważne. Z jednej strony, cenię vita contemplativa, to znaczy intelektualne poznanie rzeczywistości i może dlatego zawsze byłem związany z nauką, ale z drugiej strony, cenię vita activa i może dlatego trudno mi było poświęcić się nauce bez reszty. To jest taka podwójna pasja, którą próbowałem na różnych etapach mojego życia w różny sposób godzić.
Większość ludzi raczej skupia się na życiu prywatnym.
Zawsze tak było. To dobrze, że ludzie inwestują w życie rodzinne, przyjacielskie, w dzieci. To są normalne horyzonty.
Większość też podejrzewa, że za aktywnością w sferze publicznej nie zawsze stoją motywy altruistyczne.
Wielu ludzi angażuje się ze względu na potrzebę kariery, władzy, na potrzebę bycia widocznym – to są bardzo silne motywy. Niewielu angażuje się z pełną świadomością, że mogą zapłacić cenę, spotkać się z wrogością i to nie tylko ze strony swoich przeciwników, ale również ze strony przyjaciół.
Opowiedz mi, jak to się stało, że Ty, tak zaangażowany w polskie sprawy jednak z Polski wyjechałeś. Czy czułeś się wypędzony po marcu 68?
Nie czułem się wypędzony. To była moja swobodna decyzja, która wynikała z oceny perspektyw mojego dalszego życia w Polsce. Po marcu wsadzono mnie do więzienia i z tego powodu zostałem wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie bylem asystentem na wydziale ekonomii. Działalność akademicka była dla mnie wtedy bardzo ważna, a wtedy trudno było sobie wyobrazić w Polsce jakieś zasadnicze zmiany. I trudno było też sobie wyobrazić, żebym mógł się odnaleźć w jakiejkolwiek innej instytucji naukowej. Po wyjściu z więzienia dostałem pracę w Stołecznym Przedsiębiorstwie Usług Przemysłu Terenowego „Redom”. To było wszystko, czego mogłem się wtedy spodziewać, jeśli chodzi o tzw. karierę. Moje możliwości rozwoju, jakiejś samorealizacji w domenie nauki były zablokowane. Drugą domeną, która odgrywała dla mnie niezwykle istotną rolę, to jak wspominałem było funkcjonowanie w życiu publicznym – zaangażowanie i gotowość do poświęcania się. Marzec i więzienie potwierdziły, że jestem gotów zapłacić wysoką cenę, ale jednocześnie Marzec pogłębił utratę moich złudzeń.
Jakich złudzeń?
Widziałem, że władze znalazły wspólny język z dużą częścią społeczeństwa. To był język antysemityzmu. Większość Polaków z chęcią zrzucała odpowiedzialność za stalinizm na Żydów. I w tej sytuacji miałem poczucie, że ja jako Żyd nie bardzo mogę funkcjonować w życiu publicznym. Należałem do tych, którzy zawsze mieli świadomość własnego żydostwa, chociażby dlatego, że mój ojciec był, jak to żartobliwie nazywałem, całe życie „zawodowym Żydem”. Nie należałem do tych, którzy się dowiedzieli bardzo późno, albo których pochodzenie było w domu marginalizowane. Więc w pełni utożsamiałem się z Polską i jednocześnie ze swoim żydostwem. Te dwa czynniki, tzn. poczucie, że nie mam żadnych szans na samorealizację w świecie naukowym, a moje zaangażowanie w życie publiczne może tylko zaszkodzić ruchom, które współtworzyłem, zdecydowały o moim wyjeździe.
Zastanawiam się nad tym współistnieniem Żyda i Polaka w Tobie. W rozmowie dla „Tygodnika Powszechnego” z 2019 roku mówisz: „Muszę być wierny swojemu żydowskiemu dziedzictwu”. Co to znaczy?
Nie pamietam kontekstu mojej odpowiedzi. Ale na pewno dominuje świadomość, że większość mojej rodziny zginęła. Wiem, dlaczego zginęli i nie mogę udawać po fakcie, że do nich nie należę.
Czyli najważniejsze w byciu Żydem, dla Ciebie jest dziedzictwo wojny, tak?
Tak. Ale to nie wszystko. Jednocześnie od zawsze interesuję się żydowską historią i kulturą. Nawet, jeżeli utożsamiam się w pełni z kulturą i historią polską, nie widzę powodu, żeby się dystansować od tradycji narodu, z którego się wywodzę. To mnie pasjonuje, choć niestety nie znam języków niezbędnych by dogłębnie to studiować – ani hebrajskiego, ani jidysz. Historia Żydów nigdy nie była dla mnie obca czy zewnętrzna. Do tego dziedzictwa dodałbym jeszcze doświadczenie antysemityzmu, również powojennego. W moim dzieciństwie był stale obecny. Czasem w formie żartu, czasem wyzwiska, czasem agresywnej konfrontacji. Wobec tego wszystkiego nie ma powodu, bym zaprzeczał własnemu pochodzeniu, byłoby to niegodne i śmieszne. Jednocześnie całym życiem pokazywałem, że sprawy polskie są dla mnie najważniejsze, nie muszę więc ani się tłumaczyć, ani składać jakichkolwiek dodatkowych deklaracji.
Myślę, że jest pewne napięcie pomiędzy byciem Polakiem i byciem Żydem. Wyobrażam sobie na przykład, że można swobodnie być zarazem Francuzem i Żydem, albo Holendrem i Żydem, ale być Polakiem i Żydem to już jest trudna figura.
To prawda. Polska, podobnie jak cała Europa środkowa i wschodnia, była pod wpływem romantyzmu niemieckiego i myśli Johanna Herdera, gdzie tożsamość nie była definiowana przez przynależność do wspólnoty politycznej tylko do narodowej. Wiesz, że we Francji nie ma rozróżnienia między narodowością a obywatelstwem? Ja mam obywatelstwo francuskie i jak czasami mawiam do przyjaciół Francuzów, „bo wy, Francuzi”, to ich bardzo irytuje, bo mówią ty też jesteś Francuzem! Na zachód od Niemiec nie ma tej etnicznej, kulturowej czy religijnej definicji tożsamości narodowej, która jest w Polsce. Myślę, że to jest też wynik rozbiorów, tzn. trudno było definiować się poprzez państwo, którego nie było. A jak nie ma państwa, to w sposób naturalny tożsamość tworzą etniczne pochodzenie, język, kultura i religia. I dlatego trudno być zarazem Żydem i Polakiem. W Polsce, jak się jest Żydem, to się jest Żydem. To jest w jakimś sensie nie do pogodzenia.
Nurtuje mnie jak Ty to łączysz. Bo z jednej strony, powiedzmy sobie szczerze, Polska potraktowała cię okropnie – siedziałeś w więzieniu, nie miałeś tu dla siebie widoków, wyjechałeś. A potem jednak dużą część swojej energii postanowiłeś przeznaczyć na rzecz Polski.
Kiedy wyjeżdżałem, wcale nie byłem pewien, że tak będzie. Wyjeżdżałem z przekonaniem, że w sprawach publicznych moja aktywność może bardziej zaszkodzić niż pomóc. Po wyjeździe pierwszy rok spędziłem w Bolonii, we Włoszech, w filii John Hopkins University. To był dla mnie czas zastanawiania się nad tym, co będę robił dalej. Decyzja w sprawie zaangażowania się w sprawy polskie – poprzez wydawanie na emigracji „Aneksu” – przyszła później. To był wynik decyzji podjętej wspólnie z moją żoną Ireną, z moim bratem i jego żoną, czyli Eugeniuszem i Niną, którzy także po Marcu wyemigrowali, ale do Szwecji. Jednocześnie dałem się wciągnąć do współpracy z Wolną Europą, na początku pod pseudonimem.
Czemu pod pseudonimem?
Nie dlatego, żebym się bał władz polskich, tylko właśnie ze względu na tę wspomnianą wcześniej dwuznaczność. Można powiedzieć, że mój stosunek do angażowania się ewoluował. Zobacz, nawet nazwa pisma była odzwierciedleniem tego początkowego sceptycyzmu. Różni znajomi, również moja rodzina w Szwecji byli znacznie bardziej zdecydowani, chcieli wydawać coś bardziej politycznego, ja byłem przeciw. Powiedziałem, nie mamy legitymacji, nie mamy moralnego prawa ze względu na charakter naszej emigracji, żeby występować w roli inspiratorów, doradców dla inicjatyw podejmowanych w kraju. I stąd ta skromna nazwa. „Aneks” czyli dodatek, suplement do tego, co dzieje się w Polsce. To wynikało z ostrożności i uważam, że to była dobra decyzja. Na początku to były głównie przedruki z pism zachodnich i publikacje autorów emigracyjnych, później również teksty nadsyłane z Polski. Zarówno lewicowe, jak konserwatywne i liberalne. Staraliśmy się nie narzucać idei, nie występować w roli autorytetów, chcieliśmy, żeby pismo reprezentowało szeroki wachlarz poglądów. Nie mieliśmy tej moralnej legitymacji, którą miało np. środowisko „Kultury”, czy szerzej starej emigracji. Ich polskości nikt nie podważał. Z czasem moja ostrożność osłabła, ale prawdę mówiąc, byłem przekonany, że nigdy już do Polski nie wrócę. Że to co się stało się nie odstanie.
A potem, w roku 1987 przyjechałeś na chwilę.
Na pogrzeb ojca mojej żony. Dali mi wtedy wizę na trzy dni.
Pamiętasz swoje wrażenia?
To było oszałamiające, jakby nic się nie zmieniło. Te same dziury w chodnikach, ten sam zepsuty neon na placu Konstytucji. Ten sam duszny, ciężki zapach kożuchów w środkach masowej komunikacji. To była wczesna wiosna i ludzie chodzili ciepło ubrani. Miałem skojarzenia z Orwellem, był pod tym względem genialny, nawet zapach totalitaryzmu potrafił opisać. Na ulicach czuć było tą wschodnio-europejską benzyną, która miała inny zapach, niż ten, który znałem. Oszałamiające były spotkania z ludźmi, niezwykłe wzruszenia, wrażenia. Spotkałem przyjaciół, Jacka Kuronia, Adama Michnika, poznałem ludzi nowej opozycji, np. Zbyszka Bujaka.
A potem przyjechałeś już na poważnie, w roku 1990.
Przyjechałem, kiedy Tadeusz Mazowiecki zaproponował mi pracę doradcy politycznego. Na początku bałem się wypowiadać na temat spraw wewnętrznych – uważałem, że tutaj trzeba mieć wiedzę praktyczną. Natomiast nie miałem najmniejszych oporów, jeżeli chodzi o politykę zagraniczną. Miałem znacznie większe kwalifikacje niż większość ludzi, którzy wtedy znaleźli się u władzy.
Dlaczego zgodziłeś się być doradcą?
Żeby ci odpowiedzieć, muszę zrobić krok wstecz. Moje wracanie do Polski zaczęło się od propozycji, żebym został ambasadorem Polski we Francji. To było kuszące – rozwiązywało problemy zarówno osobiste, jak i problemy wewnętrznego samopoczucia. Mieszkałbym nadal we Francji, moje dzieci mogłyby wciąż chodzić do swojej francuskiej szkoły. Zostałem zaproszony na rozmowę przez ministra Skubiszewskiego. I ta rozmowa była nieprzyjemna. On miał taki trochę belferski styl, nieco wyższościowy, żeby nie powiedzieć arogancki. I mówi do mnie – tym swoim nosowym głosem: „Pana polityczni przyjaciele poinformowali mnie, że gotów pan jest służyć Polsce. Ale we Francji nie może być pan ambasadorem, bo jest pan obywatelem Francji. I przyznanie panu przez Republikę Francuską obywatelstwa było wielkim zaszczytem i w żadnym wypadku nie sugerowałbym, żeby pan z niego rezygnował”. I zaproponował mi ambasadę w Budapeszcie. To oczywiście było absurdalne, to byłaby druga emigracja. Na następny dzień miałem zaproszenie do Tadeusza Mazowieckiego, który wtedy zaproponował, żebym został jego doradcą. Dlaczego się zgodziłem? Po pierwsze, to było dla mnie ogromnie wzruszające. W jakimś sensie to była odpowiedź na moje poprzednie strachy – dostałem propozycję, o którą się nie starałem. Miałem pozycję we Francji, w poważnej instytucji naukowej, u wybitnego socjologa, Raymonda Arona, nie szukałem kariery. Odbierałem to jako niezwykle zaszczytne wyróżnienie, a ponieważ byłem bardzo związany z Polską – nie wahałem się.
Jak to przyjęła Twoja rodzina?
Żona natychmiast zaakceptowała. Syn, Piotr nawet na mnie nie spojrzał, nie powiedział słowa, wyszedł, a po chwili wrócił z kawałkiem papieru. Bardzo żałuję, że nie mogę tego odnaleźć. Był to rodzaj umowy, której treść była mniej więcej taka: „Po zakończeniu pracy w rządzie Tadeusza Mazowieckiego wracamy do Francji”. On to już podpisał i teraz czekał na mój podpis. Po roku żona z dziećmi wróciła do Francji, a ja znalazłem sobie miejsce, które pozwalało mi godzić Polskę i Francję, czyli Fundację Batorego.
Czy po powrocie do Polski zetknąłeś się z antysemityzmem?
On wciąż tu jest, ale ma inną formę, nie jest statyczny. I dzisiaj jest wielu ludzi, którzy uważają antysemityzm za skandal moralny. Przy czym, nie starając się tego bagatelizować, muszę powiedzieć, że ostatnie lata pokazują, że nawet w krajach zachodnich on się znowu pojawił, wrócił w nowej postaci. Antysemityzm istnieje od dwóch tysięcy lat, przechodził różne etapy, przyjmuje różny charakter w różnych kulturach, ale jest stale obecny. I choć może być źródłem bólu dla różnych konkretnych ludzi i dla wspólnot, to równocześnie jest pasjonującym problemem intelektualnym, moralnym, politycznym.
Mówimy o twoim zaangażowaniu w sprawy wykraczające poza to, co prywatne. W Polsce to wciąż postawa dość rzadka. Czy możemy zrobić coś, żeby zmniejszać obojętność, zachęcać innych do zaangażowania?
Są różne poziomy zaangażowania, nie oczekujmy od wszystkich wielkiego. Myślę, że dobrze byłoby przede wszystkim, żeby ludzie głosowali w wyborach. To znaczy, żeby mieli poczucie, że mimo, iż indywidualny głos ma ograniczony wpływ na rezultaty, to gdy głosują miliony – można realnie wpływać na rzeczywistość. Głosowanie jest też pewnego typu deklaracją solidarności ze wspólnotą. Wyrazem przynależności i poczucia odpowiedzialności: nie wiem, jaki mój głos będzie miał wpływ, ale przynajmniej robię co mogę, żeby działać w kierunku, który uważam za pożyteczny. W ten sposób przezwycięża się to, co nazywam „kompleksem liliputa”, czyli „co ja mogę sam jeden”?
Październikowe wybory pokazały, że wpływ można odzyskać. A kiedy widzimy, że mamy wpływ, to nam się chce robić kolejne rzeczy.
To się nazywa poczucie sprawczości – jednak coś mogę, mimo moich ograniczonych możliwości. I to niesie poczucie sensu, ale z tym wiąże się też gotowość do ponoszenia pewnego ryzyka. Jeśli robię coś w sferze publicznej, to mogę się komuś narazić, wywołać konflikt, moje działanie może się komuś nie spodobać. Ale mogę też pomyśleć – a co będzie, jeśli pozostanę bierny? Niedawno mieliśmy w Polsce ten straszny przypadek chłopca zamordowanego przez ojczyma. To był przykład kompletnej obojętności bliskich, również sąsiadów. Wielu ludzi nic nie zrobiło. Straszna rzecz. Można więc pomyśleć, że obojętność czyli tchórzliwe i egoistyczne odwracanie się, może pociągać za sobą współodpowiedzialność za coś fatalnego w skutkach, w tym przypadku za zamordowanie chłopca. Może uświadomienie tego ludziom zmniejszy liczbę biernych zachowań? Myśląc o odpowiedzi na twoje pytanie, zastanawiam się też nad regułami, które rządzą w danej wspólnocie. Bo jeśli mamy poczucie, że należymy do grupy, na której nam zależy, jeśli zależy nam na wartościach, które są w tej grupie wyznawane, to łatwiej poddajemy się normom i zachowujemy raczej przyzwoicie.
Czy my w Polsce tworzymy jeszcze wspólnotę? Co widzisz, kiedy na nas patrzysz?
Mam podwójnie zewnętrzne spojrzenie na Polskę. Pierwsze wynika z treningu intelektualnego naukowca, który każe zachowywać postawę obserwatora i pomaga utrzymać pewien dystans. Drugie źródło tej zewnętrzności, to jest już ponad 50 lat życia poza Polską. I z tej perspektywy czasem widać więcej. Opowiem ci historię. To było w czasie strajku w stoczni, na wiosnę roku 1988. Zadzwoniłem wtedy do mojego przyjaciela, był właśnie w Gdańsku, na plebanii u księdza Jankowskiego. Zapytałem go o jakieś sprawy, on mi odpowiedział, ja z tego zrobiłem komentarz i nadałem go przez Wolną Europę. Przyjaciel usłyszał mój komentarz i potwornie się zirytował. Powiedział wtedy do mnie: „bo ty patrzysz na nas spojrzeniem ichtiologa”. Bardzo dobrze to zapamiętałem i cytowałem wielokrotnie. Ten mój obiektywizujący, analityczny, w jakimś sensie zimny sposób patrzenia na to, co się tu dzieje, zabolał go. Rozumiałem go, ale uważam, że nawet jeśli jestem w coś bardzo zaangażowany, to poznanie prawdy i jej opisanie jest ważniejsze, niż emocjonalne angażowanie. Można powiedzieć, że różni ludzie mają różne sposoby reagowania na rzeczywistość. Przyjaciel oczekiwał od mnie postawy aktora, człowieka zaangażowanego, kiedy ja uważałem, że, mówiąc do polskiego słuchacza w kraju, mam większą wiarygodność, jeśli robię to w sposób zniuansowany, starając się oddać złożoność sytuacji, czy problemu.
I poprzez krytyczne myślenie. A my lubimy emocje…
Trening intelektualny i oddalenie wpływają na mój sposób myślenia i opowiadania o polskiej rzeczywistości. Na przykład widziałem, co robiła poprzednia władza, widziałem tę korupcję, kumoterstwo, psucie instytucji, prześladowania, nie będę wymieniał całego katalogu spraw, które są opisywane przez ludzi, którym drogie są wartości demokratyczne. Podzielam te wartości, mam w sobie poczucie koniecznej sprawiedliwości, ale równocześnie zastanawiam się, skąd się bierze popularność partii do niedawna rządzącej. Staram się zrozumieć. Rozumienie nie oznacza usprawiedliwiania. Chodzi o próbę sformułowania rzetelnej diagnozy rzeczywistości. Nie tej pełnej rozpaczy. Myślę na przykład, że Polska to był kraj słabo rozwinięty ekonomicznie i społecznie, o bardzo słabych instytucjach i że po prostu tego wszystkiego, co niezbędne, nie można było zbudować w krótkim czasie. To był kraj, który przeszedł tragiczne doświadczenia II wojny światowej, a później był czas PRL, który nie sprzyjał rozwojowi instytucji.
Tragiczne doświadczenia II wojny to także Zagłada, zsyłki i przesiedlenia.
Tak, wszystko razem. To, ilu etnicznych Polaków zginęło i to, ilu zginęło polskich Żydów i jak demoralizujący to miało wpływ na tych, którzy przeżyli. Duża część tego społeczeństwa doświadczyła ogromnego strachu, a on sprzyja pasywności. Dodajmy do tego masowe przesiedlenia Polaków, masowe wysiedlenia Niemców. Doświadczenia, zarówno pozytywne jak i negatywne związane z industrializacją, urbanizacją, zmianą struktury społecznej. Można powiedzieć, że PRL to był czas patologicznej modernizacji. No a potem przyszedł rok 1989 i dla bardzo dużej części społeczeństwa to był straszliwy szok, o czym się często zapomina. Zobacz, taki złoty człowiek jak Józef Tischner, pisał o homo sovieticus! A tymczasem to nie było żadne homo sovieticus, tylko naturalna reakcja ludzi, którzy się poczuli zagrożeni w elementarnych wymiarach swojego życia. Tracili pracę, byli społecznie degradowani. Zwiększały się nierówności społeczne, nagle wyrastały zupełnie nowe elity. Do tego dochodzi fakt relatywnego uprzywilejowania starych elit peerelowskich, które ze względu na swoją pozycję, obejmowały czołowe miejsca w gospodarce. To wszystko powodowało poczucie ogromnej niesprawiedliwości związanej z tym, że ci, którzy niby przegrali, w istocie są zwycięzcami.
A ci, którzy byli zwycięzcami – przegrali. Jak na przykład stoczniowcy z Gdańska. Poza tym po 89 roku krzywdy nie zostały nazwane a sprawcy nie zostali ukarani. Sprawiedliwość się nie dokonała, gruba kreska ją przekreśliła.
Wszyscy musieli zjeść gorzką pigułkę, która była konsekwencją tego, co komuniści nabroili w poprzednich dziesięcioleciach. I do dzisiaj płacimy za to. Musimy wiedzieć, skąd się to bierze, że 7 milionów ludzi głosuje na PiS. Jarosław Kaczyński na początku lat dziewięćdziesiątych popierał plan Balcerowicza i integrację z zachodem, ale jak upadło Porozumienie Centrum w 2002 roku, to PiS nastawiło się na mieszankę nacjonalizmu i współpracy z kościołem instytucjonalnym, a z lewicowego języka wzięło politykę redystrybucji. Po wyborach 2015 Kaczyński wiele obiecał społeczeństwu, zwłaszcza ludziom uboższym i wiele dotrzymał. Zobaczył tych, którym jest trudniej. Polska liberalna w latach 90. głosiła hasło, że „każdy jest kowalem własnego losu” i ponieważ każdy walczy o jak najwyższą pozycję to w efekcie nam wszystkim będzie lepiej…
Chyba ten, kto, kto odziedziczył kuźnię… I jeszcze: „Przypływ podnosi wszystkie łodzie”.
Tak, to jest ta ulubiona metafora, wszystkie statki przypływ podniesie, a więc nawet tym maluczkim, tym najmniejszym będzie lepiej wtedy, kiedy tym najbardziej dynamicznym będzie lepiej. I rzeczywiście, sondaże robione w 2015 roku pokazywały, że większość Polaków, w odróżnieniu od wielu innych krajów Europy Środkowej, była zadowolona z transformacji. Ale to nie znaczy, że ludzie wybaczyli tym, którzy im tę gorzką miksturę zaaplikowali. Poza tym, gdy zaczynają się poważne kryzysy – kryzys klimatyczny, migracyjny, wojna za wschodnią granicą – to zwykle jest powrót myśli wspólnotowej. PiS monopolizuje dwie główne idee wspólnotowe, jedna to jest naród, druga to religia i Kościół. Ani lewica, ani centrum nie mają konkurencyjnego języka. Kiedyś mieli państwo opiekuńcze, ale PiS i tym zawładnął. Kiedyś była wiara, że będzie szybki rozwój i wszystkim się jeszcze podniesie, ale wraz z ostatnimi kryzysami ta wiara w dużym stopniu upadła. Dziś nie wiemy, czy będzie rosło, czy raczej wręcz przeciwnie. Czy stać nas na dalszy, przyśpieszony rozwój? Jak się chce zrozumieć dzisiejsze społeczeństwo, to nie można ograniczać się do języka, który dominował w opozycji przed wyborami: czy ma być jedna lista, dwie listy, trzy listy? To nikogo nie obchodzi. To jest nudne.
Gdzie szukać tego języka?
Wiem, że to nie jest proste. Nie twierdzę, że jestem w stanie dostarczyć odpowiedzi, ale przynajmniej próbuję zrozumieć, dlaczego na PIS głosuje tak wielu ludzi. A przecież PiS ma tyle grzechów na sumieniu. Niewiarygodna korupcja, rozwalenie instytucji państwa, wprowadzenie mowy nienawiści do języka publicznego; widzimy stan służby zdrowia, edukacji. Tym niemniej duża część Polski jest gotowa o tym zapomnieć. Myślę, że dla dawnej opozycji, a dzisiejszej większości, kluczowa jest odbudowa kontaktu z większością społeczeństwa, a większość społeczeństwa to jest lud, a nie elity. Język anty PiSu nie wystarczy, choć bardzo pomógł w wygraniu wyborów. I to mi przypomniało jeszcze jeden element, o którym warto pamiętać. Bardzo ważny. To jest język pogardy do mas. Od czasów transformacji lat 90. w języku polityków, dziennikarzy, artystów częste były wyrazy lekceważenia wobec tych, którzy nie byli w stanie dostosować się do warunków gospodarki rynkowej, skorzystać z nowych możliwości. W czasach rządów PiS ironizowano na temat tych, którzy za „pińćset” gotowi byli poprzeć Kaczyńskiego. Wszystko to prowadziło do izolacji obozu demokratycznego w klasie ludowej.
Czy widzisz nadzieję na przywrócenie możliwości dialogu?
To jest szersze zjawisko, które wykracza daleko poza Polskę. Spójrz, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych. W języku politycznym pojawiły się takie pojęcia jak: zdrajca, złodziej, nikczemnik. Przecież tego nigdy przedtem nie było. A Trump takie rzeczy mówi bez przerwy. Kiedy został oskarżony o gwałt, odpowiedział: taka brzydka? Nigdy bym jej nie gwałcił. Niewiarygodne, prawda? Z czego bierze się populizm? Wydaje mi się, że istotną rolę odgrywa ogólne zagubienie w świecie. Wśród wielości różnych konfliktów, kryzysów, z którymi mamy do czynienia, wszyscy mamy poczucie zagubienia i właściwie nie bardzo wiemy, co mamy uczynić, żeby iść w dobrą stronę, nawet nie wiemy, gdzie jest ta dobra strona. I jednym ze skutków tych procesów jest fakt, że ludzie przestali wierzyć elitom. Kiedyś mogli ich nie lubić, ale mieli wobec nich oczekiwania. Elity miały zapewniać poczucie bezpieczeństwa – fizycznego, ekonomicznego, społecznego, moralnego, kulturowego. Dzisiaj te możliwości są bardzo ograniczone. Pokazał to jasno kryzys roku 2008, kryzys euro, inflacja w Polsce. Nie ma pewności, jak należy postępować w sprawie ekologicznego kryzysu, co zrobić w sprawie kryzysu migracyjnego. Dzisiaj mamy w Europie miliony ludzi, którzy są emigrantami świeżej daty, którzy mieszkają gdzie indziej, niż się urodzili, i nie z własnego wyboru. Będziemy widzieli kolejne grupy ludzi przybywających do Europy. Jak sobie z tym radzić? To są fundamentalne pytania, na które nikt nie potrafi odpowiedzieć. I to również powoduje radykalizację debat publicznych.
A ty masz swoją odpowiedź?
Te tematy są trudne do dyskutowania, choćby dlatego, że są niezwykle złożone. A złożona narracja nie nadaje się dla mediów, które lubią krótko i dosadnie. Stąd też spłaszczenie i wulgaryzacja debaty: zawsze winni są „oni”, bo to zdrajcy, kompletni nieudacznicy, nic nie potrafią zrobić. Myślę, że mamy przed sobą długi czas uczenia się, że pewnych rzeczy nie wiemy. O niektórych wiemy więcej, o innych naprawdę prawie nic. Mamy np. pewną wiedzę, jeżeli chodzi o migrację. Najlepszym modelem byłoby niedopuszczenie do kolejnej wielomilionowej migracji z Afryki subsaharyjskiej. Bardziej sensowne wydaje się sprzyjanie rozwojowi tych krajów, inwestowanie w nie, żeby tam można było poprawić dostęp do wody, budować przemysł, rozwijać usługi itd. Tylko równocześnie wiemy, że to są kraje, gdzie państwa są bardzo słabe, a elity są niesłychanie skorumpowane. Czyli tak naprawdę odpowiedzią byłaby „rekolonizacja”. To znaczy, że zachód – instytucje międzynarodowe – musiałyby w jakimś sensie narzucić swoje instytucje, metody zarządzania, żeby można było efektywnie te środki wykorzystać. Słyszysz, jakie to jest niesłychanie trudne, w kontekście całej kolonialnej przeszłości?
A na katastrofę klimatyczną masz jakiś pomysł?
Wiemy, że trzeba ograniczyć konsumpcję mięsa. Ale natychmiast znajdą się tacy, którzy będą drwili, że chcemy, żeby ludzie jedli robaczki…Wiemy, że trzeba oszczędzać wodę i tutaj są pewne rozwiązania, tylko cząstkowe. Apeluje się do nas, żebyśmy selekcjonowali śmieci, co jest bardzo szlachetne, ale nie rozwiąże problemów. U źródeł tych pomysłów musi być umacnianie wspólnot i dostarczanie im poczucia sensu. Miejmy nadzieję, że identyfikacja europejska będzie jedną z takich propozycji, ale muszą pojawić się również inne. Powinniśmy to robić razem, niezależnie od kraju, w którym żyjemy. Dla ratowania siebie i innych.
Jesteś optymistą? Masz nadzieję?
Czy jestem optymistą? Moim zdaniem to są długie procesy… Możemy być świadkami niezbyt demokratycznych metod aplikowania różnych rozwiązań. Silnej próbie zostaną poddane mechanizmy, które z taką pieczołowitością rozwijano na zachodzie przez ostatnie dwieście lat. Te mechanizmy oparte są w ogromnym stopniu na zaufaniu, na dobrej woli, na gotowości wypełniania pewnych obowiązków, których użyteczność bezpośrednia nie jest oczywista i nie jest natychmiastowa. Mam nadzieję krótkookresową – widzę słońce za oknem, słyszę śmiech dzieci czy wnuków, jeżeli u nas śpią. Moje bezpośrednie doświadczenie – jak u wszystkich chyba – może być źródłem smutku i pesymizmu, albo wręcz przeciwnie, może być źródłem zadowolenia, uśmiechu, wiary, że kolejny dzień będzie równie dobry, albo nie gorszy. Ale oczywiście większe problemy mam z tą nadzieją długofalową. Tu w jakimś sensie uprzywilejowani są ludzie wiary, którzy mają wbudowaną jakąś wizję zbawienia. Wierzą, że po tym padole łez, po różnych nieszczęściach przyjdzie rekompensata. Tyle tylko, że w Europie jest coraz mniej takich ludzi. A wiesz, że w Auschwitz – nie pamiętam w czyich wspomnieniach to czytałem – najprzyzwoiciej zachowywali się głęboko wierzący chrześcijanie oraz komuniści? Czyli ludzie silnej wiary. W sytuacji ostatecznej to właśnie ci ludzie byli bardziej gotowi pomagać innym, niż ci, którzy wierzyli tylko we własne przetrwanie. Innymi słowy, każda silna wiara pomaga. Oczywiście lepiej, jeśli to jest wiara szlachetna, np. w to, że jesteśmy w stanie znaleźć rozwiązania w ramach Unii Europejskiej. Taka wiara niewątpliwie wydłuża horyzont naszej nadziei.
Masz wnuki, jak z nimi o tym rozmawiasz?
Na szczęście, nasza pedagogika jest czymś absolutnie spontanicznym. Po prostu przekazujemy im nasze spojrzenie na świat, a kiedy pytają – staramy się im tłumaczyć sprawy skomplikowane tak, jak potrafimy. Zresztą, sam fakt posiadania dzieci i wnuków dowodzi optymizmu, wiary i radości. Dziadkowie i babcie to wiedzą, prawda? A naszym sposobem bycia przekazujemy pewną naiwną wiarę, o której Goethe pisał w Fauście: „trwaj chwilo, jesteś piękna!”. W gruncie rzeczy zakładamy, że będzie tak jak jest, jeżeli nie lepiej. A te wizje apokaliptyczne, które intelektualnie, gdzieś tam dopuszczamy to, kiedy mamy do czynienia z dziećmi, nie dochodzą do głosu. Bardzo rzadko strapieni zastanawiamy się, co z nimi będzie za pięćdziesiąt lat? Dopiero kiedy sobie stawiamy te pytania o przyszłość wprost, to wtedy troska, niepokój i niewiara nas atakuje. Na szczęście nie myślimy o tym cały czas, chociaż przydałoby się, żebyśmy myśleli w trakcie wyborów. Czy ci ludzie, których chcemy wybrać, są intelektualnie zdolni, by współdziałać z innymi po to, żeby znaleźć rozwiązania?
Myślisz, że politycy są zainteresowani szukaniem rozwiązań?
Myślę, że tak. Jeżeli nie są kompletnymi idiotami, którzy uważają, że to wszystko jest wymyślone. Bo są i tacy. Ale większość wie, że dobrze by było znaleźć rozwiązanie.
Sami mają dzieci i wnuki.
Chociażby z tego powodu. Choć warto zauważyć tę ucieczkę od rozumu, od oświecenia, od wiary w to, że może być lepiej. Gubimy zdolność intelektualnego panowania nad rzeczywistością, racjonalnego myślenia. Rządzą emocje.
A o osobiste sprawy mogę pytać?
Próbuj.
Ile lat jesteście z Ireną po ślubie?
Samo pojęcie ślubu jest w naszym przypadku skomplikowane, bo żeby moja żona mogła z Polski przyjechać do mnie, do Anglii to ja ją w Polsce wydałem za mąż. Za mojego przyjaciela, Anglika. Ale razem jesteśmy ponad pięćdziesiąt lat, kawał czasu.
I jak żeście to zrobili?
To wynika przede wszystkim z tego, że moja żona jest nadzwyczajna. Po prostu. Widzi i zna mnie na wylot. Po wyjeździe z Polski w 1971 roku żyliśmy w kilku krajach – na początku w Anglii, później we Francji, w Stanach Zjednoczonych. Teraz już długi czas żyjemy między Francją, a Polską. A mimo to obyło się bez większych kryzysów.
To chyba nie jest przepis na dobry związek – żeby dużo podróżować.
Nie. Raczej mówię, że nam się udało pomimo tego skomplikowania życia. Zazwyczaj, jak życie jest skomplikowane, to się wiąże ze stresami, ze zmianami, i można się obawiać, że będzie wręcz przeciwnie. Jak my to zrobiliśmy? No nie wiem, czy chciałbym tu używać wielkich słów… Powiem ci tak, to się nam udało ze względu na stosunek, jaki mamy do siebie wzajemny. Tak się eufemistycznie wyrażę. Istotne jest tu rozumienie drugiej osoby, wysiłek wkładany w ograniczanie problemów i momentów krytycznych. Jednocześnie myśmy wiele rzeczy robili razem i to nas bardzo zajmowało. Przez osiemnaście lat wydawaliśmy razem „Aneks” o którym ci wspomniałem na początku. Irena nigdzie nie figuruje, bo nie lubi się manifestować, ale bez niej by się to nie udało. Mieliśmy też wspólne pasje zawodowe. Oboje jesteśmy z wykształcenia ekonomistami (ja mam też inne dyplomy). Ona jest młodsza, spotkałem ją na wydziale, jak zdawała egzamin wstępny, byłem jednym z tych cieciów, którzy pilnowali, żeby ci na sali nie ściągali. Zaczęliśmy być razem wiele lat później, tak naprawdę dopiero kiedy wyjechałem.
Opowiedz proszę.
Wyjechałem z Polski w roku 1971, a spotkaliśmy się w 1972 na wiosnę w Budapeszcie. Umówiliśmy się korespondencyjnie, że tam się spotkamy. Ja wtedy studiowałem Stosunki Międzynarodowe w Bolonii gdzie Johns Hopkins University miał swoją filię. Mogłem swobodnie pojechać do Budapesztu i ona z Polski też. I spędziliśmy w tym Budapeszcie wspaniałych 10 dni. Ona mnie zresztą wtedy utrzymywała, bo z moim malutkim stypendium byłem biedny jak mysz kościelna. Potem ona wróciła do Polski i tam ją wydałem za mojego przyjaciela Ellwooda. Dzięki temu dostała paszport i mogła przyjechać do mnie, do Anglii. Pobraliśmy się dopiero, jak nasz syn miał trzy lata, z nami dreptał do urzędu stanu cywilnego. I od tego czasu jesteśmy razem. Jedyny element niepewności, który się pojawił w naszym związku, to gdy wybuchła w Polsce wolność i Mazowiecki zaproponował mi pracę, o której wspomniałem. Ale nawet wtedy, żadnemu z nas nie wpadło do głowy, że byśmy mogli się rozstać. Irena przyjechała z dziećmi do Polski, później dzieci chciały wrócić do Francji. Wtedy poradzono mi, żebym objął kierownictwo Fundacji Batorego. Było to wspaniałe doświadczenie, ale też stwarzało mi ono możliwość podróżowania między Polską a Francją.
Ile lat to robiłeś?
Prawie trzydzieści.
I dobrze ci było tak jeździć tam i z powrotem?
Jak mnie pytano, w którym kraju mi lepiej, to mówiłem, że w samolocie. Uciekałem od jednych problemów, a jeszcze nie obejmowałem w posiadanie drugich. I tu ogromną rolę odegrała niezwykła tolerancja mojej żony i naszych dzieci. Syn znosił to dobrze, ale córka, jak była mała, to gdy wracałem do domu w Paryżu, otwierała drzwi i pytała: a kiedy wyjeżdżasz? Serce mi się krajało. Mówiła to ze śmiertelnie poważną miną, nie było serdecznego przywitania. Ale w końcu się przyzwyczaiła. A teraz sama wybrała Polskę. Pracuje tu, reżyseruje i świetnie się tutaj czuje. Taka nas spotkała niespodzianka rodzinna. A jej brat mieszka obecnie w Waszyngtonie i jest korespondentem gazety „Le Monde”.
Jak spojrzysz na swoje życie z perspektywy tych 84 lat, w które trudno mi uwierzyć, to co uznajesz za naprawdę warte zachodu?
Odpowiedź jest w jakimś sensie oczywista. To, co ludziom niewierzącym zapewnia transcendencję, to są właśnie dzieci, wnuki. To, co jesteśmy w stanie przekazać przez nich. A drugi wymiar transcendencji, to jest wynik naszego działania i myślenia. Czyli to, co jesteśmy w stanie uczynić, żeby przynajmniej próbować, aby w świecie najbliższym (lub nieco szerszym) było odrobinkę lepiej, żeby było odrobinę więcej światła, odrobinę więcej uśmiechu, odrobinę mniej cierpienia. W ten sposób możemy nadać sens naszemu życiu. To są jedyne odtrutki na poczucie pustki, jakie znam. Oczywiście, jeśli się nie ma pociągu do alkoholu czy innych używek.
To jest filozofia „Tikkun Olam” o dobrych uczynkach i naprawie świata. Bardzo żydowska.
Dobry uczynek to jest ta konkretna rzecz, którą zrobiliśmy dla innych ludzi, która choć odrobinę coś zmienia. Nawet, jeśli z upływem lat jesteśmy coraz skromniejsi w oczekiwaniach.
z ALEKSANDREM SMOLAREM rozmawiała JUSTYNA DĄBROWSKA
styczeń 2025
Zachęcamy do wysłuchania autobiograficznej opowieści Aleksandra Smolara dostępnej na stronie Web of Stories – kliknij tutaj
Od bardzo dawna nie czytałem żadnej książki z aż takim zachwytem. Z poczuciem, że wreszcie trafiłem na autora, który nie tylko pod względem technicznym umie wszystko, ale też potrafi tę zdumiewającą technikę zastosować do osiągania najstarszych i najprostszych celów każdej wielkiej literatury: do przerażania, do wstrząsania, do wybudzania z drzemki. Nie tylko świetnie kiwa – tak jak postmoderniści – ale też i po prostu strzela bramki. Trafia w egzystencjalne sedno, nawet jeśli dociera do niego nie najkrótszą drogą.
Tobias Wolff wcześniej był u nas właściwie nieznany. Kilka miesięcy temu „Literatura na Świecie” wydrukowała cztery jego opowiadania (dwa dobre, dwa wybitne). Czytając wówczas w kółko arcydzieło, jakim jest Kula w mózg – i czekając na zapowiadany już cały tom – obawiałem się trochę, że ta forpoczta może zawierać już wszystko to, co u Wolffa najlepsze: że jak w wielu innych przypadkach duży wybór okaże się słabszy od kilku perełek wybranych jako jego zapowiedź. Tak się jednak nie stało: osiemnaście opowiadań z tomu Oto początek naszej historii w doskonałym, powściągliwym i wspaniale zrównoważonym przekładzie Krzysztofa Umińskiego to właściwie same arcydzieła. Nie ma tu żadnego tekstu słabszego, żadnego niekoniecznego. Równie dobre są teksty wczesne, co późne. Wolff urzeka, o czymkolwiek pisze. Dla każdego tematu znajduje najwłaściwszą formę. Z każdej, najbanalniejszej nawet sytuacji, potrafi wydobyć całą jej głębię filozoficzną. Pod tym względem jego opowiadania przypominają arcydzieła malarstwa: pokazują jedną chwilę wyjętą z czyjejś egzystencji, pokazują ograniczoną czasowo i przestrzennie sytuacje, a przy tym przekonują, że jest to sytuacja w jakimś sensie filozoficznie brzemienna. Ta chwila, kiedy zepsuł ci się samochód. Ta chwila, gdy oglądasz z matką mieszkanie na wynajem. Ten moment, gdy w kawiarni podsłuchujesz czyjąś rozmowę. To jest właśnie twój wielki zakręt egzystencjalny.
Wolff ma niezwykłą świadomość pisarskiego warsztatu: ważnym elementem jego kariery literackiej było prowadzenie zajęć z twórczego pisania. Właściwie każde jego opowiadanie oparte jest na jakimś niebanalnym chwycie konstrukcyjnym. Wolff nie udaje, że nie istnieli pisarze tacy jak Barth, Pynchon czy Coover. Ich sztuczki ma doskonale przyswojone. Nie próbuje tworzyć literatury anachronicznie naiwnej. Zarazem jednak ten postmodernistyczny warsztat zaprzęga do najprostszej w świecie roboty realistycznej. Jego opowiadania przywodzą na myśl teksty Cheevera, Carvera, może Hemingwaya po prostu. Niedopowiedzenia, brutalny realizm, bezwzględność wobec bohatera, skupienie na przeciętnych ludziach w przeciętnych dekoracjach. A wszystko to wśród fajerwerków konstrukcyjnych, których nie powstydziłby się David Foster Wallace. Wolffowi udaje się odnaleźć swoistą trzecią drogę: zebrać to, co najcenniejsze w dawnym ascetycznym realizmie oraz nowszym rozbuchanym postmodernizmie.
Niesamowite są pointy wielu opowiadań Wolffa. Wiele z nich w kilku zdaniach całkowicie wywraca pracowicie wcześniej budowaną wymowę całego utworu. W ostatnim zdaniu Myśliwych w śniegu Wolff pozbawia czytelnika złudzeń, choć równocześnie pozwala je dalej żywić bohaterom. W Białej biblii autor do perfekcji doprowadza technikę wprowadzania w samej poincie zupełnie nowego tematu (trochę jak w niektórych symfoniach Szostakowicza), odklejając na końcu narracyjną „kamerę” od dotychczasowych postaci, a podążając za przypadkową adresatką dedykacji z tytułowej biblii. Chociaż oczywiście jej osoba – i jej domniemane losy – służą jako zwielokrotnienie losu głównego bohatera. Podobną technikę Wolff rozwija w tytułowym opowiadaniu Oto początek naszej historii. Bohater podsłuchuje tam dwoje przypadkowych ludzi w kawiarni, którzy trzeciej postaci opowiadają pewną anegdotyczną historię o kimś zupełnie bez znaczenia, równocześnie próbując przemycić też zupełnie inną historię – o sobie samych. Na koniec w opowiadaniu zostaje jednak tylko ten podsłuchujący, a Wolff zostawia czytelnika z sugestią, że jego własna historia jest tu kolejną pochodną – ma się do tej drugiej historii, tak jak ta druga do pierwszej.
W doskonałym opowiadaniu Ten drugi Miller obserwujemy żołnierza, który wykorzystuje pomyłkę (innemu Millerowi zmarła matka), aby skorzystać z przepustki. Kiedy jednak w ostatnich zdaniach opowiadania Miller wyobraża sobie, jakby to wyglądało, gdyby to on przyjeżdżał do domu na pogrzeb matki, Wolff w pewnym momencie dociska pedał gazu i zmienia czas przyszły na teraźniejszy. Tym samym rojenie staje się faktem, a Miller ląduje fizycznie w wyobrażanej sytuacji. Twarde lądowanie. Pobudka. Hej, Miller, to jednak tobie zmarła matka.
W Blasku ognia autor serwuje proto-pointę, która uruchamia prawdziwy szereg kilku dalszych point. Dziecko obserwuje przypadkowo poznanych ludzi, a w poincie pierwszego rzędu to samo dziecko już po latach, jako dorosły, dopowiada sobie możliwą sytuacją życiową i możliwe losy tamtych ludzi. Być może z tamtych dziecięcych obserwacji narodził się pisarz. Może lekarz, może psycholog, może sędzia – z pewnością jakiś znawca ludzkiej natury. W poincie drugiego rzędu na scenę powraca jednak dziecko – czas udanego i spełnionego życia jest jeszcze daleko przed nim. W kolejnej poincie znów na scenie widzimy dorosłego – człowieka wolnego od trosk materialnych, które przesycały życie tamtego dziecka. Człowieka z egzystencją uporządkowaną w sposób, o jakim ledwie mogło marzyć zanurzone w chaosie dziecko. W ostatnich zdaniach jednak Wolff dokonuje kolejnego obrotu. Narrator nie wie, czy to wszystko prawda. Boi się, że to wszystko zniknie. Boi się, że to tylko jakaś magiczna sztuczka. Że to tylko rojenia dziecka, które na moment zamknęło oczy. Może tak zresztą jest. Wolff tego nie precyzuje: nie wiemy, czy ostatecznie to dorosły wspomina dawne życie dziecka, czy to jednak samo dziecko właśnie fantazjuje o jakiejś przyszłej, potencjalnej dorosłości.
Być może na tym polega cała maestria Wolffa, że potrafi w swoich opowiadaniach pokazywać takie momenty, w których nagle materializuje się w całości jakieś ludzkie życie. Całe: przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Być może na tym polega też niesamowite oddziaływanie znakomitej Kuli w mózg. Jej bohater w chwili śmierci przypomina sobie dość błahy epizod z dzieciństwa. Ten moment nie tyle powraca, co wciąż po prostu trwa. Plastycznie odmalowana scena wspomnieniowa w żadnym razie nie unieważnia tej sceny realistycznej, w której bohater bezsensownie ginie. Te sceny toczą się równocześnie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są dane na raz. Wszystkie chwile życia człowieka istnieją jednocześnie. Wszystkie są w tym jednym punkcie. Całe życie człowieka zawiera się w tej jednej chwili. W dedykacji dla nieżyjącego już człowieka. W rozmowie obcych ludzi. W jeździe samochodem, której cel pozostanie nieosiągnięty. W pistoletowej kuli, która w nieskończenie długiej nanosekundzie fedruje tunel przez twój mózg.
MACIEJ MIŁKOWSKI
Tobias Wolff „Oto początek naszej historii”. Tłum. i przedmowa Krzysztof Umiński. Wołowiec, Czarne, 2025. Aby zamówić – kliknij tutaj
Był uosobieniem poezji, kimś, kto wiedział, że tylko poezja zbliża miejsca i czasy najodleglejsze od siebie.
W szkicu O Duchu Czasu zapisał uwagi, które były autodefinicją, najbardziej istotną charakterystyką własnej twórczości: „W każdej chwili przeszłość jest obecna z nami, w nas i nasze próby przekroczenia horyzontu epoki są […] w niemałej mierze próbami ustawicznego ocalania przeszłości przez jej przeżywanie w sobie i tworzenie z niej jakby nowej kategorii, która nie jest już ani przeszłością, ani przyszłością”.
Czytając teraz wiersze Jastruna w układzie chronologicznym zobaczyłam, jak przebiega dramatyczna zmiana, przejście od przestrzeni, którą tworzyły topiczne obrazy, symbole i wszystkie sny kultury, do obszaru zdominowanego przez dziejącą się historię. Mężczyzna w złotym hełmie z obrazu Rembrandta za chwilę ukaże tępą twarz żołdaka, konie unoszące na swoich grzbietach chłopców, konie symbole swobody i beztroski, teraz ranione będą leżały „w przymglonych śmiercią ślepiach”. Wczesny wiersz Noce zapomniane z tomu Inna młodość (1933) ewokuje mityczną przeszłość:
Otwierają się wysokie drzwi
Wiodąc w pokoje tych, co kiedyś żyli.
Młodzi są jeszcze, ujeżdżają konie,
Judzą sokoły, dmą we flety
I hałaśliwie ostrzą broń.
Literacki obraz wykorzystuje wszystkie tropy romantyczne. Jest i kobieta w bufiastej sukni, dom rodzinny, święte obrazy, „owoce, wonie i dziewczęta, / i muzyka we włosy wpięta”, ale również „wrzask mordowanych” i nagła konstatacja:
Dla zapomnianych dawno nocy,
Dla gwałtu, zbrodni i przemocy,
Dla szumów zakochanej krwi –
Dla nienawiści i rozkoszy
Otwieram dzisiaj moje drzwi.
Dwa lata później w tomie Dzieje nieostygłe czytamy: „Mord milionów rozpoczął stulecie” i „poderwało historię spod stopy”. Literatura, mitologia ginie pod ciężarem historii. Myślę, że przez wiele lat, gdy ktoś przywoływał nazwisko Jastruna, kojarzył się jako autor wiersza Mitologia, o tym wiecznym czasie, wciąż takim samym, gdy:
Dzieci skacząc toczyły koła, po złotą wełnę zabawy
Przeprawiały się na drugą stronę.
[…]
Dzieci, porwane w niebo, w letnim unoszą się zmierzchu,
Zderzając się z tęczą kołami
Rok po Mitologii powstaje wiersz Bajka, a pod nim jest data 1938:
Niewiniątka, chłopczyki, przyjaciele zwierząt,
Gdy rysujecie kredą koła na chodniku
Śmiejąc się, któż by przy was śmiał pomyśleć: rzeź.
Śmiejące się dzieci, rysujące te same, co w mitologii koła, teraz są na ziemi, na bruku i przyszłość oznacza zagładę, krew i wspólny dół dla zamordowanych. Jest to dosłowne ściągnięcie obrazu z nieba na ziemię i wystarczy kilka lat, żeby poeta zapisał: „Uczyliśmy się praw historii / Na własnych ciałach” (Pierwsza wiosna). Jedno w tej poezji pozostaje bez zmian – przekonanie, że człowiek jest czasem; „Krwią go żywimy, otwieramy naszym życiem, / Z nami pada jak drzewo ścięte, w nas się rodzi” (W domu).
Wiersze dyktowane czasem historii są najmocniejszym świadectwem lat, gdy „Trumną był piec krematorium”. Czytam je i nie rozumiem, jak mogły ulec zapomnieniu. Zadrwił chyba z nas, piszących o poezji, Duch Czasu. Odkryta została twórczość Paula Celana i jego Fuga śmierci, ale dopiero dziś widzę, jak ten dół „kopany w powietrzu” trzy lata wcześniej pojawił się w bezradnym pytaniu Jastruna „Jak rzucić wieniec zielony/ Na grób wykopany w powietrzu?”.
Wiersze-świadectwa są pisane ze szczeliny między życiem a śmiercią, ze szczeliny między żywymi a zmarłymi, gdy trwa stan zawieszenia, gdy „To, co jest, i to, czego nie ma, jednako jest puste”. Ukrywający się Żyd wie, że każdy może go wydać i powtarza odwieczny lament:
Zabity jest Saul, poraził go wróg.
Odcięta jest głowa Saulowa.
Nad głową odciętą króluje kruk.
Sczerniała królewska głowa.
(Pieśń chłopca żydowskiego)
Wtedy właśnie, w latach czterdziestych, w osaczeniu, w poczuciu, że żywy nie wyjdzie z ukrycia, rodzi się przekonanie, że:
Kłamał anioł płacząc w Jeruzalem,
Kłamał anioł lecący z Nazaret.
Nic – prócz ziemi porażonej żalem,
Nic – prócz nieba nieruchomych planet
I chlebów zmienionych w kamienie.
(Krzyż Północny)
Pojawia się wizja umęczonego Chrystusa i świecącego, przerażającego krzyża. Czas historii jest kolisty. Czas święty, czas między Rajem a Paruzją jest liniowy. Przebiega od punktu do punktu, spełniając się w ostatecznym celu – zbawieniu. W tych wierszach krzyż, który jest po tej stronie muru, oddziela przestrzeń chrześcijan od getta i nie nadaje sensu masowej śmierci mordowanych.
Myślę, że największym dramatem dla poety-myśliciela, było szukanie jakiejś drogi wyjścia z poczucia śmierci Boga, z przekonania, że:
Nie było go w cierniowym dymie
Palonych ciał, w mroku komór.
Twe imię noc, twe imię pomór
Pożar twe imię.
(Pieśń chłopca żydowskiego)
Po ogłoszonej śmierci Boga pozostaje nam wiedza, że przez wieki powtarza się to, co wielkie i to, co banalne, że nieunikniona jest zagłada kolejnych cywilizacji, że „Przyjdą narody obce z rzeźbą twarzy nieznanych” i wszystko, co tak ważne było w naszej kulturze ulegnie zapomnieniu. Jastrun-katastrofista pisząc W stronę Werony, zaledwie dziesięć lat po wojnie, widzi tych, którzy są „silni zbrodnią” i tych, którzy „Żrą, piją, gnoją ziemię”, żyjąc w urojonej rzeczywistości. W tomach Genezy i Większe od życia najgłośniej rozbrzmiewa vanitas vanitatum, a poeta-prorok wieści powszechne zapomnienie tego, co budowało wspólną, ludzką przestrzeń kultury. Między tymi, którzy przeżyli Zagładę, którzy ocaleli zapada milczenie winy. Wiersz Wdowa, który jest najbardziej przejmującym świadectwem niemożności wypowiedzenia poczucia winy ocalonych, znajdzie dopiero w XXI wieku kontynuację, a może tylko replikę, w wierszach Piotra Matywieckiego.
Historia, która przygniata ciężarem milczenia, będzie w wierszach Jastruna pojawiała się jakby wbrew zamiarom poety. Chciał przecież „uwolnić tę chwilę od ciężaru okoliczności, sytuacji, w jakich urodziła się, aby umrzeć. Chciałem, żeby poezja nosiła najmniej cech doraźnych, cech okresu. […] Oczywiście nie chodziło mi o to, żeby wiersze nie zawierały aluzji do wydarzeń, sytuacji, wśród których powstawały, aby były chemicznie wyprane ze swojej współczesności (w pewnych chwilach uważałem nawet za konieczne podkreślać postulat aktualności czy odpowiedzialności przed historią), lecz aby wolne były od tego, co jest tylko modą pewnego okresu, jego strojem” (O Duchu Czasu).
Ciężar okoliczności rodzi wiersze, które, robiąc ten wybór, uważałam za najważniejsze. Są świadectwem wstrząśniętego sumienia, utworami, które nie powinny nigdy zniknąć z pamięci historii literatury.
W Dzienniku 1955–1981, zapisując wydarzenia na Węgrzech, pod datą 8 listopada 1956, Jastrun notuje: „Ten smród zbrodni bije pod niebo. U nas spisek milczenia wokół zamordowania narodu węgierskiego. Jest coś, co wydziera wnętrzności człowieka na to milczenie. To, co się dzieje, wkracza w sferę pozaludzką, w przestrzeń opanowaną przez szatana”.
W wierszu Rozmowa z pisarzem zapisuje tę myśl jednym zdaniem „Prawdę o zbrodniach wieku i ludzkim cierpieniu / Możesz powiedzieć, ale później, ale później”. O tych zbrodniach i o ludzkim cierpieniu wiedzą ci, którzy wrócili z lodów Syberii. Z radzieckiego gułagu. Dziady mają „Szyje zgięte Polarnym Kołem, / W oczach mroźnej pustyni firmament”. Milcząc – oskarżają. Ten który wrócił z ubeckich więzień –
Przyjechał w czarnym aucie,
Wbiegł po schodach do mieszkania.
Powiedział tylko tyle: „Nie pytajcie!”
(Powrót)
Milczenie ukrywającego się Żyda, który patrzy na płonące getto, milczenie ocalonego z gułagu, słowa zduszone „odłożone na później”, gdy będą mogły być wypowiedziane, są podsumowane jednym zdaniem w Dzienniku: „Dławi mnie wściekłość i rozpacz”.
Nie jest łatwo uciec od historii. Wszędzie są zmarli, w sennych majakach, w wizjach, w realnym mieście, na ulicach Warszawy. „Umarli obok żywych, starci na proch, niewidzialni / Przechodzą środkiem ulicy, obojętni na ruch motorów”. W realnej przestrzeni „Zabici krzyczą spod ziemi, śpiew kamieni, zgrzytanie żelaza”. W przestrzeni snu „Są przy mnie, siedzą w krzesłach na tarasie, / Podróżują w sleepingach, wchodzą po schodach do samolotu”.
Sny zagarniają dla siebie coraz więcej miejsca w wierszach Jastruna. Sny zrównują ze sobą różne czasy, różne, odmienne przestrzenie, są boleśnie prawdziwe, niepokojące. Wizje, a może halucynacje, lęki, obrazy otwierające metafizyczną przestrzeń, kiedy:
W ogromnym przeciągu
Otwierają się i zatrzaskują drzwi bez klucza.
(Tren)
Poczucie przekroczenia granicy między tą, a tamtą – nienazwaną przestrzenią, dominuje w wierszach pisanych w latach sześćdziesiątych. W większości tych utworów jest zaznaczona świadomość piszącego, który wie, że na obrazy pamięci nakładają się obrazy stworzone przez wyobraźnię i żaden pejzaż nie jest „prawdziwy”. O ile określenie „prawdziwy” można zastosować do tej ustawicznej gry wyobraźni, która często przywołuje ten sam, nieco tylko przekształcony obraz. Od tomu Większe od życia aż po tom Godła pamięci coraz częstszy jest dyskurs retoryczny, jakby świadomość tego, że „Nieskończone wariacje na ten sam temat” domagają się innego typu wypowiedzi. Jest to kolejny, gwałtowny przełom w tej poezji, która uciekając od historii zanurza się w czasie płynnym, rozmywającym kontury rzeczywistości.
To, co powraca w poezji Jastruna jest pejzażem wsi dzieciństwa, Korolówki, w której się urodził, a może okolic Kolbuszowej, gdzie w młodości był nauczycielem polskiego.
Krajobraz najpierw zmitologizowany, staje się coraz bardziej realny. Przejście od tego mitycznego do boleśnie konkretnego obrazu odbywa się niemal błyskawicznie.
Łąka trwa w upale lata. Otwarte są wszystkie zmysły, żeby mogła zabłysnąć kwiatami. Letnie popołudnie, gdy
„Słoneczniki schylają się pod wiatrem” każe patrzeć uważnie:
Nie pominąć nawet tego żarnowca
Ani dziewanny na piaszczystym wzgórzu,
Całej w żółtych stożkach, świecącej
Słońcem z tysiąca i jednego dnia.
(Nie pominąć nawet tego żarnowca…)
W tomie Błysk obrazu jest tekst „Zapisany – tak jak się zjawiał – tekst nawiedzonego wiosną”, a więc wizyjny, zanotowany przez tego, który przewiduje przyszłość, wieszczka. Wszystkie obrazy, począwszy od tego pierwszego „Idę łąkami dzieciństwa, idę w zapachu ziół, kwiatów, może miodunek, może rumianków bielejących mi w oczach” zmierzają w stronę unicestwienia wyśnionego raju. Wystarczy tylko zabić Czas. „Albowiem Raj może kwitnąć w swoich jabłoniach i owocować tylko w rzeczywistości bez czasu, jak bez zamykania oczu”. W dzieciństwie wszystkie rzeczy były prawdziwe:
I dotyk mój, tak wrażliwy,
Że zapalający iskrę
Nieomal religijną
Między mną a przedmiotem.
(Późny zapis)
Sakralizacja przestrzeni przynależnej dzieciństwu jakby mimochodem, krok po kroku, prowadzi Jastruna w kierunku poezji religijnej. Po okresie poezji, która negowała istnienie Boga, po okresie poezji zdominowanej przez sny o zmarłych i wizje o wyraźnym charakterze metafizycznym, powstaje wiersz – jeden z ważniejszych, jak sądzę, w twórczości poety: Chrystus Mantegni.
Trup umęczonego Chrystusa jawi się jako trup epoki „Tego Łazarza, w którego zmienił się Bóg, / By nie umrzeć w swej przeraźliwej chwale”.
Czy nie oznacza to, że historia, której zbrodnie zabiły obraz Boga, sama staje się obrazem cierpiącego, umęczonego Jezusa? Tak odczytuję ten wiersz: jako pojednanie historiozofii i ontologii, przywrócenie Bogu miejsca w świecie ludzi wydanych na żer historii.
Powstaje kilka wierszy będących rozwinięciem problematyki – nierozpoznanego Chrystusa przebywającego wśród ludzi. Emaus jest niemal dosłownym opisem rysunku Rembrandta z Fitzwilliam Museum. Słup światła bijący z pustego krzesła, oznacza, jak pisał Ryszard Przybylski w tomie Ogrom zła i odrobina dobra, ten moment, w którym niewidoczny już Zmartwychwstały przemienia się w „świetlisty obłok, z którego w przestrzeń gospody tryskają promienie Wiecznego Życia”.
Problem nierozpoznanego, znikającego Chrystusa pojawia się w wierszu Wiosna umarłych: „Nie poznała go Maria Magdalena / Nikt go nie poznał”.
A przecież, jak pisze Jastrun, będą „kochać go idący /na śmierć – i odtąd już na zawsze niemi / w Nim”.
Obraz Chrystusa w wierszach Jastruna pod koniec jego życia zawsze występuje w połączeniu z męką i śmiercią. Drzewo życia, to które rosło w środku Raju „dosłużyło się krzyża”.
Śmierć nieustannie podsłuchuje nas – żywych. Pojawia się wraz z pamięcią o zabitych powstańcach, wywlekanych na rozstrzelanie z kościoła Świętego Jakuba. Po latach wraca obraz szalejącej śmierci:
– […] Nie ma zmiłowania
mówiłem sam do siebie. Tyś to słyszał Boże
i widzisz jeszcze dzisiaj w źrenicy wszechświata
przenikającej najodleglejsze przestrzenie
(Charitas)
W późnych wierszach, z wydanego w roku 1980 tomu Punkty świecące zapisy wizyjnych snów są wypełnione obrazami śmierci. Ich zakończenia są gwałtowne, jakby należały do innego porządku rzeczywistości. Sprawy senne są sprawami obnażającej śmierci, kiedy „I śni mi się zima / jak zawsze bez oznaczonego miejsca / między nicością a śnieżycą życia”.
Rzeczywistość surrealistyczna z innego czasu, który nie jest ani przeszły, ani teraźniejszy, niesie ze sobą zerwaną logikę wydarzeń. Zdania urywają się, następują nagłe przeskoki z teraźniejszości na „inną stronę życia”, poza czasem. Niepokojący wiersz Orchidea zamyka obraz jakby wyjęty z innego tekstu, zagadkowego, który nie łączy się z żadnym innym z tego wiersza. Wiem, że nie muszę tego rozumieć, że mam przeżyć piękno odrealnionej jawy, które odsyła moją wyobraźnię poza rzeczywistość codziennego dnia.
W tej opozycji : nicość – śmierć – wieczność, pojawia się Bóg, którego mowy człowiek nie może zrozumieć. W wierszu zaczynającym się: „Z każdą sekundą tracę życie”, Czas – pisany dużą literą – ofiarowuje: „wielką nicość bezgraniczną jasność/ bez oczu w ostatecznym niebycie / i z łaski swej przekreśli moje życie/ jak czarną tablicę”. Ale to Bóg nada temu życiu sens, pozwoli go odczytać, gdyż ostatni wers brzmi: „Dzięki Ci Boże od białych liter”. Białe litery są widoczne na czarnym tle. Zapisana tysiącami wierszy tablica życia jest jasna i czytelna. Między Historiozofią – wierszem będącym polemiką ze stwierdzeniami Czesława Miłosza – a Bożym Narodzeniem upłynęło wiele lat. Uprościł się język. Niepotrzebna stała się interpunkcja. Miejsce retorycznego wywodu zastąpiło liryczne westchnienie, ale sens został ten sam:
Boże!
Zasłoń nas przed historią
Zbaw nas
Ty, który płaczesz w psalmach
Nagich rzek.
I na zakończenie. Mój wybór wierszy jest bardzo osobisty. Nie chciałam przedstawić przekroju z całego poetyckiego dorobku Jastruna. Niepokoił mnie poeta historii i czasu, historiozofii i ontologii, wizji i faktów. Zapisana przez niego podwójność świata w złożonej strukturze czasu.
Nie ma tu poezji sięgającej do antyku, wierszy w kostiumie starożytnym, wierszy w kostiumie romantycznym, nie ma wierszy malarskich o sztuce. Zrezygnowałam z wierszy o domu, dziecku, o dorastaniu – pełnych czułości, ale niezbyt dobrych. Pozostał Mieczysław Jastrun – poeta dramatu, cierpienia, historii, wielkich wizji, niepokoju, pytań metafizycznych.
IWONA SMOLKA
Szkic pochodzi z tomu Mieczysław Jastrun „Wiersze wybrane”. Wybór i wstęp Iwona Smółka. Biblioteka Zapomnianych Poetów, 27. Redakcja Piotr Mitzner. Lublin, Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN, 2025.