HOME

Galeria jednej fotografii (49)

Jest portret Stanisława Czycza zrobiony przez Wojciecha Plewińskiego. Chyba z 1980. Jego zdjęcie ma podobne rekwizyty: biurko, radio tranzystorowe, lustro w ciemnej oprawie na ścianie. I – maszynę do pisania. Na moim negatywie, z czerwca 1993, na sąsiedniej klatce – obok tej z zawalonym papierami biurkiem, tranzystorem i znikającym w lustrze pisarzem – jest też klatka z drugim biurkiem. Takim do pracy, z większą przestrzenią. To na nim stała maszyna do pisania – ta ze zdjęcia Plewińskiego.

O kamienicy, przy Krupniczej 22 w Krakowie, opowiadał mi Bronek Maj, który, pod tym adresem, mieszkał przez jakiś czas. To on, latem 1993, był dobrym duchem moich wypraw na Krupniczą, spotkania z Czyczem, panią Lolą i innymi mieszkańcami Domu Literatów.

„Znikający Czycz”, Kraków 1993, z cyklu: „Portrety”, © Elżbieta Lempp

12 listopada 2023

ELŻBIETA LEMPP

Odczytywanie księgi natury

Kiedy w roku 1492 Niccolò Leoniceno ogłosił traktat, w którym wykazał liczne błędy, jakie Pliniusz Starszy popełnił w swojej Historii naturalnej, Angelo Poliziano zatrudniony na dworze Medyceuszy, poczuł się w obowiązku stanąć w obronie rzymskiego pisarza. Dla większości intelektualistów epoki późnego quattrocenta autorzy antyczni byli niedoścignionymi wzorami, a podważanie ich nieomylności rzucało cień na ideały odrodzenia. Poliziano skorzystał z pomocy zdolnego prawnika Pandulfa Collenuccio, który przygotował odpowiedź na postawione zarzuty. Obie strony publikowały kolejne pisma w tej sprawie przez następnych kilkanaście lat.

Zadanie obrońców było tym trudniejsze, że nie mogli zaprzeczyć, iż tekst monumentalnego dzieła Pliniusza, który dotrwał do ich czasów, był skażony błędami. Ermolao Barbaro opublikował w tym okresie pracę, zawierającą listę pięciu tysięcy nieścisłości odnalezionych w dotychczasowych edycjach Historii naturalnej. Jednak jego zdaniem każde z tych przeinaczeń wynikało z nagromadzonych przez stulecia pomyłek skrybów przepisujących manuskrypty albo miało swoją genezę w oryginalnych greckich tekstach, z których korzystał Pliniusz. Taką argumentację przyjęli również Collenuccio i jego stronnicy, co warto odnotować, często będący prawnikami lub filologami.

Leoniceno był za to profesorem medycyny, jedynej dziedziny, obejmującej wówczas zagadnienia, które dziś nazwalibyśmy naukami przyrodniczymi. Lekarze musieli posiadać wiedzę na temat roślin leczniczych, co często przeradzało się u nich w szersze zainteresowanie światem natury. Wysuwając oskarżenia wobec Historii naturalnej, Leoniceno opierał się na fachowej wiedzy, której mogło brakować jego przeciwnikom. Zaczął od wskazania błędu, który trudno było usprawiedliwić niedokładnością kopisty – Pliniusz twierdził, że Księżyc jest większy od Ziemi. Następnie udowodnił, że antyczny encyklopedysta pomylił bluszcz z czystkiem (co mógł zrobić tylko ktoś, kto nigdy nie widział tych roślin), bo ich greckie nazwy były do siebie podobne. Jest to szczególnie istotne, bowiem Leoniceno był wówczas jednym z nielicznych uczonych, znających grekę i posiadających książki w tym języku. Galen, Dioskurydes czy Teofrast byli dla niego najwyższymi autorytetami – przede wszystkim dlatego, że swoją wiedzę czerpali z codziennej praktyki i obserwacji. Uznając doskonałość wiedzy Greków, sądził, że została ona wypaczona przez późniejszych autorów i kompilatorów, korzystających z niej bez stosownego zrozumienia – miał na myśli zarówno Pliniusza, jak i średniowiecznych pisarzy arabskich (w oczach obrońców Rzymianina zrównanie go z „barbarzyńcami” było dodatkową ujmą). Zdaniem Leonicena konieczne było oczyszczenie medycyny, zwłaszcza botaniki leczniczej, ze szkodliwych naleciałości i powrót do źródeł greckich, czytanych w oryginale.

Wydawać by się mogło, że wynalezienie oraz szybkie rozpowszechnienie techniki druku, wspomoże obieg nowej myśli i rozszerzy stan wiedzy. Tymczasem pierwsze dekady książki drukowanej stały pod znakiem niezliczonych edycji dzieł antycznych – w okresie 1469-79 samego tylko Pliniusza wznowiono pięciokrotnie. Nowe traktaty, przedstawiające bieżące odkrycia i teorie wciąż rozprowadzano w formie manuskryptów. Skryptoria, służące przede wszystkim uczonym i studentom, funkcjonowały dość prężnie aż do końca XVI wieku. Produkcja książki drukowanej była drogim przedsięwzięciem, wydawcy woleli stawiać na kolejne wznowienia klasyków starożytnych niż ryzykować z pracami średniowiecznymi i współczesnymi. Dodatkowo nabożny stosunek wczesnych humanistów do osiągnięć Greków i Rzymian, sprawiał, że podchodzili do ich utworów wyjątkowo zachowawczo, wstrzymując się od uzupełnień, komentarzy i reinterpretacji, uznając, że wystarczy sam powrót do oryginalnego tekstu antycznego. To wszystko powodowało, że, jak zauważyli Febvre i Martin w Narodzinach książki, początkowo druk nie przyspieszał wchłaniania nowych teorii, a upowszechniając dotychczasowe pojęcia i błędy, utrudniał postęp nauki.

Minęło niemal sto lat, zanim doczekano się wydania wielu nowych, bogato ilustrowanych książek, które okazały się fundamentalne dla poszczególnych dziedzin nauk przyrodniczych i służyły kolejnym pokoleniom badaczy. Warto wymienić herbarze (zawierające opisy roślin) Brunfelsa (1530) i Fuchsa (1542), atlas zwierząt Gessnera (1551-58) zawierający wszystkie znane wówczas gatunki czy książkę Rondeleta o rybach (1554). Te publikacje, chociaż wciąż czerpały od autorów klasycznych, sygnalizowały otwarcie nowego rozdziału, wykonanie istotnego kroku w stronę nowożytnej nauki. Stało się to możliwe dzięki wysiłkom niezwykłej wspólnoty renesansowych przyrodników, dla których spór o Pliniusza był wydarzeniem przełomowym.

Botanicy, którymi początkowo byli przede wszystkim lekarze, wiedli prym w tej społeczności. Brian W. Ogilvie, autor książki The Science of Describing, dzieli ich historię na cztery pokolenia. W pierwszym z nich istotną rolę odegrał Leoniceno, który w wyniku zapoczątkowanej przez siebie debaty, doszedł do wniosku, że do wyjaśnienia nieścisłości w tekstach antycznych konieczna jest bezpośrednia obserwacja natury i porównywanie opisów z prawdziwymi roślinami. Jednocześnie uważał, że należy dalej badać dzieła greckich klasyków, wydawać nowe edycje i tłumaczenia ich pism. Jego pokolenie było przekonane o kompletności starożytnej wiedzy, którą należało na nowo odkryć i zrozumieć, dlatego badania filologiczne stawiano na równi z terenowymi. Dzięki temu od samego początku oprócz medyków i aptekarzy do grona przyrodników należeli również lingwiści, prawnicy czy teologowie, dla których niejednokrotnie była to pasja, pozwalająca realizować humanistyczne ideały. Pierwsze pokolenie obejmowało swoim zasięgiem Italię i tamtejsze uniwersytety, dokąd przybywali studenci z całej Europy. Leoniceno wykładał w Ferrarze i propagował swoją metodę, a jego uczniowie przenosili ją do swoich ojczyzn.

Przyrodnicy drugiego pokolenia pochodzący z krajów północnych, po powrocie ze studiów zaczęli zauważać, że wiele otaczających ich roślin nie zostało opisanych przez Greków. Wkrótce zrozumieli, że skład roślinności zależy od klimatu i regionu, a wiedza starożytnych dotyczyła, zwłaszcza w szczegółach, tylko znanych im ziem. Ich ambicje, do tej pory skupiające się na sprecyzowaniu tego co niejasne, przesunęły się w stronę dokonywania zupełnie nowych odkryć, opisywania niepoznanych dotąd gatunków. W połowie XVI wieku materia medica – znajomość roślin leczniczych, stała się obowiązkową częścią edukacji przyszłych lekarzy, sprawiając, że grono pasjonatów botaniki mogło stale się rozrastać. Jednocześnie ta dziedzina coraz bardziej dążyła w stronę uniezależnienia się od medycyny i bycia nauką samą w sobie. Uformowała się międzynarodowa społeczność przyrodników, utrzymująca ze sobą ścisły kontakt listowny. Conrad Gessner dziękując swoim korespondentom za wiadomości, które wykorzystał w książce, wymienił prawie sto osób różnej profesji i narodowości. Prace, które się wtedy ukazywały, stanowiły koniunkcję dawnej i nowej wiedzy, ale ich szczególne znaczenie wynikało z formy prezentowania treści.

Wcześniejsze herbarze ozdabiano co najwyżej małymi miniaturami, bardziej ornamentami niż faktycznymi ilustracjami, często kopiowanymi ze średniowiecznych manuskryptów. Dzieło Otto Brunfelsa Herbarum vivae eicones było pierwszym, w którym zastosowano duże, zajmujące niekiedy całą stronę grafiki, odwzorowywane z natury. Ich twórcą był Heinz Weiditz, uczeń Dürera, który zasłynął również znakomitymi rycinami do jednego z wydań Petrarki. Jego ilustracje to mistrzostwo sztuki graficznej – charakterystyczna, wyraźna kreska, elegancja kompozycji i skupienie na szczególe, czyniły je wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń projektantów. To dzięki temu herbarz Brunfelsa trwale zapisał się w historii, sama jego treść nie była bowiem nowatorska – autor przepisał wszystkie informacje z dotychczasowych źródeł.

Znalazł się jednak ktoś, na kim kunsztowne ilustracje Weiditza nie zrobiły wrażenia. Leonhart Fuchs (na którego cześć nazwano fuksję) uznał, że artystyczne zabiegi przesłoniły to co w herbarzu najistotniejsze – wartość naukową. Jego zdaniem kunsztowne cienie i subtelne kompozycje mogły cieszyć oko estetów, ale nie były niczym ciekawym dla prawdziwych przyrodników. Dlatego w wydanej dekadę później De historia stirpium ilustracje były tworzone pod nadzorem Fuchsa. Rośliny przedstawiono z encyklopedyczną dokładnością, dbając o widoczność wszystkich elementów, tak jakby leżały spłaszczone na stole, gotowe do fachowej obserwacji. Dydaktyzm przeważał nawet nad realizmem – okazy na ilustracjach miały jednocześnie kwiaty i owoce, tak żeby jedna rycina mogła przedstawić kilka etapów rozwoju rośliny.

Oba herbarze były szczytowym osiągnięciem drzeworytnictwa książkowego, świadectwem okresu największego wyrafinowania tej techniki. W kolejnych dekadach dokonało się upowszechnienie miedziorytu, który zapewniając nieosiągalną dotąd szczegółowość przedstawień i obniżając koszty, doprowadził jednocześnie do zatarcia walorów artystycznych ilustracji.

W drugiej połowie XVI wieku renesansowa botanika osiągnęła swoją pełnię. Trzecie pokolenie przyrodników podtrzymywało gęstą sieć kontaktów, opartą na miłości do wiedzy i pragnieniu zrozumienia prawd natury. Dokonało się ostatecznie uniezależnienie od nauk medycznych, nowo wydawane herbarze przestały zamieszczać informacje o zastosowaniach leczniczych. Społeczność przyrodników dążyła do merytokracji, co czyniło ją liberalną jak na swoje czasy. We wzajemnych kontaktach i korespondencji przyjęło się lekceważyć różnice wynikające ze stanu i pochodzenia, traktując wszystkich członków tej międzynarodowej wspólnoty jako równych sobie. Ważnym elementem scalającym był system wymiany okazów (zasuszonych roślin, nasion, sadzonek), książek i wiedzy, funkcjonujący bez udziału pieniądza. Była to reakcja na rosnący merkantylizm mieszczaństwa, próba ocalenia szlachetności idei od przyziemnych realiów codzienności. Ta swego rodzaju „republika przyrodników” chciała zachować swoją osobność, sytuując się poza regułami uniwersytetu, hierarchią dworu i ekonomią rynku. Daleko jej jednak było do egalitaryzmu – należeli do niej niemal wyłącznie mężczyźni, a obowiązującym językiem była łacina, co uniemożliwiało udział osób pozbawionych dobrego wykształcenia. Chłopi, akuszerki, drwale czy zielarki, służyli jako informatorzy, ale nie byli pełnoprawnymi członkami botanicznej społeczności, a ich opinie zawsze wymagały weryfikacji ze strony autorytetów.

Rozwojowi nauk przyrodniczych towarzyszyło rozpowszechnienie się w Europie pasji kolekcjonerskiej i mody na uprawianie prywatnych ogrodów. I tak Felix Platter z Bazylei w sześćdziesięciu szufladach zgromadził eksponaty roślinne i zwierzęce, owady, minerały, skamieniałości, monety oraz dzieła sztuki. Jego zbiory wzbudzały duże zainteresowanie, podziwiał je między innymi Montaigne podczas jednej ze swoich podróży.

Zarówno kolekcjonowanie roślin jak i ogrodnictwo wzbudzało wśród przyrodników spory metodologiczne. Część z nich prowadziła swoje badania na zasuszonych roślinach, próbując doskonalić techniki konserwacji i tworząc zasobne herbaria. Inni sprzeciwiali się temu, uznając wyższość bezpośredniej obserwacji i kontaktu z żywą naturą, tak jak robili to ich poprzednicy. W przypadku ogrodów szybko stało się jasne, że dla jednych będą one miały zastosowanie naukowe, a dla drugich czysto estetyczne. Botaniką interesowali się już nie tylko oczytani w klasykach eksperci, ale również zwykli hobbyści. Rosło zapotrzebowanie na książki kierowane do przeciętnego czytelnika i pisane w językach narodowych. Wydawcy traktatów naukowych napotykali trudności z rozprowadzaniem całego nakładu, zwłaszcza że lekarze, długo stanowiący główną grupę klientów, przestali znajdować w nich użyteczne informacje.

Podział między miłośnikami roślin a badaczami, dokonał się ostatecznie w czasach czwartego pokolenia przyrodników na początku XVII wieku. Suma nagromadzonej wiedzy stała się na tyle obszerna, że jej przyswojenie wymagało lat studiów i lektur. Przytłaczająca liczba publikacji wymagała wydawania kolejnych kompilacji, wyciągów i indeksów, żeby za nimi nadążyć. Jednocześnie popularność zdobywały florilegia – księgi kwiatów, ilustrowane z przepychem, często zawierające jedynie lakoniczne opisy, a nawet tylko same nazwy przedstawianych odmian. Jednym z najsłynniejszych takich dzieł było Hortus floridus (1614) Crispijna van de Passe. Ten bardzo zdolny artysta miał niecałe dwadzieścia lat, kiedy wykonał niemal sto miedziorytów przedstawiających kwiaty, a wśród nich te najbardziej wówczas cenione – tulipany. Kilkanaście lat wcześniej wielki botanik Charles de L’Ecluse zaczął badać te rośliny i uprawiać je w ogrodzie botanicznym Uniwersytetu w Lejdzie, dając początek wielkiej niderlandzkiej fascynacji, która niedługo później doprowadziła do pierwszej w dziejach bańki spekulacyjnej. Nieco przypadkowo Hortus floridus stało się pierwszym ilustrowanym katalogiem w handlu tulipanami. Klienci zgłaszali się do sprzedawców po cebulki kwiatów, na które natrafili w książce.

Przyrodnicy dokonujący nowych odkryć – kierowani ciekawością humaniści, stopniowo zaczęli przekształcać się w pełnowymiarowych naukowców, zwiastując nadejście oświecenia. Wieści o niezwykłej różnorodności flory i fauny Nowego Świata, sprawiały, że zajmowano się głównie klasyfikacją i próbami stworzenia uniwersalnego systemu taksonomicznego. Minie jednak jeszcze sto lat, zanim Linneusz przedstawi swoją rewolucyjnie prostą metodę nazewnictwa gatunków.

Dzieje renesansowej botaniki to wyraz „wiedzy radosnej”, poszukiwania ulotnych momentów jasności, próby zrozumienia świata, determinacji i otwartości umysłu. Euricius Cordus zadeklarował w swojej książce, że jest „w każdym momencie gotowy, żeby być pouczonym, przez kogoś, kto wie więcej ode mnie”. Przyrodnicy podejmowali niekiedy wielki trud, przemierzając lasy i trudno dostępne tereny. Po drodze musieli unikać rozbójników, niektórzy z nich swoje botanizowanie przypłacili życiem. Potrafili wędrować przez kilka dni do innego miasta, żeby zobaczyć interesujący ich okaz, albo porozmawiać o swoich dociekaniach. Nie czerpali z tego zysku, a jedynie ponosili wydatki. Rozumieli jak ważne jest wspólne działanie na rzecz osiągniecia doniosłego celu.

Początkowo myśleli, że są w stanie sporządzić kompletny spis wszystkich roślin, a jedynie kwestią czasu i środków miało być objęcie rozumem całego świata. Pisma starożytne opisywały około 500 gatunków, Hieronymus Bock w połowie XVI wieku odnotował 800, wydany kilkadziesiąt lat później herbarz lyoński zawierał ich 2000, a gdy na początku kolejnego stulecia Caspar Bauhin publikował swój Pinax, było to już 6000. Przyrodnicy niespodziewanie zetknęli się z perspektywą „nieskończoności”, ale zachowali optymizm, przekonani, że tym bardziej muszą kontynuować swoje dzieło. W 1673 roku Antonie van Leeuwenhoek, konstruktor mikroskopu, jako pierwszy zaobserwował drobnoustroje, potwierdzając, że odczytywanie księgi natury nigdy się nie kończy.

ARTUR URBAN

Agnieszka Papieska, Andrzej Stanisław Kowalczyk „Portret potrójny”

Korespondencja Augusta Zamoyskiego i jego żony Hélène Zamoyskiej z Jerzym Giedroyciem stanowi wielobarwny portret trojga wybitnych i skrajnie różnych osobowości – ukazuje ich w życiu codziennym, pracy zawodowej i artystycznej oraz we wspólnych działaniach na rzecz kultury polskiej i wolności słowa.

August Zamoyski, rzeźbiarz światowej sławy, urodził się w 1893 roku w Jabłoniu na Lubelszczyźnie, w rodzinie arystokratycznej. W dużym majątku swoich rodziców, Tomasza i Ludmiły, poznał podstawy kowalstwa i stolarstwa. W 1912 roku ukończył gimnazjum generała Pawła Chrzanowskiego w Warszawie. W następnych latach studiował za granicą: prawo na uniwersytecie we Fryburgu i filozofię w Heidelbergu. Na przełomie 1913 i 1914 roku znalazł się w Tharandt koło Lipska, gdzie studiował leśnictwo i rolnictwo w Królewskiej Akademii Leśnej. Z początkiem I wojny światowej dostał się do obozu niemieckiego. Po interwencji ciotki, damy dworu arcyksięcia Józefa w Wiedniu, został przeniesiony do szpitala oficerskiego w Berlinie-Grunewaldzie, gdzie miał okazję obejrzeć występ włoskiej tancerki Margherity (Rity) Sacchetto, w której natychmiast się zakochał. Rita była już wtedy znaną tancerką – prekursorką tańca nowoczesnego i ulubienicą awangardowych artystów. Ślub zawarty w 1917 roku – w tajemnicy przed rodzicami, dla których małżeństwo syna z artystką było mezaliansem – wywołał towarzyski skandal. August przypłacił go wydziedziczeniem.

Rita Sacchetto wspierała rzeźbiarskie próby męża. Pod jej wpływem August postanowił całkowicie poświęcić się rzeźbiarstwu. Jego nauczycielami stali się poznani w domu rodziny Sacchetto rzeźbiarze: August Kraus i Joseph Wackerle, wykładający w berlińskiej Kunstgewerbeschule. Dzięki kontaktom żony Zamoyski nawiązał także znajomość ze Stanisławem Przybyszewskim przebywającym wówczas, w 1917 roku, w Monachium. Wkrótce potem przystąpił do ekspresjonistycznej grupy Bunt działającej w Poznaniu. Na pierwszej wspólnej wystawie, w kwietniu 1918 roku w Poznaniu, Zamoyski stał się sprawcą kolejnego skandalu – jego dzieła: rzeźby Sansara i Zdrój oraz akwarela i akwaforta przedstawiające kobiece akty zostały uznane za obsceniczne i wycofane z wystawy, a wystawę pod zarzutem amoralności zamknięto.

We wrześniu 1918 roku kupił dom w Zakopanem, nazwał go willa „Forma”. Bywali tam przedstawiciele zakopiańskiej bohemy: bracia Andrzej i Zbigniew Pronaszkowie, Leon Chwistek, Rafał Malczewski i najbliższy z przyjaciół, Stanisław Ignacy Witkiewicz. Zamoyski stworzył z nimi grupę polskich ekspresjonistów – formistów, stając się jednym z najbardziej nowatorskich twórców awangardy oraz prekursorem nowego myślenia o rzeźbie. Żył jednak nie tylko sztuką: ćwiczył muskuły, wspinał się po górach, brał udział w konkursach skoków narciarskich – i spał na śniegu. „Poza rzeźbą nie znam wyższej przyjemności, większej możliwości użycia życia, jak sport: cała rzeźba we własnym ruchu ciała…” – pisał w artykule O kształtowaniu na łamach krakowskiej „Zwrotnicy” [1]. Jego najbardziej spektakularnym wyczynem stał się samotny rajd rowerowy Paryż–Zakopane, trwający od 8 do 28 sierpnia 1925 roku, którego trasa wyniosła 2928 km. Zakończony triumfem rajd był efektem zakładu z pewnym Argentyńczykiem o „furę dolarów”. „W galerii typów, tworzących ruch Formistów, August Zamoyski był chyba, obok Witkacego, najkolorowszy i najbardziej gorszący – napisał o nim Józef Czapski. – Gorszyło nie tylko to, że ożenił się z tancerką i wystawia rzeźby do niczego niepodobne, ale i to, że wprowadził zupełnie nowy typ artysty: zadzierżysty, głośny humor, ani śladu suchot, ani peleryn, ani długich czy półdługich włosów, za to buty z ćwiekami, portki z surowego płótna czy z łowickich pasiaków, szał sportowy, championaty nart, a na dobitkę jeszcze rekordy rowerowe” [2].

Pod koniec 1920 roku Zamoyski postanowił spróbować swoich sił za oceanem. Pojechał tam, zarabiając pracą na statku jako członek załogi. Nie zdołały go zgnębić ciężkie warunki materialne. „Nie od razu znalazłem pracę; sprzedałem stare buty i część garderoby, które łatwiej zamieniłem na chleb niż rzeźby w Zakopanem – wspominał swój pobyt w Nowym Jorku. – Tu spotkałem Marcela Duchamp, bo zarabiałem też jako płatny partner w szachy, a Duchamp był championem” [3]. Przez niego poznał ośrodek abstrakcjonistów nowojorskich z ukraińskim rzeźbiarzem Aleksandrem Archipenko, którego pierwsza indywidualna wystawa odbyła się w Société Anonyme w Nowym Jorku. Zamoyski, pracując jako kamieniarz i rzeźbiarz (m.in. realizował zamówienie na portret słynnej aktorki Marion Davies), nie znalazł zrozumienia dla swojej sztuki. Przekonał się także, że w owym czasie to nie Nowy Jork jest trampoliną dla artysty, lecz Paryż. Do Nowego Jorku przyjechał jeszcze w latach 1947–1949, teraz jednak wrocił do Europy – tym razem jako pasażer na statku.

W roku 1923 Zamoyski postanowił zerwać z formizmem. Zrobił to, jak miał w zwyczaju, w skandalizujący sposób. W pracowni w Zakopanem zorganizował happening, podczas którego demonstracyjnie porozbijał własne rzeźby. Wraz z formizmem zakończyło się także jego małżeństwo z Ritą Sacchetto [4].

Nową pracownię Zamoyski otworzył w Paryżu, przy Montparnasse: 21, Avenue du Maine, gdzie przeniósł się w 1924 roku. Wszedł w międzynarodowe środowisko artystyczno-literackie, wystawiał na paryskich salonach. Przyjaźnił się z takimi artystami, jak Louis Marcoussis, Max Jacob, Mojżesz Kisling, Adolf Loos, Marc Chagall, Man Ray, Jean Cocteau. W tym czasie jego styl uległ przemianie. Większą rolę zaczęła odgrywać inspiracja naturą. O „wyrośnięciu” z formizmu opowiadał Zamoyski w wywiadzie udzielonym Witoldowi Mieczysławskiemu w 1967 roku: „Myślałem wówczas, tj. pół wieku temu, iż zdołam wypowiedzieć się przy pomocy języka kształtów oderwanych od rzeczywistości, którą «stworzę». Były to zamiary bohaterskie, ale utopijne. Nie jesteśmy «twórcami» w znaczeniu ex nihilio, jedynie – i to już jest wielkim i szlachetnym osiągnięciem – odkrywamy Stwórcę poprzez naszą pracę – i tu tkwi cała radość autentycznego artysty, czy nim jest poeta, lekarz, stolarz czy ogrodnik. Form nieistniejących już uprzednio – w ścisłym znaczeniu tego słowa – nikt nie stworzył, prócz Euklidesa. […] Ale formizm, czyli poszukiwanie czystej formy, jak i wszystkie inne wysiłki abstrakcyjne, przypomniały nam jednak, i tu cała wartość tych poszukiwań, że sztuki plastyczne – czy to Greków, czy Egipcjan, czy wieków średnich – nigdy (prócz epok schyłkowych) nie miały charakteru naśladowczego wobec otaczającego nas świata widocznego, nie były rozrywką optyczną, ale miały funkcję przede wszystkim sakralną, poprzez język kształtów lub swoistej wysubtelnionej symboliki. […]  Termin «mimesis» nie był dla Greków jednoznaczny. «Mimesis» nie oznaczało odtwarzania zewnętrznego świata, który był – ejdos dla myślącego Greka, lecz wypowiedzeniem się, przedstawieniem, pokazem przeżyć metafizycznych i religijnych” [5].

Wybuch II wojny światowej zastał artystę w Paryżu. Po kapitulacji Francji w 1940 roku Zamoyski popłynął do Brazylii, gdzie został przez piętnaście lat. Od 1941 do 1945 roku prowadził Wolny Kurs Rzeźby przy Escola Nacional de Belas Artes w Rio de Janeiro. Jednym z dzieł wykonanych ówcześnie przy współpracy studentów jest pomnik Fryderyka Chopina (1943–1944), który brazylijska Polonia przekazała w darze Rio de Janeiro. Jako wykładowca Zamoyski uczył metody kucia bezpośredniego – pokazywał, że od początku powstawania rzeźby należy pracować w kamieniu. „Kto pragnie pracować w kamieniu, niech dwa lata spędzi w kamieniołomie i pozna swój materiał” – mawiał [6].

Jerzy Giedroyc, August Zamoyski, Hélène Zamoyska, „Listy 1956–1970”, oprac. naukowe Agnieszka Papieska, Andrzej Stanisław Kowalczyk, przekład listów z języka francuskiego Anna Szczepanek, Seria wydawnicza: Jerzy Giedroyc i…, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Stowarzyszenie Instytut Literacki „Kultura”, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Łódź – Paryż – Warszawa 2024, s. 716.

Niespokojnemu i pełnemu energii Zamoyskiego sztuka jednak nie wystarczała. Budził się w nim duch posiadacza ziemskiego – zaczął uprawiać ziemię i hodować bydło. „Po siedmiu latach pracy stworzył wzorową farmę, sprowadziwszy robotników rolnych, budując im domy, obory i stodoły i produkując 1200 litrów mleka dziennie” [7].

Brazylijskie lata Zamoyskiego to czas poszukiwań nowej koncepcji sztuki – artysta szukał własnej formuły dla sztuki sakralnej, której jednak nie utożsamiał ze sztuką religijną. W 1953 roku ukończył rzeźbę Święty Jana Chrzciciel; odlany w brązie posąg odznaczał się – inaczej niż wcześniejsze rzeźby Zamoyskiego – ekstatyczną dynamiką [8]. W następnym roku na międzynarodowym Kongresie Filozoficznym w São Paolo Zamoyski wygłosił traktat Sztuka i Substancja, będący podsumowaniem jego poglądów na istotę sztuki [9].

W 1955 roku wrócił do Europy i po raz kolejny osiadł we Francji. Na trzy lata zamknął się w klasztorze dominikanów St. Jacques w Paryżu – żeby z dala od zgiełku świata, w ciszy i medytacji, oddać się pracy kucia w kamieniu. Wobec absolutnej nieodwołalności każdego uderzenia młotkiem nieodzowna jest najwyższa koncentracja. „Pomyłka jest niedopuszczalna, bo każdy cios dłuta warunkuje następny – powiedział kilka lat później w rozmowie z Witoldem Mieczysławskim. – Swego czasu miałem jacht żaglowy. I tu też, mimo najściślejszej obserwacji, spędzałem bezsenne noce, sam przy sterze, z duszą na ramieniu a z sercem w gardle, bo zwodne prądy, zmienne bryzy – tak jak niejednorodność marmuru, kierunku zleż, a i pokusy ułatwień – mogły mnie zwieść z drogi i rozbić o parowiec czy skałę lub mogłem osiąść na mieliźnie, targany wichurą. Nawigacja dwuwymiarowa sekstansem wobec gwiazd i widnokręgu nauczyła mnie przewidywać, dokąd dłuto powinno mnie zaprowadzić w trójwymiarowym bloku; tak jak brazylijski wierny cavalinho (koń) w [gąszczu tropikalnej] puszczy” [10].

W lutym 1956 roku Jerzy Giedroyc składa Zamoyskiemu propozycję zrobienia makiety pomnika Armii Krajowej, który miałby być darem „Kultury” dla Polski. Tak zaczyna się korespondencja między rzeźbiarzem, który po latach burzliwego życia wchodzi w okres mistyczny, a Redaktorem, który z gabinetu w Maisons-Laffitte umiał znaleźć ludzi potrzebnych mu do realizacji dalekosiężnych planów, choćby siedzieli odgrodzeni od świata grubymi murami klasztoru. Pierwsze listy, wysyłane przez rzeźbiarza do „Kultury”, pisane są na papierze z godłem i adresem zakonu: Couvent de Saint-Jacques, 35, rue de la Glacière.

W klasztorze, przez kratę rozmównicy, poznaje Zamoyski swoją przyszłą żonę Hélène Peltier (1924–2012). W marcu 1958 roku biorą ślub w kościele Świętego Medarda w Paryżu. Wcześniej pisze do Giedroycia: „Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, nigdy tak nie byłem zakochany i nigdy tak kochany! Helena jest aniołem – będziemy wspaniale razem pracować – Józio Helenę zna, byłem z nią rok temu w «Kulturze»!” [11]. Zamoyski kupił wiejską posiadłość w Saint-Clar-de-Rivière pod Tuluzą. W stodole rozstawił rzeźby i stworzył pracownię, w stajni – kuźnię dla kucia i hartowania dłut. Zbudował dom i zasadził wokół niego drzewa. Z Hélène, która dojeżdżała do Tuluzy, gdzie pracowała na uniwersytecie, zaczął najbardziej pracowity, ostatni etap życia i twórczości.

Hélène Zamoyska bardzo szybko stała się adresatką listów Giedroycia, który niekiedy wiadomości do niej przekazywał w listach do Zamoyskiego – i tą samą drogą otrzymywał odpowiedzi. Na listach Zamoyskiej do Giedroycia często dopisuje się August, a niektóre listy Redaktora są kierowane do nich obydwojga, co sprawia, że rozmowa toczy się między trojgiem równorzędnych partnerów.

Hélène Peltier studiowała w latach 1947–1950 rusycystykę w Moskwie, gdzie jej ojciec admirał Marius Peltier był attaché naval. Licencjat z rusycystyki uzyskała na Sorbonie w roku 1952, docenturę (agrégation) w dwa lata później. Uczyła rosyjskiego w Żeńskim Liceum Klasycznym w Tuluzie. W roku 1957 została nauczycielką akademicką w Faculté des Lettres et Sciences Humaines de l’Université de Toulouse, gdzie wykładała do przejścia na emeryturę.

Znała doskonale kilka języków, w tym polski. Często jeździła do Związku Sowieckiego, gdzie wśród pisarzy i pisarek miała przyjaciół. Jednym z nich był Boris Pasternak. Zamoyska przywiozła jeden z egzemplarzy jego powieści Доктор Живаго (Doktor Żiwago). Dziełem zainteresowało się mediolańskie wydawnictwo Feltrinelli. Książka zdobyła światowy rozgłos i przyniosła autorowi w roku 1959 literacką Nagrodę Nobla. Hélène Zamoyska była współtłumaczką pierwszego francuskiego wydania powieści Borisa Pasternaka – Le Docteur Jivago, Gallimard, Paris 1958.

Szmuglowała również rękopisy mało znanych pisarzy. Za jej sprawą trafiają do Giedroycia najpierw utwory Andrieja Siniawskiego, następnie Julija Daniela. W roku 1959 przywiozła z Moskwy dwa manuskrypty Siniawskiego: opowiadanie Sąd idzie i artykuł Co to jest realizm socjalistyczny? Autor, urodzony w roku 1925, był w młodości zwolennikiem komunizmu, ale z czasem jego zapał ostygł. Po studiach został wykładowcą literatury rosyjskiej w Uniwersytecie Moskiewskim i pracownikiem Instytutu Literatury Światowej im. Gorkiego. W młodości komsomolec, w wieku dojrzałym nie wstąpił do partii komunistycznej, co zahamowało jego karierę naukową i aktywność krytycznoliteracką. Publikował w miesięczniku „Новый мир”, pisał m.in. o Annie Achmatowej, Marinie Cwietajewej, Izaaku Bablu, Osipie Mandelsztamie, Borisie Pasternaku, a więc o pisarzach źle widzianych czy wprost prześladowanych przez władze. Wiele jego artykułów pozostało w rękopisach z powodu odmowy druku. Frustracja zawodowa na równi z potrzebą publikacji skłoniły Siniawskiego do szukania wydawcy na Zachodzie. Przybrał pseudonim „Abram Terc”. Kamuflaż był niezbędny, władza sowiecka nie życzyła sobie żadnych wystąpień pisarzy za granicą. Kiedy w roku 1958 Boris Pasternak dostał Nagrodę Nobla, rozpoczęto przeciw niemu brutalną nagankę, odsądzano go od czci i wiary. Zaszczuty, śledzony przez agentów odmówił przyjęcia nagrody, udawał skruchę.

Jak wspominała Hélène Zamoyska, Siniawskiego dręczył wszechobecny relatywizm, niestałość kryteriów moralnych i intelektualnych, które w Sowietach zawsze podporządkowywano aktualnej taktyce partii komunistycznej. Jeden z rosyjskich przyjaciół Zamoyskiej tak wyraził ten dylemat: „My nie wiemy, ani co jest dobre, ani co jest złe; ani co jest prawdziwe, ani co jest fałszywe”. W powszechnym zamęcie jedno zapewniało Siniawskiemu równowagę: miłość do literatury i sztuki. W roku 1949 głosił, że literatura jest o wiele istotniejsza niż życie. Tajny referat Chruszczowa o zbrodniach Stalina (wygłoszony na XX zjeździe Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego w lutym 1956 roku) wstrząsnął Siniawskim i jego środowiskiem. „Moi uniwersyteccy koledzy […] − wspominała Hélène Zamoyska − czuli się osobiście odpowiedzialni za zbrodnie, czuli się wspólnikami, ponieważ w imię patriotyzmu identyfikowanego z konformizmem pozwalali, aby zostały dokonane. Wstyd rodził wolę, aby już nigdy nie być biernym, to jest obojętnym w obliczu najmniejszej nawet niesprawiedliwości” [12].

Z niepokoju sumienia zrodziło się pisarstwo Siniawskiego i jego przyjaciela Julija Daniela. Zresztą rękopisy krążyły wówczas po całym Związku Sowieckim. „Kraj − powiada Hélène Zamoyska − opętany był potrzebą opowiadania o latach pełnych łez, krwi i strachu”. O oficjalnej publikacji opowieści o łagrach, więzieniach i terrorze nie było mowy. Dopiero w roku 1962 miało się ukazać w miesięczniku „Новый мир” opowiadanie Aleksandra Sołżenicyna Jeden dzień Iwana Denisowicza, ale pozostało publikacją odosobnioną. Siniawski i Daniel podpisali swoje utwory pseudonimami (odpowiednio: Abram Terc i Mikołaj Arżak) i powierzyli Zamoyskiej. Postawili tylko jeden warunek: nie chcieli, by książki opublikowane zostały w wydawnictwach występujących przeciwko Związkowi Sowieckiemu.

Artykuł Siniawskiego Co to jest realizm socjalistyczny? ukazał się najpierw w katolickim miesięczniku „Esprit” w styczniu 1959 roku. Dwa opowiadania Siniawskiego, a potem inne utwory Siniawskiego i Daniela Hélène Zamoyska powierzyła „Kulturze”. Wybór ten uzasadniała następująco: „Po ślubie poznałam pana Giedroycia […] oraz pana Czapskiego, malarza, przyjaciela mojego męża […]. Ludzie ci zaskoczyli mnie swoją prawością, a także zaletą zupełnie wyjątkową: aczkolwiek tak jak i inni Polacy ucierpieli od Rosjan i bez wątpienia nie byli komunistami, to jednak ani jednym słowem nie ujawniali nienawiści czy choćby goryczy, mówiąc o narodzie rosyjskim, przeciwnie, gorąco chcieli nawiązać do tradycji wolnej przyjaźni, jaka łączyła kiedyś Mickiewicza i Puszkina. Piękne polskie nazwisko, które noszę, i moje osobiste przywiązanie do Rosji, sprawiały, że czułam się bliska takiej postawie i byłam pewna, że moi przyjaciele jej nie zdezawuują. W każdym razie odpowiedzialność za ten wybór spada całkowicie na mnie”.

Rękopis opowiadania Sąd idzie Hélène Zamoyska przekazała Giedroyciowi wiosną 1959 roku, w październiku ukazała się książka. Zgodnie z oczekiwaniami Giedroycia, okazała się sensacją, posypały się oferty od wydawnictw z całego świata. W Instytucie Literackim wyszły cztery książki Siniawskiego po polsku i dwie w języku rosyjskim. Daniel wydał zbiór opowiadań. Książki obydwu autorów budziły duże zainteresowanie wydawców na całym świecie. Dochody ze sprzedaży licencji Giedroyc systematycznie przekazywał pani Zamoyskiej, która sobie znanymi drogami przekazywała je autorom.

W roku 1965 pisarze zostali aresztowani. Oskarżono ich o agitację w celu podważenia lub osłabienia władzy sowieckiej, rozpowszechnianie w tym celu oszczerczych wymysłów szkalujących ustrój państwowy i społeczny. „Przestępstwo” to zagrożone było karą do siedmiu lat więzienia i od dwóch do siedmiu lat zesłania. Po kilkudniowym procesie sąd skazał Siniawskiego na siedem lat łagru o obostrzonym reżymie, a Daniela na pięć lat łagru o obostrzonym reżymie.

Hélène Zamoyska, Jerzy Giedroyc, August Zamoyski – wszyscy troje przekraczali konwencjonalne ramy przypisane rolom, jakie wybrali: wykładowczyni akademickiej, emigracyjnego działacza politycznego i artysty rzeźbiarza. Wszystkich troje cechowało poczucie misji, odrzucali rutynę, schemat, pokorę. Kreując nowe sposoby swojej obecności w świecie, mierzyli siły na zamiary. Zamoyski nie godził się na żadną formę stabilizacji, nie ustawał w poszukiwaniach własnego języka artystycznego i uniwersalnej formuły Sztuki, zawsze pisanej wielką literą. Można mu zarzucić synkretyzm, ale trzeba przyznać rozmach i odwagę podejmowania pytań, wobec których inni artyści XX wieku byli bezradni albo obojętni. Podobnie Giedroyc, nigdy nie przyjął ograniczeń, jakie politykom emigracyjnym (i nie tylko emigracyjnym) narzucał system pojałtański, w którym niewola połowy Europejczyków wydawała się zagwarantowana aż do dnia Sądu Ostatecznego. Byli niespokojnymi duchami o ogromnej sile oddziaływania. Redaktor i Rzeźbiarz, wraz z „Mystérieuse Madame Hélène” [13], zachęcają nas do rewolty, do zmiany oblicza świata, do zmiany, którą każdy powinien zacząć od siebie.

AGNIESZKA PAPIESKA, ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

[1] A. Zamoyski, O kształtowaniu, „Zwrotnica” 1922 nr 3.

[2] J. Czapski, August Zamoyski, „Kultura” 1956 nr 2.

[3] A. Zamoyski, Jak i dlaczego wyrosłem z formizmu, „Poezja” 1968 nr 1 i nr 2.

[4] Ten rozdział swojego życia Zamoyski opisał w obszernym szkicu biograficznym Jak i dlaczego wyrosłem z formizmu.

[5] W. Mieczysławski, Spotkanie z rzeźbiarzem, „Wiadomości” 1967 nr 13/14.

[6] Zob. Kalendarium życia i twórczości Augusta Zamoyskiego, oprac. Anna Lipa, współpraca Elżbieta Kosieradzka, w: August Zamoyski. Myśleć w kamieniu, katalog wystawy w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza 2019/2020, koncepcja, redakcja naukowa i wybór ilustracji Anna Lipa, Warszawa 2019.

[7] W. Mieczysławski, Spotkanie z rzeźbiarzem, op. cit.

[8] Był to pierwszy posąg Zamoyskiego, który stanął w ogrodzie „Kultury” w Maisons-Laffitte. Zob. list Augusta Zamoyskiego do Jerzego Giedroycia z 11 lipca 1956 roku.

[9] Traktat Zamoyskiego Sztuka i Substancja ukazał się w piśmie „Sztuka i Krytyka” 1958 nr 33–34 (1958). Tekst, napisany w języku francuskim, przetłumaczyła na język polski Stefania Szaleska.

[10] W. Mieczysławski, Spotkanie z rzeźbiarzem, op. cit.

[11] List Augusta Zamoyskiego do Jerzego Giedroycia z lutego 1958 roku w tomie korespondencji (list nr 12).

[12] H. Zamoyska, Wstęp, w: Sąd idzie! Stenogram z procesu A. Siniawskiego i J. Daniela (A. Terca i M. Arżaka). Moskwa, luty 1966, Instytut Literacki, wyd. II, Paryż 1966, s. 11.

[13] List Giedroycia do Zamoyskiej z 12 listopada 1965 roku.

Szyna

Zgasiłam światło czołówki, wrzuciłam czepek do kosza z odpadami i poczłapałam do dyżurki. Na sofie walały się torebki i pomięte ciuchy. Oby nie wpadł tu sanepid. Zmiotłam dłonią bałagan, usiadłam na skraju tapczanu i wbiłam wzrok w podłogę. Granit zawsze pomaga. Wyżyłowany jak maratończyk, nigdzie się nie wybiera. Nie piłuje formy. Zwyczajnie leży pod stopami.

Bezmyślnie gapiłam się w plamy podobne do starczych wykwitów na skórze. Wślepiałam się w krosty i nierówną opaleniznę: tu plama, tam łata, gdzieś zaciek. To musiał być drugi gatunek. Wybrakowany. Zgarbiona szukałam nowych zadrapań. Wokół nogi od stołu owinął się włos. Był jasny i skręcony w serpentynę, pewnie należał do Ireny. Podniosłam włos i spojrzałam pod światło: dłużył się jak ostatnia lekcja i rozdwajał na końcu. Z grubego robił się lichy wachlarzyk. Bez lupy nie mogłam zliczyć odnóg.

Do dyżurki wszedł pielęgniarz. Poznałam go po zielonych spodniach ze ściągaczami na kostkach. Nie podniosłam wzroku, tkwiłam pochylona jak gałąź.

– Przyszła ostatnia narkoza – zgłosił niemrawo Skuter (chce żebyśmy mówili na niego Kangur, bo bierze po trzy stopnie na raz, chociaż utyka na lewą nogę).

Przeniosłam wzrok na Skutera. Też był zmęczony. Tego dnia mieliśmy trudne przypadki. Choćby Laurę. Pod skórę pleców wszyto jej metalową szynę. Pręt biegnie wzdłuż kręgosłupa i łączy potylicę z lędźwiami. Bez stelażu połamią się przeżarte chorobą kręgi, a głowa opadnie jak dojrzały słonecznik. Żelastwo trzyma głowę na karku. Ale Laura nie umie przytaknąć, nie umie zaprzeczyć ruchem głowy, nie potrafi zerknąć na rudego kota, który otarł się o jej kolana. Na wierzchu dłoni wytatuowała sobie pociąg.

– Dlaczego pociąg? – spytałam podczas zbierania wywiadu, gdzieś między uczuleniami i ostatnią wizytą u fryzjera. Odpowiedziała, że sama przypomina lokomotywę.

– Ciągnę za sobą skład, wagony z przedziałami, kuszetkę i restaurację WARS. Ciąży mi ten balast, ale nie mogę go zobaczyć.

Laura ma twarz nastolatki, chociaż jest starsza. Jej wielkie oczy, przywykłe do patrzenia na wprost, nabrały dziwnego blasku. W wyblakłym świetle poczekalni wyglądały jak roziskrzone reflektory wjeżdżającego na peron pociągu.

Zaprosiłam Laurę do rentgena. Chciałam jej wytłumaczyć co się stanie. Po drodze opowiadałam czym jest ta nowoczesna tomografia, że odsłania to, co niewidoczne gołym okiem, przyczajone pod dziąsłami, rozsiane po kościach, pływające w zatokach, przylepione do gałęzi żuchwy i uśpione nad sklepieniem podniebienia. Mówiłam, jak można czytać szczęki, rozdzielać odcienie szarości i bieli na porządek i anomalie, podążać za cieniami cieni, wyłapywać rozproszone refleksy, prześwietlać prześwity, rozgarniać mgły, rozjaśniać mroki. Chwaliłam się, że dzięki tomografii medyk może się zapuścić w najgłębsze labirynty twarzy. Nadać łacińskie imiona smugom, kropkom i mazakom.

– Ileż te pokręcone linie, pasma i zawijasy potrafią powiedzieć o człowieku! – popisywałam się głupio. Poruszamy się szlakami nerwów, opisujemy porzucone korzenie (radices relictae), wytyczamy szlaki zębom mądrości, śledzimy zagubione kły, wyłuszczymy ze strąków wyblakłe trzonowce. Możemy nawet wykurzyć z ciasnych nor nadliczbowe siekacze (mesiodetnes), wytknąć wady stawom skroniowo-żuchwowym i wytropić ciemne sprawki zęba w zębie – dens in dente. W dodatku wszystko możemy sobie zmierzyć, skrócić, poszatkować laserem i złożyć od nowa.

Na ekranie komputera pulsowała czaszka. Laura zaglądała do swojego wnętrza. Stała się dla siebie przejrzysta. Pozbawiona twarzy, zredukowana do kości poruszała się na ekranie komputera. Unosiła się i opadała. Kiedy zastygła w kącie monitora spytała:

– Czy można mi wyciąć pręt z głowy? Chcę się zobaczyć bez szyny.

AGNIESZKA KANIA

Piosenka i pamięć

Paweł Sołtys, znany również jako Pablopavo, w swoich piosenkach przechadza się po Warszawie niczym kot. Nic nie jest mu obce, zna ludzkie trudy i kłopoty, radości i lamenty. Każdy ma bowiem swoje upiory, im człowiek bliższy światu, tym potrafią być one większe.

Wszystko jest, jak być powinno, tak już urządzony jest świat, twierdził Woland. To prawda wszystkich prawd, w życiu dostajesz to, co dostajesz, nigdy to, na co zasługujesz. Dzieje się tak dlatego, o czym pamiętają skacowani wędrowcy nad ranem, żeby człowiek nie popadł w pychę.

Jasne, zdarzają się dobre chwile: kiedy piłka zmierza do bramki albo poranny uśmiech dziecka, pijane słuchanie muzyki nocą, psi pysk na kolanach. Wiemy jednak, że rękopisy płoną i włosy siwieją. Gdzieś w bloku obok mieszka emerytowany taksiarz, który coraz częściej patrzy przez okno na samochody, przejeżdżające na pomarańczowym. Wzrok ma już nie ten, więc z każdym miesiącem wychyla się o milimetr dalej. Nic go nie zatrzyma, już nie pędzi siedemdziesiąt na godzinę, tylko niezauważony zbliża się do okna. Krok za krokiem milknie, chociaż dawniej w taryfie potrafił gadać godzinami.

Jego kolegów można spotkać w knajpach, które nie mają profili w mediach społecznościowych, ale proste nazwy: Muszelka, Kufelek, Pod Kufelkiem, U Grzesia. I tak dalej. Niektóre z nich już nie istnieją, więc ich stali bywalcy chodzą jak upiory po mieście szukając własnego miejsca. Od sklepu Alkohole, przez lokalne delikatesy aż po sklep U Jacka. Kupują papierosy na sztuki, zawsze wiedzą co powiedzieć i przesiadują na skwerach między topolą a śmietnikiem.

Są też tacy jak Krzysiek, „szczupli jak słońca promyk”, którzy potrafią godzinami stać w upale. Mają język dla ptaków i dla traw, ale nie potrafią dogadać się z ludźmi. W połatanych spodniach stanowią część miejskiej przestrzeni; nikt ich nie widzi, dopóki nie znikną i wtedy kogoś brakuje, ale nikt nie wie kogo. Dzielą los z dawno zamkniętymi kinami, barami i rezerwowymi drużyn piłkarskich, których niewielu już pamięta. Coś, ktoś był i go nie ma, niby nic, a jednak wiele.

W piosenkach Sołtysa nie brakuje też biznesmenów, którzy zaczynali najpewniej na „szczękach”, sprzedając podrabiane dresy zapinane od boku. Udało im się dorobić, bo bez lekcji coachingu wiedzieli w jakim kierunku zmierzają. Tu się coś zachachmęci, tam coś wpadnie, żaden najduch im nie przeszkodzi. Wiedzą z kim wypić piwo, komu podarować czteropak i mają świadomość, że szczerość czasami popłaca. Nie udają więc, że znają się na winach, znają za to najlepsze miejsce w mieście z golonką. Czasami o jedną setkę przesadzą, ale ławka w parku nocą bywa przyjemniejsza niż łóżko w hotelu, wychowali się w końcu w gorszych warunkach i brak latarni ich nie przeraża. Kto nie zna jakiegoś Jurka Mecha, ten nic nie wie o Polsce.

Fot. ze strony PROM Kultury Saska Kępa, Warszawa; zapowiedź koncertu Pablopavo i Ludziki, 23 X 2024

Każdy przyzna, że piwko w parku blisko bloku nie raz lepiej smakuje niż wino w Palermo. Koty najszczęśliwsze są, kiedy mogą wyjść z piwnicy i położyć się na rozgrzanym betonie. W trawie coś zjedzą, z balkonu (a może z samego nieba) im coś skapnie. Czasami do szczęścia tylko tyle wystarczy i one „o tym wiedzą pierwsze”. Tylko ludzie bez empatii oraz poczucia humoru odkrywają to na końcu i dlatego muszą poprawiać sobie samopoczucie robiąc selfie na końcu świata. Jeśli jednak ktoś nie może odkryć siebie na Pułaskiego czy innej Grunwaldzkiej, ten nie zrobi tego na Dominikanie.

Proste gesty i odruchy, miejsca i przestrzenie, przez które w prześwitach objawia się coś, co możemy nazwać czasem, znajdują się zawsze blisko. Ten czas jest wspólny dla ludzi i duchów, których łączy zanikająca pamięć. Z niego wychodzą melodie i dźwięki, przypominające kim tak naprawdę jesteśmy i skąd się wywodzimy.

Niektórzy ludzi stają się za życia widmami, zapomniani spacerują między teraźniejszością i przeszłością, ich los jest na pograniczu tego, co jest i tego, co było. Wystarczy odwrócić od nich wzrok na chwilę, aby zniknęli i wszystko się zmieniło. Świat wtedy staje się naznaczony pustką, którą Pablopavo zmienia w piosenkę. Były bokser staje się wykidajłą i od nicości oddziela go już tylko jedno uderzenie. Nie jest wcale tak, że mu się nie udało, po prostu tak się czasami dzieje. Takich jak on jest większość, mają swoje dzieje, które wpisują się w rytm miasta i całego świata. Jednego niszczy alkohol, innego abstynencja, nie są dziwakami czy wariatami, po prostu czasami bywają nieszczęśliwi, jak wszyscy.

Z każdą minutą ich ubywa, inni ich zastępują, ale nigdy jeden do jednego, tylko na swój sposób. Dlatego należy ich wypatrywać, pamiętać, litować się, pamiętając za słowami jednego z największych kocurów, że miłość i litość to jedno. „Wszystko jedno: patrzeć i szanować, patrzeć i nie spluwać…” – pisał Jerofiejew podczas swojej podróży. Spojrzeć na tego faceta, który od rana stoi oparty o sklep monopolowy i nic nie pije, tylko patrzy do wieczora przed siebie. Albo na tego, który kiedyś szedł z wysoką blondynką i postanowił mnie okraść, a kiedy mu powiedziałem, że nic nie mam, warknął jedynie „kurwa, człowieku” i sobie poszedł. Albo na tych wszystkich, z którymi piłem i gadałem w różnych barach. Oni mruczą i grają swoją piosenkę, wystarczy tylko posłuchać.

DAWID SZKOŁA

Życie i dzieło Jana Parandowskiego

Monografia dokumentacyjno-interpretacyjna Grażyny Pawlak Jan Parandowski. Życie i dzieło należy do kategorii prac, o których z uznaniem i dumą powiada się, iż stały się „dziełem życia” badacza. Tysiącstronicowa książka to opracowanie fundamentalne, efekt kilkunastu lat pracy nad ustaleniem szczegółów biografii i meandrów twórczości Jana Parandowskiego. Jest to dzieło, rzec można, o oddechu epickim i zarazem skromnie zapowiadane przez samą autorkę jako „monografia dokumentacyjna”.

Książka Grażyny Pawlak rozjaśnia tajemnice rodzinne pisarza, wypełnia luki w jego „oficjalnej” biografii. Równocześnie uzupełnia wiedzę o twórczości pisarza (przywracając pamięci „skrytą” i skrywaną książkę na temat bolszewickiej rewolty Bolszewizm i bolszewicy w Rosji z 1919 roku), dokumentuje dzieje krajowe i zagraniczne jego obfitej twórczości (rejestruje nieznane przekłady Parandowskiego).

Jest to monografia w najlepszym tego słowa znaczeniu w starym stylu, ukazująca najpierw wynik żmudnych poszukiwań biograficznych, a potem dzieje twórczości i działalności pisarza. Parandowski jest tu najważniejszy, na pierwszym miejscu, oświetlony równocześnie od strony etapów życia i meandrów twórczości. Książka Pawlak jest w istocie także subtelną, choć wyrazistą interpretacją życia, dzieła i postaw Parandowskiego dokonaną z autorskiego punktu widzenia. To dzieło fundamentalne nie tylko do badań nad Parandowskim, lecz również nad całą formacją XX-wiecznej inteligencji polskiej, ukształtowanej w duchu polskiej i europejskiej XIX-wieczności, kształconej w porządnym, wymagającym, uczącym łaciny i greki gimnazjum klasycznym, a sprawdzonej przez historię – jako formacja – w tragicznych wydarzeniach XX stulecia: I wojnie światowej, rewolucji bolszewickiej, II wojnie światowej, czasach nacjonalizmów i stalinizmu, „realnego” komunizmu i zimnej wojny. Tak oglądany przypadek Parandowskiego – stereotypowo postrzeganego jako autor prac o mitologii antycznej – nie jest wcale prosty, oczywisty, jednowymiarowy.

Materiał w książce uporządkowany został w sposób logiczny, rzeklibyśmy: jedynie akceptowalny w takim tomie. Zwięzły Wstęp wprowadza do rozległego Zarysu biograficznego, po którym następują Dzieje utworów (wybór), obejmujące całą twórczość pisarza od szkicu młodzieńczego o Janie Jakubie Rousseau, przez omówienia jego klasycznych książek takich jak Mitologia, Niebo w płomieniach, Dysk olimpijski, Alchemia słowa, Godzina śródziemnomorska, Petrarka, aż po tom finalny Pod zamkniętymi drzwiami czasu i osobno Publicystykę. Część bibliograficzna pracy wzbudza podziw: odnotowano w niej dosłownie wszystko, co na temat pisarza można było zgromadzić.

Jest to dzieło naukowe o wysokim stopniu otwartości – na miłośnika literatury, który unika żargonu, na młodego badacza, edytora. Nie ma tu ani śladu ekspozycji narratora, kokieterii wobec czytelnika, czy tak czasem nieznośnego żywiołu dygresji, ocen, dopowiedzeń. To fakty – pieczołowicie zebrane i uporządkowane tysiące faktów są fundamentem, na którym buduje się tutaj złożony obraz życia i dzieła Parandowskiego, pisarza najwidoczniej znanego do tej pory tylko powierzchownie.

Książka Grażyny Pawlak o Parandowskim jest w istocie głębokim wejrzeniem w życie literackie i twórczość Dwudziestolecia międzywojennego oraz drugiej połowy stulecia, jest istotnym i dającym do myślenia wglądem w estetyczne, ideowe i egzystencjalne dylematy, meandry wyborów ideowych, postaw, wyborów nie tylko Parandowskiego, ale całego środowiska skupionego wokół instytucji, stowarzyszeń, środowisk, w których działał autor Godziny śródziemnomorskiej.

JAROSŁAW ŁAWSKI

Grażyny Pawlak „Jan Parandowski. Życie i dzieło”. Warszawa, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN, 2023, s. 1016.

Korespondencja z Krystyną Marek (7)

JERZY STEMPOWSKI DO KRYSTYNY MAREK

Muri, 6 kwietnia 1942

Droga Panno Krystyno,

Byłem szczerze wzruszony telegramem, jaki otrzymałem od Pani na Wielkanoc. Najserdeczniej dziękuję. Trudno mi nawet opisać, jak bardzo wzrusza mnie życzliwe słowo w mojej obecnej samotności. Jest ono niby cudowne zaklęcie, odstraszające złe myśli. Te ostatecznie prześladują mnie w formie podobnej do „medytacji nad omletem”, którą zamierzał napisać płk Ludwik Sztyrmer [1], mało znany pisarz polski sprzed stu lat, naśladujący trochę Charles’a Nodier [2] i przez to samo już bardzo interesujący i izolowany w naszej literaturze.

Czyżby Pani telegram był znakiem otrzymania mego ostatniego listu sprzed miesiąca, będącego częściowo odpowiedzią na Pani list, pierwszy po jesiennej przerwie? Jeżeli tak, cieszę się zeń tym więcej, uważając go za zapowiedź nowego listu Pani.

Miałem zamiar napisać o Pani kilka słów do p. Ady, ale zatrzymały mnie niedobre wiadomości, jakie przyszły tu w połowie marca. Mniej więcej w lutym, przez cały kraj przeszła nowa, wielka fala terroru, w której setki, a może tysiące osób musiały utracić życie, a jeszcze liczniejsi trafili do Dachau i Oświęcimia. Po tylu represjach imiennych, widocznie nie ma tam już kogo i za co aresztować, bo tym razem egzekucje i deportacje objęły koła najszersze, bądź dotąd oszczędzane, bądź też niedające powodu do represyj. Wnoszę o tym stąd, że wśród straconych i wywiezionych były też osoby, które niedawno jeszcze pisały do mnie wesoło, czując się zupełnie bezpiecznie, nie przeczuwając złego. Jest to w ogóle pierwszy wypadek zniknięcia osób pisujących do mnie. Mający obawy i przeczucia nie piszą wcale sami, ale za pośrednictwem osób zupełnie bezpiecznych. W niemieckim komunikacie mówiono o Abrechnungs- und Vergeltungsmassnahmen [3], zatem też nie usiłowano przedstawić rozstrzelanych jako winowajców. Stracono np. osoby izolowane już od 1½ roku i z tego już powodu niemogące niczym narazić się władzom. Nawet kobiet tym razem nie oszczędzano.

Po każdej nowej fali terroru otrzymuję zwykle pozdrowienia od osób, które chcą mi dać znać, że ocalały i myślą widocznie, że o represjach wiem już skądinąd. Niestety przez tyle strzeżonych granic nie dochodzi tu skądinąd nic i dopiero po kilku takich kartkach poznaję, co tam się stało. Nazwiska zaginionych dostaję dopiero później, bo tam też nie wiedzą od razu, co się z nimi stało, a egzekucje są tajne. Tak było i teraz. W połowie marca przyszły kartki, a zaraz potem i pierwsze nazwiska. Terror objął cały kraj, bo we Lwowie jest bardzo źle i wielu stamtąd ucieka do Warszawy.

Z listów widać, że w kraju panuje przygnębienie, jakiego nie było od 1939. Wielu przygotowuje się do najgorszych ewentualności, oczekując widocznie nowych egzekucji i aresztowań. Ja się też tego obawiam dla przyczyn ogólnej natury.

W takich okresach stamtąd piszą niechętnie i również niechętnie otrzymują listy z zagranicy. Pisać tam można tylko na wyraźne zaproszenie. Wobec tego nie mogę tam pisać, dopóki nie przyjdą jakieś lepsze wiadomości, o ile w ogóle do tego przyjdzie. Z osobami zaś, które mnie nie znają bliżej, lepiej teraz nie zaczynać korespondencji.

To są fakty, a teraz chciałbym dodać do nich „medytacje nad omletem”. Zdaje mi się, że pisałem już do Pani o moich zeszłorocznych rozmowach z Niemcami o ich Greueltaten [4] w Polsce i mistycznych rozważaniach, jakie popychały ich do szukania ze mną rozmów na tak drażliwe tematy. Jest faktem, że sprawa ta ciąży znacznej ilości Niemców i przyprawia ich o różne objawy aberracji psychicznej i strachu przed dalszymi skutkami. Charakterystyczne jest, że dawni hakatyści i Deutschnationale [5], zawodowi dawniej Polakożercy najotwarciej potępiali Greueltaten hitlerowców w Polsce, narażając się na gromy Gauleiterów [6]. Z różnych objawów można wnosić, że niespodziane zachowanie się hakatystów musiało być rozważane na samym Berghofie, bo chyba stamtąd mogła wyjść długotrwała kampania prasowa na użytek wewnętrzny, wyszydzająca politykę antypolską Bismarcka jako nieudolną i sentymentalną.

Dziś jest nadto dużo motywów do zaprzestania barbarzyństw w Polsce. Można więc słusznym tytułem zapytać, dlaczego partia n-s [7], nie obawiając się piekła i kary i nie licząc się ze skutkami gospodarczymi swych czynów, nie tylko brnie dalej, ale jeszcze zdwaja dawki terroru.

Można by odpowiedzieć na to, że z takich dróg nigdy nie zawracano, bo nie ma do czego, ale takie objaśnienie grzeszy zbytnim psychologizmem. Logika tego rodzaju nie obowiązuje nazich w ogóle, a podczas wojny mniej niż w innych okolicznościach. Zjawisko to zdaje się posiadać bardziej rzeczowe uzasadnienie. Wiadomości o Greueltaten w Polsce obiegły cały świat i Niemcy, niezmiernie wrażliwi na to, co świat o nich mówi, musieli pilnie czytać wszystko, co o tym pisano. Jakkolwiek to wyda się dziwne, przypuszczam, że reakcja, jaką Greueltaten wywołały na świecie, musiała napełnić Himmlera [8] i Heydricha [9] największym optymizmem. Są oni na pewno przekonani, że mogą najspokojniej zdwajać dawki terroru w Polsce, nie obciążając wcale swego konta na sądzie ostatecznym.

Aby zrozumieć wyrachowanie tych ludzi, a zwłaszcza samego Führera, należy wziąć pod uwagę historię pewnej angielskiej idei, niezmiernie doniosłej dla całego biegu wypadków w Europie od czasów Ludwika XIV. Idea ta ma za ojca samego bodaj Wilhelma Orańskiego i znajduje się sformułowana w książce lorda Bolingbroke’a [10] (Historia Europy od pokoju pirenejskiego do śmierci Ludwika XIV), której lektura przez dwa stulecia należała do klasycznego wykształcenia wszystkich tzw. statystów i polityków. Książka ta była mało znana w Europie Wschodniej, jakkolwiek tam właśnie powinna być najpilniej czytana. Cytuję ją z pamięci.

Koalicje przeciw Ludwikowi XIV, opisane przez Bolingbroke’a, składały się z dwu grup państw o odmiennej strukturze i tradycjach: z grupy austriacko-hiszpańskiej i angielsko-holenderskiej. Ta ostatnia stawiała sobie oficjalnie za cel obronę wszystkich ówczesnych państw małych, zagrożonych przez ambicje i armie francuskie. Dla powodzenia tej akcji niezbędne było współdziałanie katolickiej Austrii, mającej skądinąd odmienne interesy (jakie analogie!). W tej sytuacji na dworze Wilhelma Orańskiego powstało pytanie: czy Austria, zajęta wówczas podbijaniem Węgier, może być użytecznym członkiem koalicji, powstałej dla obrony suwerenności państw małych? Doradcy Wilhelma Orańskiego wypowiadali różne mniemania, przeważyła jednak wreszcie opinia, że sprawy węgierskie koalicji takiej nie szkodzą. Bolingbroke, stojący blisko tych spraw, formułuje z tej okazji zasadę ogólną, ważną dla wszystkich podobnych wypadków. Zagadnienia polityczne, pisze, posiadają różną wagę, zależnie od tego, czy dotyczą zachodniej czy wschodniej Europy. Tak zwany system polityczny europejski odnosi się tylko do Zachodu i nie obejmuje wcale Europy Wschodniej. Dlatego wojny zaborcze Francji zagrażają systemowi, natomiast takie same tendencje Austrii są całkowicie obojętne i nawet zupełna eksterminacja narodu węgierskiego nie może mieć dla systemu tego znaczenia, co negowanie przez Francję niektórych prerogatyw księcia Dwóch Mostów [11].

Jako pilny czytelnik Machiavellego, Bolingbroke przedstawia tę zasadę jako pewnego rodzaju prawo natury, działające bez względu na to, co my o nim myślimy. Już sama rola grana przez książkę Bolingbroke’a w wykształceniu statystów sprawiła, że w ciągu dwu stuleci większość polityków Zachodu była przekonana o istnieniu takiego prawa natury. W naszych czasach mało kto wiedział już, kto sformułował to prawo — nazwijmy je prawem Bolingbroke’a — ale cytowano je nieustannie we wszystkich środowiskach jako rozstrzygający argument polityczny. W 1930 np. słyszałem na własne uszy takie rozumowanie Leona Jouhaux [12] (o którym Ramsay Macdonald [13] mówił zawsze My friend Djuho): Gdyby Piłsudski wykonywał władzę gdzieś na Zachodzie, sprawa byłaby bardzo poważna, ze względu jednak, że to się dzieje w Polsce, Zachód patrzący na Polskę jako na alianta wojskowego, może się jeszcze jako tako z tym pogodzić. Zresztą myśl tę zasugerował mu zapewne Alexis Léger [14].

Ludy Europy Wschodniej reagowały rozmaicie na to distinguo [15]. Polacy nie dopuszczali go w ogóle do swej świadomości i uważali się — nie wiadomo właściwie dlaczego — za należących do „systemu” i do Zachodu, mimo że Zachód nigdy tego nie uznawał. Wyborcy francuscy uważali, że żadną miarą nie mogą bić się o Gdańsk lub Sudety i tegoż zdania byli wyborcy Neville’a Chamberlaina [16]. O ile pamiętam, żaden historyk polski, od szkoły krakowskiej do Askenazego, nie wzmiankuje prawa Bolingbroke’a i nie szuka w nim objaśnienia historii Polski w XVIII i XIX w. Omyłka Polaków jest tym bardziej uderzająca, że urok i oryginalność cywilizacji polskiej stanowiły te jej części składowe, których Zachód nie posiadał.

Inaczej reagowali Rosjanie. I oni przeszli szkołę zachodnią, mówili i nawet pisali po francusku jak Czaadajew [17]. Zwłaszcza jednak od wojny krymskiej stosunek Rosjan do Zachodu zatruwała myśl, że Zachód ceni Rosję tylko jako siłę wojskową. Kto i jak rządzi krajem jest dla Zachodu sprawą obojętną, bo nie dotyczy „systemu”. Wszystkie pisma polityczne Dostojewskiego, z ich teologiczną nienawiścią i pogardą Zachodu, powstały z upokorzenia i świadomości, że nawet całkowite wytępienie Rosjan nie posiada dla Zachodu tej wagi, co sprawy księstwa Dwóch Mostów. Dostojewski sądził, że stanowisko Zachodu jest zasadniczo niechrześcijańskie. Rozważania te przewijają się w pismach tzw. słowianofilów, przeciwstawiających się tzw. zapadnikom (stronnikom Zachodu) i stanowią sam trzon postawy rosyjskiej wobec Europy. Wojna 1914–1918 przyprowadziła to zagadnienie do paroksyzmu i oderwała wreszcie Rosję całkowicie od Zachodu. Stosunek doń bolszewików jest w całości odziedziczony przez nich po Dostojewskim i słowianofilach. Wypadki ostatniego roku nie wniosły żadnych elementów, mogących zmienić sytuację i Anglicy łudzą się bardzo, myśląc, że potrafią oswoić Rosjan.

Największą jednak rolę odróżnienie wagi gatunkowej Wschodu i Zachodu odegrało w Niemczech, gdzie w ciągu ostatnich dwudziestu lat cała polityka zewnętrzna Niemiec oparta była o prawo Bolingbroke’a. Mężowie Republiki Weimarskiej wyszli z administracji samorządowej, mało zapewne o nim słyszeli, ale zostali wtajemniczeni przez innego lorda, mianowicie przez D’Abernona [18], długoletniego posła brytyjskiego i doradcę politycznego rządu niemieckiego.

Z okazji niedawnej śmierci D’Abernona ukazało się o nim kilka wspomnień. Uderzyły mnie zwłaszcza wspomnienia Harolda Nicolsona [19], drukowane w „Spectatorze”. Nicolson znał blisko D’Abernona i ten ostatni sam zapewne mówił mu, że większość not niemieckich do rządów francuskich pisana była jego ręką. Tamże znajduje się anegdota, którą swego czasu słyszałem w Berlinie o tym, jak po odwołaniu D’Abernona rada ministrów niemiecka debatowała długo i bezowocnie, aż Stresemann [20] z szyderskim uśmiechem powiedział: Widzę, moi panowie, że od wyjazdu lorda D’Abernon czujemy się wszyscy bardzo ubodzy w pomysły (ideenarm).

W braku podstawy parlamentarnej główną przesłanką wewnętrzną rządów Stresemanna było obudzenie przezeń nadziei obalenia traktatu wersalskiego. Marzenie to Stresemann eksploatował jak dojną krowę i podsycał dla utrzymania się u władzy. W jego też czasach skrystalizował się w umysłach niemieckich realizowany dziś przez Hitlera program polityki polskiej z Land ohne Menschen [21] itd. Wtedy pierwszy raz o tym w Berlinie słyszałem. D’Abernon wytłumaczył mu, że w myśl prawa Bolingbroke’a traktat wersalski musi być obalony naprzód na Wschodzie, bo o to Zachód nie będzie się upominał, potem dopiero będzie można myśleć o rewizji traktatu w jego części odnoszącej się do Zachodu. Widując wtedy co tydzień Stresemanna na jego wieczorach propagandowych w A.A .[22] i znając dużo jego przeciwników i adherentów, byłem niemal świadkiem krystalizowania się tego programu. Stresemann uwierzył od razu w prawo Bolingbroke’a, ale miał dużo trudu, zanim przekonał zarząd swej partii (Volkspartei [23]), że takie prawo natury rzeczywiście istnieje.

Uderzającym potwierdzeniem tego prawa były pakty lokarneńskie, utrwalające granice na Zachodzie i odmawiające ich utwierdzenia na Wschodzie [24]. Odtąd stało się jasne, że państwa Wschodu nie należą do systemu i że po zamęcie wywołanym przez Wilsona [25], Europa wraca do swych pojęć tradycyjnych. Cała propaganda niemiecka oparta została odtąd o ideę Bolingbroke’a.

Hitler odziedziczył tę myśl już gotową i był nią tak zaślepiony, że podporządkował jej całą kolejność swych posunięć, wbrew swym interesom, bo wojnę mógł z nierównie większym pożytkiem zacząć w 1939 od Francji i Anglii. Zresztą już w Monachium okazało się, że całe Czechy nie były warte guzika od portek księcia Dwóch Mostów. Zaślepieni różnicą gatunkową Wschodu i Zachodu, Francuzi i Anglicy nie chcieli widzieć, że zajęcie przez Niemcy czeskiego arsenału przesądza z góry wynik kampanii francuskiej. Ale Francuzi najwidoczniej woleli nawet przegrać wojnę i utracić niepodległość niż znaleźć się w konflikcie z tak oczywistym prawem natury jak zasada Bolingbroke’a. Widząc Zachód w tych dyspozycjach, Hitler musiał mieć nadzieję, że wojna z Polską pozostanie bez echa na Zachodzie i niewiele się omylił. Mocarstwa wydały mu wojnę, ale jej nie prowadziły, bo do tego brak było podstaw w opinii publicznej.

Państwa Europy Wschodniej nie otrzymały żadnego sukursu i żadne z nich nie przeżyło aliansu z Anglią. W przekonaniu Hitlera, a zapewne i Stalina, Rosja też nie otrzymała pomocy Zachodu. Po tych doświadczeniach jest dla Hitlera i jego Gauleiterów oczywistym, że prawo Bolingbroke’a działa z tak samo matematyczną dokładnością jak prawo regulujące obroty gwiazd. Sądzą oni, że nawet mieszkańcy krajów okupowanych robią nadal te same różnice między Wschodem i Zachodem i że nawet dla dzisiejszych Francuzów i Holendrów Europa Wschodnia pozostaje zawsze strefą, w której nic ważnego nie może mieć miejsca. Na tej przesłance opiera się dziś cała propaganda kontynentalna partii. Propagandyści Goebbelsa we Francji, Holandii, Danii itd. mówią dzień i noc to samo: zdobyliśmy wreszcie dla Europy Polskę i Rosję, z których nikt przedtem nie miał pożytku i ofiarowujemy wam wspólną eksploatację tych krajów; ludność ich rozpatrzymy: kto się nadaje na robotnika, zostanie, kto nie, tego wygnamy za Ural, a miejsce po nim zajmą wasi robotnicy, wasi inżynierowie, wasi byli bezrobotni. Goebbels jest pewien, że argumenty te są całkowicie przekonywające dla wszystkich Europejczyków zachodnich. Trzeba przyznać, że istotnie znalazły pewien oddźwięk i że Polska jest dziś pełna Holendrów, Francuzów, Włochów etc. oglądających tam swój domniemany teren ekspansji pod niemieckim kierownictwem.

Biorąc pod uwagę ten tryb myślenia hitlerowców i ich niezachwianą wiarę w prawa natury, łatwo odgadnąć, jak tłumaczą sobie reakcje Zachodu na ich Greueltaten w Polsce, jak czytają i rozumieją to, co na ten temat pisze reszta świata.

W najżyczliwszych dla Polski komentarzach angielskich góruje myśl, że Polska, jak Bóg przykazał, dała się zjeść żywcem dla ocalenia Zachodu. Fakt ten jest przyjmowany do wiadomości z żywą satysfakcją, ponieważ oczywiście, ze względu na nierówność wagi gatunkowej, Polska nie miała do spełnienia piękniejszej roli jak poświęcić się dla ocalenia krajów o większej wadze. W tej samoofiarności rywalizujemy teraz z Rosją, która według źródeł niemieckich utraciła dziesięć milionów zabitych. Do takich cyfr już wszyscy przywykli. Nie robią żadnego wrażenia, bo wszystko to odbywa się na szczęście nie w Księstwie Dwóch Mostów, ale w Europie Wschodniej lub w Chinach. Zresztą ludzie dobrze wychowani nie mogą mówić o żadnych Greueltaten. Na ogół więc, zgodnie z przewidywaniami Hitlera opartymi na znajomości praw natury, polska Greuelpropaganda nie wywołała żadnego echa i tym zapewne trzeba tłumaczyć, że dotąd nie zrobiono dosłownie nic dla ulżenia losowi Polski okupowanej. Kiedy rządy emigracyjne w Londynie próbowały gróźb na wspólnej konferencji, opinia anglosaska odniosła się do tej inicjatywy z największą rezerwą, jak do gróźb Mołotowa. Późniejszą deklarację Stalina na ten temat przyjęto życzliwiej jako bardziej odpowiadającą wadze gatunkowej Rosji. Cały więc charakter reakcji wywołanej na Zachodzie przez Greueltaten niemieckie w Polsce utwierdza jedynie trzech panów H. w poczuciu bezkarności, płynącej z samych praw natury.

Nawet w artykule F.A. Voigta [26], przedrukowanym w „Wiadomościach” z 15 marca, czytam dosłownie: „Jeżeli wojna potrwa jeszcze kilka lat, wątpić należy, czy z narodu polskiego pozostanie coś więcej niż drobna mniejszość”. Nie wiem, jakie wrażenie przewidywania te robią na czytelników polskich w Londynie, ale widzę dokładnie, co myśli o nich Heydrich i dr h.c. Frank. Śmiejąc się, mówią: co mamy sobie żałować, kiedy Anglicy już to naprzód zapisali na nasz rachunek i uważają za załatwione?

Rozumiem dobrze, jak i dlaczego demokracjom brak środków do rozgrywki z Himmlerem i Heydrichem. W Ameryce np. jest koło miliona mniej lub więcej partyjnych nazich, na których dziś bardzo liczą w Niemczech. Tutejszy propagandysta, wracając z głównej kwatery Führera, opowiadał, że postanowiono tam po wojnie ściągnąć z Ameryki wszystkich Niemców i, jako element bardziej kolonizatorski, osadzić w Ostraumie i powierzyć im jego zagospodarowanie. Oni, powiada, będą się umieli obchodzić z niższymi rasami. Amerykańscy nazi upatrzeni są zatem na naszych panów i władców. Himmler w takich okolicznościach nie wahałby się traktować ich jako zakładników i codziennymi groźbami i egzekucjami szarpać nerwy przeciwnika. Demokracje tego robić nie mogą i w rozgrywce z nimi Himmler będzie zawsze silniejszy, jak to sam F.A. Voigt zdaje się słusznie przewidywać. Tam jednak, gdzie nikt nie umie pomóc i gdzie nikt nie znajduje nic inteligentnego do powiedzenia, lepiej może jest zachować milczenie niż obnażać przed przeciwnikiem swą słabość i bezmyślność. Oczywiście nie wiem wszystkiego, bo pisma angielskie i amerykańskie tu mało dochodzą, ale głosy na tematy polskie, jakie tu przypadkiem słyszałem, i sam typ tych reakcyj psychicznych może tylko przekonać Hitlera i dra h.c. Franka o ich całkowitej, z tego tytułu przynajmniej, bezkarności. Anglicy i Amerykanie, mówię sobie, za to nam płacić nie każą, bo to nie leży w ich pojęciach i obyczajach. Pretensje o to mogą zgłosić tylko Polacy, a tych, jak sam F.A. Voigt przewiduje, będzie bardzo niewielu.

Do Nowego Roku kilkanaście tysięcy osób w Polsce utrzymywało się przy życiu z imiennych paczek żywnościowych, przysyłanych z Portugalii. Z korespondencji niemieckich wiemy, jaką ważną rolę grały te paczki w życiu adresatów. Teraz niczego prawie nie można wysyłać, mimo że paczki te dość dobrze dochodziły do adresatów i Niemcy nie mieli z nich żadnych korzyści. Nie wiem dlaczego Czerwony Krzyż zaniechał tej działalności. Dr h.c. Frank musiał też wysunąć stąd wniosek, że świat zewnętrzny już się oswoił z przewidywaniami F.A. Voigta i że na utrzymywaniu przy życiu Polaków już mu nie zależy. Dodać wypada, że paczki te otrzymywali znajomi emigrantów, tj. członkowie tej samej grupy inteligencji, przeciw której zwraca się w pierwszej linii terror niemiecki. W Gestapo pracuje tylu drów filozofii, że i z tego musieli wysnuć jakieś komentarze.

Polacy w kraju muszą teraz cuire dans leur jus i świat zewnętrzny niczym nie może ułatwić im jedynego zadania, jakie im jeszcze zostało, mianowicie utrzymania się przy życiu. Co gorsza, nikt nie zdobył się na dobre słowo, które im można by powiedzieć. Bo proszę sobie wyobrazić, że z Londynu czytają im przez radio cały artykuł Voigta. Lepiej takich rzeczy nie próbować. Zresztą Polska nie jest więcej tak izolowana jak w 1940–41. Kraj jest teraz pełen obieżyświatów z całego kontynentu, przynoszących różne nowiny. Z korespondencji widzę, że tam teraz są świetnie poinformowani i że im od tego nie jest wesoło. Radio londyńskie nie ma już tam monopolu na wiadomości. Emisje jego są słabe, ale nie widzę, jak by temu zaradzić. Emigracja polska też z pustego nie naleje. Jest ona też więźniem sytuacji ogólnej, powstałej z zaślepienia i ciemnoty ludów. Gdyby nasi emigranci byli inteligentniejsi niż są, byłoby im tylko bardziej smutno.

W zamian za tak miły telegram posyłam Pani taki niedobry list, ale postaram się poprawić następnym razem. W tej chwili nie ma przy mnie moich przyjaciół muzyków [27] i w samotności przychodzą mi same złe myśli, ale to się może odmieni. Proszę o mnie nie zapominać. Wszystkie listy z Londynu są dla mnie źródłem radości. Widzę z nich, że tam udaje się jakoś nie myśleć o tym, o czym i ja chciałbym umieć nie myśleć, i to dodaje mi odwagi.

Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyła zawsze szczerze oddany

Jerzy Stempowski

KRYSTYNA MAREK DO JERZEGO STEMPOWSKIEGO

472, Chelsea Cloisters,

Sloane Avenue,

London, S.W.3.

17 VI 1942

Drogi i Kochany Panie Jerzy,

nie chcę już nawet pisać o wyrzutach sumienia, z jakimi zabieram się do tego listu – tym więcej, że będzie to właściwie li tylko wstęp do długiego, długiego listu, który mam zamiar napisać w najbliższym już czasie ze Szkocji. Z końcem czerwca wyjeżdżam na pierwszy mój angielski urlop, przez Edynburg nad jakieś zgubione, samotne jezioro, które z fotografii wygląda zgoła romantycznie, a nad którym nic nie ma poza hotelem i ruinami zamku. W sumie entourage [28] robi wrażenie takie, jakiego właśnie poszukuję. Potrzebne mi jest jakieś lucidum intervallum [29], jak powietrze, muszę odnaleźć siebie samą, uporządkować myśli, odzyskać dystans i perspektywę, zrewidować sądy i znowu zacząć patrzyć na sprawy w ich właściwych wymiarach.

Proszę z powyższego nie wyciągać żadnych daleko idących wniosków na temat stanu moich nerwów i głowy. Far from that [30]. Po prostu te różne sprawy i sprawki są w stanie człowieka zmordować na przestrzeni półtora roku i wtedy, w myśl prawa nieopłacających się wkładów, trzeba przestać pracować czy w ogóle zajmować się czymkolwiek, a za to naoliwić maszynkę.

Toteż moc różnych istotnych i miłych spraw zostawiam sobie na ten szkocki zamek. I trochę książek, które czyta się naprawdę tylko dla własnej przyjemności, a nie dla bezpośredniego celu „dziennikarsko-propagandowo-polemicznego” (jedyna rzecz, którą ostatnio czytałam w tym charakterze, to był Marek Aureliusz, który w dodatku ma ten jeszcze plus, że w żaden sposób się nie wiąże z naszymi granicami wschodnimi) – i stosy listów, które mam zamiar pisać bez zegarka w ręku i może nawet trochę staroświeckich pasjansów, co, jeśli się uda, będzie dowodem znakomitej równowagi nerwowej.

W międzyczasie myślę o Panu częściej, niż Pan przypuszcza, i w wielkim moim egoizmie nie mogę przeboleć, że Pana tu nie ma. Coraz więcej narasta spraw i tematów, coraz trudniej wtłoczyć je w list (nawet „szkocki”), coraz częściej przychodzi rewidować pojęcia, i to rewidować możliwie konstruktywnie. Il paraît que ça me depasse [31]. Pozostaje egzystencja „po wierzchu”, adaptacja do dnia codziennego, zresztą grzesznie dobrego i wygodnego, niewgłębianie się w rzeczy i sprawy, które przerastają, niezdobywanie się na sądy i niepobieranie decyzyj. Ale nawet i to nie jest bez reszty wygodne.

Powyższe wywody są niewątpliwie wynikiem i chwilowego zmęczenia, i nieistotnego zdegustowania. Proszę tedy nie brać ich à la lettre [32], ja zaś zobowiązuję się napisać ze Szkocji list pozytywniejszy i słoneczniejszy, przede wszystkim zaś, w miarę nędznych możliwości, rzeczowszy, jakkolwiek to ostatnie zostało nam utrudnione przeszkodami mechanicznymi.

W międzyczasie wspominam Pana coraz częściej z Pana tutejszymi przyjaciółmi. Od czasu do czasu odwiedza nas w biurze p. Antoni[33], który ma zupełnie gotowy wellsowski schemat zbawienia świata, tylko nieoświeceni ludzie dotąd jeszcze nie posłuchali ani jego, ani Wellsa [34]. Skądinąd sprawa byłaby całkiem prosta. Od niedawna zaś nawiązałam bardzo miły kontakt z Tennenbaumem [35], który rozczula się przy każdym wspomnieniu Pana, jest przemiły i w sposób, o którym już wiem na pewno, że jest inteligentny, a nie wiem jeszcze tylko, czy jest słuszny, psychologizuje zagadnienia ekonomiczne. Zważywszy, że robi to właśnie ekonomista, sprawia mi to perwersyjną przyjemność.

Jak zapatruje się Pan na ostatnie zarządzenia w sprawie korespondencji doktora honoris causa? Ja postanowiłam odczekać. Na zakończenie zgryźliwo-melancholijnego listu proponuję Panu zakład na temat, czy wrócimy na Boże Narodzenie? Ja twierdzę, że tak. To ostatnie w zestawieniu z całością listu i nastroju wygląda na świadectwo zupełnego już i jakże londyńskiego chaosu w głowie, przed którym to zarzutem postaram się obronić w następnej epistole.

Na razie więc przesyłam moc serdecznych myśli, proszę napisać więcej o sobie.

Krystyna M.

PS Adres zawsze ten sam.

 

Listy przepisali i przypisami opatrzyli Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk

 

[1] Ludwik Sztyrmer (1809–1886), polski prozaik, powieściopisarz i poeta, krytyk literacki; żołnierz armii polskiej w powstaniu listopadowym, w służbie rosyjskiej dosłużył się stopnia generał-lejtnanta. Prekursor polskiej prozy psychologicznej.

[2] Charles Nodier (1780–1844), francuski powieściopisarz i krytyk literacki, w latach 1824–1844 bibliotekarz w Bibliothèque de l’Arsenal; jeden z prekursorów romantyzmu.

[3] Środki represyjne i odwetowe (niem.).

[4] Okrucieństwa, potworności (niem.).

[5] Niemiecka Narodowa Partia Ludowa (niem. Deutschnationale Volkspartei), skrajnie prawicowa partia narodowo-konserwatywna działająca w Niemczech w okresie Republiki Weimarskiej. Partia ta była wrogo ustosunkowana wobec konstytucji weimarskiej. Wchłonięta została przez NSDAP.

[6] Naczelnik okręgu partii hitlerowskiej lub gubernator prowincji w Niemczech hitlerowskich (niem.).

[7] Narodowo-socjalistyczna, czyli hitlerowska NSDAP.

[8] Heinrich Himmler (1900–1945), jeden z głównych przywódców III Rzeszy, zbrodniarz wojenny; szef: SS (od 1929), Gestapo (od 1934), niemieckiej policji (od 1936) oraz przewodniczący Rady Ministrów III Rzeszy, minister spraw wewnętrznych (od 1943). Według wersji oficjalnej popełnił samobójstwo przez połknięcie cyjanku potasu w czasie próby przesłuchania przez Anglików w maju 1945.

[9] Reinhard Heydrich (1904–1942), szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy w latach 1939–1942, protektor Czech i Moraw w latach 1941–1942. Organizator konferencji w Wannsee, na której zapadła decyzja o ostatecznej eksterminacji europejskich Żydów. Zabity w zamachu przygotowanym przez czeski ruch oporu.

[10] Henry St John Bolingbroke (1678–1751), brytyjski dyplomata, historyk, pisarz, konserwatywny myśliciel polityczny, polityk; intelektualny przywódca torysów; jeden z głównych myślicieli wczesnego okresu angielskiego oświecenia.

[11] Palatynat Zweibrücken (niem. Pfalz-Zweibrücken) – utworzone w XV wieku księstwo Świętego Cesarstwa Rzymskiego, którego stolicą było miasto Zweibrücken.

[12] Léon Jouhaux (1879–1954), francuski działacz związkowy, w latach 1909–1940 sekretarz generalny Powszechnej Konfederacji Pracy (CGT), laureat pokojowej Nagrody Nobla (1951).

[13] James Ramsay MacDonald (1866–1937), brytyjski polityk, premier Wielkiej Brytanii w latach 1924 oraz 1929–1935.

[14] Alexis Léger, pseudonim literacki: Saint-John Perse (1887–1975), francuski poeta i dyplomata, laureat literackiej Nagrody Nobla w roku 1960, w latach 1933–1940 sekretarz generalny we francuskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W Polsce przebywał krótko w roku 1935 jako przedstawiciel rządu francuskiego na pogrzebie Marszałka Józefa Piłsudskiego.

[15] Rozróżnienie; dosłownie: rozróżniam (łac.).

[16] Neville (Arthur Neville) Chamberlain (1869–1940), polityk brytyjski; w latach 1937–1940 premier i przywódca Partii Konserwatywnej; wobec wzrostu agresywności Niemiec, Włoch i Japonii i braku przygotowania Wielkiej Brytanii do wojny prowadził politykę łączącą ustępstwa wobec agresorów (appeasement) z dążeniem do dozbrojenia kraju, dla której uzyskał poparcie większości społeczeństwa; we wrześniu 1938 negocjował z Adolfem Hitlerem w Berchtesgaden i Godesbergu i był głównym inicjatorem układu monachijskiego; po złamaniu jego postanowień przez Niemcy 31 III 1939 rząd Chamberlaina udzielił gwarancji niepodległości Polski, 25 VIII zawarł z nią sojusz, 3 IX wypowiedział wojnę Niemcom, ale nie podjął działań militarnych; 10 V 1940 Chamberlain ustąpił na rzecz Winstona Churchilla.

[17] Piotr Czaadajew (1794–1856), rosyjski filozof i publicysta, skrajny okcydentalista; uważał Rosję za kraj pozbawiony idei moralnej, upośledzony przez brak tradycji, co jedocześnie uznawał za jej szansę w budowaniu racjonalnej przyszłości. Autor pisanych w latach 1829–1831 w języku francuskim Listów filozoficznych, wydanych w Paryżu w 1862 roku.

[18] Edgar Vincent D’Abernon (1857–1941), brytyjski polityk, dyplomata, ambasador Anglii w Niemczech w latach 1920–1925, pisarz, powiernik dwóch galerii malarstwa: National Gallery i Tate Gallery, kolekcjoner. Deklarował swoją niewiarę w powrót niemieckiego militaryzmu. Z tego powodu był nazywany „pionierem polityki appeasementu” (lord Vansittart) i nawet „apostołem appeasementu”. Jest autorem książki o polsko-rosyjskiej wojnie 1920 roku i bitwie pod Warszawą The Eighteenth Decisive Battle of the World: Warsaw 1920 (1931), wyd. pol. Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach światapod Warszawą 1920 r. (1932, właśc. 1931). W roku 1936 otrzymał Złoty Wawrzyn Akademicki Polskiej Akademii Literatury.

[19] Harold Nicolson (1886–1968), angielski polityk, dyplomata, historyk, prozaik i dziennikarz.

[20] Gustav Stresemann (1878–1929), polityk niemiecki, kanclerz i minister spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Nigdy nie ukrywał, że przebieg granicy polsko-niemieckiej uważa za tymczasowy.

[21] Ziemia bez ludzi (których wymordowano) (niem.).

[22] Auswärtiges Amt – Ministerstwo Spraw Zagranicznych (niem.).

[23] Volkspartei (Deutsche Volkspartei, Niemiecka Partia Ludowa) – narodowo-liberalna partia z okresu Republiki Weimarskiej. Założona w grudniu 1918 roku przez Gustava Stresemanna, reprezentowała interesy wielkiego przemysłu, bogatej burżuazji i wyższych warstw urzędniczych. Istniała w latach 1918–1933.

[24] Pakty lokarneńskie, traktaty lokarneńskie – kilka odrębnych układów parafowanych w październiku 1925 roku w szwajcarskim Locarno. Francja, Belgia, Wielka Brytania i Włochy podpisały z Niemcami pakt gwarantujący nienaruszalność granicy między Niemcami a Francją i Belgią. Wielka Brytania i Włochy miały w razie agresji ze strony Niemiec lub Francji udzielić pomocy stronie napadniętej. Równocześnie strony wyrzekały się agresji wobec siebie. Tym samym Niemcy ostatecznie akceptowały swoją zachodnią granicę wytyczoną w Wersalu. Potwierdzając nienaruszalność swych granic zachodnich, równocześnie odmówiły gwarancji w odniesieniu do granic z Polską i z Czechosłowacją. Było dla wszystkich oczywiste, że w sprzyjającej sytuacji Niemcy zechcą te granice zmienić na swoją korzyść.

[25] Thomas Woodrow Wilson (1856–1924), polityk amerykański, profesor prawa konstytucyjnego w University of New Jersey, prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1913–1921. „Zamęt”, o którym mówi Stempowski, polegał na tym, że w przedstawionym w roku 1918 programie pokojowym, nazwany czternastoma punktami Wilsona, postulował utworzenie po Wielkiej wojnie niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą.

[26] Frederick Augustus Voigt (1892–1957), angielski dziennikarz. Od roku 1919 pracował w jednej z najważniejszych brytyjskich gazet „Manchester Guardian”. W swoich artykułach potępiał europejskich dyktatorów i stworzone przez nich ustroje totalitarne. W latach 1920–1933 był korespondentem „Manchester Guardian” w Niemczech. Pierwszy ujawnił niemiecko-sowiecką współpracę wojskową w celu podważenie klauzul traktatu wersalskiego dotyczących sił zbrojnych Republiki Weimarskiej. Voigt jeździł również do Europy Wschodniej. W swoich reportażach z Polski pisał o represjach rządu polskiego przeciw mniejszości ukraińskiej. W latach 1938–1946 redagował ceniony miesięcznik „The Nineteenth Century and After”. W roku 1940 rozpoczął pracę w rządowym Department of Propaganda in Enemy Countries zajmującym się wojną psychologiczną. Był przyjacielem Krystyny Skarbek i ułatwił jej wstąpienie do angielskiego wywiadu Secret Intelligence Service.

[27] Mowa prawdopodobnie o Dieneke i Henri Tzautach, berneńskich przyjaciołach pisarza. Oboje byli absolwentami konserwatorium w Lozannie w klasie fortepianu.

[28] Otoczenie (fr.).

[29] Jasna przerwa; w chorobie psychicznej: epizod przejaśnienia świadomości (łac.).

[30] Daleko od tego (ang.).

[31] Wydaje się, że to mnie przerasta (fr.).

[32] Dosłownie (fr.).

[33] Antoni Słonimski (1895–1976). Po wybuchu II wojny światowej opuścił Warszawę, po czym przez Rumunię i Włochy dotarł do Francji, gdzie kontynuował twórczość poetycką. Po upadku Francji w czerwcu 1940 przedostał się do Londynu i podjął pracę w polskiej sekcji BBC. W latach 1942–1946 redagował (do 1945 wspólnie z Karolem Estreicherem) miesięcznik „Nowa Polska”; publikował tu także swoje utwory. Po zakończeniu wojny pozostał początkowo w Anglii. Jesienią 1951 roku wrócił na stałe do kraju i zamieszkał w Warszawie. W grudniu 1956 objął funkcję prezesa Związku Literatów Polskich, którą sprawował do 1959 roku. W następnych latach uczestniczył w akcjach opozycji demokratycznej, m.in. w 1964 był – wraz z Janem Józefem Lipskim – organizatorem „Listu 34” pisarzy i uczonych w obronie wolności słowa.

[34] Herbert George Wells (1866–1946), rozwinął i spopularyzował powieść utopijną i fantastycznonaukową, podejmował problematykę postępu nauki i rozwoju cywilizacyjnego społeczeństwa; autor m.in. powieści Wojna światów (1898, wyd. pol. 1899) oraz zarysu Historia świata (1920, wyd. pol. 1924), do którego po doświadczeniach II wojny światowej i tragedii Hiroszimy dołączył pesymistyczny szkic Mind at the End of Its Tether (1945), w którym rozważał ideę, że ludzkość zostanie wkrótce zastąpiona przez inny, bardziej rozwinięty gatunek.

[35] Henryk Tennenbaum (1881–1946), ekonomista; od 1918 wykładał w Wyższej Szkole Handlowej (od 1933 SGH); w latach 1926–1928 był redaktorem naczelnym „Przeglądu Gospodarczego”, organu Centralnego Związku Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów (Lewiatan); początkowo zwolennik liberalizmu gospodarczego, po wielkim kryzysie gospodarczym 1929–1935 stał się rzecznikiem nakręcania koniunktury gospodarczej przez państwo. Do jego głównych prac należą: Bilans handlowy Królestwa Polskiego (1916), Struktura gospodarstwa polskiego (t. 1–2 1932–1935), Zarys polityki gospodarczej (1946).

Trzcina z Witolina, kaneh znad Jordanu

Dopiero co dorosły, praktykowałem jako ogrodnik. Puste w tym fachu późnojesienne i zimowe miesiące zapełniano nam najprostszymi pracami: reperowaniem drewnianych skrzynek, oprawianiem na nowo narzędzi, ostrzeniem szpadli czy wreszcie doprowadzaniem do porządku (wszystkiego wtedy brakowało, to były lata siedemdziesiąte – wszelkie reperacje były więc na porządku dziennym) słomianych i trzcinowych mat, którymi z nadejściem wiosny osłaniało się na noc i w chłodniejsze dni okna niskich inspektów, belgijek. Pracowaliśmy w przeszywanej wiatrem drewnianej szopie albo w niskim, nieco zagłębionym w ziemi murowanym budynku. Z matami, to była niemiła robota, przy łataniu świeżymi wiązkami trzciny i przeszywaniu ich na nowo wzbijał się zatęchły, stary kurz, a ostre krawędzie popękanych źdźbeł wbijały się w dłonie.

Niespodziewanie przypomniały mi się te młodzieńcze zatrudnienia, gdy niegdysiejszy mój student, Adam Kapler, wspomniał, że tej jesieni uczczona zostanie pamięć przedwojennej, żydowskiej farmy na warszawskim Grochowie, w Witolinie (obecnie to strony wielkich bloków osiedla Ostrobramska). Farma znana między innymi dzięki Marii Cieśli, Adamowi Dylewskiemu czy Patrykowi Zakrzewskiemu była miejscem przygotowań („hachszara”) do wyjazdu do Palestyny i pracy żydowskich chaluców i szomrów. W latach przedwojennych w takich farmach, rozsianych po kraju, młodzi Żydzi praktykowali w zawodach na co dzień im z gruntu obcych, ale takich, jakie miały być przydatne w planowanym życiu; oddawali się na przykład – człowiek by o tym nie pomyślał! – rybołówstwu, zarówno temu „śródlądowemu”, na rozlewiskach Piny, jak i „przybrzeżnemu”, w Gdyni. Pracowali z radością, jaką dawała im myśl o powrocie do ziemi ojców, i o przyszłości, którą chcieli sami ułożyć i jaka miała być zupełnie odmienna od tego, co znali.

Przypomnienie postaci dziewcząt i chłopców, którzy w Witolinie pracowali, przez „zorganizowanie” kępy trzciny, to myśl Diany Lelonek z warszawskiej ASP (trzeba odnotować – pomysł wybrany w ramach konkursu na upamiętnienie grochowskiej farmy-kibucu, rozpisanego przez Fundację Witryna). „Myślenka”, jak mówiła na takie niespodziewane twórcze koncepty moja mama, wzięła się stąd, że w Witolinie, obok owoców, warzyw i kwiatów (mieli mnóstwo róż – to od braci Eizyków z Kutna, którzy zorganizowali u siebie, specjalnie dla chaluców, wielkie szkółki róż, o czym pisałem już do „Księgi Przyjaciół”), wyrabiano właśnie trzcinowe maty. Trzcinowisk w najbliższej okolicy nie brakowało, a popyt na maty był – zarówno wśród ogrodników, jak i między tymi, co chcieli ocieplić wznoszone tam liche, miejsko-wiejskie domki. W zbiorach kibucu Bojowników Gett (Bet Lochamej ha-Getaot) jest sporo zdjęć z Witolina, łatwo je znaleźć w internecie. Na jednym, według podpisu: grupa żniwiarzy, przed ogromną stertą użytku. No tylko właśnie, co ci młodzi Żydzi kosili i zwieźli na gumno? Myślę – powiększam, zmniejszam, wpatruję się spod zmrużonych powiek – że to nie były zwykłe wiejskie czy podmiejskie żniwa, a ta sterta, to był ogrom zwiezionej trzciny, że to były takie witolińskie, szuwarowe żniwa i dożynki.

Chaluce i szomrzy z Witolina, którzy znali albo tylko polskie nazwy roślin – ci z rodzin zasymilowanych, albo tylko nazwy hebrajskie, gdy wyrastali wśród ortodoksów, ale którzy zapewne prawie nigdy nie znali nazw w obu językach na raz, tak to wszystko było rozłączne, korzystali na pewno z napisanego przez Lejba Pawego i wydanego właśnie dla takich jak oni zapaleńców Słownika botanicznego polsko-łacińsko-hebrajskiego, o którym też już tu kiedyś wspominałem. W tej książeczce mieli, obok innych słów, tych na owoce, warzywa, zioła i zboża, nazwę „ich” trzcin z Grochowa: „trzcina – Phragmites – kaneh”. Trzcina pospolita, Phragmites australis, rozsiana po całym świecie, rosła przecież i w Witolinie, i nad Jordanem.

Przypomniałem sobie trzcinowe maty, z lat, kiedy przecież nie szukałem jeszcze wieści o Witolinie, Częstoniewie, Wołokumpiu czy Kutnie, i kiedy, oczywiście, nie znałem słów z drugiej Księgi Królów (w Septuaguincie to czwarta Księga Królewska), o ostrych krawędziach złamanej trzciny, o zadrach, jakie potrafią zadać dłoniom jej ostre liście, o trzcinie, która „złamana wnidzie w rękę jego i przekole ją” (tłum. ks. Jakuba Wujka), ale wśród chaluców i szomrów były córki i byli synowie rabinów, byli uczniowie jeszybotów – i oni, to te słowa znali.

JAKUB DOLATOWSKI

Kraina poezji

Zamieszkać w zdaniu, które byłoby jak wykute z metalu.

Czesław Miłosz

Gdzie leży kraina poezji? Jak do niej trafić? Czy można zamieszkać w niej na stałe? Miłosz pisał o niej w jednym z wierszy z okresu II wojny, tytułując go właśnie tak – Kraina poezji. Baśniowe piękno, magia nie zostają w nim unieważnione (marzenie o języku, któremu posłuszne byłyby rzeczy i zwierzęta towarzyszyło Miłoszowi do końca), ale warunkiem wejścia do krainy jest doświadczenie koszmarów XX wieku – czy też życia w ogóle. Cień, który rośnie w Krainie, przybierze potem pełny kształt w pisanym pod koniec życia Miłosza wierszu To. Nic tam nie jest już zasłonięte: „TO jest jak kiedy syn króla wybiera się na miasto i widzi świat prawdziwy: / nędzę, chorobę, starzenie się i śmierć”. (Nietrudno rozpoznać w tym człowieku młodego księcia Siddharatha Gautamę, przyszłego Buddę. „Współcierpienie ze wszystkim, co żywe” to jedna z odpowiedzi Miłosza na świat jako ból). W Roku myśliwego poeta przypomina, że „litość” była kiedyś „lutością” – tzn. że współczucie i groza wobec cudzego nieszczęścia są w niej połączone. Miłosz dodaje do tego jeszcze zachwyt, jako nieodłączny element naszego doświadczenia świata. Kraina poezji przypomina drogocenny klejnot zaprzeczający dychotomiom, wśród których na co dzień żyjemy.

Na nierozerwalny i w znacznym stopniu niezrozumiały dla nas związek między codziennością a poezją wskazuje również Zagajewski w wierszu Siła. Ostatni z dawnej generacji wielkich poetów (czy raczej: ostatni z wielkich poetów) staje przed czytelnikami jak nauczyciel chemii przed uczniami i mówi: weźmy siłę, która wybucha w drzewach na wiosnę, siłę, która skłania ku sobie mężczyznę i kobietę i „siłę, która rośnie / w snach Napoleona / i każe mu zdobywać Rosję i śnieg” i umieśćmy je w retorcie słowa. (To jednak nie nauczyciel, to alchemik). Zobaczmy, co się wtedy stanie. Na naszych oczach dokonuje się mały cud: kopulacja przestaje być „poezją ludu” (jak ją określił, z arystokratyczną wzgardą, Baudelaire), a sny małego kaprala zostają oczyszczone ze śmieszności i pospolitości, które towarzyszyły mu coraz częściej, odkąd zdobył władzę. Jednak demonstracja poety nie ma wartości dowodu naukowego – ani nikt inny, ani nawet on sam nie potrafiłby jej powtórzyć, znów zakląć snów Napoleona w słowa. Moment przemiany pozostaje niezrozumiały. Wiersz jest alchemiczną iluminacją.

Krzysztof Jung „Pejzaż z białą chmurą”, 1989, Warszawa, ASP.

Jednak cierpienie nie daje o sobie zapomnieć. Może i poezja do życia ma się tak, jak Łazarz na łonie Abrahama do bogacza w otchłani (jak chce Heaney), ale w prawdziwej sztuce ten nieszczęśnik zawsze znajduje sposób, żeby przebyć dzielącą ich przestrzeń i szarpać poły Łazarza. „W korytarzach metra ból się nie przemienia, / tylko trwa, boli bez wytchnienia” – relacjonuje Zagajewski z Paryża. Oczywiście ból przemienia się – mianowicie przemienia się w słowo, skoro raz został przez poetę przywołany w wierszu, jednak rozumiemy, że chodzi tu o odesłanie do doświadczenia, które nazwom się uparcie wymyka. W przeciwnym razie poezja byłaby jak nieszczęsny król Midas, zamieniający w słowa wszystko, czego się dotknie. Niektórzy chcą ją taką widzieć – Bóg z nimi.

„Silne przeżycie poetycko-poznawcze jest nieme”, notuje Miłosz. Czy powinno takim pozostać? Odpowiedzmy ostrożnie – nie wszystkie wiersze domagają się, żeby je zapisać. Podkreślmy to słowo – zapisać, bo taki np. Pitagoras niczego nie napisał, a zostały po nim liczne akusmaty, mądrości przekazywane ustnie. Ten sam Pitagoras zobowiązywał swoich uczniów do milczenia na temat przekazywanej im wiedzy. Stoimy wobec słów i tego, co objawia nam się (lub nie) poza nimi, co nie chce być nazwane. Tej drugiej stronie też powinniśmy być wierni. Sam Miłosz przyznawał to poniekąd, pisząc o szczupłym objętościowo dorobku poetyckim Eliota, że stał za nim „ktoś narzucający sobie niemotę, stał wyznawca”. Słynne dictum Miłosza „Co nie jest wymówione zmierza do nieistnienia” należałoby inaczej niż dotąd odczytać, może pamiętając o jego uwadze z Dalszych okolic, że istnienie i nieistnienie są niby dwie strony tej samej kartki.

Idźmy dalej. Czym jest wierność wobec poezji – zapisywaniem jej czy życiem tak, żeby wierszom (własnym, poprzedników) nie przynosić wstydu? Skoro mowa była o alchemii – proces alchemiczny zakładał przemianę zarówno materii, jak i samego alchemika. Przyjmowanie bez oporu konstatacji Krasińskiego „Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością” jako definicji artysty sprawia, że wiersze, pozbawione świadectwa życia, zaczynają z czasem brzmieć nieprawdziwie.

Dramatyczną próbę usunięcia sprzeczności między życiem a poezją podjął Stachura. Jego artystyczne osiągnięcia nie są na miarę Miłosza czy Zagajewskiego, jednak przynależy do krainy poezji swoją żarliwą obecnością. Prawy i czysty poeta, jak określił go Miłosz, który nigdy nie wypowiadał takich słów przypadkowo. Kiedy Stachura pisze, że „Wszystko jest poezja” chce po prostu, żeby zwiastowanie, jakim jest każdy prawdziwy wiersz, nigdy się nie kończyło. Zauważmy jednak, że mówić tak to tyle samo, co stwierdzić, że nic poezją nie jest – wiersz jest stanem skupienia innym niż codzienna rzeczywistość i tylko przez doświadczenie tej ostatniej możemy poezję rozpoznać. Pewnie tolkienowskie elfy, z ich długością życia równą trwaniu ziemi i odmienną od naszej percepcją czasu, potrafiłyby doświadczać nieustannego święta jako święta właśnie – my tego nie potrafimy.

Niektórzy jednak obdarzeni są łaską skromnej i prostej (co nie znaczy, że nie drogocennej) muzyki, która towarzyszy im niemal ciągle. Takim był Xavier Grall, piszący po francusku Bretończyk, którego niewielki zbiór felietonów wydano w 2011 roku w Olsztynie. Wierny Bretanii, bo tak nazywa się książka, zaczyna się od pochwały deszczu: „Będę chwalił deszcz padający na moje dachy, na estuaria rzek, na małe porty, deszcz wyśmiewający wakacyjne terminy i letnią komercję”. Dalej jest o wsi bretońskiej, powietrzu, z którego zniknęły dźwięki piania kogutów i rżenia koni, długiej zimie, podczas której odsłania się prawdziwa twarz Bretanii (poznają ją ci, którzy kochają ten kraj). Wszystko to bez choćby odrobiny zbędnej melancholii czy żalu nad sobą. „Moje serce, wystawione na pory roku, jest gliniane i takie kruche!”, wyznaje ciężko chory poeta. Swoje felietony wysyłał do Paryża na papierze mokrym od wilgoci. Niemal czujemy tę wilgoć, dotykając stron Gralla w przekładzie Kazimierza Brakonieckiego.

MARCIN SABINIEWICZ

Galeria jednej fotografii (48)

W stolicy Meksyku, w kwietniu 1993, nie udało mi się zrobić portretu Sławomira Mrożka – pisarza spotkałam, jesienią tamtego roku, we Frankfurcie nad Menem. Trafiłam za to na licznych pisarzy przy biurkach, ustawionych na placach. Wystukiwali listy, petycje, podania dla – niemających własnych maszyn lub nieumiejących pisać – klientów. Ten obrazek pomógł mi zrozumieć, dlaczego tamtejsze metro używa piktogramów i jest tak proste w obsłudze.

„Pisarz nr 4”, México 1993, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp

23 września 2023

ELŻBIETA LEMPP

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek