HOME

Galeria jednej fotografii (48)

W stolicy Meksyku, w kwietniu 1993, nie udało mi się zrobić portretu Sławomira Mrożka – pisarza spotkałam, jesienią tamtego roku, we Frankfurcie nad Menem. Trafiłam za to na licznych pisarzy przy biurkach, ustawionych na placach. Wystukiwali listy, petycje, podania dla – niemających własnych maszyn lub nieumiejących pisać – klientów. Ten obrazek pomógł mi zrozumieć, dlaczego tamtejsze metro używa piktogramów i jest tak proste w obsłudze.

„Pisarz nr 4”, México 1993, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp

23 września 2023

ELŻBIETA LEMPP

Pod tlenem – 55 sonetów (XVIII)

Sonet siedemnasty cyklu pierwszego: lirnik królewskiego rodu?

Dla Rilkego ważny był rodowód – ten poetycki jeszcze istotniejszy niż domowy. Szukałam właściwego słowa długo, a „domowy” pojawiło się tylko dzięki frazie, która odruchowo przychodzi na myśl wszystkim czytelnikom Biblii: „z domu i rodu”. Moje wahanie dotyczyło subiektywnej – dla prażanina – hierarchii ważności. Ważna była Praga – miejsce narodzin, Prager Kreis – krąg twórczego wykluwania się, czeska mowa (Rilke nigdy nie uważał się za poetę niemieckiego czy austriackiego, a po Wielkiej Wojnie przyjął obywatelstwo Czechosłowacji), ważne było genderowe poczucie, że tworzenie ma w sobie coś z kondycji kobiecej (z przyjmowania i rodzenia – jak mawiał poeta), ważne przeżycie Rosji – religijne czy quasi-religijne, pozwalające poezji istnieć jako duchowości autonomicznej, ważny romans z Lou Andreas-Salomé – okrzepnięcie, dojrzewanie (według reguły: Lou zakochuje się w mężczyźnie, a on po dziewięciu miesiącach wydaje na świat książkę), ważny Paryż, gdzie dzięki terminowaniu u Rodina młody poeta stał się sobą, ważni Cézanne i Picasso – jako  jednocześni mistrzowie nowoczesności i warsztatu, ważne zamki, Duino i Muzot – może właściwe domostwa poety… I tu docieramy do styku dwu tęsknot arystokratycznych Rilkego: metaforycznej i nie.

Rilke chciał był arystokratą sensu largo. I – prawdopodobnie – był. Tylko ktoś taki daje różę paryskiej żebraczce i ta „żyje różą” przez cały tydzień.

To, o czym teraz piszę, jest bardzo istotne, gdy czyta się sonet XVII części pierwszej cyklu orfickiego. Prawdopodobnie Rilkego zainspirowała do jego napisania – tak twierdzą komentatorzy [1] – lektura wiersza Victora Hugo Booz endormi (1859, fragment La légende des siècles). To wyśniona wizja potężnego rodu wzrastającego przez wieki: „Śniło się Boozowi, że widzi, jak z brzucha / Dąb mu wyrasta szumiąc w wysokim błękicie / Piął się nad ludzki ród jak ogniwa łańcucha, / U stóp jego król śpiewał, konał Bóg na szczycie” [2]. Wiersz, pisany aleksandrynem, jest bardzo piękny. Potężny i bogaty, lecz bezdzietny, starzec – według Hugo – osiemdziesięcioletni, usypia, a u jego stóp pojawia się Rut. Francuski poeta pisze, że cedr nie spodziewa się róży u swoich stóp [3], i kiedy – podług słów wiersza – „Rut śni, a Booz śpi” [4], wydarza się historia właściwie niemożliwa, historia długiego trwania, historia rodu.

Przypomnieć tu warto, że «ród» po niemiecku oznaczany jest tym samym słowem, co «płeć» i że Rut Moabitka pojawia się w genealogii Chrystusa. Booz z biblijnej Księgi Rut [5], to (poprzez prawo lewiratu) [6] mąż Rut Moabitki – ich synem był Obed, ojciec Jessego; Jesse, jak pamiętamy, to ojciec Dawida. Z „domu i rodu Dawida” pochodzi Jezus Chrystus.

Ponieważ w sonecie Rilkego genealogia biblijna (z interferencyjną analogią psalmista Dawid – lirnik Orfeusz) zapętla się z marzeniem praskiego poety o arystokratycznej proweniencji jego własnego rodu, istotne wydaje się też całkowite odwrócenie dekadenckiej reguły, podług której dopiero upadek rodu (jak w Maltem, 1910), zmierzch rodziny jest równoczesny i równoznaczny z narodzinami genialnego artysty.

Oto pierwsza strofa tego sonetu – innego niż inne:

 

Najniżej praszczur, w gęstwie podziemnej,

korzeni-założycieli,

ukryte źródło ciemne,

którego nie widzieli.

(Jastrun)

 

U dołu zawikłał się korzeń,

budowy wątek,

źródło ukryte od spojrzeń,

ciemny początek.

(Pomorski)

 

Najniżej Starzec, mrokiem owity,

wszystkich Zrodzonych

korzeń, zdrój ukryty,

nigdy nie zoczony.

(Antochewicz)

 

Tłumacze starają się zachować zwartość oryginalnej strofy (podobnie będzie w następnych), inaczej niż w większości sonetów bezprzerzutniowych (kolejne również będą unikały wadzenia się porządku zdaniowego z wersowym). Także oddać się starają tłumacze głębokie podobieństwo brzmieniowe słów i fraz, zwłaszcza w pozycji rymowej („verworrn – veroborgener Born”, po niemiecku aż paronomazyjnej, jako „podziemnej – ciemne”, „korzeń – spojrzeń”, „Zrodzonych – zaoczony”). Ponadto: Jastrun jest solenny, Pomorski – powściągliwy, Antochewicz – archaizuje.

W strofie drugiej Rilke daje wyliczenie, zwięzłe, acz działające na wyobraźnię, przebiegu dziejów rodu (raczej wysokiego, co poświadcza dobór rekwizytów, choć może to być ród i biblijny, i nie), co w polskich przekładach brzmi tak:

 

Hełmy bojowe, rogi łowieckie,

złych braci kłótnie,

starców sentencje,

kobiety jak lutnie.

(Jastrun)

 

Hełm i róg myśliwego,

rozbrat i kłótnie,

wieku sąd sędziwego,

niewiasty – lutnie…

(Pomorski)

 

Szyszak, myśliwski róg,

Starców gnoma krótkie,

braci zwaśnionych bój,

kobiety jak lutnie…

(Antochewicz)

 

Powiedziałabym, że tę niezwykle prostą strofę (z wyrazistą symetrią, także semantyczną) – nazwać by ją można uniwersalną historią szlachetnego rodu w czterech wersach – każdy z polskich tłumaczy przeinacza na swój sposób: Jastrun i Antochewicz zmieniają kolejność wersów (ten drugi jeszcze, niepotrzebnie, podnosi rejestr stylistyczny przez podwójną inwersję) – a wydaje się ta kolejność ważna, gdyż najpierw mowa o przedmiotach i sentencjach (o domenie esencjalnej), a potem o osobach i afektach (o egzystencji). To inne porządki, nie powinno się ich mieszać. (Poza tym tylko Jastrun dostrzegł, iż ta strofa nie kończy się wielokropkiem).

Tu Rilke – według wszelkich prawideł gatunku sonetowego – domyka część opisową.

(Chociaż istnieje jeden ciekawy łącznik między partią strof czterowersowych i trójwersowych: fraza wygłosowa części wstępnej sonetu „Frauen wie Lauten” rymuje się odlegle i zaledwie znaczeniowo – wszak kobiety, te, co współtworzą ród trwający patrylinearnie tracą przy tym swą żeńską rozpoznawalność, a Rut jest tu tylko pięknym wyjątkiem – z „biegt sich zur Leier”, czyli z poetą, śpiewakiem samym, z wygłosem całego sonetu.) W strofach trójwersowych natomiast już nie trwanie rodu, lecz jego dynamika – akt jednostkowego wywikłania się z tego, co wspólne, akt zaistnienia jednej jedynej osoby, pojedynczej, twórczej – stają się ważne:

 

Ciaśniej gałąź na gałąź,

gąszcz nieprzerwanie zbity…

Jeden! o, wyżej… wyżej…

 

Ci jeszcze się przebijają.

Dopiero ten u szczytu

pochyla się ku lirze.

(Jastrun)

 

Gałąź na gałąź pnie się,

żadna nie śmignie…

Jedna! O, wznieś się… wznieś…

 

Każda łamie się, ginie.

Ta najwyższa jedynie

w lirę się wygnie.

(Pomorski)

 

Ciasny gałęzi gąszcz,

nigdzie wolnej nie widzę…

Jedna! O, wznoś się, wznoś…

 

Lecz każdą rwą burze.

Dopiero ta w górze

Zgina się w lirę.

(Antochewicz)

 

Jak się wydaje, zarówno Antochewicz, jak i Pomorski wykorzystali czytelną aluzję z trzeciej strofy – tej strofy wielokropkowej (co wszyscy spolszczający respektują), w której istnienie pojedyncze z trudem wyodrębnia się z rodowego gąszczu – do gałęzi w sensie metaforycznym (odnogi drzewa genealogicznego). Jastrun – nie. U Pomorskiego i Antochewicza, podobnie jak u Rilkego, to właśnie jedna z gałęzi rodu, ta, która wybija się ponad inne, osobna i osobliwa, choć z tego samego wyrasta pnia – staje się lirą, inaczej mówiąc, pars pro toto (Jastrun pominął w przekładzie tę właśnie figurę) – staje się poetą, kimś odmiennym niż inni. Zapewne dlatego ten sonet jest – także – inny niż inne. Podobnie – w Biblii. Chrystus pochodzi „z domu i rodu Dawida”, jest „różdżką z pnia Jessego” – ale staje się także odmieńcem, staje się Mesjaszem.

Jeśli sonet XVII to spojrzenie wstecz, sonet XVIII okaże się zmaganiem z bezpośrednią nowoczesnością świata, z maszyną, która przepoczwarza i narusza – na oczach poety – maszynerię naszego istnienia.

KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY

[1] Por. Ernst Leisi, Boas und der „Alte, verworrn“, „Neue Zürcher Zeitung“ 1-2. 06. 1985.

[2] Cytuję za III tomem Antologii poezji francuskiej Jerzego Lisowskiego – w tłumaczeniu Zbigniewa Bieńkowskiego.

[3] W przekładzie Zbigniewa Bieńkowskiego: „Jak cedr nie czuje róży drżącej jego cieniu, / Tak Booz nie przeczuwał u stóp swych niewiasty”.

[4] U Bieńkowskiego: „Rut dumała, spał Booz”.

[5] Imię jedynego dziecka Rilkego – córki – brzmiało: Ruth Sieber-Rilke urodziła się 12 grudnia 1901, zmarła w następstwie tego, co nazywa się po niemiecku Freitod, w roku 1972.

[6] Lewirat (łac. levir – brat męża) – prawo, umożliwiające poślubienie wdowy przez brata jej zmarłego męża (Booz był bratem Elimelka, zmarłego męża Rut) – zwyczajowe zapewnienie ciągłości rodu (prawo znane, między innymi, u Żydów, Hindusów, Arabów).

Mieć „Oko”

Oko, legendarny zbiór esejów Józefa Czapskiego o sztuce został opublikowany nakładem Instytutu Literackiego paryskiej „Kultury” w 1960 roku. Pierwsza krajowa edycja ukazała się w 1983 roku w wydawnictwie „Znak” pod zmienionym tytułem Patrząc. Była obciążona ingerencjami cenzury, która nie dopuściła tekstów, dotyczących sowieckiej Rosji. W 1996, w przedmowie do kolejnego, pełnego już wydania w tej samej oficynie, Joanna Pollakówna, autorka wyboru tekstów, monografistka i czuła badaczka twórczości artysty, wspominając tamtą pierwszą paryską edycję, napisała: „W Polsce przez następne dwadzieścia trzy lata książka krążyła w nielicznych egzemplarzach. Ci, którym udało się ją przeczytać, pozostawali pod wrażeniem rzadkiej celności opisu, światłych sądów i jakiejś trudnej do nazwania wewnętrznej czystości tego pisarstwa. Tych szczęśliwie wtajemniczonych było niewielu”. Należałem do tych szczęśliwców.

Październik 1971 to inauguracja roku akademickiego na Uniwersytecie Jagiellońskim, początek studiów na polonistyce, początek prawdziwego życia… Wszystko nowe, wszystko nieznane, a w Krakowie tylko jeden wskazany wcześniej adres. Stanąłem przed drzwiami  mieszkania na drugim piętrze przy ulicy Koletek 4 pod samym Wawelem. Drzwi otworzył doktor Włodzimierz Hodys. Łysa głowa, zwalista postać w długim, znoszonym czarnym swetrze i sztruksowych spodniach, nieco przygarbiony. Nie był zdziwiony na mój widok. Robił wrażenie, jakby właśnie na mnie czekał. A więc zaproszenie, skierowane kilka miesięcy wcześniej, ku mojej wielkiej uldze, potwierdziło się. To nie było pierwsze nasze spotkanie.

Włodzimierz Hodys był historykiem i popularyzatorem sztuki, postacią w Krakowie i Małopolsce legendarną. Urodził się w 1905 roku w małej miejscowości pod Stryjem na Ukrainie, studiował w Wiedniu, Pradze i przede wszystkim w przedwojennym Lwowie. Niósł w sobie całą tradycję Galicji i Środkowej Europy, tej mitycznej krainy, która wydała tylu wspaniałych artystów i intelektualistów. Przywiązany do wiedeńskiej szkoły Maxa Dvořáka i jego uczniów pojmował sztukę jako szeroki obszar duchowej aktywności człowieka. Do rozmów o malarstwie czy rzeźbie włączał dywagacje o literaturze, a zwłaszcza poezji i muzyce, budując niekończące się konteksty. Jego językiem był polski, choć wobec zakrętów historii mogło być inaczej, bo znakomicie władał niemieckim, francuskim, angielskim, rosyjskim, ukraińskim i czeskim, a także łaciną i greką. Po II wojnie światowej, po utracie ukochanego miasta młodości, przeniósł się ze Lwowa do Krakowa.

Był jednym z założycieli i wieloletnim dyrektorem Liceum Sztuk Plastycznych. To bodaj dzięki niemu szkoła stała się niezapomnianym miejscem dla całej plejady artystów, a lata, spędzone w niej i zajęcia z Hodysem, pojawiają się we wspomnieniach takich twórców jak Roman Polański, Ryszard Horowitz, Roman Cieślewicz, Franciszek Starowieyski, Bronisław Chromy, Zofia Kucówna i wielu innych, choćby członkowie Grupy „WPROST”: Maciej Bieniasz, Zbylut Grzywacz i Jacek Waltoś. Wykładał także w Akademii Sztuk Pięknych, gdzie do emerytury w 1971 roku prowadził Studium Pedagogiczne. Wykorzystując prywatne znajomości, organizował legendarne wyjazdy zagraniczne, co w PRL-owskiej rzeczywistości graniczyło z cudem. Jego uczestnicy, a byli wśród nich nie tylko przyszli malarze, ale także pisarze, określali je jako podróże inicjacyjne. To, zdaje się, znany później krytyk teatralny Zygmunt Greń, wyprawę do Grecji nazwał Hodyseją i tak już zostało we wszystkich wspomnieniach.

Ale tym, co w działaniach Włodzimierza Hodysa stało się może najważniejsze, była pasja popularyzatorska, upowszechnianie wiedzy o sztuce. W jednym z wywiadów powiedział: „Wychowanie człowieka przez sztukę to mój główny cel, od którego nigdy nie odstępuję. Do poznania sztuki prowadzi stan emocjonalny, przeżycie. Osiągnięcie tego stanu jest tym, co określa społeczną funkcję sztuki, jej rolę wychowawczą i uszlachetniającą. Bez tego sztuka jest rzeczą samą w sobie sztuką dla sztuki”. Jego prelekcje przy zawsze wypełnionych salach odbywały się w różnych domach kultury, w centrum Krakowa, jak te w Pałacu pod Baranami, ale także w Podgórzu, Nowej Hucie. Z wykładami objeżdżał całą Małopolskę, od wschodu na zachód, od Przemyśla i Rzeszowa do mojego rodzinnego Jaworzna, które dochodząc do Przemszy, stanowiło zachodni kres Małopolski, dopóki nie zostało, wbrew historii i długoletniej tradycji, wchłonięte przez Śląsk. Jego comiesięczne pojawienia się w Domu Kultury Kopalni „Komuna Paryska” były świętem. Na wykładach zbierała się spora grupa uczniów, których posyłali na nie nauczyciele języka polskiego. Mnie skierowała na te zajęcia znakomita polonistka, Alicja Rosa, której wiele zawdzięczam. Barwne opowieści Hodysa o sztuce dawnej i nowej nie przypominały niczego, z czym stykaliśmy się dotąd w siermiężnych czasach licealnych, w których piękna była tylko nasza młodość. Mówił o sztuce tak, jakby wszyscy artyści stanowili jego najbliższą rodzinę, wplatając w narrację wiele anegdot, żartów. Wyjątkową atrakcją była wielka liczba reprodukcji omawianych dzieł, które powiększone na białym ekranie pokazywał nam z epidiaskopu. Wiedział, że nie mamy dostępu do prawdziwych albumów, a co dopiero do muzeów. Był niezrównanym zdobywcą publikacji o sztuce, kolekcjonował je na wszelkie sposoby. Korespondował z najlepszymi muzeami, z ludźmi takimi, jak Konstanty A. Jeleński czy Felix Klee, syn Paula. Organizował nam również wyjazdy, do Tenczynka i Krakowa, podczas których opowiadał historię zwiedzanych obiektów. Przede wszystkim jednak uczył widzieć, nie tylko patrzeć, traktować oglądany świat jak wielki palimpsest do rozczytania, co wymaga długiej i żmudnej pracy nad sobą. Do tego właśnie skłaniały spotkania z Włodzimierzem Hodysem. Był największym przeciwnikiem PRL-u w okresie naszego dojrzewania. Nie dlatego, że z PRL-em walczył, czy występował przeciwko niemu. On go po prostu nie dostrzegał. Takie przynajmniej robił wrażenie na nas, młodych, tuż przed maturą. Uważał, że marzenia trzeba spełniać, a to zależy wyłącznie od woli, pracy i przedsiębiorczości. Wiedział przecież o ograniczeniach paszportowo-wizowych, o cenzurze, a jednak pokonywał je sobie znanymi sposobami, także takimi, których świadomość mam dopiero teraz.

Kiedy się już bliżej poznaliśmy, namawiał mnie na wyjazd do Paryża, deklarował załatwienie lokum i pracę w paryskiej „Kulturze”, która miała polegać na przepakowywaniu wydawnictw Instytutu Literackiego w okładki książek typu Jak hartowała się stal, czy Traktory zdobędą wiosnę i wysyłanie ich pod wskazane adresy do Polski. No cóż, nie zdecydowałem się… „Robienie takich nadziei […] nastolatkowi jest okrutne i niebezpieczne. […] Czy nie było czasem tak, że nigdy nie dałem mu okazji do dotrzymania obietnicy?” (Chiang-Sheng Kuo Stroiciel fortepianów, tłum. Katarzyna Sarek). Po latach, w 1998 roku, w czasie jedynej mojej rozmowy z Jerzym Giedroyciem w Maisons- Laffitte, Redaktor potwierdził, że „zatrudniał młodzieńców, protegowanych przez Hodysa”.

Hodys jeździł do Paryża regularnie, zwłaszcza w późnych latach. Na zlecenie francuskiego Ministerstwa Kultury prowadził letnie kursy metodyki upowszechniania sztuki dla instruktorów domów kultury. W końcu osiadł nad Sekwaną, wrócił do pracy naukowej z wczesnej młodości, zajmował się kulturą ukraińską. Dla encyklopedii Larousse’a opracowywał hasła, przede wszystkim dotyczące kultury łemkowskiej. Zmarł w szpitalu w Gonesse pod Paryżem w 1987 roku. Do Krakowa wrócił, dzięki staraniom jednego ze swoich najwierniejszych uczniów, Bronisława Chromego, który postawił na jego grobie drewniany, wzorowany na wschodnim obrządku, krzyż. Pochowano go w wojskowej części Cmentarza Rakowickiego, tuż obok mogił poległych w Krakowie żołnierzy sowieckich. Dziś grób jest trudny do znalezienia, porośnięty, opuszczony. Pamiętają o nim już tylko ostatni żyjący uczniowie i studenci, uczestnicy jego prelekcji. Dziesięć lat temu w „Roczniku Krakowskim” Małgorzata Reinhard-Chlanda poświęciła mu obszerny artykuł pod znamiennym tytułem Włodzimierz Hodys – pasjonat sztuki.

Gdybym pisał to wspomnienie w ubiegłym wieku, mogłoby ono się tak melancholijnie skończyć, ale teraz ktoś, kto się Hodysem zainteresuje, znajdzie w Wikipedii informację, że był tajnym współpracownikiem peerelowskich służb, że miał kryptonim „Mikołaj”, że wreszcie współpraca trwała ćwierć wieku. Ten ktoś znajdzie w Wikipedii nawet numer teczki, przechowywanej w archiwach IPN-u, co mu pewnie uwiarygodni tę przygnębiającą informację. Któż jednak wykona niemały wysiłek i zajrzy do tej marnej teczki?

Hodys był łatwym łupem dla bezpieki. Częste wyjazdy od lat pięćdziesiątych do Paryża (gdzie wyjeżdżał na zaproszenie pewnej znajomej Żydówki, której pomagał w czasie wojny we Lwowie), duża aktywność intelektualna i towarzyska, homoseksualna orientacja, były powodem zainteresowania służb i okolicznością szantażu. Jak wielu innych, nie mógł odmówić spotkań i rozmów. Funkcjonariusze mieli wpływ na to, czy otrzyma paszport, czy nie. I na wiele innych spraw związanych z pracą zawodową. Zanim zmusili go do kontaktu, wiedzieli od tych, którzy go inwigilowali, w jakim obraca się środowisku i z kim utrzymuje znajomość. Oczekiwali przede wszystkim informacji na temat środowisk „Kultury” i „Libelli”, księgarni połączonej z galerią Kazimierza Romanowicza, stałych miejsc polskiej inteligencji, odwiedzającej Paryż. Wiedzieli, że spotyka się z Jerzym Giedroyciem, Zofią i Zygmuntem Hertzami, Konstantym Jeleńskim. I Józefem Czapskim, którego uważał za znakomitego malarza i krytyka sztuki, o czym opowiedział podczas pierwszego spotkania w 1964 roku z kapitanem Janem Billem. To on go zwerbował. Ten sam, który za dziesięć lat, już w wyższej randze podpułkownika jako kierownik III Wydziału SB, „opiekującego” się wykładowcami akademickimi, dziennikarzami, artystami i studentami, będzie się zajmował Stanisławem Pyjasem…

Dwie zachowane notatki z pierwszych rozmów świadczą o tym, że Hodys „dzielił się wrażeniami z pobytu, opowiadając, gdzie i jakie zwiedzał muzea i wystawy. Pobyt we Francji dużo dał mu również, ponieważ przewertował szereg bibliotek i książek dot. sztuki plastycznej” (tu i dalej w cytowaniu akt – pisownia oryginalna). Że wprawdzie był w siedzibie „Kultury”, ale nikogo „niestety” nie zastał. TW „Mikołaj” opowiadał również o krótkiej rozmowie w „Libelli” z Giedroyciem, który zaproponował mu wymianę książek między Paryżem a Krakowem, niemożliwą do zrealizowania z braku środków inwigilowanego.

W tym kontekście mógłby się pojawić najcięższy możliwy zarzut, a mianowicie przyjmowanie korzyści materialnych. W aktach znajduje się notatka z 1975 roku, w której czytamy: „Przez wiele lat zatrudniony był jako pracownik naukowy na ASP w Krakowie. Obecnie przebywa na emeryturze, pracując na ½ etatu w jednej z krakowskich wyższych uczelni [chodzi o Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną, obecnie Akademię Muzyczną – dop. BT] a także zajmuje się działalnością prelekcyjną na tematy sztuki w różnych ośrodkach Krakowa i województwa. W dużej mierze jednak robi to społecznie lub za symboliczne wynagrodzenie. W konsekwencji jego zarobki są przeciętne lub niżej przeciętnych. […] Wynagrodzenie otrzymuje jedynie raz w roku, każdorazowo przed wyjazdem do Paryża w granicach 2000-2500 zł. Raz otrzymał 80 dol. Bywały wypadki, że nie chciał przyjmować nawet tych pieniędzy, mimo że usilnie nalegaliśmy by wziął. Jest na swój sposób honorowy. Mógłby otrzymywać od nas w roku dwa razy tyle, a nie chce, choć bardzo by mu się te pieniądze przydały. GIEDROYCIOWI wysyła literaturę na zasadzie wymiany. Za to otrzymuje on inne książki o tematyce naukowej, które potrzebne mu są w pracy. Nieraz tłumaczył, że nie mógł np. odwiedzić Czapskiego, mieszkającego pod Paryżem, bo taki jednorazowy przejazd kosztowałby go ok. 20 F a to jest kwota dość wysoka”.

Dlaczego Hodys zgadzał się na te wypłaty? Myślę, że odpowiedź jest prosta. Wszystkie te pieniądze przeznaczał na wydawnictwa, które potem były elementem jego spotkań z młodzieżą, służyły innym, a nie jemu samemu. Tak chyba należy rozumieć to, że zgadzał się na ich przyjęcie wyłącznie bezpośrednio przed wyjazdami do Paryża. Był pasjonatem sztuki, owładniętym jej popularyzacją. Mówił tylko o niej, nawet ubekom, to była jego obsesja. Z tych żałosnych kilku kartek, które przechowywane są w teczce, jasno wynika, że na nikogo nie donosił, że mówił mało, rzeczy powszechnie znane. W aktach nie ma żadnych dowodów, że komukolwiek zaszkodził. Funkcjonariusze notują: „Możliwości t.w. «Mikołaj» są duże, ale jako zarzut można podnieść, że nie wykorzystuje on ich w pełnym zakresie i stosunkowo mało przejawia własnej inicjatywy. W wielu sytuacjach, które są wprost wymarzone, by uzyskać bardziej ciekawe materiały, zachowuje się mało ofensywnie. Ma to miejsce np. przy spotkaniach z naczelnym red. „Kultury” paryskiej J. Giedroyciem”.

Hodys próbował się wycofać ze współpracy, ale UB otaczała go agentami, którzy śledzili go w Paryżu i Krakowie, donosili o jego rozległej towarzyskiej aktywności, o związkach ze środowiskiem ukraińskim, które PRL traktował jako antypolskie. Informowali o jego życiu intymnym. W teczce są dwa takie raporty.

Hodys uważał, że służba bezpieczeństwa jest odpowiedzialna za jego zwolnienie z ASP w 1971 roku i przeniesienie na emeryturę. Tak rozumiał słowa rektora, Mieczysława Wejmana, że „władza ludowa nie życzy sobie jego dalszej pracy”, które zacytował podczas jednego ze spotkań z funkcjonariuszem. Pod koniec lat siedemdziesiątych Hodys ograniczył, jak to tylko możliwe, kontakty z agentami. W 1982 roku, w okresie stanu wojennego, kiedy służby czuły się jeszcze silniejsze, kategorycznie odmówił współpracy. W grudniu 1983 roku prowadzącemu go ubekowi nie pozostało nic innego, jak napisać: „Z wymienionym nie utrzymywano kontaktu przez dłuższy czas, licząc na zmianę jego nastawienia do dalszej współpracy. Z uwagi jednak, że jego stosunek do nas się nie zmienił, a jednocześnie nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia (wiek 79 lat) a w związku z tym utrata możliwości wykonywania dla SB zadań, proponuję rozwiązać z nim współpracę”. Skreślono go z listy agentów z adnotacją: „Materiały przechować przez okres 20 lat – mimo podeszłego wieku osoby”. Krótko później Hodys wyjechał znowu do Francji. Do Polski przyjeżdżał co roku na wakacje, a w 1988 planował powrót do kraju na stałe. Choroba i w rezultacie śmierć zniweczyła te plany. Trudno nie odnieść wrażenia, że raczej nie obawiał się ujawnienia tych pseudoświadectw.

Po lekturze IPN-owskiej teczki Hodys wydaje się postacią tragiczną. To człowiek z misją, który dla jej realizacji nie znajduje czystej drogi. Uwikłany w wypadki wojenne, przesiedlenie, w historię, dopadającą go od najmłodszych lat i nie pozwalającą spełnić się całkowicie w tym, co było jego przeznaczeniem. Jak musiał się czuć w rozmowach z ubeckimi funkcjonariuszami ten, który „mówiąc o sztuce, mówił o niej nie jak o dodatku do życia, lecz jak o powinności, aktywności duchowej, azylu uciszenia, ale też znaku ludzkiej godności”? Słowa Stanisława Rodzińskiego ze wspomnienia, które ukazało się w „Tygodniku Powszechnym”, tuż po śmierci Włodzimierza Hodysa, są najlepszym dowodem na to, co było najważniejsze w życiu tego niezwykłego człowieka.

Wtedy, podczas pierwszego spotkania w październiku 1971 roku, Hodys dał mi do przeczytania dwie książki: Filozofię sztuki Hipolita Taine’a i Oko Józefa Czapskiego. Francuskiego estetyka XIX wieku „męczyłem” przez kilka tygodni, bojąc się, że Hodys w końcu mnie z niego odpyta. Zbiór Czapskiego był pierwszą książką paryskiej „Kultury”, jaką miałem w ręku. Dotyk „marmurkowej” okładki, jej szlachetna prostota, nieznane nazwisko autora i wydawcy, wreszcie Paryż, miejsce publikacji, zarys kolumny jako znak graficzny – wszystko to razem sprawiało magiczne wrażenie, które miało pozostać we mnie na zawsze. Było wejściem w świat, o którego istnieniu nie zdawałem sobie w ogóle sprawy. Zanim poddałem się lekturze, analizowałem strony tytułowe. Oko było LIII tomem Biblioteki „Kultury”. Co to była za Biblioteka i jakie książki poprzedzały tę, którą miałem w ręku? Poza Hodysem nie znałem nikogo w najbliższym otoczeniu, z kim mógłbym o tym porozmawiać, a swojej niewiedzy głęboko się wstydziłem. Książka Czapskiego była pogłębieniem i rozwinięciem tego, co stanowiło główny temat wykładów Hodysa. Autor Oka pisał o tych, którzy fascynowali również jego. Ci, o których coś wiedziałem, jak Cézanne i ci, o których usłyszałem dopiero od Czapskiego, Chaim Soutine, Nicolas de Staël , Giorgio Morandi czy jego ukochany Pierre Bonnard. To, jak o nich pisał, dowodziło, że są malarzami najwyższej rangi. Książkę oddałem, chociaż Hodys „uczył” mnie, że kradzież książki nie jest kradzieżą. Szkoda, że mu nie uwierzyłem. Niedługo później nasza bliska znajomość musiała się skończyć, ale nie przestałem uczestniczyć w jego prelekcjach w Pałacu pod Baranami, szukać w innych miejscach, gdzie występował.

I docierać do Czapskiego już na własną rękę. Czasami jego teksty znajdowałem w podziemnych wydawnictwach. Najtrudniej było z malarstwem, z rysunkami. Podczas pierwszej wizyty w warszawskim Muzeum Narodowym w dziale malarstwa XX wieku zwróciłem uwagę na duży obraz o dziwnym, odróżniającym się formacie. Stosunkowo wąski i wyjątkowo wysoki, o bardzo intensywnej kolorystyce. Była to Opera Leśna Czapskiego. Dzieło jeszcze przedwojenne, na szczęście w PRL-u nie usunięte ze zbiorów.

Jesienią 1982 roku w Warszawie do Teatru Małego, który wtedy jako scena impresaryjna zapraszał najciekawsze spektakle spoza stolicy, przyjechało przedstawienie Teatru im. Jaracza w Łodzi. Byli to Osmędeusze Mirona Białoszewskiego w reżyserii Tadeusza Słobodzianka. Grali w nim z dużym powodzeniem Olga Titkow-Stokłosa i Mariusz Saniternik, z którymi pozostawałem w przyjaźni. Dobry traf sprawił, że byłem wtedy w Warszawie. Na spektaklu pojawiła się również legendarna malarka i aktorka Teatru na Tarczyńskiej, Ludmiła Murawska-Pèju, która razem z Mironem Białoszewskim i Lechem Emfazym Stefańskim ten teatr stworzyła. Była żoną wybitnego intelektualisty i dyplomaty francuskiego, Marcela Pèju, osoby wielce zasłużonej dla niezależnej kultury polskiej. Po rzęsistych brawach artystka przyszła za kulisy, aby pogratulować wykonawcom. Wywiązała się intensywna serdeczna rozmowa. W jej efekcie Murawska zaprosiła nas do siebie, aby kontynuować przyjemnie upływający wieczór.

Jej mieszkanie gdzieś na Woli, choć nieduże, było dziełem sztuki. Zapamiętałem charakterystyczne obrazy gospodyni, które widziałem wtedy po raz pierwszy. Wobec niezwykłej, delikatnej urody autorki, poruszającej się ze zwiewnym wdziękiem, budzącej skojarzenia z dyskretnymi kobietami Południa, jej ciemne prace zadziwiały prawie brutalną ekspresją. Nie będąc bohaterem wieczoru, trzymałem się z boku. W którymś momencie Murawska z lampką wina podeszła do mnie. Zaczęła się rozmowa o jej sztuce. I dziś już nie wiem, co sprawiło, że tematem stał się Józef Czapski. Dowiedziałem się o głębokich, wręcz rodzinnych związkach z autorem Oka, że bliskim przyjacielem Czapskiego jest jej przybrany ojciec, jak go określiła, Ludwik Hering. Kiedy zobaczyła mój entuzjazm, poprosiła, żebyśmy przeszli do drugiego pokoju, który był sypialnią artystki. Stała w nim duża komoda. Otworzyła jedną z szuflad. Była wypełniona akwarelami i rysunkami Czapskiego. Pozwoliła je wszystkie oglądać, a sama wróciła do gości. Odsłonił mi się świat malarza. Zobaczyłem jednorodną, charakterystyczną kreskę malarza, powtarzające się motywy, pejzaże, sceny w kawiarni, w metrze. Patrzyły na mnie w ułamku widzenia postacie opuszczonych, zamyślonych, często starych ludzi. Były tam także rysunki, dokumentujące pobyty w teatrze, sceny ze spektakli Becketta i Ionesco. Tych rozpoznałem. Wieczór dobiegał końca i należało zamknąć szufladę. Nigdy już nie wróciłem do tego mieszkania, nie spotkałem Ludmiły Murawskiej-Pèju, która zmarła w 2022 roku. Po latach od tamtego pierwszego wieczoru przeczytałem jej autobiograficzną, poetycką książkę Wolność w łupinie orzecha. Wspomnieniom towarzyszą zdjęcia i reprodukcje obrazów, a wśród nich jest Portret Józefa Czapskiego, piękny wizerunek z lat siedemdziesiątych pogrążonego w lekturze malarza. Murawska doprowadziła do wydania Śladów, trzech wstrząsających opowiadań wojennych Ludwika Heringa, jedynych zachowanych, świadczących o jego wielkim talencie. Była również sprawcą edycji obszernej dwutomowej korespondencji Czapskiego i Heringa. I dopiero po jej lekturze poznałem rzeczywistą relację, jaka ich obu łączyła.

Stanisława Rodzińskiego poznałem pod koniec lat siedemdziesiątych jako znanego w środowisku krakowskim malarza, ale także głównego publicystę „Tygodnika Powszechnego” w sprawach sztuk plastycznych. W 1984 roku poprosiłem go o kilka rysunków do programu jednego z moich przedstawień, do prapremiery Piłata Wojciecha Bąka. Rodziński był już wtedy jedną z najważniejszych postaci niezależnej kultury. Wystawiał w kościołach swoje przejmujące obrazy, skoncentrowane wokół motywu pasji, drukował świetne teksty w podziemnych wydawnictwach i katalogach. Ta jego aktywność sprawiła zapewne cenzuralne kłopoty rysunków w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu, bo przecież nie wyobrażenie Chrystusa na osiołku. Problemy, które pokonywaliśmy razem, pogłębiły naszą przyjaźń. Zacząłem często bywać w pracowni na ul. Wrzesińskiej. Mogłem oglądać powstające prace, prowadzić rozmowy przy muzyce z kaset na marniutkim magnetofonie. Najczęściej słuchaliśmy pieśni Okudżawy i Wysockiego, których Rodziński był zagorzałym wielbicielem, jak zresztą całej niezależnej kultury rosyjskiej. Dzielił tę pasję ze swoim przyjacielem Józiem Czapskim, jak powiedział podczas któregoś ze spotkań. Kiedy zwierzyłem się z zainteresowania autorem Oka, otworzył się przed nami nowy wielki temat rozmów. I chyba tylko raz wtedy, odpowiedziawszy na pytanie, skąd znam książkę Czapskiego, mówiliśmy o Hodysie.

Rodziński pokazał mi wiele fotografii malarza, bo przecież nawet nie wiedziałem, jak on wygląda, że jest tak wysoki, zawsze wyższy od wszystkich i że z kimkolwiek rozmawia, zmuszony jest opuszczać głowę. Zobaczyłem po raz pierwszy tę piękną, szlachetną głowę i spojrzenie oczu, które wydały mi się pełne smutku kogoś, kto wszystko wie i wszystko rozumie. A równocześnie było w tej twarzy ciepło, łagodność, powaga i pewność siebie. Nie mogłem jej nałożyć na opowieść, że Czapski jest pełen wątpliwości co do swego malarstwa, że jego twórczość jest jakąś nieustanną walką. Był w tym podobny do Nicolasa de Staëla, ostatniej bodaj jego ogromnej fascynacji. Rodziński miał szczęście kilkakrotnie odwiedzać ze starym malarzem wielką paryską wystawę tego niezwykłego artysty w Grand Palais w 1981 roku, słuchać jego komentarzy do oglądanych dzieł, podpatrywać, jakie robił rysunkowe „notatki”. „Miałem nieodparte wrażenie, że powtarza się sytuacja sprzed wojny, kiedy to Józio towarzyszył w Luwrze Pankiewiczowi, a teraz ja jemu…”. Rodziński pokazywał mi listy Czapskiego, pisane, jakby ktoś bardzo się spieszył, hieroglify, teraz z najwyższym trudem odczytywane. Korespondencja z Paryża zawierała wiele rysunków, czarno-białych i kolorowych, które ilustrowały zdarzenia, opisywane w listach. Niekiedy były to zapewne pomysły do przyszłych większych prac, rodzaj kartek ze szkicownika. A czasami po prostu nagle zobaczona scena, świadcząca o tym, że malarz musi mieć oko, umieć znaleźć kadr, jak podobno mawiał sam Czapski. Były one potwierdzeniem żywości obserwacji, próbą zachowania pierwszego olśnienia, ujawniały gorący temperament patrzącego, ale i czuły ogląd świata.

Któregoś dnia jeden z takich rysunków Stanisław Rodziński mi podarował. Wobec mojego oporu powiedział: „Józio by się ucieszył”. Przedstawia scenę w kawiarni, dość częstą u Czapskiego. Dwóch mężczyzn przy stoliku, jeden plecami do nas, drugi z ledwo widocznym zarysem twarzy. Ten kolorowy rysunek od lat wisi nad moim biurkiem. Stanisław wiele razy namawiał mnie na wyjazd do Paryża i protekcję u autora Na nieludzkiej ziemi, książki, którą mi pożyczył. Znowu się nie złożyło. „To napisz, powiedz, co o nim myślisz i poproś o rysunek, związany z teatrem”. Napisałem. Kiedy już wysłałem list, ogarnęło mnie przerażenie i zawstydzenie. Miałem nadzieję, że wrzuci go do kosza. Chociaż nie odpowiedział, nie wyrzucił. Parę lat temu w archiwum artysty, które jest przechowywane w Pawilonie Czapskiego, odnalazła go Agnieszka Kosińska, kierownik Muzeum. W szczególny sposób list wrócił do Krakowa.

W połowie lat osiemdziesiątych zaczęły się wreszcie pojawiać krajowe wystawy Czapskiego. Pierwszą na wiosnę 1986 roku zorganizowało warszawskie Muzeum Archidiecezjalne. Towarzyszył jej marny edytorsko, jak wszystkie wtedy podziemne wydawnictwa, ale bardzo cenny katalożek, broszurka z tekstami Joanny Pollakówny, Jacka Woźniakowskiego, Stanisława Rodzińskiego i Jacka Waltosia. Ten ostatni napisał: „Józef Czapski jest rzecznikiem sztuki bezinteresownej. Stosuje kryteria najwyższe, przestrzega przed konformizmami, przypomina o obowiązkach świadomości w sztuce”. Rodziński i Waltoś są absolwentami tej samej co Czapski krakowskiej ASP, zdominowanej po wojnie przez pozostałych w Polsce kapistów, z którymi jako nowe pokolenie malarzy toczyli rozliczne boje. Ale Czapski ze swoją postawą artystyczną budził ich szacunek i podziw. Rodziński jako rektor Akademii doprowadził do przyznania autorowi Oka tytułu profesora honorowego uczelni i zawiózł mu stosowne dokumenty do Paryża.

Czapski nigdy nie wrócił ani do Polski, ani do Krakowa, ale ja widzę go, jak mknie wybrukowanymi ulicami właśnie na zajęcia w Akademii. Wyobrażam sobie, że długimi susami pokonuje schody, spóźniony zmierzając na drugie piętro. Ja sam od kilkunastu lat raz w tygodniu decyzją Krystyny Zachwatowicz-Wajdowej, wieloletniej szefowej Wydziału Scenografii, prowadzę na ASP zajęcia, które przygotowują studentów do rozmów z reżyserami. Obraz Czapskiego na uczelni łatwo staje mi przed oczami. Wpada do pracowni uśmiechniętego z wyrozumiałością Wojciecha Weissa, którego wraz z całą grupą utrwaliła często reprodukowana pamiątkowa fotografia. Czapski ulokowany z tyłu, oczywiście najwyższy. Weiss jest mi bliski. Pierwszą pracą, jaką pisałem na nieukończonych studiach z historii sztuki, poświęciłem jego Demonowi. Przyszli kapiści na tym zdjęciu mogli już znać ten obraz, bo powstał w 1905 roku.

Czekam na studentów i myślę o nim… Kochał teatr, odwiedzał paryskie sceny. Pod wpływem spektakli powstawały akwarele, rysunki i gwasze. Oglądałem je w szufladzie Ludmiły Murawskiej. W pracowni Stanisława Rodzińskiego widziałem Horodniczego z gogolowskiego Rewizora. A potem inne w albumach, których wreszcie tak dużo posiadam. Rysował sceny z paryskich inscenizacji Mrożka. Zapewne dla wielu zaskoczeniem była wydana niedawno ich korespondencja. Chyba nikt tak nie „otworzył” autora Tanga, jak właśnie on, nie zmusił pisarza do szczerych, głębokich, intymnych wyznań.

Kiedy siedzę w pokoju nauczycielskim na drugim piętrze Akademii staje mi przed oczami jeszcze jedno wspomnienie z listopada 1987 roku. Dzień powszedni, deszczowy. W Thalia Theater w Hamburgu, gdzie byłem na stypendium, odwołano próbę. Wyjątkowa okazja, żeby skorzystać z czytelni w Bibliotece Polskiej. Poprosiłem pracownicę o film dokumentalny o Józefie Czapskim, zrealizowany w Paryżu przez Agnieszkę Holland i Andrzeja Wolskiego w 1985 roku. Ponad godzinny seans, sam na sam z artystą, który mówi wprost do kamery, jakby do mnie, o „nieludzkiej ziemi”, o tym, że trzeba było mimo różnych oporów dać świadectwo, o początkach „Kultury”, o sobie… Widzę go w tym maleńkim pokoju w Maisons-Laffitte, który teraz, dzięki determinacji Krystyny i Andrzeja Wajdów, można oglądać w Pawilonie Czapskiego. Po raz pierwszy słyszę jego głos, ciepły, emocjonalny, tak spójny z jego piękną głową. Film obejrzałem dwa razy. Na pożegnanie pracownica miała już przygotowany dla mnie prezent, Na nieludzkiej ziemi, wydany w Paryżu przez Editions Spotkania, oficynę Pallotynów. Teraz na własność.

Rozsupłuję kontakty z Czapskim. Przypominam sobie wszystkie lektury, wystawy, obrazy. Patrzę na rysunek, wiszący nad moim biurkiem. Scena w kawiarni, dwie postacie pogrążone w intensywnej rozmowie. I znowu powstaje nigdy niespełnione marzenie. Być jedną z tych postaci. Znaleźć się z autorem Oka w takiej sytuacji, chociaż na małą czarną i usłyszeć ten tekst z Dziennika: „Czy naprawdę za wszystko trzeba płacić, nawet za niewinność? Myślę o dniu wczorajszym…”.

Stryszów, sierpień 2024

BOGDAN TOSZA

List do niepoznanego poety (X)

Kto by pomyślał, że współczesny Europejczyk w swoim wygodnym życiu będzie się tak pocił? Jak dotąd poty przypisywaliśmy skutkom znojnej i ciężkiej pracy lub gorączkom, jakie niesie z sobą ta lub inna choroba. Zawsze, ale to zawsze coś staje na przeszkodzie do stworzenia raju na ziemi, którego jednym z aspektów jest – wielu ma takie wyobrażenia – tzw. życie w pełnym dobrostanie. Tym razem letniemu wypoczynkowi, przyjemnościom jakim korzystając ze słońca się oddajemy, towarzyszy pot. Oczywiście zaraz go przeklinamy, wołając o pomstę do nieba. Ale on był z nami zawsze. Zaczął jednak przeszkadzać komfortowi życia, temu mitowi lubowników wszechświatowego dobrobytu. Proszę mi wybaczyć ten przydługi wstęp, sam się pocę i właściwie nie wiem, czy chce mi się dla Pana stawiać słowa. Chyba jednak chcę, gdyż trochę się uzależniłem od Pańskich listów i swoich do nich odniesień. A poza tym, co będę sobie ułatwiał; żarzący się krążek słońca, żerność jego promieni, pot nie pot – trzeba odpisać.

Ezra Pound usiłował rozwikłać tajemnicę rozmnażania pieniądza, to znaczy, jak to się dzieje, że pieniądz, za którym nie stoi żadna wartość w postaci konkretnego towaru (szpilka, obraz, dzwonek, łódź, klejnot, chleb etc.) stał się sam dla siebie wartością, własnym rodzicielem według zasady – pieniądz rodzi pieniądz. Dla Pounda odpowiedzialni za to zjawisko nie byli Fenicjanie, co doprowadziło go do opętania, którego ostatecznym wyrazem była apologia faszyzmu i antysemityzm.

Drugim, wywodzonym analogicznie do pierwszego fenomenem samowystarczalności jest słowo, które rozmnaża się bez związku z jakąkolwiek racją rzeczywistości, jaka za nim stoi. Skoro tak – rozważał amerykański poeta – to i słowo podlega prawom lichwy, a tym samym oglądowi etycznemu. Ale któż z nas nie jest bez słowa? Tym pytaniem nawiązuję do kwestii Tadeusza Różewicza, którą w jednym z poprzednich listów do Pana odniosłem do Ewangelisty. Chodzi o ironiczne pytanie poety: któż z nas jest bez wiersza?

Piszę Panu o tym dlatego, że godzina cywilizacyjna, w której przyszło nam żyć kontorództwo niewidzialnego pieniądza i słoworództwo puszczonych na wolność słów osiągnęły apokaliptyczne wymiary i brak nam jakiekolwiek formy, która by to uczytelniła oraz systemu, który by proces tego rozmnażania ogarnął. Nie ma żadnej platformy cybernetycznej, czy też cyfrowej mogącej zliczyć, czy też zsumować ilość namnożonych kwot oraz słów. Przypomina ten proces ruję lub nerwicę natręctw dodatkowo podgrzewanych przez technologiczne łącza i zelektronizowaną sieć przemyślnie zorganizowanej chciwości, czyli bankowości. Monetę, która kiedyś pod postacią denara, guldena, dukata, tynfa, talara miała swój kształt, wagę i wymierzoną wartość, zastąpiono papierowym, zwiewnym, lekkim i bardziej poręcznym banknotem (pamiętamy widok rozwiewanych przez wiatr banknotów) po to, aby w obecnej godzinie z wolna rozpuścić jedno i drugie, a więc wyabstrahować, odrealnić, wyzuć z wartości rzeczywistej. Piszę o bliku i innych formach płatności niewidzialnym pieniądzem. Kiedyś i słowo ważyło jak złota moneta, a teraz oderwane od autora, a nawet papieru dryfuje w kosmosie jak inne śmiecie przyciągane przez pierścień Saturna. Z tego stanu permanentnego kupczenia wartościami, nie tyle powinien, co musi zdać sobie Pan sprawę, musi Pan sobie ów stan uprzytomnić, zanim odda się czynności słowienia życia i świata.

Wiesław Szumiński „Światło”

Ekonomika słowa i pieniądza przerażała Pounda. Ale proszę pomyśleć o innej ekonomice wiersza, o tej, która mi jest bliska. Co prawda, coraz szerzej otwierają się na nie wrota lamusów, nie mniej wciąż wielu poetom na myśl o mojej refleksji robi się cieplej w sercu. Wiersz bowiem należy do najbardziej ekonomicznych form sztuk wyzwolonych w przeciwieństwie do teatru, muzyki, szeroko pojętej plastyki i rzeźby, fotografii, filmu etc. Najbardziej ekonomiczna, a zatem i najmniej widoczna, ergo – masy nigdy się na nią nie rzucą. Jakiego narzędzia wymaga wiersz? Papieru / notesu oraz ołówka / długopisu. Czasem jedno i drugie zastępuje głowa, ale to, co w głowie rozkwitło tak czy siak trzeba zapisać. Dalej, wiersz powstaje bez względu na porę, on pisze się nawet we śnie, czy jest to więc poranek, czy noc, grudzień albo maj, południe lub godzina przywieczerza nie ma najmniejszego znaczenia. To samo dotyczy miejsca (hotel, kawiarnia, pociąg, tramwaj, szpital, park, pomost, zaułek, ulica etc.) oraz okoliczności (wesele, pogrzeb, spacer, kolejka do lekarza lub w góry, plażowanie, podróż, izba wytrzeźwień). A co najważniejsze tego miejsca trzeba tyle, co kocurek napłakał, tyle, ile w rękach zajmuje notes i ołówek i tyle, a właściwie aż tyle, co pulsuje pod zamkniętymi powiekami. Nadto poezja należy do najbardziej solistycznych dziedzin sztuki. Nie potrzebuje jak teatr, film, muzyka całych zawodowych zespołów grup, zarówno tych zakulisowych, co i eksponowanych. W tym moim osobistym rozumieniu ekonomiki wiersza, że tak rzeknę, słowa przynajmniej trzymają się linijek, strof, rytmu lub rytmu, węzłów anafor i metafor, a co najważniejsze da się w nich odnaleźć styl, porządek gramatyczny, a przede wszystkim myśl i sens. Niekiedy sądzę, że zadanie poety wobec języka i wobec tego, co język chce uchwycić, wyrazić, a z uchwyconego i wyrażonego uzyskać dla jednostek i wspólnot jest dużo trudniejsze niż dawniej, za Horacego i Prowansalczyków i wcale nie tak oczywiste dla stanu umysłu w XXI wieku, który jest już wyraźnie rozproszony. Nie wiem, co jest lepsze, rozrzutność i trwonienie słów, o czym mówi się, że jest niczym innym, jak przywróceniem wolności, czy też trudne próby ponownego zagarniania ich do gniazda, do ula? Wiem jednak, że rzeczownik rzucony na manowce swobody, niejako wyłamany z kostnego organizmu innych części mowy, czuje się bezradnie i niekomfortowo jak kamień, który kiedyś był fragmentem muru.

Ryszard Kapuściński mówił mi – wszystkiego jest za dużo, za dużo panie Wojtku. Dodałbym też, że wszystko śmiga jakby zostało oparzone i samo z siebie naznaczało się koniecznością speedu, spleen już był, teraz chodzi o speed. Dlatego niewiele z rzeczy, żywiołów sztuki, zrywów tego, co prawdziwie wartościowe w kulturze może się zakorzenić, może odnaleźć miejsce w naszych umysłach. Współczesność nastawiła się na kategorię szybkości (dotyczy to również seksualności) oraz speedu. Słowem współczesność pędzi, a ponieważ pędzi, to nie daje sobie szansy na pochwycenie czegokolwiek, zanurzenia się w czymkolwiek (mam na myśli namysł i to, co dostrzegamy nie gnając: cień, kontur, zarys, linię oraz inne uchwyty kształtu), skazując się w rezultacie na rzeczywistość, która się zamazuje i dalej – rozmazuje w plamę. Biedne są te wszystkie robaczki wpadające na szybę pędzącego auta, po których zostaje plama. Trawestując autora Kwiatów zła – mamy plamę, która za nami podąża.

Wielkie rozmazanie obrazów i symboli, rytuałów i totemów, mitów i legend, tego całego ikonostasu świata i języka – z tym mamy do czynienia. To jest tak, jakby w kinie kinooperator postanowił przyspieszyć obroty taśmy filmowej, lecz z tego przyspieszenia nie wynika beztroska burleska, a jedynie rozmazujące się i przepalające obrazy, plamisty byt. W ten sposób wszystko, co w zjawiskach naszego czasu prawdziwie wartościowe, pod względem etycznym, estetycznym i intelektualnym, zbyt szybko i niezauważenie odchodzi w przeszłość. Ledwie zdołaliśmy te rzeczy liznąć (o oswojeniu nie ma mowy), a już atakuje się nas kolejną nowalijką, kuriozum, dziwactwem i pieniactwem, słowem – pianą podejrzanych treści kulturalnych, a przy tym wszystkojednactwa. Dlatego pokarmów do życia proszę szukać w tym, co zostało zrulowane jak dywan i wrzucone do, co prawda niedalekiej, ale jednak przeszłości, a co przecież mogło nadal z powodzeniem pobudzać ducha i rozkwitać. Wydaje się więc, że nie należy tracić z oczu tych zwiniętych bel i do nich zaglądać, w nich szukać potencjału, energii, tego, co nadal promieniuje i nadal się ustala. Proszę zwrócić uwagę na stosy książek, które rosną na biurkach i nocnych szafkach właścicieli. Oni naprawdę pragną czytać lub zwyczaj ten (mistyczne wręcz obcowanie z literą) zachowują we wdzięcznej i pełnej szacunku pamięci. W rezultacie jednak książki ledwie tknięte, napoczęte, czy tylko przejrzane wyniesione zostają do piwnic lub wydane na poniewierkę. Wcale nie ze złej woli, a jedynie z braku czasu i ogólnego zmęczeniu, które sprawiają, że nazbyt szybko rezygnujemy z przywileju zbliżenia się do tego, co w życiu ważne, a przynajmniej podążania w tym kierunku. Pod tym względem życie w speedzie okazuje się wręcz kosmicznym marnotrawstwem. Rzeczy, zjawiska, myśli są za szybko przerabiane, byle jak i po wierzchu; dlatego ledwie nadgryzione i należycie niestrawione lądują w koszach lapidariów, a przecież nie tracą cennego charakteru. Może to miała na myśli Simone Weil, pisząc, że tylko z przeszłości przyjedzie do nas ocalenie. Pod warunkiem, że ją kochamy.

Béla Hamvas w szkicu 4 lutego 1962 z tomu Godzina owoców nazywa współczesnego człowieka czernicem, czymś na kształt stwora posługującego się szczypcami, posiadającego pazury, szczęki, dobrze rozwinięta żuchwę i całą gamę odwłoków, będącego kimś wyjątkowo wsobnym, kimś zaślepionym i ogłuszonym w swoim pędzie do posiadania, wyrywania posiadanego innym, pożerania i przeżuwania ostatków świętego ciała ziemi. Według Hamvasa wiara w ewolucję prowadzącą nas ku gatunkowemu rozwojowi zawiodła, a my znaleźliśmy się w rękawie jednej z jej licznych i niezbadanych mutacji. Z tego, co do Pana piszę wyłania się nieciekawy obraz współczesnej kondycji masowego człowieka, jako pomnożyciela dóbr (mimo, że z każdym kolejnym działaniem mnożenia, a wykonuje się ich w ciągu jednej godziny istnienia tysiące, są one coraz bardziej widmowe i z gruntu niekonieczne), ich przeżuwacza i pożeracza w skali przekraczającej wszelkie normy, w skali nieprzyzwoitej. Czernic, to człowiek, który zdradza światło i nastawia się na ciemność. Mimo to, nasza tutejsza podróż wciąż pozostaje tajemnicą, która to, najjaśniej nam panująca, pozostaje sferą pożądania, zarówno dla ludzkiego umysłu, duszy, jak i poezji.

Wgląd w wielopoziomowe działanie dotyczące tajemnicy istnienia, polegające na obliczeniu jego ukrytej zasady nadal pozostaje niedostępny, zarówno naszym zmysłom jak i umysłowi. Jednym ze znaków obliczeniowych, podobnie jak całki, pierwiastki, różniczki, ułamki, liczby jest nawias, który dotyczy także egzystencji każdego z nas. Zostajemy bowiem wprowadzani w nawias życia w czasie i przestrzeni. Rozszczelnienie tego nawiasu, skruszanie go po to, aby choć na chwilę wyjść poza jego ucisk, obrożę, poczuć któreś z nieznanych powiewów lub promieniowań, wymaga nadludzkiego wysiłku. Bierze w nim udział ciało, dusza, umysł; rozprzęganie zmysłów, rozciąganie duszy, ruchliwość umysłu. I łaska. Wszystko to będzie miało charakter cząstkowy, fragmentaryczny, ułamkowy, wykluczający objęcie całości tego ukrytego działania metamatematycznego i metalingwistycznego, które mogłoby pomóc w odsłonięciu tajemnicy. I tak już pozostanie.

Dziwnie piszę, nieprawdaż? Nie ma to pisanie niczego wspólnego z językiem torturowanym przez medialną propagandę i dotyczącym naszej polskiej i europejskiej rzeczywistości. Wartości tej ostatniej ograniczyły się do wygody, bezpieczeństwa (nawet nie do wolności), zdrowia i stabilnej konsumpcji dóbr. Rilke napisał: „Kto mówi o zwycięstwie? Przetrwanie jest wszystkim”. Wskazane przeze mnie wartości obliczone są więc wyłącznie na zachowanie status quo i przetrwanie. A mimo to, proszę mi wierzyć, słowo więcej waży od zwycięstwa. Jeżeli nie nosi Pan w sobie choćby krzty takiego przekonania – nie warto pisać.

WOJCIECH KASS

„Wspomnienia” Henryka Jasieńskiego

Henryk Jasieński (1888–1968) urodził się w Warszawie i tu mieszkał z rodzicami przez pierwsze beztroskie lata. Pochodził z rodziny ziemiańskiej, był jedynym synem Teresy z Łabęckich i Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego, słynnego krytyka sztuki. Dzieciństwo upłynęło mu wśród najwybitniejszych i najbarwniejszych postaci Młodej Polski. Portretowali go Józef Pankiewicz i Wojciech Weiss; w czasie pobytów w Zakopanem towarzyszem zabaw Jasieńskiego był starszy o trzy lata Stanisław Ignacy Witkiewicz. W związku z postępującą chorobą matki kilka lat spędził w galicyjskich uzdrowiskach, na Riwierze Włoskiej i w nadadriatyckich kurortach. Po dziadku Mieczysławie Łabęckim odziedziczył udziały w lubelskiej Fabryce Maszyn Rolniczych i Odlewni Żelaza „M. Wolski i Spółka”. Jako jedyny potomek i spadkobierca Feliksa Jasieńskiego, zrzekł się roszczeń do zbiorów dzieł sztuki, które 11 marca 1920 r. ojciec-kolekcjoner przekazał aktem darowizny Muzeum Narodowemu w Krakowie.

Żoną Henryka Jasieńskiego przez pół wieku była historyczka Halina Zdzitowiecka (1892–1966), kuzynka Ireny Solskiej, sekretarka Henryka Sienkiewicza, absolwentka paryskiej Sorbony i krakowskiej Szkoły Nauk Politycznych (1923). Pracą jej życia stały się studia nad bezkrólewiem po Janie III Sobieskim, pasją – bibliografie, kwerendy i redakcja „Silva Rerum”, czasopisma Polskich Towarzystw Bibliofilskich.

Od 1908 roku Jasieński studiował na wydziale architektury Politechniki Lwowskiej, dyplom obronił już po I wojnie światowej. W latach 1919–1926 pracował jako samodzielny projektant w biurze Kierownictwa Odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu i równolegle w pracowni jego dyrektora, prof. Adolfa Szyszko-Bohusza. O rekonstrukcji wystroju wnętrz wawelskich pisywał m.in. do „Architekta”, którego redaktorem naczelnym został w 1929. Redagował na jego łamach kronikę, omawiał wystawy, wydawnictwa albumowe i naukowe, poświęcone architekturze. Został członkiem krakowskiego SARP, rzeczoznawcą urbanistycznym Związku Miast Polskich, zaprojektował m.in. kamienicę przy ul. Sienkiewicza 3 w Krakowie. Chętnie dzielił się opiniami o kierunkach rozwoju osiedli mieszkaniowych. Śmiało polemizował w sprawie „porządkowania” wiejskich obejść, forsowanego przez ministra Felicjana Składkowskiego. Współpracował jako rzeczoznawca z Bogdanem Treterem, Konserwatorem Okręgu Krakowskiego w latach 1931–1939. W 1935 r. opracował projekt rekonstrukcji hełmu wieży ratuszowej w Bieczu, w 1937 zaprojektował namiotowy dach wieży zamku żupnego w Wieliczce. Dla Związku Powiatów RP opracował razem z Zygmuntem Novákiem ilustrowane „Uwagi o budownictwie wiejskim i letniskowym” (Warszawa 1937).

Już w latach 30. zaciekawiły go przyrynkowe kamienice podcieniowe z wewnętrznymi halami świetlnymi w Hirschbergu. Część z nich zinwentaryzował tuż po II wojnie światowej, w 1946. Uznał wówczas, że „Jelenia Góra posiada bodaj czy nie najpiękniejsze kamienice mieszczańskie w całej Europie i na całym świecie” [1] (zostały wyburzone w latach 60. i 70., a następnie nieudolnie odbudowane). W tym samym czasie zredagował katalog jubileuszowej wystawy SzyszkoBohusza w pałacu Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie. Pracował w Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego, Miastoprojekt Kraków, w biurze architektonicznym Społecznego Funduszu Ochrony Zabytków i Muzeum Historycznego m. Krakowa [2].

Interesował się zabytkowymi kamienicami krakowskimi – mniej ewolucją stylów, więcej rozwiązaniami konstrukcyjnymi i ich wpływem na standard życia mieszkańców: „Perspektywom głębokich sieni i apokaliptycznym wnętrzom klatek schodowych zawdzięczam najsilniejsze wrażenia, jakich w ogóle od czegokolwiek doznałem. Pewnego rodzaju spłaceniem długu wdzięczności jest więc zwrócenie uwagi na ich wartość i przyczynienie się może w ten sposób do skuteczniejszej ich ochrony” [3]. Ostatnią publikacją Jasieńskiego przed wybuchem II wojny światowej była opracowana wspólnie z Mieczysławem Niwińskim broszura „Dom Brata Alberta” (Kraków 1939).

Jasieńskiego zajmowała także ekologia i kształtowanie krajobrazu – w 1929 roku wygłosił w Zakopanem referat „Ochrona przyrody a kultura materialna”, poświęcony w części stylowi zakopiańskiemu, a trzy lata później ogłosił rozprawy „Stosunek techniki do ochrony przyrody” oraz „Skarby przyrody i ich ochrona” (Warszawa 1932). Przygotował obszerną pracę „O stroju współczesnym i jego ewolucji”, będącą wynikiem jego prywatnej krucjaty przeciw gorsetom, surdutom i krochmalonym kołnierzykom. Od dziecka zazdrościł wiejskim chłopakom możliwości biegania boso. Widok nagich torsów marynarzy doprowadził go do fascynacji tatuażami, które zaczął projektować w latach 30. i 40.

Jasieńscy nie mieli dzieci – uważali, że ówczesny poziom wiedzy i opieki medycznej narażał kobietę na ogromne ryzyko utraty zdrowia lub życia w trakcie ciąży, porodu lub w połogu. Poglądy publikowane przez Henryka na łamach „Życia Świadomego”, kwartalnika poświęconego reformie seksualnej i obyczajowej, można określić mianem antynatalizmu [4]. Obszernie cytował go i chwalił sam Tadeusz Żeleński. W artykule „Łopatologia” na łamach „Wiadomości Literackich” Boy pisał: „Świeżo wpadł mi w rękę fachowy artykuł p. Henryka Jasieńskiego w «Przeglądzie Współczesnym» [1931, nr 108], pt. „Na marginesie nastrojów kryzysowych, trwałe wnioski z przemijających doświadczeń”, poświęcony «regulacji urodzeń». Autor z tak sympatycznym uznaniem powołuje się na moje artykuły w tej sprawie, że przypomniało mi to ją i dodało bodźca, aby powrócić do niej raz jeszcze. […] jak słusznie podnosi autor wspomnianej rozprawki, najważniejsze tu jest poruszenie opinii, zmiana nastawienia i nastrojów, oczyszczenie gruntu z zastarzałych narowów myślowych, z narosłych wiekami całymi fałszów i komunałów. […] zdaniem p. Jasieńskiego, zarówno w kwestii mieszkaniowej, jak w kwestii rolnej, jak w wielu innych wreszcie, wszelkie środki zaradcze, których się szuka, będą złudne, dopóki się omija to, co jest istotną przyczyną złego, tj. nadmierną produkcję ludności w Polsce. Mimo że tę «horrendalnie» – jak mówi – wysoką ilość urodzeń reguluje poniekąd wysoka śmiertelność niemowląt, i tak jest ona ogromna. Powoduje to nędzę i zbrodnię” [5].

Jesienią 1939 roku, wysiedleni przez Niemców, Jasieńscy przenieśli się do domu Mehoffera przy Krupniczej 26, gdzie do końca życia składowali w części odziedziczone, a w części samodzielnie gromadzone pamiątki historyczne, dzieła sztuki i archiwalia.

Jego niepublikowane [6] dotąd „Wspomnienia” o latach 1894–1914 to wyjątkowe rozważania krakowskiego inteligenta o nieprzeciętnym zmyśle obserwacji i ostrym piórze, bezkompromisowo ferującego estetyczne wyroki i ciekawie opisującego śródziemnomorskie podróże.

Jak twierdził, „najistotniejsze znaczenie i właściwy sens „Wspomnień” polega na tym, że rejestrują one bez opuszczeń i komentują wyczerpująco wszystkie te gwałtowne uczucia, z jednej strony aprobaty, uznania, umiłowania i admiracji, a z drugiej niechęci, wstrętu, protestu i buntu, którymi samodzielnie myślący człowiek, a zwłaszcza samodzielne i rozgarnięte dziecko, reaguje w miarę ich poznawania, na nasuwające mu się, a bardziej jeszcze na narzucone reguły postępowania, pojęcia obyczajowe, wzory kulturowe, mody i konwencje, i w ogóle na wszelkie nakazy i zakazy o niejasnym albo ukrywanym uzasadnieniu”.

Jasieński przyznał, że „jako chętny, a nawet łapczywy słuchacz tego, co opowiadali starsi, podaje też bardzo dużo zasłyszanych wiadomości o czasach znacznie dawniejszych, wstecz aż po rok 1863, o stosunkach na wsi, o echach niedawno wówczas minionej pańszczyzny, o tajnym nauczaniu, o emancypacji kobiet, o stosunkach szkolnych…, a wreszcie obfity asortyment bezpośrednich realiów o procesie przemieniania się ziemiaństwa w zawodową inteligencję miejską”. Kierował wzrok ku sprawom zwykłym, rzutującym na codzienne życie i dotąd nieprzedstawionym – uważał, że „o wojnach i bitwach, o przewrotach i masakrach, o więzieniach i obozach koncentracyjnych, o śledztwach i torturach napisano już chyba wszystko, co napisać o nich było można”.

Tekst poddano ostrożnej modernizacji: uwspółcześniono ortografię i interpunkcję, z zachowaniem niektórych form dawnych. W redakcji opuszczono niektóre natręctwa językowe autora (np. mocno nadużywane słowo „zresztą”) i wprowadzono odmienny układ akapitów.

PRZEMYSŁAW PAWLAK

Józef Pankiewicz „Portret Henryka Jasieńskiego”, 1895. Muzeum Narodowe w Lublinie

HENRYK JASIEŃSKI

WSPOMNIENIA

RAPALLO

[…] w Rapallo zamieszkaliśmy najpierw w dość osobliwym budynku nad samym brzegiem plaży. Był to rodzaj odosobnionego, wąskiego a wysokiego pawilonu nakrytego płaskim dachem z szeroko na krokwiach wyładowanym okapem, obrzeżonym wyciętą w drobne ząbki, na żółto pomalowaną deską. Pawilon był murowany, ale pomalowany „na drzewo” brązową farbą z zaznaczonymi skośnymi i skrzyżowanymi ryglami fachwerku. Nazywało się też to brzydactwo Capanna Svizzera [7] (czy coś w tym rodzaju), a musiało widocznie mieścić jakiś pensjonat czy hotel.

Drzwiami w środku szerszej ściany od strony lądu, wprost z zakurzonego placu wchodziło się do ciasnego przedpokoiku, a stąd na lewo, wzdłuż ściany zewnętrznej jednym nieprzerwanym ciągiem drewnianych, na żółto pomalowanych schodów wchodziło się na piętro do jakiegoś hallu z porozstawianymi fotelikami i stolikami, z porozkładanymi na nich pismami, skąd przez drzwi zawieszone szeleszczącą, japońską portierą z trzcinek i paciorków, dostać się było można do bardzo jasnej z oknami na tę stronę, sporej jadalni z kilkoma wąskimi a długimi, biało nakrytymi stołami.

Mieszkaliśmy tu zresztą tylko zupełnie krótko, jakby prowizorycznie w oczekiwaniu na znalezienie czy opróżnienie odpowiedniejszego mieszkania, i bardzo prędko przenieśliśmy się do pensjonatu w willowej części miasteczka, dalej od morza, przy szosie do Santa Margherity, zakręcającej już niedaleko na lewo w stronę przylądka.

Do willi szło się spory kawałek przez duży ogród pełny nie tylko pitosperów, drzew laurowych, mimoz i magnolii, ale także starannie utrzymanych drzewek owocowych. Mam wrażenie, że w tym ogrodzie i to prosto z drzewa jadłem po raz pierwszy wodniste, ale i orzeźwiające, żółte w brunatne plamki od uszkodzeń nespole [8], przy czym ktoś opowiadał poza mną, że nespole niedawno dopiero zostały sprowadzone do Włoch z Japonii.

Gdybym pamiętał, kiedy nespole dojrzewają, miałbym stąd dokładną wskazówkę, w jakiej porze roku byliśmy w Rapallo i pewny punkt zaczepienia do dalszych kombinacji chronologicznych.

Na prawo od westybulu, z wejściem z pokoju jadalnego, był pokój Mamuni [9], którego kremowe tapety w duże, kolorowe bukiety uderzyły mnie pomysłowym sposobem, w jaki deseń uzupełniał się rytmicznie z jednego pasa papieru na drugi. Dalej za nim, obity tapetą zielony w złote pasy, był pokój Babuli[ 10]. Gdzie i jak zamieszkałem ja sam i reszta mojego otoczenia, tego zupełnie przypomnieć sobie nie mogę.

W jadalnym pokoju niedaleko okna było pianino, a obok niego etażerka zapełniona bodaj czy nie kompletem wyciągów fortepianowych wielkich oper włoskich i niewłoskich z pierwszej połowy XIX w. Rossini, Bellini, Donizetti, także zresztą Auber i Meyerbeer.

Opery te poznałem zresztą na razie tylko z tytułów i z obrazków na czerwonych okładkach, ale i tak działały mi na wyobraźnię, kto wie, może nawet więcej, niż gdybym był je usłyszał i zobaczył w teatrze. Na jednej okładce brodaty człowiek w długich za kolana butach, padał w tył ugodzony kulą, z rapierem w wyciągniętej w górę prawej ręce. Tytuł opery był I Puritani [11].

Na innej okładce był drewniany mostek ponad potokiem w głębi parowu, a przez mostek szła dziewczyna z koszykiem w ręku, nakrytym białą chustą. Napis na okładce mówił, że to jest Linda di Chamounix [12].

Imię Linda, a zwłaszcza nazwa miejscowości Chamounix z owym x na końcu, o którym nie wiedziałem jeszcze, że jest wspólne tak wielu nazwom w kantonie Vaud [13], zdawała mi się promieniować nieskończonością subtelnego, nieco mglistego, sielskiego wdzięku, i nie mogłem się dostatecznie nasycić jej bezustannym powtarzaniem w pamięci.

Inny rodzaj uroku, mniej sielski, bardziej mroczny, a nawet żałobny miało nazwisko Lucii di Lamermoor [14], zapamiętane zresztą z samego tylko dźwięku, bez towarzyszącego tytułowi obrazka.

Ktoś zresztą na pianinie czasami grywał. Bodaj czy nawet nie ciocia Marynia [15]. Grywał przeważnie jedną z Mendelssohnowskich pieśni bez słów, której dzwonkowato przeplatany refren zdawał mi się pełną tego samego właśnie wdzięku muzyczną transpozycją nazwy Chamounix i wzruszającego bezradną rezygnacją Schubertowskiego Leiermanna [16]: „Drüben hinterm Dorfe / Steht ein Leiermann…” [17].

Do stołu musiało chyba siadać z kilkanaście osób, które mi jednak nie pozostawiły żadnego absolutnie wspomnienia. Siedziałem między ciocią Mumą [18] a ciocią Marynią, Babula za ciocią Marynią gdzieś dalej na prawo. Przed każdym nakryciem stała półlitrowa zapewne karafka z czerwonym winem.

Otóż któregoś z pierwszych dni, czy może właśnie pierwszego, gdym się obrócił na prawo ku cioci Maryni, ciocia Muma ulała sobie z mojej karafki trochę wina do swojej szklanki. Zobaczywszy to, ciocia Marynia w chwilę potem, gdy zagadany przez ciocię Mumę zwróciłem się na lewo, podchwyciła grę i z kolei również ulała sobie do szklanki trochę mojego wina.

W ten sposób, na przemian z prawej, to znów z lewej strony została w ciągu obiadu opróżniona cała moja karafka, przy bardzo skromnym moim współudziale. Wówczas ciocia Muma spojrzała na nią niby po raz pierwszy i wykrzyknęła do mnie pełnym zgrozy głosem: „Henryk! Toś ty wypił całą karafkę wina?”.

Babula, która niczego nie widziała, przeraziła się całkiem szczerze i z kolei wykrzyknęła, bez żadnej już potrzeby udawania zgrozy: „Wypiłeś całą karafkę wina? A wy przy nim siedzicie i nie uważacie, i mogłyście do tego dopuścić”.

Spojrzałem z kolei na pustą karafkę i zacząłem się usprawiedliwiać z pomieszanymi uczuciami zdziwienia i niedowierzania: „Ależ Babulu, wcale się na tym nie spostrzegłem… tak to jakoś łatwo i gładko poszło…”. Jednak to niewypite, ale wmówione wino zaczęło teraz działać. Zaczęło mi naraz szumieć w głowie i poczułem się na nogach niezupełnie pewnie. Ciocia Muma i ciocia Marynia zabrały mnie z sobą „dla wytrzeźwienia” na wieczorny spacer: „– Niech Ćma patrzy, jaki ładny wschodzi tutaj księżyc. – Henryk! To przecież zachodzące słońce”. Wytrzeszczyłem oczy, ale nie byłem pewny, czy to księżyc, czy może naprawdę słońce. Wyszliśmy na rozległy plac, przy którym stała jedna z wielu we Włoszech, pochyłych jak pizańska, choć wcale przez to nie sławnych wież kościelnych: „– Jednak ta wieża to jest rzeczywiście wyraźnie pochylona na prawo. – Henryk! Ty jesteś naprawdę całkiem pijany, przecież ona jest pochylona na lewo!”.

W ten sposób doprowadzony zostałem do przeświadczenia, że mi się rzeczywiście w oczach dwoi i w głowie kręci, a korzystając z przywileju, jakiego taki stan udziela dotkniętym nim ludziom, zacząłem robić nieopisane brewerie. Pamiętam zresztą o tym więcej z późniejszych opowiadań, niż z bezpośredniego, własnego wspomnienia.

Władysław Podkowiński „Portret Teresy Jasieńskiej”, 1893. Muzeum Narodowe w Krakowie

***

Z tyłu za willą nie było już tak wielu, ani tak wielkich drzew. Był tu, zdaje się, jakiś ogród warzywny, na który wychodziły okna kredensu i kuchni. Była też jakaś ruina starej oranżerii, obrośnięta rozchodnikiem, miętą, tymiankiem i majerankiem, nagrzana i pachnąca, i służąca za schronisko rojom szaro-brunatno-zielonych jaszczurek.

Opowiadał mi ktoś, że jaszczurki lubią muzykę. Kładłem się więc na brzuch na suchej trawie, koło tej kupy kamieni, z brodą opartą na pięściach i cierpliwie, kwadransami, jednostajnie, w kółko nuciłem albo gwizdałem: „Moja Andziula chusteczki prała…” [19] albo „Płyneni gaski, płyneni / Do Matusowej do sieni…”.

I rzeczywiście po jakiejś chwili jaszczurki zaczynały wypełzać ze szpar, jedna, dwie, trzy, czasem jeszcze więcej, ustawiały się przede mną wachlarzem i z podniesionymi łebkami, z rozumnie patrzącymi oczkami, z szybko pulsującymi gardziołkami, najwyraźniej słuchały, znajdując w tym najwidoczniej jakąś do ludzkiej zupełnie zbliżoną przyjemność.

Wzruszały mnie do łez te delikatne, wdzięczne stworzonka, słuchające w tym włoskim ogrodzie polskich, sandomierskich piosenek. Byłbym je bardzo chętnie, ostrożnie i delikatnie, żeby czego nie uszkodzić, głaskał dwoma palcami po suchych, szorstkich, szaro-zielonych grzbietach, jak się głaszcze jakieś sympatyczne psy, koty i inne stworzenia wyższe. Ale do takiej konfidencji jaszczurki nie dopuszczały i za najlżejszym ruchem spłoszone znikały pod zielskiem i w szparach między kamieniami.

***

W czasie naszego pobytu w Rapallo przyjechała w odwiedziny na włoskie wybrzeże angielska eskadra śródziemnomorska i stanęła na kotwicy w zatoce przed Santa Margheritą. Zabrał na jej obejrzenie mnie i ciocię Marynię (bo cioci Mumy wówczas już jakoś z nami w Rapallo nie było) jakiś rozporządzający łódką włoski znajomy.

Znajomego tego nie jestem w stanie zidentyfikować. Nie pamiętam, kto to był i nie zdaję sobie sprawy, kto to być mógł. Pozostawił mi wrażenie półinteligenta. Przy tym mam wrażenie, że próbował trochę robić słodkie oczy do cioci Maryni.

Pamiętam, jak w czasie tej jazdy łódką na obejrzenie eskadry angielskiej, w czasie jakiegoś postoju w małej zatoczce, w której drobne falki cicho szemrały po białych otoczakach, pochylony nad wiosłami na swojej ławeczce coś wywodził melancholijnie o „gnei pochi giorni che stiamo guaggia”[20], niby na tym padole płaczu i które trzeba się starać urządzić sobie jak najprzyjemniej, na co ciocia Marynia, siedząca poza mną w sztywnej nieco postawie, na tyle łodzi, odpowiadała z rzadka ostrożnymi półsłówkami.

Ciężkie, szkarpowato ku górze wstecz się cofające kadłuby pancerników leżały nieruchomo na gładkiej wodzie jak jakieś stałe, nadbrzeżne, w skale „na fest” zafundowane fortyfikacje albo jak modele równo odkrojone po liniach zanurzenia i ustawione na szybie naśladującej wodę.

Podjechaliśmy do najbliższego, łódka przybiła do spuszczonego trapu i bez dalszych komplikacji zostaliśmy wpuszczeni na pokład. Na to przecież te okręty tu przyjechały, żeby je ludzie oglądali i nabierali wysokiego pojęcia o morskiej potędze Anglii.

Na pokładzie odbywały się właśnie jakieś ćwiczenia. Marynarze nadbiegali czwórkami od przodu wzdłuż burty, dudniąc rytmicznie bosymi piętami po pięknie wyszorowanych deskach pokładu, do pasa obnażeni i ubrani tylko w podwinięte do kolan, szerokie, płócienne spodnie.

Gdy dobiegli do miejsca, gdzie nas ustawiano, naprzeciw trapu, pod ścianą środkowej nadbudowy spostrzegłem z pomieszanym uczuciem zachwytu i popłochu, że byli wszyscy, jak ów Szkot z Santa Margherity, pokryci obficie na całym ciele szaro-niebieskimi rysunkami przedstawiającymi kotwice z przewleczonymi przez ucha linami, serca przeszyte strzałami, orły czy jastrzębie z unoszonymi w szponach wężami i różne inne motywy przez pół symboliczne, a przez pół dekoracyjne.

Nie wydawali się tym zresztą ani skrępowani, ani też przejęci w jakiś szczególniejszy, narzucający powagę sposób. Podobnie jak chłopiec w sandałach na Bystrem i jak różowa pani z brylantowymi rozetami w uszach w Jordanówce, zdawali się brać swoje wyróżniające uprzywilejowanie zupełnie naturalnie i na wesoło.

W chwili, gdy dobiegali do trapu, jakaś wynurzająca się z dołu spoza burty nowa partia zwiedzających zastąpiła mi nieopatrznie drogę. Pierwsze szeregi się załamały, dalsze zaczęły na nie z tyłu wpadać, zrobiło się lekkie zamieszanie, rozległy się śmiechy, nawoływania i minęła chwila, zanim wyrównane znowu szeregi mogły pobiec dalej w okrężną drogę dookoła statku.

Mogłem się więc przyjrzeć zarówno przejmującym mnie rozkoszną zgrozą tatuażom, jak i tak z nimi wówczas dla mnie kontrastującym, młodym, wesołym, roześmianym twarzom bez żadnych oznak ekstatycznych przeżyć, których oczywiste ślady i dowody były wszędzie widoczne na skórze. Tatuaży w takiej obfitości nie widywałem nigdy u marynarzy włoskich ani w ogóle śródziemnomorskich. Takie szczególniejsze do nich upodobanie, zdaje się, było właściwością Anglików, czy raczej w ogóle Anglosasów, bo czytałem w wiele lat później u Alaina Gerbaulta [21], że i w wojennej marynarce amerykańskiej tatuowanie jest szczególnie ulubione, a nawet poniekąd oficjalnie uznane.

Widocznie erotyka, czy w ogóle „żywiołowość” niewyładowująca się tak ekspansywnie jak u południowców w obfitej elokwencji i gestykulacji, w tańcu, śpiewie i graniu na gitarze, znajduje sobie konieczne ujście w taki właśnie milczący, choć nie mniej demonstracyjny, a bardziej jeszcze przejrzysty i jednoznaczny sposób.

Można też uważać to upodobanie do tatuowania za jakiś wyraz tęsknoty za południem i słońcem, za egzotyzmem i tropikami, za pełną i swobodną, pierwotną egzystencją. W każdym razie dowodzi ono nurtujących pod powierzchnią pozornej, przysłowiowej „flegmy” nieoczekiwanych zasobów żywotności i bujności domagającej się koniecznie zaspokojenia w taki właśnie „barbarzyński”, „atawistyczny” sposób.

Człowiek drewniany i „dobrze ułożony”, w tym „ułożeniu” na płasko rozdeptany i z takim rozdeptaniem pogodzony, takich potrzeb nie odważa się zaspokajać, ani się do nich przyznawać. Możliwe nawet, jakkolwiek to jest trudne do pojęcia, że ich już naprawdę wcale nie odczuwa; że to zdziwione lekceważenie, z jakim się do nich odnosi, i to szczególnie drażniące, głupkowate zadowolenie z siebie, z jakim uważa swoje fizjologiczne ubóstwo za dowód umysłowej i kulturalnej wyższości, bywa niekiedy naprawdę zupełnie szczere.

Należy mu się też sprawiedliwie, żeby przy sposobności w jego kierunku splunąć i wzruszyć ramionami.

Henryk Jasieński, Projekty tatuaży, 1941 Biblioteka Narodowa

***

Szczególnie groźnym i złowrogim dźwiękiem brzmiało mi słowo: atawizm.

Atawizm to po prostu nazwa oznaczająca powtarzanie się u człowieka (czy też innego osobnika) jakiejś cechy nie jego rodziców, ale dziadków, czy jeszcze wcześniejszych przodków; i o tym ja wówczas bodaj, że już wiedziałem. Te „cechy pradziadów” to niekoniecznie obłęd, zboczenie, zbrodniczość, czy skłonność do jakiejś choroby. To może być równie dobrze zdrowie, siła, piękność i różne uzdolnienia. Ale tego się jakoś całkiem nie brało w rachubę. Słowo „atawizm”, wbrew swemu dwustronnemu znaczeniu, miało „wydźwięk” wyłącznie tylko ponury, złowrogi i groźny. W ogóle „dziedziczność” kojarzyła się z pojęciem jakiejś zawieszonej nad wszystkimi groźby i możliwości, że człowiek, we własnym poczuciu i pojęciu otoczenia zdrowy i normalny, mógł w każdej chwili wpaść w obłęd, ulec jakiemu hańbiącemu nałogowi albo popełnić, wbrew własnemu pojęciu o swoim usposobieniu, jakąś zdumiewającą jego otoczenie i dla siebie samego niespodziewaną zbrodnię.

Pochodzi to zapewne stąd, że groźba możliwej katastrofy silniej działa na wyobraźnię, niż nadzieja nawet równie możliwego powodzenia, i łatwiej stwarza różne trwałe nastroje uczuciowe o charakterze absorbujących fobii.

W takich nastrojach „katastroficznych” – rzecz dość zadziwiająca, ale powszechna – ludzie znajdują nawet szczególniejszego rodzaju upodobanie. Nie co innego przecież, jak takie upodobania, stwarza całe specjalne działy literatury, od bajek o duchach, aż po romanse kryminalne, a w przeszłości stwarzało różne tajemnicze obrzędy, kulty i całe religie pozwalające bezpiecznie bać się, bez żadnego rzeczywistego niebezpieczeństwa.

Niegdyś potrzebę strachu zaspokajały różne duchy, upiory, no i oczywiście przede wszystkim diabeł z całym swoim orszakiem. W epoce „światopoglądu naukowego”, w epoce pozytywizmu na miejsce diabła przyszła właśnie równie groźna i tajemnicza dziedziczność, rozumiana, czy raczej odczuwana, wyłącznie jako możliwość dziedziczenia nałogu, obłędu i choroby.

Rozpamiętywanie takiej zawieszonej groźby musiało ludziom sprawiać bardzo intensywną délectation morose [22]. Stworzyła ona poczytność pławiących się w niej powieści Zoli i zapewne też innych, dziś już zapomnianych jego naśladowców, które mogły mi przypadkowo wpadać w ręce i sprawiły, że – choć w spóźnionym terminie – doświadczyłem jeszcze tej atmosfery i mogę o niej mówić jako o rzeczy znanej, bo odczutej bezpośrednio, choć u samego jej końca.

Zresztą odczucia te „były w powietrzu”. Napotykało się ich odbłyski w rozmowach ludzi wykształconych i oczytanych, w literackich i krytycznych felietonach pism codziennych, w artykułach popularnych encyklopedii itd.

***

Ta wycieczka na obejrzenie angielskiej eskadry i zobaczenie na tylu naraz ludziach takiej ilości tatuaży, było to najbardziej frapujące zdarzenie z całego pobytu w Rapallo, a także i ostatnie, o jakim mam coś do opowiedzenia. Poza tym bowiem, co już opowiedziałem, nie tylko nic już charakterystycznego, ale prawie w ogóle nic z tego pobytu nie pozostało mi w pamięci.

Przypominam sobie co najwyżej, że kiedyś (czy tylko jeden raz?) jechaliśmy wszyscy łodzią wzdłuż południowowschodniego wybrzeża zatoki, że zacząłem się skarżyć, że mi jest gorąco i że mi wówczas ktoś poradził, żebym na moją czarno-tabaczkową bluzę nałożył biały, sukienny, zakopiański serdaczek, bo, jak ten ktoś wyjaśniał, biały kolor bardziej niż ciemny odbija promienie słoneczne i na skutek tego mniej się na słońcu nagrzewa.

Wygląda to tak, jak gdyby to był dopiero początek ciepłego okresu roku, kiedy to ciepło było jeszcze niespodzianką i gdy się jeszcze raczej można było obawiać chłodu i brało się od wypadku ciepłe rzeczy z sobą.

Zestawiam to luźne wspomnienie z drugim luźnym wspomnieniem o tych nespolach, które również w Rapallo jadłem prosto z drzewa i staram się stąd wyciągnąć jakieś wnioski co do pory i długości naszego tam pobytu, ale bez rezultatu, i zresztą, prawdę mówiąc, bez większego wysiłku dla wyświetlenia tej mało ważnej kwestii. Jedno tylko wydaje mi się coraz pewniejszym, że nasz pobyt w Rapallo, skoro tak mało stosunkowo w pamięci mi z niego pozostało, musiał trwać niedługo, że nie był to jakiś cały „sezon”, ale tylko epizod może kilkutygodniowy pomiędzy dłuższymi pobytami w innych, obfitszym osadem wspomnień w pamięci zaznaczonych miejscowościach.

Afisz koncertu w Nervi – papiery Henryka Jasieńskiego, Biblioteka Jagiellońska

NERVI

Koło Bożego Narodzenia nadeszła z Paryża paczka zamówionych książek. Oprócz zapewne innych, których nie pamiętam, był tu gruby tom „Lectures Pour Tous” [23] za rok 1899, France’a Le Livre de mon ami [24] i La Rôtisserie de la reine Pédauque [25] i gruby, ilustrowany tom bajek Andersena.

Matka cieszyła się tymi książkami niepomierną radością osoby bardzo chorej, znajdującej nagle coś, co ją jeszcze łączy z życiem. Pamiętam, jak ją radowała oprawa „Lectures Pour Tous” z piaskowego płótna, z wytłoczonym czarno, zręcznie narysowanym geniuszem przy kolumnie, z brzegiem zafarbowanym na zielono i złoconym tylko od góry, że choć to tylko tania masowa oprawa, a jednak taka zręczna i smaczna, że od razu widać, że to z Paryża i że to robili Francuzi.

France’a obie książki czytało się głośno, przeplatając czytanie ożywionymi dyskusjami. Nie była mi zapewne wówczas dostępna subtelna mądrość sentencji księdza Hieronima Coignard [26], akcja zaskakiwała mnie nieprzygotowanymi, jak mi się zdawało, niespodziankami (skąd nagle ten człowiek w drzwiach od ulicy krzyczący „Une Salamandre! une Salamandre!” i skąd potem nagle tenże pan d’Astarac na dachu swojego płonącego domu?). Wreszcie niepokoiło mnie zarówno dziwne imię tytułowej królowej, jak i nazwisko autora, identyczne ze znaną mi nazwą kraju, a starsi nie mogli mnie co do tego objaśnić, bo wiedzieli tutaj nie więcej ode mnie, tylko że się tym nie przejmowali, jak i ja z czasem przestałem się przejmować, choć po dziś dzień nie mam pojęcia, skąd przyszło na myśl panu Thibault przybrać sobie tak osobliwy i w swej ambitnej zadętości niezupełnie stosowny pseudonim.

O tym wszystkim słuchałem z przejęciem i zachwytem, mając przeświadczenie, że wchodzę w styczność z czymś niesłychanie cennym, co choć na razie nie całkiem mi dostępne, odsłoni mi jednak z czasem całą swoją radosną i krzepką wartość.

Równocześnie zaczęto czytać bajki Andersena. Poznałem postać Ole-Lukøie [27] z latarnią magiczną, usłyszałem bajkę o brzydkim kaczątku, i o ołowianym żołnierzu, który się stopił w grudkę kształtu serca, i może jeszcze parę innych bajek. Było to wszystko piękne i przejmujące, ale przyprawiało o wzruszenie, którego się musiałem nieznośnie wstydzić.

Wreszcie zaczęto czytać sławną bajkę o syrenie, która się zakochała w królewiczu i żeby pójść za nim na ląd, uzyskuje od czarodzieja ludzkie nogi zamiast swojego rybiego ogona, pod tym warunkiem, że każdy krok będzie jej sprawiał takie cierpienie, jak gdyby stąpała po rozżarzonych węglach. Tu uczucie wstydu doszło do paroksyzmu. Zataiłem się w swoim kącie zesztywniały z zawstydzenia i zakłopotania.

Osoba czytająca, chyba ciocia Muma, musiała doznawać podobnych jak ja uczuć, bo się zacinała, myliła i robiła nieoczekiwane przerwy w czytaniu. Kłopotliwą sytuację przerwała Mamunia, mówiąc naraz porywczo, nabrzmiałym od wzburzenia głosem: „Cóż za chorobliwy pomysł, nie czytaj tego dalej!”. A po chwili dodała, spokojniej już, ale z naciskiem i głębokim przejęciem, podnosząc w górę leżący na kołdrze tomik Rôtisserie…: „France jest zdrowy, France by czegoś podobnego nie wymyślił”.

W wiele lat potem czytałem długie rozprawy dowodzące pracowicie, że France wcale nie jest „zdrowy”, że jest właśnie „zgniły” i „rozkładowy” przez swój sceptycyzm. Pozostaję jednak przekonany, że to są wszystko brednie i że jedynie trafne ujęcie „zdrowia” i „chorobliwości” w literaturze jest to, które wyraziła wtedy Matka w dwóch krótkich zdaniach, przeciwstawiając Andersenowi właśnie France’a z La Rôtisserie de la reine Pédauque.

Jednakże najobfitszym źródłem wzruszeń i wiadomości, nie tylko na ów czas, ale i potem na długie lata, stał się dla mnie w przypadkowej różnorodności swej treści, gruby, ilustrowany tom „Lectures Pour Tous”. Były tam nowele, powieści, dramaty, komedyjki, poezje, a przede wszystkim moc artykułów na różne wówczas aktualne tematy, począwszy od ekonomicznych i politycznych, poprzez popularnonaukowe, skończywszy na modzie i obyczajowości.

Był artykuł o podatku dochodowym, skierowany bardzo gwałtownie przeciw podatkowi dochodowemu, będąc zdaniem autora wskrzeszeniem przedrewolucyjnej taille [28] z jej metodami inkwizytorskimi „a ile masz, a skąd, a w jaki sposób, a co zarabia twoja żona, a twoje dzieci?” itd. Był artykuł o konkurencji zboża amerykańskiego i o amerykańskich maszynach rolniczych, które pracują niedokładnie, niedbale, marnując mnóstwo produktu, ale pospiesznie i masowo, i tym biją konkurencję. Był artykuł o wzrastającym francuskim długu państwowym.

Wojciech Weiss „Portret Henryka Jasieńskiego „, ok 1920, Muzeum Narodowe w Lublinie

Oczywiście wszystkie te artykuły zwracały moją uwagę nie swoją treścią, ale tylko dzięki obrazowej metodzie zilustrowania danych statystycznych.

Anglik z początku XIX wieku, we fraku, obcisłych spodniach i kamaszach, który na czworakach dźwigał na plecach wielki dług państwowy, na następnym obrazku, przebrany w wyszukany krawat, z monoklem w oku à la Joe Chamberlain [29], wchodził lekkim, tanecznym krokiem, wnosząc w ręku, na wysokości twarzy, na pięciu rozłożonych palcach demonstracyjnie małą i lekką kartkę.

Druga, równoległa seria obrazków przedstawiała Francuza coraz bardziej obciążonego wzrastającym długiem państwowym i na koniec rozpłaszczonego na ziemi, przygniecionego ciężarem ogromnej skrzyni opatrzonej jakąś wielomiliardową cyfrą z długim ogonkiem zer.

Nie umiem dziś powiedzieć, o ile przenośne znaczenie tych obrazkowych porównań było mi wówczas zrozumiałe. Zdaje mi się, że zbijały mnie one przede wszystkim z tropu swoją dosłowną a nieraz potworną groteskowością.

Z człowieka leżącego na bruku pod takim ogromnym ciężarem musiałyby flaki wypływać, więc to chyba była „nieprawda”, ale w takim razie po cóż rysować takie nieprawdziwe, a nieprzyjemnie wyglądające rzeczy. Szukałem też sobie obrazków prawdziwych, przyjemniejszych i bardziej zajmujących. […]

HENRYK JASIEŃSKI

z maszynopisów i rękopisów zebrał, przepisał i opracował Przemysław Pawlak

[1] Tenże, Jeleniogórska kamienica mieszczańska, „Ochrona Zabytków” 1958 nr 3–4, s. 192–205.

[2] Zob. tenże, Ochrona budownictwa małomiasteczkowego w woj. krakowskim. Doświadczenia realizacyjne, „Ochrona Zabytków” 1948 nr 3/4, s. 148–152.

[3] H. Jasieński, Dawna kamienica krakowska, jej układ i wnętrze, Biblioteka Krakowska, t. 83, Kraków 1934.

[4] Przyrost ludności w oświetleniu swoich rzeczywistych następstw (1936, r. 1, nr 2, s. 13–18); Bałamuctwa i banały (1937, r. 1, nr 3, s. 28–30); Wewnętrzne sprzeczności tradycjonalistycznych ideologii (1937 nr 4, s. 30–32); Parę prawd oczywistych i ogólnie wiadomych, o których się nie pisze i nie mówi publicznie (1937, r. 2, nr 2, s. 21–25).

[5] T. Boy Żeleński, U źródeł nędzy i ciemnoty, „Wiadomości Literackie” 1931 nr 19 (10 V), s. 1; przedruk pt. „Łopatologia”, w zbiorze Nasi okupanci, Warszawa 1932, s. 19–26.

[6] Jedynie fragmenty dotyczące Zakopanego ukazały się drukiem w półroczniku „Witkacy” (nr 1 i 11).

[7] Nazwa zaczerpnięta z tytułu opery Gaetana Donizettiego, Betty albo Chatka szwajcarska (Betty o Lo capanna svizzera).

[8] Owoce nieśplika japońskiego.

[9] Teresa z Łabęckich Feliksowa Jasieńska (1867–1900) zmarła na gruźlicę, gdy jej syn miał niespełna 12 lat.

[10] Jadwiga z Kossowskich Mieczysławowa Łabęcka (1840–1902), babka matczyna autora.

[11] Purytanie, muz. Vincenzo Bellini, libretto Carlo Pepoli.

[12] Linda di Chamounix, muz. Gaetano Donizetti, libretto Gaetano Rossi.

[13] Francuskojęzyczny kanton Szwajcarii, ze stolicą w Lozannie.

[14] Tytułowa bohaterka opery Łucja z Lammermooru, muz. Gaetano Donizetti, libretto Salvatore Cammarano.

[15] Maria Hornowska (1875–1944) – narzeczona Karola Łabęckiego (1870–1897), przedwcześnie zmarłego wuja autora, działaczka oświatowa; studiowała filozofię w Krakowie oraz pedagogikę na uniwersytetach w Heidelbergu, Paryżu i Londynie, pracowała w Bibliotece Ordynacji Krasińskich.

[16] Der Leiermann (niem.) – Lirnik, pieśń z cyklu Podróż zimowa, muz. Franz Schubert, słowa Wilhelm Müller.

[17] „Drüben hinterm Dorfe / Steht ein Leiermann” (niem.) – „Za wsią z tamtej strony / Stoi lirnik…”.

[18] Maria Łabęcka (1869–1933) – młodsza siostra matki autora, po jej śmierci w 1900 r. przejęła częściowo wychowanie Henia.

[19] Oskar Kolberg zanotował wersję „…nasza Hanusia chusteczki prała…”. Spotyka się też formy „Mała Marysia…”, „Mała Gabrysia…” itp.

[20] „gnei pochi giorni che stiamo guaggia” (wł.) – tu: [o] „zaledwie kilku dniach wędrowania”.

[21] À la poursuite du soleil, journal de bord. De New York à Tahiti oraz Sur la route du retour. Journal de bord II de Tahiti vers la France – w przekładzie Ludwika Szwykowskiego ukazały się pod tytułami: W pogoni za słońcem oraz Na powrotnej drodze.

[22] délectation morose (fr.) – uporczywe upodobanie; w średniowiecznej scholastyce określenie pokusy grzechu. W O wadach i grzechach (Summa theologiae, t. 12) Akwinata analizował źródło grzesznych myśli i udział w nich rozumu oraz sił pozarozumowych (np. pożądania). W polskim przekładzie łacińskie pojęcie delectatio morosa tłumaczy się jako zatrzymywanie się myślą na niedozwolonej przyjemności.

[23] „Lectures pour tous. Revue universelle et populaire illustrée” – francuskie czasopismo literackie założone w 1898 r. przez Victora Tissota.

[24] Le Livre de mon ami – autobiograficzne dzieło Anatola France’a z 1885 r., przełożone przez Zofię Wróblewską i wydane w Warszawie w 1911 r. pt. Pamiętnik mego przyjaciela.

[25] La Rôtisserie de la reine Pédauque – jedna z najsłynniejszych powieści Anatola France’a, wydana w 1893 r. w Paryżu. Przekład Jana Stena z 1904 r. nosi tytuł Gospoda pod Królową Gęsia Nóżką.

[26] Główny bohater Gospody pod Królową Gęsia Nóżką i opublikowanego w tym samym roku jej uzupełnienia pt. Les opinions de M. Jérôme Coignard, przełożonego przez Franciszka Mirandolę jako Poglądy księdza Hieronima Coignard.

[27] W pierwszych polskich przekładach postać występowała jako Jędruś Śpioszek, Dziadek Zmruż-oczko, elf Stul-powieki, Luluś.

[28] Taille (fr.) – do 1789 r. podatek majątkowy i dochodowy obowiązujący we Francji.

[29] Joseph Chamberlain w 1899, roku wybuchu wojny burskiej, był ministrem kolonii w rządzie królowej Wiktorii.

Strona z dziennika: Berlin

Wojciech Karpiński przez kilkadziesiąt lat prowadził dziennik, liczy on wiele tysięcy stron. Jego niewielki fragment Karpiński ogłosił jako książkę „Obrazy Londynu” (Warszawa, Zeszyty Literackie, 2014). Przy okazji czwartej rocznicy śmierci Wojciecha Karpińskiego przedstawiamy stronę z dziennika poświęconą Berlinowi.

Redakcja

1996, Paryż. Fot. Bohdan Paczowski

Poniedziałek, 14 lipca 97

Wczoraj nie tylko nie pracowałem nad słowem wstępnym do Prywatnej historii wolności, lecz wciągnięty w lektury-ucieczki i pogrążony w myślach poszedłem spać późno nawet jak na mnie. Było już zupełnie jasno. Nie wyłączyłem telefonu i wyrwał mnie z łóżka trochę po 12.00 telefon z „Tygodnika Powszechnego”: czy nie napisałbym czegoś (termin do połowy sierpnia) do „Kontrapunktu”. […] Numer o miastach. O miejscach, kawiarniach, o prywatnej geografii miasta. […] Czasu nie mam. Temat jednak jest mi wyjątkowo bliski: przygotowuję książkę o Berlinie. Nie mogę się zobowiązać. [….]

Postaram się napisać Spotkania z Berlinem, rodzaj szkicu do przedmowy do Ptaków nad Berlinem. Już mnie to trochę podnieciło i zamiast pracować nad wstępem do P.H.W….

Mógłbym zapowiedzieć książkę i opisać przechadzkę po Berlinie, rundę autobusem 100 Zoo–Alexanderplatz i S-Bahnem Alexanderplatz–Zoo. Opisałbym wcześniejsze spotkania z Berlinem. W 1963 lądowałem lecąc do Paryża. W 1969 jechałem do Paryża pociągiem. W Berlinie dowiedzieliśmy się, że amerykańscy astronauci powrócili na ziemię z wyprawy na Księżyc (czy nie było to 22 lipca?), w kilka dni potem dowiedziałem się w Paryżu, że Witold Gombrowicz nie żyje. W 1977 pojechałem po raz pierwszy do Berlina Wschodniego, nie dostawałem wtedy paszportu, a miałem wkładkę paszportową i mogłem wykupić dewizy (dzisiaj na szczęście te pojęcia są niezrozumiałe). Spotkałem się z przyjacielem, który w 1968 musiał wyjechać z kraju. Chodziliśmy po Unter den Linden. Byliśmy w Muzeum Pergamońskim, wystarczyło się odrobinę oddalić w bok w którąś z przecznic, aby ponurość miasta uderzała, było tam smutniej niż w smutnych dzielnicach Warszawy. Żegnaliśmy się na Friedrich Bahnhof, ludzie śpieszyli się, aby zdążyć przed 24.00. […] Na końcu Unter den Linden, przed Pariser Platz, był szlaban, tylko do tego punktu można było się zbliżyć. Patrzyłem na Bramę Brandenburską, uderzyła mnie wielość królików na Pariser Platz i koło Bramy, kiedyś serca Berlina. Teraz było to miejsce zupełnie wyludnione i pustkę wykorzystywały króliki z Tiergartenu. W 1980 wracałem z Paryża pociągiem i zatrzymałem się na trzy dni w Berlinie Zachodnim, oglądałem po raz pierwszy Dahlem.  W 1987 w lutym poleciałem do Berlina na spotkanie z przyjacielem z Warszawy, obaj byliśmy w Berlinie Zachodnim. W 1991 byłem w Berlinie już zjednoczonym. Odtąd starałem się jeździć do Berlina z Warszawy za każdym pobytem w Polsce, dwa razy do roku mniej więcej.

Po raz pierwszy jasno ujrzałem planowaną książkę o Berlinie stojąc przy Bramie Brandenburskiej i patrząc na jedno drzewko i na puste pole ciągnące się daleko aż za Potsdamer Platz. I potem, gdy nieraz wracając z barów przejeżdżałem przez Fuggerstraße, gdzie Gombrowicz leżał przez dwa miesiące, przez Tiergarten aż do Hansaplatz, często spod kół czmychały króliki. Myślałem wtedy o wierszu Miłosza o zającu, myślałem o Gombrowiczu, myślałem o duchach nawiedzających mnie w tym mieście, przecież nie pięknym jak Paryż, czy Wenecja, czy Rzym czy Florencja, nie będącym takim spiętrzeniem energii jak Nowy Jork. W Berlinie fascynowała mnie domagająca się odczytania pustka tam, gdzie kiedyś był ruch i znów będzie, fascynowały mnie duchy tego miasta, nieobecność, brak, spokój podszyty trwogą, niepamięć zasłaniająca pokłady pamięci. Nic mnie nie odrywało od śledzenia moich zwidów. Berlin do mnie mówi w czasie teraźniejszym, ale teraźniejszość w tym mieście nie jest dla mnie najważniejsza. Może dlatego właśnie, że nie przygniata, może dlatego czytam w Berlinie z zainteresowaniem wiele historii dziejących się w różnych czasach. Berlin do mnie mówi, jest tłem, osnową, wątkiem ważnych opowieści.

A dla Polaków, jak sądzę, jest rzeczą szczególnie istotną, i będzie ważne coraz bardziej, aby nauczyć się czytać w Berlinie na własną rękę, aby wsłuchać się w jego mowę. De te fabula narratur, do mnie o mnie mówi to miasto, jeśli nauczę się w nim czytać. […]

Cóż, przez pewien czas myślałem o Berlinie, następnie sięgnąłem po Arrabala o El Grecu Le frénétique du spasme, przeglądałem go już wczoraj wieczorem, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o Włochu Francisco Preboste, z którego Arrabal robi kochanka El Greca, sięgnąłem po Antoninę Vallentin El Greco (nawet ciekawe, nigdy tego dokładnie nie przeczytałem, nawet chyba przed laty omalże czterdziestu…), po św Jana od Krzyża… Znów czas zbiegł.

Zadzwonił Bohdan Paczowski. Sceptycznie się wyrażał o moim pomyśle dania drogi z Solitude Hoppera (lewej części obrazu) na okładkę W Central Parku. Nie ma w swoich albumach Shakespeare o zmierzchu, widoku Central Parku, ale bezlistnego, i o barwach przygaszonych – myślałem i o tym na okładkę. Sam zaproponował trzy: Manhattan Bridge, Drugstore (z napisem „Prescriptions Drugs”, z Bostonu) oraz House at Dusk. Przesłał mi fax tych obrazów, lecz nie można na nim niczego zobaczyć. Obejrzę te obrazy w księgarni w jakimś albumie, a sam wyślę może Paczowskim kolorowy xerox Shakespeare’a o zmierzchu.  […]

WOJCIECH KARPIŃSKI

Rubiny Stempowskiego

Styl Jerzego Stempowskiego był klarowny i oszczędny. Nie pociągały go eksperymenty formalne. Za wzór przyjmował pisarzy łacińskich, a z jego tekstów biło łagodne światło antyku. Wierzył, że najpełniej wybrzmiewa głos, który ma coś do przekazania. Wiedział dużo, wiele go ciekawiło. Zręcznie nadawał kierunek swoim rozważaniom, zanim krokiem niespiesznego przechodnia docierał do celu.

Żył osobno, dobrowolnie odsuwając się od świata, uznawany za dziwaka. Świadomy tragizmu wyjaławiającej człowieka współczesności, zwracał się po wzorce do starożytności i oświecenia. Zarzucano mu archaiczność, intelektualny snobizm. Fałszywie oceniano jego pisarstwo jako hermetyczne i nieprzystające do dzisiejszych czasów. Stempowski sięgał do przeszłości, aby szukać w niej humanizmu, ładu i wolności (od przymusu politycznego, ale także ekonomicznego). Umyślnie pisał dla nielicznych czytelników, przeczuwając, jak krótkotrwałe są XX-wieczne mody. Należy go stawiać wśród takich postaci jak Nicola Chiaromonte – tych, którzy w powojennej Europie starali się zachować niezależność, nie ulegając ideologiom i powszechnej banalizacji życia.

Stempowski wysoko cenił epigramaty, aforyzmy. Mówił, że gdyby był poetą, pisałby wiersze gnomiczne. Z ich lapidarności wyłania się prawda, która nie potrzebuje sztafażu. Wymagają za to doskonalenia, szlifowania, aby nabrać stosownej prostoty.

Szczególnie bliski Stempowskiemu był nowołaciński dystych Janusa Vitalisa (1485-1560):

 

Disce hinc quid possit fortuna: immota labascunt
Et quae perpetuo sunt fluitura, manent.

 

Tłumaczył go: „Patrz co może los: nieruchomości rozsypują się w proch, rzeczy zaś przeznaczone do wiecznej płynności pozostają”. W esejach i listach Stempowski wzmiankuje ten dwuwiersz wielokrotnie – po raz pierwszy w Księgozbiorze przemytników, wyjaśniając, że przeczytał go w karpackiej kryjówce zimą 1939/40, a wizja Tybru płynącego pośród ruin Rzymu przywiodła mu na myśl Wisłę w bombardowanej Warszawie.

Dystych stanowi zakończenie wiersza Vitalisa De Roma, który w swoim czasie zyskał popularność. Wielokrotnie tłumaczony, imitowany, przenikał do kolejnych literatur europejskich. Du Bellay we Francji, Quevedo w Hiszpanii, Spenser w Anglii, a w Polsce Sęp Szarzyński w różnym stopniu trawestowali łaciński oryginał. Na przestrzeni kilku wieków powstało w sumie kilkadziesiąt wersji, a badacze ciągle doszukują się kolejnych, debatując czy ich twórcy znali pierwowzór, czy opierali się już tylko na późniejszych przetworzeniach.

Za powodzenie utworu odpowiadał oczywiście końcowy paradoks, który tak oczarował Stempowskiego. Niekiedy sądzono, że Vitalis jako pierwszy wprowadził do literatury trop stałości tego, co płynne, znaleziono jednak jego poprzedników, niektórych jeszcze w antyku. O nim samym wiadomo niewiele. Jest pewne, że za życia otaczała go sława i uznanie. Mimo to jedynym źródłem biograficznym pozostaje krótka nota z XVIII-wiecznego leksykonu. Był księdzem z Palermo, wiele lat mieszkał w Rzymie, gdzie cieszył się względami papieża Leona X, rozrzutnego mecenasa sztuk.

Stempowski przeczytał dystych w antologii i długo szukał jakiejkolwiek wzmianki o autorze, skłaniając się nawet ku przypuszczeniu, że postać Vitalisa była mistyfikacją, zanim odnalazł tom jego poezji w bazylejskiej bibliotece. Zacytował go w „Kulturze”, zwracając uwagę Czesława Miłosza, który znał dwuwiersz w wersji Sępa Szarzyńskiego z Epitafium Rzymowi:

 

Patrz, co Fortuna broi: to się popsowało,
Co było nieruchome; trwa, co się ruchało.

 

Miłosz wspomniał o tym w liście do Jana Błońskiego, który pracował nad książką o Sępie i również trudził się ze znalezieniem informacji o Vitalisie. Dzisiaj wystarczy kilka minut na przeprowadzenie kwerendy. Przeglądając kolejne wyniki zastanawiam się, czy Stempowski wiedział na przykład, że Vitalis był wspomniany w Żywocie doktora Samuela Johnsona Boswella. Po latach Miłosz napisał swoje przewrotne Epitafium, kontynuując długą linię przetworzeń barokowego wiersza.

Wśród szkiców Stempowskiego najbliższy jest mi esej Rubis d’Orient. Trudno uwierzyć, że tekst tak bogaty w treść, rozglądający się w tylu kierunkach, liczy zaledwie osiem stron. To klejnot eseistycznej formy. Mówi o historii, ekonomii, sztuce, podróżowaniu, losach przodków, poezji starożytnej, antropologii i etnografii, zanim z zaskoczeniem odkrywamy, że to wszystko było drogą do opowiedzenia o dwóch niedawno przeczytanych książkach Ciorana.

Rubis d’Orient pomaga zrozumieć szczególne znaczenie jasnych, zwięzłych formuł dla Stempowskiego. Kiedy znajdując się na krawędzi życia, próbował sporządzić inwentarz pamięci, wracały do niego jedynie dobrze oszlifowanie sentencje, nabierające wówczas wartości drogich kamieni. Był tułaczem, otaczało go poczucie katastrofy, myśl, że nagle trzeba będzie wykupić się z niewoli. Kiedyś służyły temu kosztowności, łatwe do przenoszenia, można je było wyciągnąć z kieszeni. Stempowski zamienił je na słowa, to one były jego rubinami.

Mieściła się w nich mądrość, nauki pomagające przetrwać, odbudowywać się po upadku. Gromadziły w sobie wiedzę pokoleń, oszczędzając konieczności odkrywania wszystkiego na nowo. Przemierzały miejsca i tradycje. W powiedzeniach rumuńskich przemytników wciąż słychać było echo pouczeń Seneki. Znamy jedynie skromny wycinek literatury starożytnych Greków, ale fundamentalny dla ich myśli zbiór maksym delfickich, dający się zapisać na jednej tablicy, przetrwał niemal w całości. Zgodnie ze słowami rzymskiego epigramatyka Marcjalisa, sztuka szlifowania wierszy ocala od leniwych wód Lety, rzeki zapomnienia.

ARTUR URBAN

Maja Komorowska „Żal po Ewie Krasińskiej”

9 sierpnia umarła Ewa König-Krasińska. Ostatni świadek tamtego czasu, naszych licealnych lat. Wtedy mieszkała w Podkowie Leśnej z rodzicami i bratem, Andrzejem, a ja w Komorowie.

Niezwykła to była przyjaźń. Przyjeżdżałyśmy do siebie na nocowania, co miało wagę święta. Dla moich rodziców i Piotra, wuja Zbyszka, cioci Hani była bliska. Mam ją w oczach w białej bluzce i granatowej spódnicy, z długim czarnym warkoczem – tańczyłyśmy razem cały wieczór balowy. Śpiewałyśmy, co modne, choćby Brzydula i rudzielec Marii Koterbskiej. Kiedy Ewa skakała wzwyż na zawodach, byłam z nią. Kiedy zdawała na anglistykę, czekałam pod drzwiami na uniwersytecie… Byłyśmy razem we wszystkim.

Ewa była piękna, nieśmiała i delikatna. O wielkiej inteligencji, która wybuchła w pracy literackiej, tłumaczeniach. Była wspaniałą tłumaczką. Pełniła też ważną funkcję w PEN Clubie. Dużo czasu spędziła za granicą razem z mężem, Andrzejem Krasińskim. Była też w Komitecie Pomocy Internowanym i Ich Rodzinom. Poruszała mnie jej praca dla spółdzielni mieszkaniowej, w której mieszkała od lat. W ostatnich latach jej troską był kot. Darzyła go czułością i dbała tak bardzo o niego, kiedy chorował.

Na zdjęciu charakteryzuję się do Becketta we Wrocławiu. Ewa jest ze mną… Do końca nie opuszczała nas tęsknota za tamtą przyjaźnią – tak bliską…

MAJA KOMOROWSKA

Mistrz ceremonii

Panuje opinia, że to nie tyle Gruzini stworzyli suprę – tradycyjną gruzińską biesiadę – ile supra stworzyła Gruzinów. Jeśli jest w tym zdaniu przesada, to niewielka. Najważniejszą osobą przy stole biesiadnym jest tamada – mistrz ceremonii dzierżący podczas uczty władzę absolutną: bez jego zgody nie można wypić ani wstać od stołu, on wygłasza toasty, udziela głosu innym i ma tęgą głowę. Myślałem o tym, czytając rozmowę Teresy Torańskiej z Jakubem Bermanem: o splocie tradycji domowej z despotycznym systemem politycznym, o konieczności przeniesienia zdarzeń jednej nocy w rozrzedzone powietrze Parnasu.

 

 

MISTRZ CEREMONII

 

Stalin kręcił patefon

– powiada Jakub Berman –

i jest w tych słowach

prawda

o tamtej nocy

 

nim obejrzą film

amerykański

zjeść muszą i potańczyć

taki rytuał w daczy tyrana

 

rok był czterdziesty dziewiąty

na stole pieczeń z niedźwiedzia

więc by apetyt jeszcze zaostrzyć

toast wznieść trzeba

za towarzysza Bermana

zwięźle i formalnie

to tylko stanu podsekretarz

 

gdy stanął przy patefonie

i korbką szybko pokręcił

znów Dżugaszwili się zwie

nastawia płyty gruzińskie

rzewność do serc wlewa

ale tylko na chwilę

 

pośród trzasków słychać walca

 

Mołotow odgadł oczami wolę wodza

prosi Bermana do tańca

ma żonę w łagrze w obwodzie kustanajskim

wie że z głośników płynie groza

stąpa więc miękko z szeptem na wargach

a Berman sztywno sunie za nim

 

Stalin nie tańczy

Stalin patrzy

Stalin kręci patefon

ROBERT PAPIESKI

Porosty

pamięci prof. Janiny Gorylukowej (1924–2023)

Na poziomych belkach, z których zbito ramę starych, ciężkich ogrodowych wierzei (z lat sześćdziesiątych XX w., czyli czasu, gdy rzeczy powszedniego użytku, zwłaszcza na takiej wsi jak Wojnówka, na uboczu, na skraju Puszczy, robiono jeszcze w obejściu samemu – z drewna i łyka, słomy i lnu, czy z kutego przez tutejszego kowala żelaza), łączonych na drewniane ćwieki, a osadzonych na potężnych zawiasach, wspieranych przez pionowe sprężyny, esowato wyrobione z grubej, płaskiej żelaznej odkuwki, no więc na tych belkach wrót od dawna niepotrzebnych i chylących się ku ziemi – rozrosły się na kształt rafy koralowej porosty: szare, tylko z rzadka karminowe na samych czubeczkach ich ciał, a te ciała, to są maleńkie maczugi, stalagmity i wąskie kieliszki o grubych ściankach.

Ten obraz uderzającej kształtami ciżby drobinek przypomniał mi, podobnej do złudzenia treści, grafikę Waterval (Wodospad), M. C. Eschera (z 1961), i szkic porostów, z natury, z 1942, jaki mu po latach do tej litografii posłużył; grafika sama w sobie nie tak uderzająco „czysta”, jak wiele Escherowskich prac, może zbyt „literacka” i nie o nią samą mi tu chodzi, a o tę chwilę przy wrotach w ogrodzie, gdy skupienie porostów, identyczne tutaj i u niderlandzkiego grafika, przypomniało mi szczęśliwe, matematyczne lata.

Escher żył w świecie, którym zawładnęły desenie, symetrie, translacje i prawa krystalografii, i nagle, na dróżce od domu ku stodole, kępki porostów przywróciły na chwilę młodzieńczą fascynację matematyką, nauką pierwszą z pierwszych – gdy radowałem się kiedyś tym samym, czym żył niderlandzki grafik. Przystanąłem przy zszarzałych od starości belkach i deskach wrót, i uśmiechnąłem się do myśli o czasach licealnych, kiedy rozgryzałem zadania i problematy matematyczne, jakie co jakiś czas podsuwał mi Paweł Kerntopf, bym miał się czym trudzić i bym mógł zaznać – jak się okazało, ożywczej na długie lata – radości rozgryzania porządku tego wszystkiego, co wokół nas. Ten matematyczny zrąb istnienia, uporządkowanie świata – jakbyśmy je jedynie odkrywali (?), przy czym struktury rzeczywistości pozostają w zadziwiającej zgodności z drogami, jakimi jesteśmy prowadzeni przez rozum, zgodności z tym, jak to wszystko potrafimy zobaczyć, dotknąć i analizować.

Czytywałem wtedy książki matematyczne, i zasadnicze, i popularne, przypominam sobie Bołtiańskiego i Jefremowicza, Coxetera, Couranta, Hilberta i Cohn-Vossena, Sierpińskiego czy Weyla. „Czytanie” to może termin nie całkiem odpowiedni, bo takie książki trzeba, by w ogóle posuwać się w lekturze, rozgryzać, odtwarzać sobie w głowie drogę, jaką szli autorzy. W szkole w tych czasach mieliśmy podręczniki do matematyki, myślę, najlepsze z możliwych, bo dotykające istoty, prowadzące szlakiem aksjomatów i pasma logicznie wysnuwanych twierdzeń, a nie tylko – ukazujące algorytmy czy umiejętności, jak mogłoby to być, gdybyśmy uczyli się z innych książek, gorszych, nietwórczych. W pierwszej klasie (właśnie wtedy trafiłem, dzięki licealnym lekcjom i książce z reprodukcjami prac M. C. Eschera w bibliotece ojca, na klasy symetrii czy problemy topologii) mieliśmy do podstaw geometrii właśnie taki świetny podręcznik Zofii Krygowskiej, no a lekcje matematyki miała z nami profesor Gorylukowa, promieniująca energią i radością, jaką zapewne rodziło w niej już samo to, że jest matematyczką. Podczas świetlistych godzin matematyki odsłaniała przed nami to, jak rozmaite struktury bada matematyka, przywołując od czasu do czasu – to jednak była szkoła – któreś z nas do tablicy, a robiła to celnym rzutem kawałka kredy, od swej katedry w kierunku wybranej uczniowskiej ławki, no i tę kredę trzeba było wtedy schwytać, by – już z nią w palcach – ruszyć ku pionowej, zielonej płaszczyźnie, obrzeżonej u dołu długą, wklęśle wyfrezowaną listwą na kawałki kredy i na wilgotną ścierkę, do zmazywania zapisów już niepotrzebnych albo błędnych.

C. Escher wypełniał powierzchnie grafik ptakami, gadami, psami, postaciami ludzi pieszych i konnych, wrysowanymi w owe odpowiednio konstruowane „obszary fundamentalne”, te klepki matematycznych parkietów, jakimi potrafimy bez reszty, ale i bez luk, zapełnić dwuwymiarowy świat, stosując siedemnaście klas symetrii (robili to, na przykład, muzułmańscy artyści-geometrzy, od Buchary po Alhambrę, co u nas, w ostatnich latach, w szczegółach omawia w dość przystępnych książkach matematyk, Mirosław Majewski). Bo tych klas jest dokładnie siedemnaście i nigdy nie będzie inaczej; pamiętam lekcję, gdy dowód na to przeprowadzała, biało na zielonym, prof. Gorylukowa.

Zapełniał więc Escher stworzeniami, na przykład ptakami, owe w domyśle bezbrzeżne płaszczyzny, a ja ujrzałem tu na wsi, przed kilkunasty laty chmurę szpaków – pofalowany, ślizgający się sam po sobie ptasi dywan, w którym każde z setek ptaków, wśród tysięcznych ruchów skrzydeł, ciał i sterówek, utrzymywało z sąsiadami – jak daleko sięga takie sąsiedztwo, ta bratnia tożsamość ruchu i kształtu, to niezmiernie ciekawe? – wspólny rytm i kierunek. Myśląc o Escherowskich zwierzęcych „parkietażach”, wyciąłem wtedy linoryt Szpaki, gdzie gęstwina ptaków, zlewająca się ku granicy w czarną plamę, przecina się, jakby bezładnie, z płaszczyzną powietrznego tła, które rozszerza się z kolei w czystą biel graficznego arkusza; bezład tej sceny jest tylko pozorny, bo szpaki, które coraz gęściej lub – gdy spojrzeć na nie w kierunku odwrotnym – coraz to luźniej pokrywają niebo, są jak odciski jednego stempla, uchwycone w jednym i tym samym ruchu skrzydeł, bo tylko dzięki jedności swych sylwetek mogą uczestniczyć w zsynchronizowanym ruchu podniebnego, matematycznego dywanu, jakiego szum zaskoczył mnie kiedyś nagle, pod lasem, w Wojnówce.

JAKUB DOLATOWSKI

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek