Jurka Główczewskiego znaleziono w kapuście. Jak francuskie czy śląskie noworodki, bo kapusta jest zdrowa, pełna życiodajnych pierwiastków i witamin. Jeno nie w modrej, a w zielonej, młodej, chrupiącej. Myślałby kto, że leżał nagusieńki. Otóż nie. Był odziany nad podziw elegancko, zapięty na ostatni guzik. Pod szyją aksamitka; wieńczyła szeroki, wykładany kołnierz białej koszuli. Żeby nie zmarzł w wilgoci okalającego go warzywa, matka – rodzona, nie natura – wyposażyła go w kamizelkę i luźne szorty. Ich fałdki i marszczenia uzupełniały kamuflaż, zgrabnie naśladując karbowanie kapuścianych liści. Matka nie porzuciła syna gdzieś na mazowieckim zagonie. Józefina de domo Bernhard, potomkini napoleońskiego oficera, popełniła czyn bardziej podejrzany – gdyby anachronicznie zastosować współczesne kryteria obrońców praw dzieci. W grudniu 1931 roku posadziła Jurka przed sztalugami, pośród setek twarzy o demonicznych spojrzeniach wielkich oczu, w pracowni ekscentrycznego – jak głosiła warszawska ulica, nie tylko Bracka – malarza. Wdrapali się do niego razem, na ostatnie piętro kamienicznej oficyny, tuż obok Domu Towarowego Braci Jabłkowskich, w którym chłopiec oglądał często najnowsze modele aeroplanów, automobili i innych przecudnej urody zabawek. Miał dopiero dziewięć lat i nie śmiał marzyć o lataniu prawdziwym samolotem.
Do mieszkania Witkiewiczów Jerzy Główczewski przyszedł, jak w każde inne miejsce, z mamą. Ojciec – Kazimierz Główczewski – zginął dwa lata wcześniej w wypadku samochodowym koło Jabłonny, w którym Jurek został ranny. Odtąd mama zarządzała rodzinnym interesem w imieniu własnym i nieletnich synów. W oficjalnych rejestrach i dokumentach Jurek stawał się Jerzym Eligiuszem, a młodszy Jędrek – Andrzejem Antonim. W latach Wielkiego Kryzysu reprezentował ich prokurent Henryk Potocki, który na co dzień pilnował finansów w biurze przy Chmielnej 18. Przedsiębiorstwo pod firmą Litografia Artystyczna W. Główczewski założył w XIX wieku dziadek Władysław, uczeń Maksymiliana Fajansa. Znane było głównie dzięki wykonywaniu matryc ilustracji, tablic do książek przyrodniczych i medycznych, dyplomów, okładek, pocztówek, map i plakatów. Zatrudniało około 90 osób. Wśród współpracowników byli wybitni artyści, jak Edmund Bartłomiejczyk czy Stefan Norblin. Pionier polskiej szkoły plakatu, Tadeusz Gronowski, uważał Kazimierza Główczewskiego za swego patrona i dobroczyńcę.
Mama Jurka skorzystała z systemu motywacyjnego przewidzianego przez Firmę Portretową „S. I. Witkiewicz” w jej Regulaminie. Udało się jej pozyskać nową klientelę, żądną posiadania własnych pastelowych konterfektów. Stała się w ten sposób jedną z agentek mistrza; w zamian za przysporzenie mu dochodów nabyła prawo do prowizji w naturze – po paru godzinach męki bezruchu Jurek został uwieczniony na kolorowym kartonie.
Po wybuchu wojny, a nawet w czasie powstania warszawskiego pracownia litograficzna nadal działała. To u Główczewskich pod koniec sierpnia 1944 roku wydrukowano m.in. plakat zaprojektowany przez Mieczysława Jurgielewicza, Mleko dla dzieci. One muszą przetrwać. Józefa Główczewska, peżetka służąca pod pseudonimem „Ziuta”, została uwieczniona w powstańczej kronice filmowej w trakcie nalewania zupy w jednej z gospód przy Szpitalnej 8. Wiele lat po jej śmierci ten kadr trafił na bilety muzealne, o czym wnuczka Klara, zaskoczona i wzruszona, przekonała się naocznie, zwiedzając z przyjaciółmi Muzeum Powstania Warszawskiego podczas jednej ze swoich wizyt w kraju. Oficyna kamienicy przy Chmielnej przetrwała cudem niezniszczona, podobnie jak całe wyposażenie mieszkania Główczewskich. Tam ocalał też Witkacowski Jurek w kapuście.
We wrześniu 1939 roku niespełna siedemnastoletni Jerzy, u boku ojczyma, Witolda Rządkowskiego, przedostał się do Rumunii, a następnie przez Turcję do Palestyny. Latem 1941 roku w Tel Awiwie ukończył gimnazjum i wstąpił do Polskich Sił Zbrojnych. Walczył w Afryce wraz z Brygadą Karpacką. Służąc w Anglii, w 308. Dywizjonie „Krakowskim”, wsiadł po raz pierwszy do prawdziwego myśliwca i został pilotem słynnych spitfire’ów. Swoje przygody, sukcesy, przebieg służby wojskowej opisał w autobiograficznych książkach wydawanych od 2003 roku.
W latach 1947–1952 studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej. Brał udział w odbudowie stolicy, budowie Stadionu Dziesięciolecia, wykopaliskach archeologicznych Kazimierza Michałowskiego na Krymie. Współprojektował ikoniczne hale kaliskiej fabryki Runotex, dzięki czemu uzyskał stypendium Fundacji Forda, a w konsekwencji także etat wykładowcy School of Design na Uniwersytecie Karoliny Północnej. Wysłany do Egiptu, w połowie lat 60. pracował przy transformacji miasta Asuan w związku z budową wielkiej tamy na Nilu. Tam zaprzyjaźnił się z Butrusem Ghali, przyszłym sekretarzem generalnym ONZ.
Dzieje Jerzego Główczewskiego to gotowy scenariusz filmu – albo kilku filmów. Można powiedzieć, że udawało mu się wszystko, zwłaszcza jeśli się znało jego najważniejszy wybór życiowy. Poślubił o siedem lat młodszą Irenę Marię Henisz, zwaną przez wszystkich Lentą, którą poznał w 1949 roku na obozie narciarskim. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończyła historię sztuki, była onieśmielająco inteligentna, a jednocześnie wrażliwa, otwarta i łagodna, utalentowana literacko i zjawiskowo piękna. Kochała poezję i swobodę. Gdyby nie wyjechała z Polski, pewnie zostałaby co najmniej szefową Zachęty. W takiej alternatywnej wersji swojej biografii nie podjęłaby jednak pracy w nowojorskich galeriach sztuki, nie napisałaby dziesiątków relacji z wystaw, esejów i felietonów ogłaszanych na łamach „Zeszytów Literackich”. Nie powstałaby wówczas książka Nowy Jork. Kartki z metropolii 1983–2002, wydana przez Zeszyty Literackie w 2004 roku. Lenta Główczewska zmarła nad rzeką Hudson 20 grudnia 2018 roku.
Jurek w kapuście wyjechał na emigrację razem z Józefą Główczewską. Zdobił wnętrza jej paryskich mieszkań aż do jej śmierci w 1978 roku. Wtedy wyruszył do Stanów Zjednoczonych. Tam, na Manhattanie, znajduje się do dziś. Rolę Kapuścianej Wróżki odegrała w tej historii Bożena Steinborn, była dyrektorka Muzeum Narodowego w Warszawie, która zawiadomiła Instytut Witkacego o istnieniu nieznanego dzieła w USA i skontaktowała nas ze swoimi przyjaciółmi. Dzięki niej w dziesiątym numerze półrocznika „Witkacy!” Klara Główczewska opublikowała bogato ilustrowany artykuł Witkacy / Główczewski (2021 nr, s. 114–125). Jerzy Główczewski zmarł wskutek powikłań covidowych 13 kwietnia 2020 roku w Nowym Jorku, w wieku 97 lat. Był wówczas ostatnim polskim pilotem myśliwca z czasów II wojny światowej i prawdopodobnie ostatnim mężczyzną, który pamiętał swoją sesję portretową u Stanisława Ignacego Witkiewicza.
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Fotografie z archiwum Klary Główczewskiej. Zdjęcie portretu Jerzego Główczewskiego przez S. I. Witkiewicza – J. Mortensen.
O fascynacji Balzaca fotografią dowiedziałam się dzięki lekturze Diane Arbus. Biografia Patricii Bosworth. Książkę przeczytałam, wkrótce po jej ukazaniu się w W. A. B, w 2006. Fotografce spodobała się teoria Balzaca – świadka narodzin dagerotypu w 1838, że każda istota ludzka to niezliczona liczba nałożonych na siebie obrazów, a aparat fotograficzny zdejmuje je po kolei.
Zdjęcie wnętrza Domu Balzaca zrobiłam w lipcu 2016 i, jak zapisałam na folii z negatywem, był to mój „ostatni film w Paryżu”.
„Maison de Balzac”, Paryż 2016, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp
31 stycznia 2024
ELŻBIETA LEMPP
Sonet szesnasty cyklu pierwszego: orfickie, ludzkie, psie – zaklęcia
Zaimki dzierżawcze w języku Rilkego układają się w opowieść o wolności i zniewoleniu, o empatii i przemocy. Wielki dramat niemczyzny wyraża się w opozycji równobrzmiących i tak samo zapisywanych „sein” („być”) i „sein” („jego”). Pochodny od czasownika „być” rzeczownik „bycie” („Sein”) – w języku władzy totalnej, czyli niekontrolowanej – w połączeniu z zaimkiem dzierżawczym „sein” (jego) oznacza własność całkowitą, nienegocjowalną; i tak Trzecia Rzesza była dla Hitlera „sein Sein”.
Całkowicie odmiennie rzecz ma się z repartycją zaimków w sonecie szesnastym z pierwszej części cyklu orfickiego – u Rilkego. Ten sonet można by nazwać sonetem zaimków, w szczególności zaimków dzierżawczych. Sonet powstał, jak wiele innych, między 2 a 5 lutego 1922 roku w Muzot, a sam Rilke pisał w liście do żony Clary z 23 kwietnia 1923 roku (podobnie wcześniej do hrabiny Sizzo w korespondencji z 12 kwietnia 1923) o adresacie wiersza, że trzeba wiedzieć, iż jest to – pies [1]. Notował także – w obydwu listach – skojarzenie z psem i z dzieckiem, obecnymi jako postacie, w Straży nocnej Rembrandta. We frazie ze strofy ostatniej „meines Herrn Hand” („ręka pana mego” [2]) – frazie z wyróżnionym przez samego poetę kursywą zaimkiem dzierżawczym – a także w następującej po niej wygłosowej konstatacji „Hier. Das ist Esau in seinem Fell” („Tu. Oto Ezaw odziany w skórę”) widzi Ernst Zinn, interpretator cyklu sonetowego, zapis relacji między poetą a Orfeuszem (Orfeusz jest tym dla poety orfickiego, kim Bóg dla Ezawa – sprawcą jego losu). Pies – to figura istoty zdanej na łaskę i niełaskę człowieka (lub człowieka – zdanego na łaskę i niełaskę bóstwa). Rilke stawia niejako pytanie: czy dałoby się odwrócić los Ezawa i poprowadzić boską rękę tak, by jednak jego, nie Jakuba, wybrała? Stawia je w zakończeniu sonetu: „Doch meines Herrn Hand will ich führen und sagen: / Hier. Das ist Esau in seinem Fell” („Lecz chcę prowadzić rękę pana mego teraz / mówiąc: Tu. Oto Ezaw odziany w skórę”).
Można by też nazwać sonet szesnasty – wierszem prekursorsko posthumanistycznym. I, przynajmniej z dzisiejszego (po doświadczeniach totalitaryzmu, Zagłady i innych ludobójstw) punktu widzenia, postrzegać go jako wiersz-ostrzeżenie dla ludzkiego poczucia wyższości wobec innych bytów.
Wtedy jednak trzeba zacząć czytać sonet od początku:
Tyś samotny, przyjacielu mój, bo zawsze…
My w naszych gestach i w naszym słowie
z wolna ze świata przywłaszczamy sobie
może to, co najgroźniejsze i najsłabsze.
(Jastrun)
Mój przyjacielu, jesteś samotny, bo wiesz…
My zaś wskazówką i słowami
z wolna ten świat sobie przywłaszczamy,
być może najsłabszą, najgroźniejszą część.
(Antochewicz)
Mój przyjacielu, tyś na zawsze sam…
Bo każdym słowem i gestem świat się umniejsza
o tę część, co najsłabsza czy najgroźniejsza,
przypada w udziale nam.
(Pomorski)
Trzej polscy tłumacze rysują tę samą opozycję, jaką starał się nakreślić w strofie pierwszej – Rilke: opozycję pomiędzy zawłaszczającymi świat, słowem i gestem, ludźmi (nami – co zarówno Jastrun, jak i Pomorski zaznaczają, zgodnie z intencją autora, przy czym pierwszy z tłumaczy stara się zachować także szyk Rilkeańskiej wypowiedzi, zaś drugi układa ją w odmienną kompozycję; jedynie Antochewicz rezygnuje z tego uwypuklenia, co widzę jako błąd). Niepokoi też w spolszczeniu Pomorskiego alternatywne potraktowanie „najsłabszego” wobec „najgroźniejszego”, podczas gdy Jastrun i Antochewicz – podążając za Rilkem – czynią te właściwości świata – współwystępującymi, tak samo ważnymi.
Po nazwaniu adresata wiersza – od samego Rilkego wiemy, że psa – „przyjacielem”, co jest w pierwszym dekadach XX wieku wciąż ponadnormatywne; Rilke-wegetarianin i Rilke, zaliczany dziś nierzadko do nurtu écriture feminine, opowiada się również w drugiej strofie po stronie mniejszościowej, po stronie ukrytego adresata swego sonetu:
Kto zapach wskazuje palcami? –
Ale z potęg, co nam zagroziły,
czujesz wiele… Znasz umarłych i mogiły,
i trwożysz się przed zaklęciami.
(Jastrun)
Kto wskaże zapach palca zgięciem? –
Lecz z owych mocy, co nam groziły,
czujesz wiele… Ty znasz Nieżywych
i ciebie przeraża zaklęcie.
(Antochewicz)
Któżby zapach wskazywać miał
gestem ręki? – A przecież tych sił, co nam grożą,
tak wiele wyczuwasz…Czary cię trwożą
i złe uroki, i woń martwych ciał.
(Pomorski)
Tłumacze starają się zachować układ rymowy oryginału – abba (Pomorski próbuje nawet rymów męskich, które – przypomnę – w niemczyźnie brzmią naturalnie, zaś w polszczyźnie trzeba dużego kunsztu, by tak zabrzmiały; Rilke zresztą często pogłębia przestrzeń rymową, co jeszcze utrudnia ekwiwalentyzację w innym języku). Zachowanie kompozycji współbrzmień odbywa się często, niestety, kosztem ich semantyki albo dokładności. W przypadku drugiej strofy najbliżej jest do oryginału Jastrunowi: Geruch / bedrohten / Toten / Zauberspruch – a – palcami / zagroziły / mogiły / zaklęciami; ten tłumacz zachowuje i semantykę i układ, i dokładność. A jednak pozostające w pozycji rymowej słowa oryginału „Geruch” i „Zauberspruch” (zapach i zaklęcie) to majstersztyk, gdyż Rilke uwydatnia zmysł właściwy psu, u niego najdoskonalszy, niedościgniony, a zawsze daleki od doskonałości u człowieka.
W pierwszej strofie sonetu poeta zarysował pozorną, zawłaszczającą przewagę człowieka jako gatunku, a już w drugiej wskazał na rzeczywistą przewagę psa (i na jej – kulturowe także – konsekwencje). W trzeciej i czwartej strofie – tym razem autorefleksyjnej wobec kondycji człowieka równie mocno, jak będącej ludzką (poetycką) przestrogą przed człowiekiem dla psa, zawartą w przerzutni (którą równie dobrze – tę przerzutnię – da się wyobrazić jako smycz) – Rilke szkicuje możliwość wspólnoty, ale obwarowanej mądrością psa (na ludzką wie, że trudno liczyć):
Spójrz, trzeba razem pozbierać
wszystkie cząstki, jakby mogły się uładzić
w całość. Trudno ci pomóc. Wpierw: strzeż się zasadzić
mnie w sercu twym. Za prędko wybujałbym w górę.
Lecz chcę prowadzić rękę pana mego teraz
mówiąc: Tu. Oto Ezaw odziany w skórę.
(Jastrun)
Spójrz, teraz trzeba to wszystko razem znieść,
części i cząstki, niby Całość świata.
Pomóc ci będzie ciężko. Lecz nie zasadź
mnie w Twoim sercu. Zbyt szybko rósłbym w górę.
Lecz mego pana dłoń chcę teraz wieść
i rzec. Tu. Oto Ezaw we własnej skórze.
(Antochewicz)
Niech ta zbieranina, te cząstki nieduże
stworzą pozór całości, żebyś wszystko to zniósł.
Ciężko ci pomóc. Przede wszystkim: nie próbuj zasadzić
mnie w swoim sercu. Za szybko bym wzrósł.
A chcę przecież dłoń mego pana prowadzić
To tu. To Ezaw w swej skórze.
(Pomorski)
Gdy nie zważać na amplifikacje u Pomorskiego, omownie u tegoż oraz u Jastruna, na brak wyróżnienia zaimka dzierżawczego u Antochewicza, wszyscy tłumacze powtarzają lekcję Rilkego, aczkolwiek ta – już w oryginale – zdaje się istnieć równocześnie jako głos i pogłos; poeta mówi tymi samymi słowami jako ludzkie „ja” liryczne do psa, jak też jako Orfeusz do poety orfickiego. W tym kontekście przestroga, by nie mieć „wyższej” istoty w sercu, gdy się do niej należy i od niej zależy (zaimek dzierżawczy), by się nie przywiązywać do tego, kto decyduje o naszym losie, by nie dać się oswoić – bo dominacja i poczucie władzy tych, którzy mają się za większych, biorą się z dobrowolnej uległości tych, co widzą się mniejszymi – ta przestroga brzmi szczególnie dramatycznie. Jednocześnie pojawia się Ezaw, ludzkim – ba – braterskim podstępem pozbawiony starszeństwa. Poeta i pies (czy jak dziecko i pies z malowidła Rembrandta? [3]) stają po stronie Ezawa, psiego brata, tego, który nie został wybrany, którego pozbawiono starszeństwa, bo połasił się na miskę soczewicy. Chcą skierować rękę Boga ku właściwemu z braci. Pies nie jest sprytny jak Jakub, jest wierny – jak Ezaw [4] – do oczywistej granicy krzywdy (zatem inaczej niż Hiob).
W swojej Prywatnej historii poezji (Warszawa, Sic!, 1999, s, 121, zapis z 25 czerwca 1993) Małgorzata Baranowska zauważa: „Sonet to kunszt, wzniosłość, wielkie tematy a także upiększenie, obłaskawienie, uczynienie mniej groźnym. Do pewnej chwili sonet był ostoją wzniosłości i nagle zapragnął «wszystkiego»”. I dodaje, że w polskiej poezji granica przebiega przez twórczość Staffa, autora sonetów zatytułowanych Chleb, Wół, Gęsiarka, Gnój, Kartoflisko. Sonet – pisze Baranowska – to „kategoria ładu”. W innym miejscu eseistka definiuje symbolizm: „Symbolizm stanowi skrajny przykład użycia poezji. Symbolizm rozciąga poezję na każdą dziedzinę, w której tylko zechce się wypowiedzieć. Symbolizm poszukuje tajemnicy i sam ją tworzy” (s. 151). I jeszcze: „Istota symbolizmu to, wydawałoby się, zupełny nonsens: wyrazić istniejące przez nieistniejące, wypowiadając je poprzez istniejące, czyli symbol. Symbol to coś z gruntu materialnego”. Z kolei Paul Ricœur, w szkicu Metafora i symbol[5] widzi zakorzenienie symbolu w kulturze jako różnicę wobec ewidentnie jednostkowej, idiomatycznej dla każdego poety, metafory.
Rilke, pisząc sonet szesnasty części pierwszej z cyklu Sonetów do Orfeusza, tworzy sonet par excellence w aurze i w sferze symbolizmu. Zachowując kunszt, nie czyni jednak świata „mniej groźnym”, gdyż nagle „zapragnął «wszystkiego»”: skierować sonet do psa (czyli niezwyczajnego adresata w pierwszej ćwierci XX stulecia) i ukryć to (zachować tylko w pozawierszowej wskazówce epistolarnej), opisać dzięki temu szczególnemu adresowi także własną kondycję, ludzką i poetycką, wobec przewagi Orfeusza, dopowiedzieć jeszcze skojarzenia nieoczywiste acz źródłowe (jak to z Ezawem i malowidłem Rembrandta). Jest symbolistą, a jednocześnie bywa twórcą jedynych w swoim rodzaju metafor, olśniewających i nie do zapomnienia. To właściwość tylko poetów największych: można, czytając ich wiersze, zrozumieć istotę tego konkretnego poetyckiego nurtu / prądu / epoki, a jednocześnie wiedzieć, że to właśnie i wyłącznie Dickinson, Rimbaud, Leśmian, Rilke, Miłobędzka.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
[1] Ten interesował Rilkego już w wierszu Der Hund (Pies) z tomu Neue Gedichte. Pies jako komponent porównania, odnoszącego się do skłóconych zmysłów Orfeusza, który nie może się obejrzeć, by zobaczyć Eurydykę i cierpi z tego powodu – a stara się (bezskutecznie) zastąpić wzrok innymi zmysłami, pojawia się też w poemacie Orfeusz. Eurydyka. Hermes: «Und seine Sinne waren wie entzweit, / indes der Blick ihm wie ein Hund vorauslief, / umkehrte, kam und immer wieder weit / und wartend an der nächsten Wendung stand, – / blieb sein Gehör wie sein Geruch zurück” (w przekładzie Jastruna: „A jego zmysły były jak skłócone: / i gdy wzrok jak pies gończy go wyprzedzał, / zawracał, i wciąż na nowo w oddali / stał wyczekując na bliskim zakręcie – / to jego słuch, jak woń, zostawał za nim»).
[2] Tu i dalej – przytaczam przekłady Mieczysława Jastruna.
[3] O Rembrandcie i jego Straży nocnej (inne tytuły: Kompania Fransa Banninga Cocqa i Willema van Ruytenburgha albo Wymarsz strzelców, 1642, Rijksmuseum, Amsterdam) wspomina Rilke w listach – autokomentarzach omawianego tu sonetu. Wiadomo, że malowidło było punktem zwrotnym – rewolucją wobec dotychczasowego komponowania portretu zbiorowego. Poeta zwraca uwagę na dwa szczegóły: dziecko i psa. Pies – w rogu obrazu, pod bębnem, jest przerażony; dziecko – dziewczynkę – przedstawiono według konwencji epoki, czyli jako nie-dziecko w dzisiejszym, po Rousseau, rozumieniu specyfiki i swobody (Rilkemu było bliska koncepcja Ellen Key ze Stulecia dziecka, 1904), ale dzięki mistrzostwu malarza bardzo wyraźnie doświetlono tę postać przy zastosowaniu tzw. perspektywie powietrznej (mimo że pojawia się w głębi, za ciemnym kaftanem jednego z arkebuzerów), to ona – dziecko – ma przy pasku martwego kurczaka z wyraźnie zaznaczonymi pazurkami – godło amsterdamskiej milicji obywatelskiej, która zamówiła obraz). Dziewczynka odgrywa więc niezwyczajną dla dzieci, ważną i symboliczną, rolę w kompozycji i semantyce obrazu. Natomiast pies – zwłaszcza po przycięciu płótna (kiedy przenoszono je z siedziby Głównej Sali Milicji Obywatelskiej w Amsterdamie – do ratusza miejskiego) – jest o wiele mniej widoczny, pozostaje w cieniu. Być może Rilke odwoływał się do tego obrazu, w kontekście sonetu XVI, z powodu rewolucyjności typu reprezentacji (przed przycięciem płótna także pies był bardziej eksponowany), a może dlatego, że miejsce dziecka już zmieniło się w kulturze europejskiej (i światło wyodrębniające dziewczynkę z tła jest traktowane jako forpoczta tych zmian), zaś pies jeszcze czeka na wyjście z antropocentrycznego cienia. Por. Jest taki obraz. O Straży nocnej / Wymarszu strzelcówRembrandta z dr Grażyną Bastek rozmawia Michał Montowski, PR, Dwójka, 5 lutego 2023, godz. 14.45.
[4] Po hebrajsku „owłosiony, włochaty”; nie zabił młodszego brata bliźniaka, Jakuba (ukochanego syna Rebeki; Ezawa faworyzował natomiast Izaak), gdy ten wykradł mu pierworództwo za miskę soczewicy (za bezcen), ale pozostał przy poligamii i sytuuje się na marginesie historii narodu wybranego.
[5] Pierwodruk po polsku, w przekładzie Katarzyny Rosner: „Literatura na Świecie” 1988, nr 8-9, s. 233-254.
Mieszkaniowe warunki warszawskiego życia rzuciły mnie do pokoju, w którym obozowało kilku anglosaskich dziennikarzy. I właśnie wtedy jedni ludzie rzucili się na drugich z pałkami i żelaznymi drągami, dlatego że mają inne obyczaje, charakter i wygląd. Dziennikarze prosili mnie o tłumaczenie komunikatów z Kielc. Zabrakło mi wtedy odwagi. Było mi wstyd. Po raz pierwszy od tylu lat wstyd za nas. Robiliśmy dużo głupstw, lekkomyślności, sporo niechlujstw i nieuczciwości, ale od siedmiu lat postawa Polski wobec germańskiego zalewu była tak niezłomna, że każdy odczuwać mógł dumę z należenia do narodu bohaterów.
Wypadki kieleckie są groźnym memento: dowodzą, że są ludzie w Polsce, którzy nie chcą kłaść znaku równania, gdy wchodzi w grę prawo do życia. Najpierw zaczyna się to od obojętności: „jakiś Chińczyk, Murzyn, Żyd”, a stąd już krok do wiary i fanatyzmu, że on jest inny, niższy, gorszy, zbrodniczy. To są ci sami ludzie, którzy przed wojną obojętnie słuchali wieści z Trzeciej Rzeszy. Ci, którzy cieszyli się, że tam się odbywa „czystka”.
W ciągu wojny sądziłem, że w ogromie katastrofy, która spadła na Polskę, że wobec siedmiu milionów zamordowanych obywateli Rzeczypospolitej zniknie u nas rasowe podejście różnicujące wagę życia ludzkiego na ziemi. Myślałem, że pojmiemy wreszcie wszyscy, iż człowiekowi nie wolno tępić drugich w imię różnic cechujących narody, rasy czy grupy wyznaniowe lub językowe. Nie mogę zrozumieć jak po „szkole” niemieckiej, tępiącej Polaków i Żydów, mogą u nas istnieć ludzie tkwiący w pojęciach prowadzących do tych samych co niemieckie zbrodni.
Chwilami wydaje się, że są ludzie, którzy już zapomnieli o łapankach, obozach i krematoriach. Że zapominają, iż zostaliśmy uwolnieni od zupełnego wytępienia. I ludzie ci dążą, oczekują i pokładają nadzieję w pogromach, wojnie i dalszych przewrotach.
Zdawałoby się, że czady wojen religijnych i nacjonalistycznych powinny się były rozwiać wobec pojęć, które wprowadził narodowy socjalizm i z których wyciągnął konsekwencje udoskonalonego tępienia ludzi w imię rasizmu. Tymczasem jesteśmy świadkami dalszego wydobywania fanatycznych pojęć z upiornej kadzi przesądów. Ludzie ci rozumują nadal, jak gdyby nic się nie stało. Chcą walczyć ze wszystkim, co nie jest urojoną, ciasną Polską, zachłanną i ekskluzywną, wojującą z każdym, kto obcy, inny. Droższy im jest własny fanatyzm i demagogiczne hasło niż cudze życie, współżycie, odbudowa, produkcja i istnienie na ziemi.
Tłumaczyłem owym dziennikarzom, że pogrom kielecki jest wynikiem zdziczenia i wpływu obozów koncentracyjnych na słabe umysły. Ale wyrządziłem krzywdę pamięci tych, którzy ginęli w obozach i tych, którzy te obozy przeżyli.
Ci, którzy w jakikolwiek sposób usprawiedliwiają wypadki kieleckie, stoją po stronie obozowych katów, a nie ofiar. Kto żył, pracował i cierpiał obok Żyda, Francuza czy Rosjanina, ten zrozumiał, że na świecie chodzi o człowieka, a nie o to, czy ktoś jest Żydem, Francuzem lub Rosjaninem. Kto rozumuje kategoriami oprawcy z Mauthausen, ten tępi jednych po to, aby resztę świata przerobić na własne kopyto.
Zatrważającym jest konstatować, że znaleźli się u nas ludzie o ideologii katów wczorajszych, zatrważające jest widzieć u innych uśmiech pobłażliwy i słyszeć zdania, „że to nie jest ważne”, że „w czasie wojny więcej było ofiar”.
Każdy zabity ma ciężar gatunkowy pomordowanych milionów. Człowiek ma protestować, gdy mordują ludzi na ziemi. Ile razy może podnieść głos, pięść lub czynem stwierdzić solidarność swą z mieszkańcami ziemi, niech mówi i czyni tak, by jad tych, co czekają na pogromy i wojny, nie spadł na niego. Nie wolno napadać na drugich; żyć i pracować na ziemi jest naczelnym prawem człowieka, bo ziemia jest naszym domem, z którego nie wolno wywlekać nikogo oknami i drzwiami.
I trzeba to niestety ciągle powtarzać, że kto woła „morduj Żyda”, ten potencjonalnie woła „morduj nas”. I że kto tak woła, ten dąży do tego, by zaliczono nas do narodu morderców, których się w końcu ściera z powierzchni ziemi. Czy tego chcą podżegacze siejący zamęt w imię pojęć, co nie zginęły w świetle pięcioletniej łuny nad Oświęcimiem?
„Dziennik Polski” 1946
ZYGMUNT MYCIELSKI
Z tomu Zygmunta Mycielskiego, Ucieczki z pięciolinii, Warszawa 1957, s. 492–494.
Zachęcamy do odwiedzenia portalu internetowego, poświęconego osobie i dziełu Zygmunta Mycielskiego: https://mycielski.polmic.pl/
„O przyjeździe Cziczerina do Piotrogrodu [w styczniu 1918 roku] informowały gazety, w moim domu, który w tym czasie był «umiastowiony» (to znaczy przeszedł na własność miasta) zainteresowało to szczególnie jedną osobę. Była to stara niania Cziczerina, od dawna już chora psychicznie (miała manię prześladowczą), od kilku lat mieszkała w wysokiej suterenie mojego domu. O dziwo przewrót bolszewicki, który miał miejsce pół roku wcześniej, był dla niej takim wstrząsem, że przywrócił jej rozum. Młody Polak, kuzyn mój i Cziczerina (hrabia Hutten-Czapski), który zatrzymał się w naszym domu, wyraził przypuszczenie, że niania będzie rada pójść na wiec powitalny ku czci Cziczerina. Podczas wiecu kuzyn zdołał przebić się do Cziczerina, który rozpoznał nianię, przywitał się z nią, a po kilku dniach przyszedł do naszego domu, żeby się z nią spotkać, mimo iż był bardzo zajęty. Niania nie była zachwycona tym, że Cziczerin wszedł w skład nowego rządu rewolucyjnego, a on z kolei, jak mi później mówiła, nie ucieszył się zbytnio, kiedy zobaczył portret cesarza zdobiący ścianę w jej pokoju” [1].
Tak pisał Aleksander Meyendorff w krótkim wspomnieniu o Cziczerinie. Jednak, jak to się często zdarza, przyczynek potrafi przyczynić się do spraw bardziej zasadniczych i rozsnuć całkiem gęstą pajęczynę znaczeń.
Georgij Cziczerin to postać egzotyczna na tle rodziny Meyendorffów, głównie dlatego, że był eserem, później zbliżył się do bolszewików, a w końcu był w latach 1918-1930 komisarzem i ministrem spraw zagranicznych, ale też był gejem (dwukrotnie jeździł do Niemiec, by się podobno wyleczyć z homoseksualizmu, oczywiście bezskutecznie), miłośnikiem poezji (także polskich romantyków, a szczególnie Słowackiego za ich „gigantyczny szwung”) oraz amatorem podróży. Pisali o nim kilkakrotnie Józef i Maria Czapscy [2], jednak jakby z daleka. Józef cytował rozmaite anegdoty o Cziczerinie, ale zawsze z ust Meyendorffa [3].
Może rzeczywiście nie poznał go bliżej niż na wiecu, może nie było powodu, by miał się z nim spotykać? Zastanawiam się jednak, czy kolejny przyjazd Czapskiego do Piotrogrodu w poszukiwaniu zaginionych polskich jeńców pod koniec 1918 roku nie odbył się pod protekcją Cziczerina. Czy swoboda, z jaką poruszał się wśród bolszewików, docierając aż do towarzyszki Stasowej, wynikała tylko z dezynwoltury?
Cziczerinowi poszczęściło się. Dopiero w 1930 roku Stalin pozbył się go z MSZ, ale nie zlikwidował, choć mogło to być pisane „błękitnemu komisarzowi” jako człowiekowi z dawnej kadry leninowskiej. Były też inne powody. Czciczerin rządził ministerstwem całkowicie po swojemu, dostosowywał je do własnego zegara biologicznego, a więc za dnia spał, a pracował w nocy. Miał własną sieć zaufanych urzędników, którą w końcu rozpracowano jako coś w rodzaju gejowskiego spisku. W tej sferze zbliżał się już kres bolszewickiego liberalizmu. Aresztowano wówczas Florenskiego, kochanka Cziczerina, ale jego samego o dziwo nie ruszono i pozwolono mu umrzeć śmiercią naturalną. Ostatnie lata żył w nędzy i zapomnieniu.
Czapski pisze, że były komisarz z dumą mówił, że od tej „swołoczy”, czyli władzy, niczego nie chce, ale przecież był to sposób na przetrwanie – nie być widzialnym i słyszalnym, przebrać się w żebracze szmaty. Ukryć w nich architekta bolszewickiej polityki zagranicznej, negocjatora Traktatu Brzeskiego i układu z Niemcami w Rapallo.
Wuj Meyendorff poniekąd miał więc rację, kiedy w rozmowie z Czapskim widział Cziczerina ukrywającego się przed historią za jego kanapą. Tyle że wtedy wuj był już na emigracji; udało mu się wywieźć znaczną część swojego mienia ruchomego, może także kanapę. Ale nie naśmiewajmy się z Georgija Wasiliewicza. Na pewno nie był oportunistą, wraz z siostrą Sofiją nie przyjął solidnego spadku – przypomina to bardzo wybory życiowe Marii i Józefa Czapskich. Na pewno dowiemy się więcej, jeśli uda nam się przeczytać wydaną kilka lat temu w Rosji korespondencję [4] Cziczerina z Michaiłem Kuzminem, przyjacielem od lat gimnazjalnych, wybitnym poetą srebrnego wieku. O ile, oczywiście nie zostanie wycofana z księgarń w ramach zadekretowanej niedawno walki z propagandą LGBT.
PIOTR MITZNER
[1] A. Meyendorff, My Cousin, Foreign Commisar Chicherin, “Roussian Review” 1971 nr 2.
[2] M. Czapska, Europa w rodzinie, Paryż 1970.
[3] J. Czapski, Kartka z dziennika, „Zeszyty Historyczne” 1984 nr 70.
[4] M. A. Kuzmin, G. W. Cziczerin, Perepiska, St. Peterburg 2018.
Jest od wieków konfraternia tych, którzy mają krajobraz i zapełniające go istoty, i ich związki, za szkielet istnienia; często zachwyceni słowami, które to wszystko nazywają, i metamorfozami tych określeń. Wszyscy oni, błędni rycerze, przewodnicy karawan, pisarze i poeci, karpaccy przemytnicy, pasterze, rolnicy, wędrowcy, mieli i mają za rdzeń życia świadome zanurzanie się w otaczające ich strony („stronami deszcze stronami pogoda”) i przez sam sposób, w jaki pędzą życie, przez precyzję spoglądania na świat, oddają się otaczającym ich loca circumiecta, które witają o przedświcie wraz z kosem i rudzikiem, a z pohukiwaniem puszczyka co wieczór żegnają.
Nie współrzędne geograficzne, izohipsy map czy algorytmy nawigacji, kierunkowskazy przy ścieżkach i traktach, ale właśnie nienazwana tajemnica, skryta i przechowywana w rzeźbie ziemi i krzątaninie istot, łączy ludzi tej konfraterni, skądkolwiek są – znad źródła Vaucluse’y, z Mount Desert, brzegów Waldenu czy greckich mórz, pustkowi Szkocji lub Siedmiogrodu, ścieżek prowadzących między pagórkami Czech i Moraw, z karpackich carynek, połonin i płajów czy La Combe. Wszyscy oni piszą, jakby symultanicznie, wspólny tekst, a to, o czym akurat rozmyślają czy właśnie odnotowują, zawsze można, ujęte na taką czy inną modłę, w postaci bliższej lub oddalonej, znaleźć już w słowach współbraci sprzed wieków czy dziesięcioleci.
I tak P. L. Fermor wspomina (Między lasem a wodą, tłum. Dorota Kozińska, Ewa Krasińska), a wcześnie pisał o tym w Lavengro George Borrow, jak z napotkanymi Cyganami dogrzebywał się, wśród obustronnych wybuchów radości, gdy odgadywanie słów się im udawało, nazw różnych przedmiotów i czynności z codziennego życia. To zabawa-obrządek, znany wszystkim wędrowcom, którzy spotykają ludzi nieznanych i mówiących inaczej, sam pamiętam z gór Siedmiogrodu takie dogadywanie się z pasterzem – ustalaliśmy, co i rusz z błyskiem porozumienia w oczach – nazwy dla szczegółów procesu destylacji mocnego alkoholu z owoców ałyczy, bo akurat przystanąłem obok takiej wiejskiej instalacji i żądny byłem objaśnień. Fermorowi szło o kucie koni i o same podkowy: „Lepiej mi poszło z samym słowem petalnegro, w każdym razie z jego pierwszą połową. Całe słowo (według Borrowa oznaczające «mistrza podków», czyli kowala) spotkało się z niezrozumieniem, ale gdy ograniczyłem się do początkowego petal, wskazując kowadło, mały chłopaczek poderwał się i pobiegł w mrok, a po chwili wrócił, niosąc z triumfem podkowę”.
„Petáli albo pétalo – choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem – to nowogreckie określenie podkowy, które mogło wejść do języka romskiego w ciągu stu kilkudziesięciu lat spędzonych przez Cyganów w granicach Bizancjum. W języku greckim słowo to oznaczało pierwotnie «liść» i z czasem przyjęło się zarówno jako określenie płatka kwiatu, jak i podkowy – a to dlatego, że osły w Grecji i w całym Lewancie do dziś podkuwa się cienkimi stalowymi [myślę, że jednak – «żelaznymi»?; J. D.] płytkami w kształcie liścia. Współczesne podkowy w formie półksiężyca, używane dla koni i mułów, musiały być późniejszym wynalazkiem, skoro i tak przylgnęła do nich poprzednia nazwa” [to powszechne, owa trwałość określeń dla coraz to udoskonalanych wytworów – jak samochód to czasem bryka, fura czy wóz; J. D.].
To mnie zaintrygowało, owe płatki i podkowy, bo jakoś do tej pory nie dostrzegłem, przy lekturach słowników botanicznych, że płatki kwiatów i podkowy mają coś tak głęboko wspólnego; podkowa – owa ośla, pełna i okrągława podkowa, a wcześnie tej samej formy podkowa końska, jakiej już współcześnie nie znamy – nie trafiła do objaśnień leksykografów. Słowniki grecko-polskie dają dla pétalon: liść lub blaszkę, czyli płatek metalu, na przykład płatek złota (na gwiazdy mawiano petala pyrina, „ogniste blaszki”). Końskie podkowy też były zrazu, u Rzymian, takimi żelaznymi blaszkami, w kształcie kwiatowego płatka: konie obuwano w nie na czas pracy czy drogi, by je potem rozzuć. Antoni Bielikowicz w drugim tomie słownika polsko-łacińskiego (1866) wyjaśnił pod „podkowa”: „solea ferrea [= żelazne sandały] Rzymianie naszych podków nie znali, ich konie nosiły rodzaj obuwia żelaznego, które wdziane i zdjęte być mogło”; Pliniusz określał je jako vestigium equi excussum ungula, zdejmowane podbicie końskiego kopyta.
Pamiętam sprzed lat ryk przewietrzającego się o świcie osła, który wyrwał mnie, nie rozumiejącego skąd ten niezwykły i przepotężny głos, ze snu, w namiocie na Rodos (namiot dzieliłem z profesorem Kazimierzem Browiczem, w czasie kilku tygodni pełnych wielkiego trudu pieszych wędrówek po wyspie, w grupie czworga botaników); to było moje pierwsze spotkanie z osłem – z namiotami wtargnęliśmy pewno do jego noclegowiska? Nie wiem, czy ten osioł pod Salakos był podkuty czy nie, nie zapamiętałem w każdym razie błysku wyślizganych podkówek.
Daleko od Lewantu, ale może Arabowie przynieśli tam podkowy dla osłów tej formy, jaką miały na wschodzie Śródziemnomorza, zatem, kto to wie – czy ukochany osiołek Juan Ramón Jiméneza, Srebroń, nie nosił podkówek w kształcie płatka kwiatu? Poeta nie wspomina o tym, a przecież kto jak kto, ale Srebroń, który stąpał po twardych kamieniach andaluzyjskich ścieżek, mógłby mieć kopytka tak odziane, w podkówki metalicznie lśniące jak jego imię.
JAKUB DOLATOWSKI
Pytania należą do zasadniczego repertuaru naszego umysłu, a przede wszystkim są pobudzicielem, czerwoną płachtą na tego byka, którym jest język. Pan mnie tymi pytaniami zarzucił, co w sumie nie jest rzeczą aż tak trudną w porównaniu do mozołu, jaki z racji ich liczby oraz gatunkowego ciężaru towarzyszy odpowiedziom. Nie odniosę się do wszystkich, ale jedno z nich dotyczące źródeł mojego comunio ze słowem wiersza postanowiłem poobracać w palcach jak kamyk lub monetę. Postaram się jednak, aby mozół, o którym wspomniałem, doprawić błyskotliwością. A tak na marginesie, to od biedy poetów można byłoby podzielić na poetów pytań i poetów odpowiedzi lub braku pytań i braku odpowiedzi. Z góry wiem, że te kategorie zawiodą, ich przemieszanie jednak mogłoby, prócz statystyki, dostarczyć w tym względzie cząstkę wiedzy ontologicznej i poetyckiej.
Początki są trudne do rozpoznania, co najmniej tak trudne jak nasz kres. Nie sposób bowiem znać słowa, które wypowiemy jako ostatnie. I nie sposób dotrzeć pamięcią do pierwszego, które rozpoczęło wiersz inicjacyjny, czy choćby ten, który pasował nas na poetę. Wyobraźnię ludzi pochłaniają zazwyczaj te ostatnie, przedśmiertne słowa sławnych mężów, pisarzy, filozofów, artystów. Chrystus według Marka i Mateusza miał wyrzec na krzyżu „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?”, według Jana: „Wypełniło się”, według Łukasza: „Ojcze, w ręce twoje oddaję ducha mego”. Beethoven ponoć powiedział: „Klaszczcie. Komedia skończona”, Goethe: „Więcej światła”. Ostatnie zdanie jakie w swoim dzienniku zapisała Frida Kahlo brzmi: „Mam nadzieję, że śmierć jest radosna. Mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócę”, a Marks na pytanie jednego z licznych uczniów o jego ostatnie przesłanie, przegnał znad swojego łoża towarzystwo mocnym zdaniem: „Wynoście się stąd. Ostatnie słowa są dla głupców, którzy nie powiedzieli wystarczająco wiele”. Początki są rozproszone, są wielokierunkowe, tyle bowiem przyszłości na nie napiera, kto więc dogrzebałby się w nich pierwszych słów poezji, wersów, strof, rymów, obrazów? Koniec jest skupiony, nastawiony jednokierunkowo na umieranie, na które napiera nawałnica śmierci, łatwiej więc zaczaić się na epilog wymówionego lub zapisanego słowa.
Il. W. Szumiński
Potrząsam pamięcią jak jabłonką licząc na to, że jej owoce będą wciąż soczyste, sytne, dorodne w swoim kształcie. Wiadomo, to złudzenie, za to pięknie złudzenie. Ledwie jawią mi się pierwsze wiersze, pierwsze lektury, a przede wszystkim pierwsze słowa, magiczne, gdyż niezrozumiałe, obrzędowe, gdyż pociągające, słowa cierpkie, odbierane zmysłowo jakby były rzeczą. Poeta jest fascynatorem słowa, które jawi mu się jako byt. Mimo to, poezja jest niepochwytnością, kiedy się budzisz, to ona znika, ale i – kiedy się już zjawia – wy-darzeniem oraz u-darem, jakby chciała Cwietajewa. Jest zaistnieniem „metafu” w fizycznym, cielesnym, namacalnym świecie. Wstrząsy jakie wywołuje ów wtręt poezji w życie mają charakter psychofizyczny i pozostawiają w człowieku wewnętrznym trwałe szczeliny, w języku – blizny.
Które z obrazów pierwszych wstrząsów podtyka mi potrzęsiona jabłonka pamięci? Zachwyt, a było to w szkole podstawowej, urodą uczennicy Żanety G. Ten zachwyt powodował całkowite wytrącenie z ustalonych kolein życia młodzieńca, a podmiot zachwytu był jak latarnia morska, która snopem pulsującego światła wabiła jego uczucia, myśli i sny. Ponieważ był młodzieńcem nieśmiałym, wkładał do kieszeni jej kożuszka karteluszki z wierszykami jakby tylko tym sposobem umiał otworzyć do niej usta. Kożuszek w kolorze biszkoptowym wisiał w szatni, w jego kapturku znajdował się beret, a w rękawach jednopalce rękawiczki z wełny. Obie połączone jednym sznurkiem i zawieszane na szyi po to, żeby uniemożliwić ich zgubę. Poeta daje wyraz nieustannego zadziwienia istnieniem i pyta, jak to się stało, że jest istnienie, że jest to i tamto. Skrajnymi biegunami tego wyrazu są zachwyt i przerażenie oraz miłowanie i rozpaczanie, a więc stan rozpięty między tonem hymnicznym i elegijnym. Zachwyt Żanetą G. i rozpacz wyrastająca z lęku, że takiego piękna złowić się nie da, to było pierwsze doświadczenie dualności egzystencji, a zarazem znaku poezji, jakiego mój stan się dopominał. Ten zachwyt jednocześnie egzemplifikował, wówczas nieuświadomione jeszcze, doświadczenie języka, który zrywa się do boju wówczas, kiedy chodzi o wyjawiający się z tła konkret, szczegół, pojedynczość. Otóż oko znudzone tłem drogi do szkoły, klasy, lekcji, masy pozostałych uczniów wyłowiło dla siebie konkretne uosobienie, takie a nie inne oczy, sposób poruszania, uśmiech, skinienie głowy, słowem spoczęło to oko na innej samotności, a miłowanie jak zapisał Rilke, to „czuwanie nad czyjąś samotnością”. Nie da się miłować wszystkiego ani tła, ani abstrakcji, ani pojęć ani uogólnień, a najbardziej – wielkich liczb. Konkret wyłowiony z tła jest znakiem czułości i miłowania, i jak każde zjawisko, rzecz, zwierzę, pojedynczy człowiek jest z natury metafizyczne, choć wiele z nich posiada przyrodzoną ciemność. Konkret wzmacnia pamięć, tło ją osłabia.
Przejdźmy do doświadczenia litery. To była inwokacja Adama Mickiewicza, rozpoczynająca Pana Tadeusza, najważniejszego w polskiej poezji metafizycznego eposu. Tonacja jej oraz inkantacja tak mnie zauroczyły, że postanowiłem opisać w niej mój rodzinny Sopot, w którym chodziłem do szkoły, jego zapuszczone ogrody z niemymi posągami, nieczynne fontanny, tajemnicze kamienice i dolatujący z ich klatek schodowych zapach, który był mieszkanką zatęchłych piwnic i przechowywanych w nich jabłek, dobrych perfum i towarów kolonialnych. Z językowego efektu wierszyków byłem wielce zadowolony, a ponieważ nie znałem innych poetów, to w umyśle swoim ogłosiłem się jedynym poetą na ziemi. Byłem tylko ja i ten „przybłęda” z Litwy, zresztą dawno nieżyjący. To był grzech pychy, w hierarchii grzechów poety, najbardziej niebezpieczny, gdyż talent nie jest jego zasługą. Praca i owszem, ale słowo, rytm, jego orkiestracja, te są podpowiedziane, darowane. W przypadku inspiracji literą Mickiewicza sam wyróżniłem się z tła.
I jeszcze jeden namacalny, jak to jabłuszko z drzewka pamięci, konkret. Swojego czasu zwiedzałem na prowincji polskie zabytki: klasztory i dwory, pałace i zamki. Pod wpływem wiersza Grochowiaka Kustosz zapisałem strofy, w których każdą z nich zaczynałem anaforą – „Chciałbym zostać kustoszem”. Tego mojego wiersza nie mam, przepadł jak tyle innych, które grafomaniły się we wczesnej młodości. Zapis tego utworu inspirował nie tylko długi wiersz Grochowiaka, ale zamkowe, pałacowe oraz klasztorne wnętrza, zarówno te przywrócone zwiedzającym, jak i te, które przed taką szansą stały. Zresztą pociąg do takich obiektów pozostał we mnie do dziś, do nich, jak i do parków oraz ogrodów. Dopiero po wielu, wielu latach uświadomiłem sobie, że tym duktem zapisu przewidziałem swój los, wytyczyłem mu ścieżkę w słowie. Od 1997 roku na Mazurach opiekuję się muzeami dwóch poetów, Gałczyńskiego i Kajki. Brzmienie wyrazu „kustosz” nie kojarzy mi się najlepiej, bo z kurzem i kostuchą, dlatego zajęcie takiego osobnika definiuję humorystycznie – to kostuszek ścierający kurz z gablot i eksponatów. Tym sposobem docieramy do trzeciego tła. Otóż podprowadzony przez wiersz Grochowiaka dotarłem na próg przyszłości, z tła której wybiłem swoje obecne zajęcie i rolę bycia kustoszem, literackim kustoszem, który służąc pamięci innych poetów uprawia również swoje gospodarstwo.
Tyle w największym skrócie o początkach, które są bardzo różne, nie należy ich zatem schematyzować, a indywidualizować, co dotyczy także finiszowania każdego z nas. Musi Pan sobie to dobrze uświadomić, a tym samym właściwie ustawić proporcje struktury losu, otóż wpierw POPISUJEMY SIĘ wierszem, w dalszej kolejności klecimy na poezję PRZEPISY, wreszcie sami stajemy się do niej PRZYPISAMI.
Do jej niezgłębionego TŁA.
WOJCIECH KASS
Dzisiaj za oknem rozprostowują się z pąków pierwsze liście grabów, porywisty, zimny wiatr spycha na stromy dach kościelny stado kawek, przez plac szybko przechodzą ludzie, spieszą się, bo marzną. Patrzę na nich z nieufnością i z ufnością.
Jedni dopuszczają w sobie do głosu to, co w nich małe, a nawet najmniejsze, najmarniejsze – inni, co w nich większe, co umie sprostać próbie. Ale w pierwszych tkwi także jakaś cząstka lepsza, jak gorsza tkwi w drugich, a co tkwi w uśpieniu, może przecież zostać obudzone. Których jest ogromna większość, to oczywiste. Ale niezbyt ważne.
Taki oto świat mam dziś za oknem – taki będzie mi kiedyś odebrany. Jeszcze są tu Najbliżsi: jedni w pobliżu, inni oddaleni. Jeszcze są Many tych Bliskich „umarłych od wieku”, z którymi czuję się związany. I jeszcze jest wysoki eter nad głową, a dopiero to jest ważne, jeśli mam rosnąć wzwyż, jak drzewo. Z tym wszystkim trzeba się będzie rozstać prędzej czy później – to prawda. Ale czym to ostatecznie, co wokół, jest dla mnie? Czymś bądź co bądź obcym? Czy jednak czymś bliskim?
Mniejsza o mnie – to trzeba uściślić. Nie jestem tylko sobą, jestem też każdym z nas. I to, co jeszcze można tutaj dodać, mógłby – i powinien by – w gruncie rzeczy dodać od siebie każdy z nas. Mniejsza też o dziś, skoro to Dziś jest zarazem naszym Zawsze. Ten świat za oknem, dziś wyszarzały i jakby ogołocony, jest tyleż obcy lub tyleż bliski, ile obcości lub bliskości sami w nim się doszukamy. Jeśli jednak wydaje się, że brak w tej szarzyźnie ładu, sensu, wartości, to czas ostrzec siebie. Uciec choćby do starożytnych, przypomnieć sobie na przykład przestrogę Salustiusza: Intra moenia atque in sinu Urbis sunt hostes – w obrębie murów, w środku Miasta są ci nieprzyjaciele. To we mnie zagnieździł się bezład i bezsens, to mnie pogubiły się wartości. Świat za oknem jest taki, jaki powinien być: nienaruszony, bezmierny, mieszczący w sobie wszystko, co możliwe. Radość życia również, nie tylko życia dotkliwości. Jeśli więc komuś na radości życia zależy, to będzie ją miał. Z nią w sobie może udaje się odrywać stąd lżejszym lotem.
Upomnieliby w tym miejscu starożytni: „Dopóty kula istnieje, dopóki jest okrągła”. Dopóty ci potrzebna radość życia, dopóki ci się nie rozkruszy. Zastanów się, jak wygląda druga strona rzeczy, wyobraź sobie, czym jest życie w nieszczęściu, w chorobie, w niedołężnej starości. Rozważ to, jeśli czujesz się na siłach.
No tak. Każdemu została dana jego miara. Tyle może więc wiedzieć o dotkliwościach życia (bądź o jego radościach), ile potrafi dowiedzieć się na swój sposób. Poznanie, wtajemniczenie w los korzysta z takich dróg, jakie mu przypadły. Ale jeśli nie gubi uważnego skupienia, to gdzieś dotrze. Dotrze, dokąd zdoła. Tam, dokąd inni docierają drogami odmiennymi. I pewnie swego związania z życiem przy tym nie utraci.
Marek Aureliusz, kiedy chciał skarcić siebie za zbyt wielkie do życia przywiązanie, stawiał sobie przed oczy postać gladiatora: „Miotać się i kalać takim życiem, to jest zanadto cechą człowieka niewrażliwego, do życia przywiązanego, podobnego do tych poszarpanych gladiatorów, którzy walczą z dzikimi zwierzętami, a chociaż okryci są ranami i krwią, przecież się proszą o zatrzymanie na dzień następny, by w takim samym stanie wystawić się na te same pazury i kły”. Cóż, wola życia z latami przygasa, ale się nie zapodziewa, a prawdopodobnie nawet nie słabnie. Tylko odzywa się inaczej: uważniej. Bardzo ciekawią chwile. Częściej i wyraziściej zadziwiają. Chce się przechodzić przez nie z większym staraniem: niemal utknąć w nich, choć nie trwają. To „tak – dopowiedziałby Marek Aureliusz – jakby kto próbował umiłować jednego z przelatujących wróbli”. Ano tak.
Trwa chwila, po niej przyjdzie chwila następna. Jasna, bo nieprzewidziana. Potem ciemniejąca, jeśli przyniesie coś mrocznego lub dalej jaśniejąca i zjednująca do świata. Po niej chwila następna. Aż wreszcie kiedyś – wkrótce albo za rok, albo za wiele lat – ta Chwila Przewidziana. Przynosząca albo Przemianę, albo Unicestwienie, ale z całą pewnością ujmująca na trwałe to, co jakiś czas tutaj się toczyło. Na myśl o tej Chwili zjawia się niepokój. Nie dość powiedzieć sobie: przecież już tego mego Dziś mogło nie być, a jest. Wciąż tak niesłychane, na tak wielkie przestrzenie otwarte, a jeszcze trwa i trwa. Już to jest więc jak nieoczekiwany dar, jak nadmiar.
Niepokój, kiedy chce, powraca. Czasami przeraża, czasami tylko daje znać o sobie. Czy może się to zmienić? Skoro nie zmieniło się dotychczas, może zmienić się kiedyś?
Odpowiedzieliby starożytni: „Przypomnij sobie mysz wiejską i domową, i jej strach, i obawę”. Pocieszaliby: Bardzo boi się wody człowiek, który nabawił się wścieklizny. Tak zadręcza go urojenie: woda nie jest dla niego tym, czym jest. Gdyby wyzbył się zatrucia, tym samym i strachu by się wyzbył.
Rzymskie napisy nagrobne mogą się okazać antidotum? Mogą stać się środkiem zaradczym na nasze urojenia? Kto wie – a nuż mogą. Byle nie spodziewać się po nich za wiele. I byle się to nie zmieniło – starożytni jeszcze i to by dodali – ani w tragedię, ani w komedię.
Tych więc, których zwłaszcza komedia, śmieszność niepokoi, można solennie zapewnić, że nie tylko consolatio – jakieś pocieszenie wsparte na „rozumnej intuicji” – zostanie im udzielone, ale jeszcze coś cenniejszego: paraklesis – dodanie odwagi.
Tych z kolei, których bardziej razi patetyczny ton tragedii, można odesłać do Nietzschego, do jego „polowej apteczki duszy”. Zebrane tu epitafia mogą spełnić rolę takiej właśnie apteczki. Każdy, kto znalazł się w polu, w potrzebie (a kto się nie znalazł, nie znajduje, nie znajdzie?) może się nią posłużyć. Pierwszą pomoc będzie miał zapewnioną – leki w niej różne. Z tym że – dodaje Nietzsche – jeden tylko lek w niej najlepszy: zwycięstwo.
Zwycięstwo nie nad śmiercią, bo co by to mogło być, nie wiadomo. Jeszcze jedno Nescio Quid, jak sama śmierć. Ale zwycięstwo nad lękiem przed śmiercią, gdyż to jakoś można sobie wyobrazić. Należałoby oprzeć się jakoś tej jej mrocznej, bezładnej, nieustępliwej przemocy. Odniesiemy takie zwycięstwo tym razem? Bądź kiedykolwiek? Bogowie Many raczą wiedzieć.
STANISŁAW KASPRZYSIAK
Fragment tekstu „Nie może być inaczej”, który ukaże się w tomie szkiców Stanisława Kasprzysiaka, nakładem wydawnictwa Austeria.
Początek lata, piękny jak rzadko, skłania do rozmyślań nad wyborem miejsca przyszłych wywczasów. Od gór aż do morza, cały kraj stoi przed nami otworem, ale każdego z nas gdzie indziej ciągnie natura. Nasz charakter, usposobienie, skłonności, a także pamięć rzeczy widzianych i ciekawość ujrzenia tego, czego jeszcze nie znamy, albo i brak takiej ciekawości, rozstrzygają wreszcie o naszym wyborze. Przenoszenie się z miejsca na miejsce, które dawniej było udziałem niewielu, stało się niemal powszechne i podróże czy wywczasy letnie z przywileju przemieniły się w rodzaj obowiązku.
Gdy podróżujemy w ten sposób, nie zastanawiamy się najczęściej nad głębszym sensem krajobrazu. Nawet kiedy bywamy wrażliwi na uroki natury, nie jesteśmy skłonni do zapuszczania się w filozoficzne o nich rozmyślania. Przecież góry i morze, owe najczęstsze cele naszych letnich wędrówek, nie na to były stworzone. Mają swoje znaczenie, swoje życie własne, odrębne. W sztuce łączymy nieraz tę ich odrębność z naszym własnym życiem. Góry, morze stają się także wyrazem losu ludzkiego.
Zanim ujrzałem morze, zobaczyłem góry. Najpierw były to pagórzaste, ciemnym lasem pokryte Karpaty czy Beskidy. Dziś wydaje mi się, że całe dzieciństwo mi tam upłynęło, bo wtedy wakacje wydawały się wiecznością. Potem, w pierwszych latach młodzieńczych, dotarłem aż pod Tatry, do tej niezwykłej miejscowości, której legenda dobiegała już wtedy kresu. Przybyłem prawie na sam koniec epopei, ale zawsze jeszcze trwał tam niepojęty urok minionego czasu, snuły się postaci dramatów i komedii, których ta miejscowość była widownią. Czytałem wtedy Nietotę Micińskiego, ową księgę tajemną Tatr, jak brzmi podtytuł, w której góry są tłem dziejów mocy i niemocy inteligencji polskiej pierwszych lat naszego stulecia. Dzisiaj Zakopane nie tylko tamtych dni witkiewiczowskich, ale także tych, które sam pamiętam, stało się jedną z klechd polskich, jednym z tak potrzebnych w naszych czasach mitów. Kiedy wywołuję z pamięci owe postaci, które jawiły się wtedy moim młodym oczom, sam nie mogę się nadziwić, że słyszałem kiedyś ich głosy, rozmowy, śmiechy. Ani mi wtedy przez myśl przeszło, że będę o nich czytał wspomnienia i opowieści. I nawet nie żałuję, choć miewam do tego skłonności, że zamiast zdobywać niebotyczne szczyty włóczyłem się wtedy leniwie między werandami Trzaski, Karpowicza i Morskiego Oka. Zakopane — ów widok gór ze zmiennym nad nimi niebem — było mi dane w ostatnich blaskach jego chwały. A choć spoglądałem na góry tylko z dołu — bywałem niekiedy, sam wówczas nie zdając sobie z tego sprawy, na wyżynach…
Kiedy patrzę na góry, najbardziej zajmuje mnie to, co jest za nimi. Jestem mieszkańcem jednostajnej równiny, pięknej i żyznej, ale otwartej na chłody zim i na niepomyślne wiatry. Tam dalej, za górami ciągną się kraje zalane słońcem, a pośród nich stoją dawne miasta nad powolnymi rzekami. Winnice i róże spływają ku błękitnym jeziorom, jak w prologu Przedświtu. Któregoś dnia mogłem wreszcie ujrzeć z wysokich Alp zielone lombardzkie niziny i ten widok na zawsze pozostał mi w pamięci. Każdy, kto ku Włochom tak spoglądał, pamięta także i to, że miał w tym przeżyciu wielkich poprzedników. Przybywali z Północy, żegnali ją ze Splügen czy z innej przełęczy, zwracali wzrok ku Italii: powstały z tego wiersze, notatki, fragmenty listów, które odczytujemy z nabożeństwem. I oto góry z bezładnego zwaliska skał, z apokaliptycznego spiętrzenia formacji geologicznych stają się elementem ładu, częścią dziejów duszy, instrumentem kultury. Zapewne dlatego w malarstwie i w poezji góry są tylko cząstką, jako całość zwykle nie występują. Służą, jak w Manfredzie czy w Kordianie, do dźwignięcia bohatera, który jednak trwa ponad nimi: posąg człowieka na posągu świata. Zazwyczaj żywioł gór zestawia się z żywiołem wody. Tak jest w owym lozańskim liryku Mickiewicza i we wspomnianym już tu prologu Przedświtu. Mowa tam o zwierciadłach wód i o widziadłach gór, które są obecne tylko jako odbicie. W dawnym malarstwie bywają tłem czy fragmentem rozleglejszego krajobrazu, najczęściej ich kontury rysują się gdzieś w dali, tworząc koronkę, którą świat, nieco naiwnie, dorzuca do aureoli zdobiącej Madonnę.
Nad morze przyszedłem późno, w latach dojrzalszych. Oglądałem je z różnych wybrzeży, w rozmaitych porach roku i dnia. Było mi bliższe niż góry, znałem je z wielkich eposów, z Odysei, z Eneidy, z okrzyku zaciężnych żołnierzy greckich Cyrusa Młodszego, którym zwiastowało ojczyznę. Wydaje mi się zawsze, że morze otwiera przed nami ogromną dal, a zarazem obiecuje ciche przystanie, spokojne porty. Stały ląd pod stopami jest radością tych, co patrzą na wielkie morze. Suave, mari magno…
Poezja i malarstwo nie lepiej obeszły się z morzem niż z górami. I tu bywa ono przeważnie służebne, pełni zwykle rolę zwierciadła natury, dzieląc ją z tafią jeziora, z powierzchnią zwykłego stawu lub choćby pozornie nieruchomego nurtu rzeki. Można by sądzić, że góry i morze są dla siebie stworzone, gdy patrzeć na ich zażyłe związki na brzegach Zatoki Genueńskiej, pod Neapolem czy u kredowych wrót Anglii. Można o tym czytać u Szekspira, kiedy Edgar w czwartym akcie Króla Leara, opowiadając, co widzi z nadmorskich skał Dowru, jak gdyby przeciwstawia wysokość i głębię.
Ale nie trzeba jeździć tak daleko ani sięgać po dzieła tak świetne. Dość mi będzie, gdy jak co roku wrócę do owej nad zatoką położonej miejscowości, która przechowała w sobie jakimś sposobem resztę dawnego czaru. Uroda Morza Północnego, gdzie niebo jest piękniejsze niż nad lazurową taflą południową, bywa ukryta i trudno dostępna. Trzeba jej szukać pośród wiatrów i deszczów, w rzadkich chwilach, kiedy słońce przebija się spoza obłoków i rzuca mdły blask na żółte piaski plaży. Heine, który nie jest moim ulubionym autorem, pisze o tym pięknie w swoim Nordsee, a także Proust — któż by się tego spodziewał — zdołał odtworzyć urok północnych miejscowości nadmorskich w Janie Santeuil, choć z jego biografii nie wynika, aby dalej się na północny wschód zapuścił niż do Holandii.
W tej miejscowości, do której jeżdżę już od przeszło ćwierć wieku, wszystko trwa w mieszczańskiej przyzwoitości. Fale zatoki nie bywają nigdy nadmierne, a burze zbyt długotrwałe. Morze prawdziwe, bohaterskie grzmi daleko stąd i tylko niekiedy jakiś silniejszy powiew wiatru przynosi nam do posmakowania kilka drobinek soli. Kiedy spojrzeć z końca długiego, drewnianego mola, widać całą miejscowość jak w zagłębieniu dłoni, otoczoną pasmem niewysokich wzgórz. Z prawej strony błyszczą światła Gdyni, z lewej lśni Gdańsk. Tego roku wody zatoki będą jeszcze tłustsze, a ich woń jeszcze przykrzejsza. Ale w starym parku nic się nie zmienia, można pod drzewami czytać powieści Fontane’a, podziwiając wiedzę o świecie, którą mieli ci starzy pisarze. Brało się to pewno z tego, że uważnie patrzyli na góry, na morza, ale rzadko wystawiali się na pokusy bezpośredniego zetknięcia się z nimi. Wiedzieli, że czyn spełniony traci znaczenie, zmusza do czynów następnych, tęsknota do czynu zaś bywa źródłem najgłębszych przeżyć i osiągnięć. Toteż ich dzieła są dziś lekcjami błogosławionego dystansu, a góry czy morza, które w nich widać z należnej odległości, przesłaniają wszelkie nasze doświadczenia z tymi żywiołami.
PAWEŁ HERTZ
z tomu: P. Hertz, „Pamięć i ład”, Warszawa, PIW, 2018.
Dawno temu, gdy mieszkałem jeszcze w Berlinie, czytałem książkę Herberta Rosendorfera Der Ruinenbaumeister. Zupełnie nie pamiętam już jej treści, a tylko tytuł, który w polskim wydaniu brzmi Budowniczy ruin. My według niektórych też zostaliśmy „budowniczymi ruin” i nie raz słyszeliśmy, że chcemy odbudować (budować) „ruinę”!
Chcieliśmy wierni odtworzyć 200-letni budynek w stanie pierwotnym, zgodnie z dawną sztuką budowlaną i przy użyciu takich samych jak wówczas materiałów. W ciągu prawie dwustu lat istnienia chałupa była jednak kilkukrotnie przebudowywana, była też gruntownie remontowana i „modernizowana” w XX wieku w okresie międzywojennym, musieliśmy więc odtworzyć jej pierwotny stan – m.in. układ pomieszczeń czy „czarną kuchnię”. Długie zimowe wieczory spędziłem na rekonstrukcji planów zniszczonej części wschodniej budynku: pierwotnego układu izb, drzwi i okien. By to zrobić już wcześniej, w trakcie rozbiórki, należało zwracać uwagę na ślady wszystkich zmian i „modernizacji”. W drewnianym budynku zmiany takie są z reguły dość dobrze widoczne: inne są ślady zostawione w drewnie po siekierze czy cieślicy (to narzędzie ciesielskie, używane do obrabiania pni drzew w celu uzyskania płaskich, wydłużonych płaszczyzn), którymi pierwotnie obrabiano belki, inne po ręcznej pile tartacznej, a jeszcze inne po pile łańcuchowej czy tarczowej. Zmieniały się też sposoby łączenia belek i desek (o tym jeszcze napiszę), metody tynkowania ścian, inne były materiały wykończeniowe, a przede wszystkim inna jakość drewna, przekroje i wymiary belek, etc.
Zrekonstruowany pierwotny plan budynku oraz rysunek tylnej ściany chałupy, która częściowo się zawaliła.
Wczesną wiosną, gdy tylko zniknął śnieg i rozmarzła ziemia, mogliśmy wrócić do Warnowa by dokończyć rozbiórkę. Na placu budowy, niczym piramida lub monument sterczał samotnie wielki, szeroki komin zbudowany z dużych, ręcznie formowanych cegieł. W grudniu usiłowaliśmy ten komin rozbierać od góry wraz z demontażem więźby dachowej, ale szło to bardzo opornie (mimo, że cegły były łączone „tylko” gliną), więc zostawiliśmy to na koniec. Ale przyszły mrozy i śniegi, więc komin zamarzł. Wiosną wybraliśmy inny sposób rozbiórki… „przez burzenie”. Z najbardziej osłabionej części podstawy wyciągnęliśmy rząd cegieł, narożnik komina został opasany długimi stalowymi linami, a te zaczepione do ciężarówki obciążonej żwirem (by miała masę i koła nie buksowały, bo akurat spadł lekki śnieg). Po kilku próbach udało się, ciężarówka mocniej szarpnęła, osłabiony wcześniej narożnik został wyrwany, a podcięty wielki komin runął niczym budowla z klocków. Cegły uderzając o ziemię o dziwo nie kruszyły się, więc wszystkie zostały odzyskane i przewiezione do Kadzidłowa.
Samotnie sterczący komin (w 1915 roku, gdy mieszkańcy mazurskich wsi wracali do swoich domów po zakończeniu walk toczonych w trakcie I wojny światowej, zastawali też taki widok: ruiny i zgliszcza z których najczęściej sterczały takie szerokie kominy) oraz jego wyburzenie; grudzień 2001, marzec 2002.
Po uporaniu się z kominem rozebraliśmy jeszcze fundament (podwaliny były ułożone na bardzo płytkim, półmetrowym, fundamencie z kamieni polnych) oraz dwie niewielkie piwniczki. Na koniec musieliśmy jeszcze tylko – zgodnie z umową, uprzątnąć plac, a miejsce po chałupie przysypaliśmy żwirem (którym była obciążona ciężarówka) i 21 marca otrzymaliśmy pismo informujące, że „Stacja Badawcza PAN w Popielnie odebrała plac rozbiórki […] i z uznaniem ocenia jakość wykonanych prac”!
Rozbiórka w Warnowie, zwiezienie wszystkich materiałów do Kadzidłowa nie zakończyły jednak przygotowań do odbudowy. Budynki z przełomu XVIII i XIX wieku miały inną konstrukcję niż te budowane sto lat później, a drewno używane do budowy inne parametry. Ponieważ więźba dachowa i elementy ze zniszczonej ściany chałupy warnowskiej prawie w całości nadawały się do wymiany, więc sporym wyzwaniem było znalezienie belek o odpowiednio dużych gabarytach i wieku. Dlatego wiosnę 2002 roku poświęciliśmy na szukanie co najmniej stuletniego drewna do wymiany zniszczonych elementów. Trwało to długo, znacznie dłużej niż rozbiórka chałupy w Warnowie. Zrobiłem po okolicy chyba kilka tysięcy kilometrów, objechałem kilkadziesiąt wsi (a przy okazji kupowałem różne „zabytki” – meble i dawne sprzęty wiejskie, bo już mieliśmy kolejne plany… ale o tym wkrótce), i dopiero w lipcu się udało. Najpierw we wsi Łacha (na granicy Mazur i Kurpiowszczyzny) trafiłem na częściowo już rozebraną chałupę, więc ją odkupiliśmy, a jej elementy zostały przewiezione do Kadzidłowa. To był niewielki budynek, więc belki nadawały się jedynie do odtwarzania zniszczonych ścian wewnętrznych. Szukałem więc dalej (z zasady omijałem budynki w dobrym stanie i zamieszkałe) i dopiero jesienią we wsi Cyk za Myszyńcem znalazłem opuszczoną chałupę zbudowaną z belek o odpowiednich parametrach. Gospodarz chciał jej się pozbyć (obok wybudował już dom z białej cegły), więc szybko ustaliliśmy cenę i wróciłem do domu (55 km) po gotówkę i majstra, który potwierdził mój wybór. Budynek wkrótce rozebraliśmy (oczywiście po wcześniejszej inwentaryzacji i numeracji belek) i pod koniec października został w częściach przewieziony wielką ciężarówką do Kadzidłowa.
„Umowa” kupna opustoszałej chałupy została spisana na karteluszku wyrwanym z notesu.
Belki miały odpowiednią grubość, wiek, stan i wygląd (ważna było stuletnia „patyna”, by wbudowane elementy nie różniły się od oryginalnych), ale nie miały odpowiedniej długość (chata z Cyka była o połowę mniejsza od warnowskiej). Nadal brakowało nam więc podwalin (prawie siedemnastometrowej długości!), belek stropowych (prawie dziewięć metrów długości), murłat i krokwi – czyli tych najdłuższych elementów, więc kupiliśmy i rozebraliśmy jeszcze wielki opuszczony kamienno-murowany budynek folwarczny („oboro-stajnio-stodołę”), w którym ze względu na rozmiary były potężne belki stropowe i krokwie.
Oprócz belek potrzebne były także ładne ciosane kamienie na podmurówkę (z tym nie było problemu), mech do uszczelniania ścian (na szczęście mamy niewielki las, więc z tym też nie było problemu), dobrej jakości glina do tynkowania ścian i komina, dachówki, a przed wszystkim duże XIX-wieczne, ręcznie formowane cegły (znacznie większe niż współczesne), bo tych z rozebranego komina było za mało (na początku XX wieku komin był mocno przebudowany i wybito w nim dodatkowe otwory). Z tym nie było łatwo, ale po wielu poszukiwaniach znalazłem takie cegły w ruinach jakiegoś XIX-wiecznego budynku za Kętrzynem (ponad 60 km od nas). By zaoszczędzić kosztów transportu woziłem je stamtąd przez tydzień naszym VW-busem. Danusia w tym czasie – oprócz prowadzenia oberży, zajmowała się szukaniem odpowiedniej jakości gliny do tynkowania ścian, co się jej udało. Dzięki jej staraniom glinę do Kadzidłowa przywieziono nam z cegielni znajdującej aż za Ełkiem (około 100 km od nas) praktycznie w cenie transportu.
Gdy skompletowaliśmy już niemal wszystkie potrzebne materiały, mogliśmy zaczynać „budować zabytek”. W maju geodeta wytyczył, zgodnie z planem sporządzonym przez architekta, narożniki budynku, a następnie nasi fachowcy wykonali fundamenty. Część naziemną zrobili ze starannie dobranych ciosanych kamieni odzyskanych z rozbiórki. I w czerwcu można było układać podwaliny. Zgodnie z tradycją ciesielską ta czynność połączona jest ze świętowaniem nazywanym „zakładzinami”: na ociosanych belkach ustawia się napitek i zakąskę, a pod belki wkłada się coś na pamiątkę (antycypując: my ułożyliśmy komplet nowiutkich monet od 1 grosza do 5 złotych wybitych w roku budowy, czyli 2002). Tym razem jednak święta nie było, bo fundament, ku naszemu zaskoczeniu, nie pasował do rozmiarów budynku! Choć był wykonany według projektu (nie wystarczyła inwentaryzacja architektoniczna wykonana przed rozbiórką, ani moja dokładna inwentaryzacja rozbiórkowa, zajmująca cały gruby segregator. Zgodnie z prawem budowlanym musieliśmy jeszcze mieć wykonany przez architekta projekt… już istniejącego budynku – sic!) to okazał się o około 30 cm za długi w stosunku do frontu budynku, oraz około 30 cm… za krótki w stosunku do podwalin szczytowych. No i klops. W nowym, murowanym budynku można było to jakoś zaakceptować czy zamaskować, ale nie przy zabytkowym budynku drewnianym! Bo przecież nie da się wydłużyć dwustuletnich belek. Okazało się – potwierdził to jednoznacznie rzeczoznawca sądowy, którego wezwaliśmy – że architekt robiąc plany pomylił się (źle wymierzył podstawę budynku robiąc wcześniej inwentaryzację). Choć była to oczywista wina architekta – który bronił się mówiąc: „A kto buduje według planu ?” – i mieliśmy ekspertyzę biegłego sądowego, nie chcieliśmy tracić czasu na ciągnące się latami procesy o odszkodowanie. Nie było wyjścia. Musieliśmy częściowo wyburzyć to, co dopiero postawiliśmy, i na nowo budować dwa boki fundamentu. „Drugi” fundament miał szerokość niczym w zamku i był brzydszy – bo najładniejsze kamienie zostały wykorzystane do „pierwszego”.
W czerwcu 2002 roku musieliśmy wyburzyć świeżo zbudowany, kamienny fundament w jednym szczycie, bo „wystawał” poza obrys chałupy oraz „dołożyć” dodatkowy fundament, tam, gdzie było on za krótki.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC