HOME

Korespondencja z Krystyną Marek (6)

Muri, 18 marca 1942

Rainweg 30

Droga Panno Krystyno,

Dziś jest święto w moim szalecie, ponieważ po dłuższej przerwie przyszedł pierwszy list od Pani z 28 lutego r.b., zatem bardzo świeżej daty. Widocznie najlepiej jest pisać po prostu pocztą lotniczą. Od lata lub może nawet od wiosny jest to pierwszy list. Dlatego mało bardzo wiem o Pani. Korzystając z tego listu, napiszę kartkę do dr Ady Rutkowskiej [1] o tym, że z Panią koresponduję, że Pani dobrze się miewa i jest pełna niezrównanego optymizmu. Może Pani ma jej jeszcze coś do zakomunikowania? Bardzo chętnie to zrobię, bo ostatnio korespondencja idzie nie najgorzej.

Ja miewam się dobrze, jestem zdrów i nawet ostatnio trochę odmłodniałem. Jeżeli nie podzielam Pani optymizmu, wynika to w znacznej mierze z okoliczności, w jakich tu się znajduję. W Ewangelii jest miejsce, w którym mowa o chorych czekających poruszenia się wody [2]. To jest mniej więcej moja sytuacja: Muszę tu czekać, aż Anglicy zwyciężą Niemcy. Można by w tej ewangelicznej sytuacji zapytać, jak ów fantastyczny kołomyjanin podczas poprzedniej wojny: Ist das eine Beschäftigung für einen Uhrmacher? [3] Pani mnie zaraz zrozumie, kiedy opiszę mniej więcej, co się tu dzieje i jak my tu wszyscy wyglądamy.

Przede wszystkim brak tu zupełnie emigracji typu londyńskiego lub andegaweńskiego, czy jak się tam wówczas nazywało. Jest tu około 12 000 internowanych żołnierzy pol­skich [4], których b. rzadko widuję i którzy żyją niestety w całkowitej izolacji, niby zabutelkowani i bez żadnego pożytku dla siebie i dla innych. Jest przedstawicielstwo Atlantydy, złożone ze starych urzędników przedwojennych i posła, mego starego znajomego; jest w Genewie paru urzędników Ligi Narodów i kilka zaledwie osób przybyłych jak ja podczas wojny i rozproszonych zresztą po całym kraju. Towarzystwa polskie w Bernie, Zurychu i Bazylei składają się z b. studentów polskich, którzy wyjechali dawno z kraju z powodu numerus clausus [5] i ci są rodzajem emigracji politycznej stricto sensu.

W ten sposób nie mam żadnej komunikacji z tzw. intelektualistami polskimi i nieraz bardzo się dziwię, kiedy się o nich i ich debatach dowiaduję z gazet i listów. Często na­tomiast widuję się z intelektualistami szwajcarskimi, francuskimi itd., a nawet, chociaż rzadko, z niemieckimi i dzięki temu mam pewien wgląd w położenie intelektualne zachodniej części kontynentu. Ta okoliczność zapewne jest przyczyną mego smutku i żalu, że nie zostałem, chociażby na Rusi Przykarpackiej, skąd wierni przemytnicy piszą do mnie i teraz.

Muszę tu powiedzieć o intelektualizmie zachodnim w ogóle. Z Francji dochodzą tu wciąż głosy, że wszystkiemu winni są intelektualiści, że Francuzi w ogóle byli zbyt inteligentni, aby wygrywać wojny itd. Ostatnio dostałem na ten temat b. piękny list od przyjaciół angielskich, otrząsających się z własnego intelektualizmu. Przed rokiem jeden niemiecki znajomy mówił mi: „Może w zapadłych prowincjach są u nas jeszcze jacyś ukryci intelektualiści, myślący przedpotopowymi kategoriami z czasów republiki, ale na ulicach takich nie widać. Ludzie wstydzą się tego jak niemodnego kapelusza”. Jest więc w tym względzie zdumiewająca jednomyślność, prawdziwy consensus universalis [6].

Trudno się temu dziwić, bo od dawna już nigdzie nie było tak nudno i smutno jak tam, gdzie gromadzili się intelektualiści i literaci. W 1935 czy 1936 André Malraux [7], wracając z Moskwy, opowiadał mi o zupełnej ruinie sowieckiej literatury i barbarzyństwie nowej warstwy tamtejszych literatów. Zapytałem go wówczas, dlaczego co rok prawie do nich jeździ. Na to dał mi takie wyjaśnienie: „Jak jednym słowem określić uczucia literatów zgromadzonych np. w PEN Clubie czy innej podobnej instytucji na Zachodzie lub nawet w Polsce?” — Nuda, powiedziałem. — „Tak jest, nuda, obawa, że ktoś może napisać jeszcze jedną książkę, którą będzie trzeba przeczytać. Czy warto pisać dla takich ludzi?”. — Chyba, że nie. (Ja sam zawsze liczyłem tajnie na urzędników celnych, mających dużo czasu między pociągami). – „Barbarzyńcy natomiast, ciągnął dalej Malraux, nic nie wiedzą, ale są strasznie przejęci literaturą, oczekują od niej czegoś niezwykłego. Nimi warto się zajmować; z nich może jeszcze coś będzie, nie zaraz zapewne, ale później”.

Z tej sytuacji zrodziło się mylne mniemanie, jakoby intelekt na Zachodzie doszedł do pewnego punktu non plus ultra, do skrajnego nasilenia, po którym już więcej niczego być nie może i że wysiłek Zachodu w tym kierunku zaczął źle wpływać na jego funkcje trawienne i sprawność mięśniową.

Trudno o większe pomieszanie pojęć. Rzecz w tym, że na Zachodzie inteligencja i intelekt znajdowały się już od dawna w stanie zmierzchu, w klubach zaś (i w aulach) zbierali się ignoranci, grubianie, łobuzy, drobni urzędnicy i w ogóle osoby pozbawione jakiegokolwiek tytułu do miana intelektualistów. W senatach uniwersytetów zasiadali ludzie tak ciemni i pozbawieni wykształcenia, że szanujący się ludzie nie wiedzieli, czy wypada im nosić tytuły akademickie, razem ze wszystkimi oczajduszami i urzędnikami Gestapo. To nie są wcale paradoksy. Wystarczy wziąć do ręki jakiś dzisiejszy periodyk francuski np., aby przekonać się, że nic nie przesadzam. Nie wiem, czy Pani widuje np. takie „Confluences” [8] lub coś podobnego z zone libre [9], nie mówiąc już o paryskiej NRF [10]. Pod względem ignorancji, ciemnoty i głupoty jest to istotnie non plus ultra. Takich rzeczy dawniej jednak nie śmiano drukować. Obecny przewrót przyspieszył ten proces i uwy­puklił dużo rzeczy niewyraźnych, ale w gruncie to wszystko datuje z dużo wcześniejszych czasów. Czytając przez całe życie miesięczniki i kwartalniki, zwyczajem starej inteli­gencji, przez dłuższy czas nie rozumiałem, jak i kiedy to się stało, i dopiero w 1930–1935 zobaczyłem jasno ten zmierzch następujący na Zachód.

Jeżeli ludy Zachodu dały się tak łatwo schwytać w potrzask tak w gruncie rzeczy mizernemu prostakowi jak Hitler, stało się to nie z nadmiaru intelektualizmu u tych lu­dów, ale wręcz przeciwnie, dzięki ich bezgranicznej ciemnocie, zamroczeniu umysłowemu i moralnemu i brakowi rozeznania w sprawach, w których przeciętny chłop orientuje się w jednej chwili. Nic też dziwnego, że górale i pasterze pierwsi zobaczyli jasno, co z tego będzie. W jednym notatniku znalazłem w 1930 streszczenie rozmowy z 1923 z Mahmudem Tarzy [11], góralem z Pamiru, trochę rozbójnikiem i teściem znakomitego Amanullaha, emira Afganistanu [12]. Po objechaniu całego Zachodu Mahmud Tarzy wpadł w wielkie zwątpienie: „Zginie marnie cała wasza Europa, mówił, i wy wszyscy zejdziecie na żebraków”. — Dlaczego Pan tak myśli? — „Nie widzę nigdzie rozumu. Czy gdziekolwiek rozum jest w tak małej cenie, jak u was w Europie? Zginiecie marnie i nic nawet nie zostanie po was tym, którzy przyjdą potem”. W chwili tej rozmowy miałem już od roku 600 złotych dolarów na ucieczkę z Europy, robiąc mniej więcej podobne przewidywania. Od tych planów zresztą odstraszył mnie kryzys amerykański 1929/30. W notatniku zaznaczyłem tylko: cf. Descartes, że rozum wydaje się rzeczą naj­równiej podzieloną, bo wszyscy skarżą się na brak szczęścia, zdrowia i pieniędzy, ale nikt nie skarży się na brak rozumu [13]. W dalszej części rozmowy Mahmud Tarzy powiedział mi niezwykle przenikliwą opinię o władcach Kremla, których wtedy i ja też miałem za fanatyków. „Oni nie są przywiązani do żadnej opinii, ale tylko do władzy i cały ich niewielki rozum wysilony jest na to, aby się przy niej utrzymać”. W rzeczy samej, aby z rewolucjonistów przejść całą długą drogę aż do pochlebców pełzających przed tronem Josifa Wissarionowicza [14] i zginąć pokornie pod jego butem, władcy Kremla musieli dokładnie odpowiadać pojęciom afgańskiego górala, który obserwował ich w Moskwie przez cały rok. Po namyśle góral dodał: „Ładnie byśmy wyglądali w Afganistanie, gdyby bolszewicy nie byli tak głupi”. Na końcu rozmowy zapytałem go, jaki kraj najwięcej mu się podobał. „Anglia, odpowiedział. Anglicy są tak samo głupi jak i inni, ale mają więcej pieniędzy i dlatego mogą się dłużej utrzymać”.

Wszystko to są rzeczy proste i widoczne dla każdego, kto chciał myśleć, i dzisiejsze wypadki były w 1922 i 1923 tak samo widoczne i widome jak dziś post factum. Szymon Askenazy [15], który umarł ze zmartwienia i obrzydzenia w 1933 czy 1934, mówił mi w 1931, patrząc na domy wznoszone w Alei 3 Maja: „Że też ludzie mają zdrowie budować tyle w miejscu przeznaczonym na zagładę”. — Skąd Panu przychodzą takie myśli? zapytałem. „Widzę niemal, jak Niemcy zrzucają bomby na te domy. Czy Pan nie rozumie, że to nie może być inaczej?” [16]. I w chwilę później wytłumaczył mi, że największą naiwnością jest myśleć, że Niemcy mogą przejść granicę w Zbąszyniu bez tego, aby bolszewicy przeszli ją ze swej strony pod Baranowiczami. „Jest pewien mechanizm wypadków niezależny od osób i ich opinii. Jeśli Niemcy wejdą do Polski, po pewnym czasie muszą dojść do Baranowicz. Bolszewicy więc nie mogą na to czekać i muszą zająć ze swej strony teren do manewrowania przed swoją granicą. Czy wejdą zaś jako alianci Niemiec, czy jako alianci Anglii i Francji, czy wreszcie jako nasi właśni alianci, będzie to zależało od przypadkowej gry aliantów tego dnia. Pewne jest tylko to, że przekroczą granicę i okupują wschodnią część kraju” [17].

Z tych przykładów widzi Pani najlepiej, że już od dłuższego czasu prawdziwymi intelektualistami, ludźmi myślącymi i przewidującymi byli górale i rabini, bynajmniej zaś nie impostorzy [18], korzystający bezprawnie z tych tytułów, gotowi zawsze do napisania książki do palenia w piecu, ale pogrążeni w bezprzykładnej ciemnocie i bezmyślności. Niestety w zachodniej części kontynentu nie ma więcej ani górali ani rabinów, nawet chłopi są przemysłowcami rolnymi, zamroczonymi pogonią za pieniądzem do tapetowania ścian, a młode pokolenia rosną wszędzie jeszcze ciemniejsze i tępsze od starszych. Nieliczni nieogłupieni sportem i uniwersytetem są w tragicznym położeniu. Latem czytałem notatnik młodego Włocha poległego w Libii, który pisał, że prawdziwym zadaniem jego pokolenia jest znaleźć sposób, jak żyć bez żadnej nadziei. Młody filozof zaleca w notatniku stare formuły, dawno zapomniane, a głoszone niegdyś w podobnych okolicznościach przez schyłkowych Greków i Rzymian, mianowicie apatheia [19] i ataraxia [20], całkowitą obojętność i bierność.

Dla tych przyczyn ogólnych jestem tu pozbawiony kontaktu z prawdziwymi intelektualistami i czuję się bardzo samotny. To jednak jeszcze można wytrzymać, bo mam kilku przyjaciół niezwykle przyjemnych bez intelektualizmu. Przyczyną mego smutku jest raczej co innego. Nawet do wygrania wojny trzeba, być może, więcej rozumu niż go jest w całym Berchtesgaden, ale dużo więcej trzeba go dla zrobienia czegoś znośnego z tego nieszczęśliwego kontynentu, na którym wypadło nam żyć i do którego nie wiadomo czemu jesteśmy wciąż tak przywiązani. Do tego zaś nie widzę na razie żadnych przesłanek. Jakiś znośny porządek nie może tu przyjść ani z Anglii ani z Ameryki, bo tam nikt nie zna i nie rozumie, ani nawet nie chce rozumieć spraw europejskich. To może wyjść tylko z samego kontynentu, a tu poza świadomością upadku i nicości nic dotąd się nie zarysowuje. To, co stąd widać, jest tylko całkowitą ruiną materialną i kulturalną całego kontynentu. Clemenceau [21] radził cuire dans leur jus [22] Rosjan; przebieg wojny przyprowadził do zastosowania tej formuły do całego kontynentu, który po tej operacji będzie trudny do poznania.

Nie wiem, czy pisałem już Pani o kartce, jaką miałem ze Lwowa. Pisze mi stamtąd moja korespondentka (mężczyźni stamtąd zasadniczo nie pisują): „Wydaje mi się, że wszystkie ludy, od Holendrów do Sartów i Mongołów wyznaczyły sobie spotkanie na ulicach naszego biednego miasta. Czy Pan chciałby to zobaczyć?”. Zwłaszcza to pytanie na końcu daje do myślenia. Tam nie są pewni, czy my chcemy to zobaczyć. Tam też przychodzi na myśl, że każdy wróciwszy, zrobiłby to z la secrète horreur du dévouement [23], jak mówi Baudelaire. Są to nieoczekiwane skutki wielkich dramatów, tego nie można sobie nigdy wyobrazić przedtem dokładnie. Ale lepsze już i to niż topienie i rozkładanie zachodniej części kontynentu. Gdybym mógł wrócić chociażby do przemytników z Rusi Przykarpackiej, zrobiłbym to bez chwili wahania. Zresztą im także jest dziś źle i myślą, że tu jest lepiej, podobnie jak chorzy myślą, że na innym łóżku łatwiej wyzdrowieją.

Oczywiście cały ten smutny widok bankrutującego w swym własnym mniemaniu Zachodu byłby dla mnie niezwykłym spektaklem, gdybym nie miał dlań głębokiego przywiązania lub gdybym wyobrażał sobie, jak większość Polaków w okresie 1918–1939, że Europa Wschodnia doskonale może się obyć bez Zachodu. Tego sobie nie wyobrażam i dlatego w ogóle wielu rzeczy, które optymistom wydają się same przez się zrozumiałe, nie umiem sobie jasno przedstawić.

Dla tych wszystkich przyczyn zajmuję się teraz najwięcej muzyką. Mam paru tzw. uczniów, z którymi zajmuję się zagadnieniami estetyki i stylizacji muzycznej. Czytamy razem partytury i analizujemy tekst za tekstem utwory grane przez nich, bo moi uczniowie są wirtuozami, o wielkiej sprawności technicznej. Ale i w tej nawet dziedzinie Zachód był antyintelektualistyczny i w konserwatoriach uczono tylko ręcznego rzemiosła, nie zajmowano się natomiast niczym, co służyłoby do rozumienia form muzycznych. Stąd też haniebny poziom koncertów i szalona kompetycja wirtuozów, zastępująca życie muzyczne na Zachodzie. U przemytników życie muzyczne było też ciekawsze i dużo się tam nauczyłem. Od roku moi uczniowie zrobili olbrzymie postępy nawet od strony techniki, ja zaś słucham coraz lepszej i inteligentniejszej muzyki i to mi bardzo pomaga. W tej dziedzinie kontynent będzie też trudny do poznania. Życie sztuki było dotąd regulowane przez stolice, które dziś zbankrutowały moralnie, przybrały postawy pokorne i posłuszne, dostarczając kontyngentów do armii pomocniczych Hitlera i w wyniku utraciły jakiekolwiek znaczenie. Sztuka należy niemal do życia podziemnego kontynentu i w gminach wiejskich jak Muri zbierają się ostatni Mohikanie, aby o niej mówić. Życie sztuki szuka nowych form i tym dużo się zajmujemy w odniesieniu do muzyki, która ma dużą przyszłość wobec pogromu intelektu w tej części świata i upadku sztuk bardziej cerebralnych.

Wydaje mi się, że przy dystansach, jakie nas dzielą, trudno jest czekać odpowiedzi na listy i wypada raczej pisać na chybił trafił. Będę to robił regularnie. Jeżeli i Pani chce przejść na ten system, nasza korespondencja może się dobrze rozwinąć. Moje listy dochodzą zdaje się łatwiej i mniej boleśnie przechodzą Scyllę i Charybdę cenzuralną. Natomiast Pani listy mogą zyskać na pisaniu ich na maszynie lub ewentualnie po angielsku. Trzeba ułatwiać pracę cenzurze, która jest straszliwie nudnym i niewdzięcznym zajęciem.

Najserdeczniej dziękuję za pamięć i za wszystko inne. Proszę o mnie nie zapominać.

Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyła zawsze szczerze oddany

JERZY STEMPOWSKI

Listy przepisali i przypisami opatrzyli Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk.

[1] Ada Rutkowska, primo voto Marek (1883-1963), matka Krystyny Marek, lekarka położniczka, dr nauk medycznych, profesor Szkoły Położnych w Krakowie oraz ordynatorka Oddziału Ginekologiczno-Położniczego w krakowskim Szpitalu św. Łazarza.

[2] Zob. Ewangelia św. Jana: „W Jerozolimie zaś znajduje się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków. Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych, którzy czekali na poruszenie się wody. Anioł bowiem zstępował w stosownym czasie i poruszał wodę. A kto pierwszy wchodził po poruszeniu się wody, doznawał uzdrowienia niezależnie od tego, na jaką cierpiał chorobę” (J 5, 2–4 i nast.).

[3] Czy to jest zajęcie dla zegarmistrza? [niem.].

[4] Po klęsce wrześniowej 1939 roku kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy polskich przez Rumunię i Węgry przedostało się do Francji, gdzie powstał nowy rząd RP z gen. Władysławem Sikorskim jako premierem i wodzem naczelnym. W trudnych warunkach udało się sformować kilka wielkich jednostek, w tym dwie dywizje piechoty: 1. dywizję grenadierów pod dowództwem generała Bronisława Ducha i 2. dywizję strzelców pieszych pod komendą generała Bronisława Prugara-Ketlinga. 1. dywizja po ciężkich walkach (bój pod Lagarde) została przez Niemców otoczona i wzięta do niewoli. 2. dywizja stoczyła bitwę nad rzeką Sâone i została zepchnięta nad granicę szwajcarską. Odpierając ataki niemieckie, przeszła 20 czerwca 1940 roku wraz z bronią i sprzętem do Szwajcarii, gdzie została internowana. Na terytorium Republiki Helweckiej znalazło się ponad 11 tysięcy żołnierzy i oficerów, którym władze szwajcarskie zapewniły dobre warunki.

[5] Liczba zamknięta. W ten sposób określano przed wojną w wielu krajach europejskich limit miejsc w szkołach i w uczelniach dla uczniów i studentów Żydów. Limit ten miał rzekomo zapewnić miejsca w szkołach i w uczelniach dla nie-Żydów. W istocie było to zarządzenie dyskryminacyjne, które zmuszało wielu Żydów do szukania wykształcenia za granicą [łac.].

[6] Wspólnota przekonań [łac.].

[7] André Malraux (1901–1976), francuski pisarz i polityk; przeciwstawiał się antysemityzmowi i faszyzmowi; w latach 1936–1939 uczestniczył jako dowódca lotnictwa w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie republikanów; w czasie II wojny światowej walczył jako oficer jednostki pancernej, następnie w ruchu oporu, zwolennik generała Charles’a de Gaulle’a. W latach 1945–1946 pełnił funkcję ministra informacji, a w latach 1959–1969 ministra kultury.

[8] „Confluences” – miesięcznik literacki ukazujący się w Lyonie od lipca 1941 – z przerwami spowodowanymi wojną – do roku 1947, pod redakcją Jacques’a Aubenque, René Taverniera (1915–1989) i René Bertelé (1908–1973). Wśród autorów pisma byli m.in.: Jacques Prévert, Roger Caillois, Paul Eluard, Pablo Neruda, Henri Michaux, Georges Braque, Blaise Cendrars, Boris Pasternak, Marguerite Duras, Paul Ricoeur, Raymond Queneau.

[9] Wolna strefa. Po zawieszeniu broni między III Rzeszą a Francją w czerwcu 1940 roku terytorium Francji zostało podzielone na strefę okupowaną i zone libre, gdzie marszałek Petain pod hasłem rewolucji narodowej ustanowił l’État français, konserwatywny i nacjonalistyczny reżym autorytarny bliski ideologii faszystowskiej. Kolaborował z Niemcami, współpracując przy eksterminacji Żydów, wysyłaniu Francuzów na roboty przymusowe do Rzeszy, zwalczaniu konspiracyjnego ruchu oporu. W listopadzie 1942 roku wojska niemieckie wkroczyły do zone libre. Reżym Petaina dotrwał do inwazji Francji przez aliantów w czerwcu 1944 roku [fr.].

[10] „Nouvelle Revue Française” – francuski miesięcznik literacki, utworzony w 1909 roku w Paryżu przez André Gide’a, Jacques’a Copeau i Jeana Schlumbergera, wydawany przy współpracy wybitnych pisarzy i krytyków pod redakcją Jacques’a Rivière’a (w latach 1919–1925) i Jeana Paulhana (w latach 1925–1940); odegrał ważną rolę w życiu literackim okresu międzywojennego. W 1940 roku redaktorem został Pierre Drieu la Rochelle, a pismo stało się profaszystowskie; w 1944 roku zostało zawieszone. Wznowione w 1953 roku pod redakcją Jeana Paulhana.

[11] Mahmud Tarzy (Tarzi) (1865–1933), poeta i dziennikarz afgański, polityk i intelektualista. Był rzecznikiem modernizacji i sekularyzacji Afganistanu. W latach 1919–1927 sprawował urząd ministra spraw zagranicznych Afganistanu. Pojawia się w Eseju dla Kassandry.

[12] Amanullah Chan (1892–1960), emir Afganistanu w latach 1919–1926, król Afganistanu w latach 1926–1929. Po objęciu tronu niemal natychmiast ogłosił pełną niezależność Afganistanu. W tym samym roku nawiązał stosunki dyplomatyczne z Rosją Bolszewicką, a w 1926 roku zawarł pakt o nieagresji z ZSRR. Przekształcił Emirat Afganistanu w Królestwo. W 1928 abdykował i udał się na emigrację do Europy Zachodniej.

[13] René Descartes, Rozprawa o metodzie (1637, wyd. pol. 1878). Stempowski cytuje pierwsze zdanie części pierwszej, w przekładzie Tadeusza Żeleńskiego (Boya): „Zdrowy rozum jest to rzecz ze wszystkich na świecie najlepiej podzielona, każdy bowiem sądzi, iż jest w nią tak dobrze zaopatrzony, iż nawet ci, których we wszystkim innym najtrudniej jest zadowolić, nie zwykli pragnąć go więcej, niźli posiadają”.

[14] Mowa o Stalinie.

[15] Szymon Askenazy (1865–1935), historyk dziejów nowożytnych, dyplomata pochodzenia żydowskiego. W latach 1902–1914 profesor uniwersytetu we Lwowie; od 1920 do 1923 pierwszy polski minister pełnomocny przy Lidze Narodów; badacz historii stosunków międzynarodowych oraz dziejów Polski XVIII–XIX wieku; krytycznie nastawiony do krakowskiej szkoły historycznej, stworzył własną szkołę badań nad przeszłością.

[16] Scena rozmowy z Askenazym w pierwszej połowie lat trzydziestych pojawia się w Eseju dla Kassandry (zob. Paweł Hostowiec [J. Stempowski], Eseje dla Kassandry, Instytut Literacki, Paryż 1961, s. 33–34). Mowa wtedy o monumentalnym budynku Muzeum Narodowego wzniesionym w latach 1927–1938. Podczas oblężenia Warszawy w roku 1939 i podczas powstania warszawskiego gmach został uszkodzony.

[17] Scenariusz ten Askenazy przedstawia również w Eseju dla Kassandry (tamże, s. 34).

[18] Impostorzy – oszuści, fałszerze; z fr. imposteur – oszczerca, oszust, uzurpator.

[19] W stoickiej filozofii greckiej: stan umysłu polegający na niewrażliwości na bodźce zewnętrzne i namiętności [gr.].

[20] W starożytnej filozofii greckiej: stan wewnętrznego spokoju, uwolnienie się od zmartwień i niepokojów duchowych. Pojęcie pojawia się w sceptycyzmie, gdzie oznacza uwolnienie się od myślenia dogmatycznego; w epikureizmie ataraxiajest częścią koncepcji przyjemności jako dobra najwyższego; w stoicyzmie ataraxia to całkowita równowaga ducha. Seneka Młodszy używa pojęć ataraxia i apatheia wymiennie.

[21] Georges Clemenceau (1841–1929), francuski polityk socjalistyczny, dwukrotny premier Francji, pisarz.

[22] [Pozwolić im] ugotować się we własnym sosie. Cytowany zwrot, obecny w potocznej francuszczyźnie już w XIX wieku, odnosi się do wojny domowej w Rosji po zdobyciu władzy przez bolszewików [fr.].

[23] Ukryta hańba poświęcenia (z wiersza Powrotność w przekładzie Marii Leśniewskiej, z tomu Charles’a Baudelaire’a Kwiaty zła) [fr.].

Galeria jednej fotografii (46)

Często, kiedy nie prowadziłam lektoratów albo sama nie uczestniczyłam w zajęciach na UNC (University of North Carolina at Chapel Hill), opiekowałam się dziećmi naszych przyjaciół: Shizuko – studentki stomatologii i jej męża Mitsuo – pracownika laboratorium. Najstarszy z trójki był Naoshi, średni – Nozomo, najmłodsza – Megu. W weekendy jeździliśmy w naturę. W wyprawie „Spring`86” (zapis na negatywie), towarzyszył nam chłopiec sąsiadów.

„Na tratwie”, gdzieś w Karolinie Północnej 1986, z cyklu: „Grasz w zielone?” © Elżbieta Lempp

22 września 2023

ELŻBIETA LEMPP

Zdarzenie w drodze

Drogi Panie Redaktorze,

Obiecałem sobie nie nadużywać Pańskiej cierpliwości i wyrozumiałości, ale życie wciąż zaskakuje nas swoją inwencją. Nie mogę się oprzeć pokusie opowiedzenia Panu dziwnej przygody, jaka mi się przytrafiła w ostatnią sobotę.

Z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata i powinniśmy się od niego odsunąć. Taki św. Hieronim wycofał się do bardzo przyjemnej pracowni, w której chętniej przyjmował zwierzęta (np. lwy) niż ludzi. Michel de Montaigne miał swoją wieżę z biblioteką, gdzie nikt mu nie zawracał głowy, mógł czytać, myśleć i pisać. Natomiast Lew Tołstoj nie miał swojej wieży i od piekła, jakie zgotowała mu żona, musiał salwować się ucieczką. Z wiekiem coraz mniej pasujemy do świata i powinniśmy z tego wyciągnąć wnioski. Ja na przykład nie powinienem już prowadzić samochodu. Ale niełatwo zrezygnować z przyjemności, która towarzyszy nam prawie od pół wieku. Ależ było miło jeszcze dziesięć lat temu forsować przełęcz Brenner! Na tych alpejskich estakadach człowiek czuł się jak w prywatnym samolocie. Postępujący lęk wysokości i lęk przestrzeni wykluczyły pewne trasy. Brenner odpada, Alpenstrasse odpada, Katalonia wykluczona. Do niedawna wydawało się, że przynajmniej nasze Mazowsze, płaskie jak stół, pozostaje dostępne i przyjazne. Drogi liczne i dobre, wszędzie blisko, drogowych piratów tyle samo co wszędzie. A jednak z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata, choć wydaje nam się, że znamy go jak własną kieszeń.

Autostrada prowadząca z Warszawy na zachód nie jest drogą obfitującą w atrakcje krajobrazowe, ale od wielu lat ułatwia mi dojazd do takich miast jak Milanówek, Grodzisk Mazowiecki czy Brwinów. Nie wiem, czy potrafiłbym zbyt długo nią jechać, ale godzina jazdy to doświadczenie do zaakceptowania. Tak było do minionej soboty. Jazda autostradą wymaga respektowania pewnych reguł. Nieprzestrzeganie ich budzi irytację, która do tej pory bywała chwilowa. Ostatecznie sami nie zawsze stosujemy się do pożytecznych zasad. Niemniej doświadczenie sobotnie mnie przerosło. Ani mój dwudziestoletni samochód, ani mój temperament nie sprzyjają szybkiej jeździe. Bliskich mi ludzi też nie podejrzewam o zamiłowanie do ekscesów. Czy św. Hieronim gnałby lewym pasem na złamanie karku? A nie był bynajmniej domatorem, przemierzył Imperium Romanum wszerz i wzdłuż konno i piechotą. Czy Michel de Montaigne zadawałby szyku czerwonym ferrari na autostradzie z Bordeaux do Paryża? Bardzo wątpliwe. Odbywał dalekie podróże do Augsburga czy do Rzymu, ale tempo 20-30 kilometrów na godzinę najzupełniej mu odpowiadało. Tołstoj lubił podróżować koleją, jego bohaterowie nie stronią od tego pojazdu. Najpiękniejsza i najtragiczniejsza z jego bohaterek szuka śmierci na stacji kolejowej i znajduje ją. Sam pisarz ucieka z Jasnej Polany koleją i umiera w mieszkaniu zawiadowcy stacji Astapowo.

Nie ruch jest naszym wrogiem, lecz obłęd prędkości, nieznany jeszcze kilka pokoleń wstecz. Ulegli mu nawet kierowcy ciężarówek. Jeden z nich nie mogąc mnie wyprzedzić z powodu zakazu, zbliżył się do mnie na dystans metra, dając mi do zrozumienia, że egoistycznie psuję mu zabawę, wlokąc się jak żółw. Gdybym musiał nagle zahamować, kilkunastotonowa ciężarówka zgniotłaby moje auto niczym prasa hydrauliczna w składnicy złomu. Po mrożącym krew w żyłach kwadransie uwolniłem się od tego szaleńca rejterując na stację benzynową.

Z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata. Ledwie ochłonąłem na parkingu, trzeba było jechać dalej. Ostatni odcinek sobotniej trasy miał charakter sielski. A ponieważ na Mazowszu wszystkie wiejskie drogi są do siebie podobne, więc zabłądziłem. Musiałem nawrócić, ale zrobiłem to najniezręczniej na świecie. Na wstecznym biegu usiłowałem skręcić w prawo w dojazd do posesji. Źle oszacowałem odległość i wjechałem do rowu. Przednie koła zostały na poboczu, ale – lekko uniesione – miały zbyt słaby kontakt z podłożem, aby auto o własnych siłach mogło wrócić na drogę. „Koniec trasy” – powiedziałem do moich compagnons de route i wysiadłem z unieruchomionego wozu. Gdyby miał napęd na cztery koła, dałby sobie radę. Ale nie miał. Wyjąłem komórkę i zacząłem szukać numeru pomocy drogowej. Moi compagnons de route okazywali zniecierpliwienie. Postój na parkingu po ataku ciężarówki kosztował nas pół godziny straty, a teraz opóźnienie mogło się podwoić. Nikt nigdy nie pyta o przyczyny spóźnienia. Kompromitacja i tyle. Masz słabego szofera, zatrudnij lepszego. Odpieranie zarzutów i pretensji utrudniało mi znalezienie telefonu pomocy drogowej. Gdyby w zasięgu wzroku była jakaś stacja kolejowa, wsiadłbym w pierwszy lepszy pociąg. Gdybym w pobliżu zobaczył erem albo wieżę pod wezwaniem św. Michela de Montaigne… Niestety, po prawej stronie drogi rósł rzepak, po lewej coś innego. Nagle kilka metrów ode mnie zatrzymało się auto, z którego wysiadło dwóch mężczyzn potężnej postury, ale o ruchach łagodnych, świadczących o pokojowych zamiarach. W dwóch słowach powiedzieli, co należy zrobić. Jeden z nich przycisnął maskę, dzięki czemu koło nawiązało kontakt z podłożem, drugi popchnął samochód z tyłu. Uruchomiłem silnik i wrzuciłem pierwszy bieg. Auto w jednej sekundzie wydostało się z rowu na drogą. Moi dobroczyńcy natychmiast wycofali się, ledwie zdążyłem im podziękować. Ich samochód, na pierwszy rzut oka starszy od mojego, odjechał bezgłośnie, jakby był elektrykiem.

Kim byli nasi wybawiciele? Moi compagnons de route uważali, że to patrol brygady antyterrorystycznej, który zwrócił na nas uwagę na autostradzie, gdzie byliśmy najpowolniejszym pojazdem. Wiadomo, złoczyńcy lubią udawać jołopów. Potem już dron śledził każdy nasz ruch. Ja natomiast uważałem, że nasi wybawcy byli aniołami stróżami.

– Anioły – usłyszałem w odpowiedzi – nie zjawiają się na wiejskiej drodze między rzepakiem a jęczmieniem. Ponadto dbają o wygląd, noszą markowe T-shirty i odlotowe sneakersy.

Na takie dictum nic nie odpowiedziałem. Z wiekiem coraz mniej pasujemy do tego świata. Byliśmy już zresztą porządnie spóźnieni.

Zechce Pan przyjąć, Panie Redaktorze, wyrazy głębokiego szacunku,

Czytelnik Księgi

Trawy dr. Martina Schencka

pamięci Włodzimierza Sajewicza (1950-2024)

W osiemdziesiątych latach poprzedniego wieku, w Kórniku, gdy pracowałem tam w instytucie drzewoznawczym, trafił do moich rąk niezwykły zeszyt.

(Instytut wykiełkował po II wojnie z botanicznej i ogrodniczej części fundacyjnych „Zakładów Kórnickich”, prowadzonej przed wojną przez Antoniego Wróblewskiego, który w połowie lat dwudziestych, namówiony do takiej życiowej wolty przez krakowskiego botanika, Władysława Szafera, przeniósł się – dla siebie z pewnością nieszczęśliwe – z Beńkowej Wiszni („Fredrowa”) koło lwowskich Rudek – do Kórnika. On, dawny bojowiec PPS-u, wagabunda, sowizdrzał i dusza niespokojna, zamienił krajobrazy bliskich mu – Lwowskiego, Karpat, Miodoborów i Pokucia, na okolice płaskie i monotonne, by tu, w miejscu zupełnie mu obcym, także politycznie, które szybko zupełnie mu obmierzło, zakładać owe fundacyjne „Ogrody Kórnickie”).

W okładkach więc tego starego, z XIX wieku, zeszytu (wnętrze kajetu wyrwał sam uczeń lub nauczyciel – zostały tylko dwa mocne kartony, oklejone papierem barwionym w gęsty, falisty „marmurek”; na odwrocie jednej z okładek nabazgrany rozkład lekcji na semestr zimowy 1866/1867) tkwiło kilkadziesiąt kart z niesamowitej precyzji rysunkami traw – źdźbeł, liści, ziaren, a przede wszystkim kwiatów. Naklejka na okładce wskazuje na to, że takich zeszytów z rysunkami było więcej, bo ten, który mam w ręku, nosi numer III.

Rysunki trafiły do Kórnika tuż po wojnie – zapewne z szaf lub półek uniwersyteckiego zakładu botaniki czy łąkarstwa (?), porzucone przez któregoś z uciekających przed frontem Niemców. Portrety traw, opatrzone łacińskimi nazwami gatunków i zapiskami o szczegółach morfologii, nieznany artysta botanik tworzył wyjątkowo ostrym ołówkiem, czasem pociągając pierwotne linie cieniusieńkim piórkiem angielskim, czasem coś podkolorowując. Rośliny oglądał pod mikroskopem, który dawał powiększenie do osiemdziesięciokrotnego – tę wartość zawsze odnotowywał w postaci ułamka, zwykle – 30/1. Rysował od kwietnia 1866 do września 1870, ale wrócił jeszcze do tego zajęcia w sierpniu 1906, nadal korzystając z okładek zeszytu sprzed lat.

Długo „chodziłem” koło tych rysunków, z początku kiepsko szło mi nawet odcyfrowanie nazwiska twórcy, a gdy już byłem pewny jego brzmienia, z kolei nieproste było określić tożsamość rysownika – nazwisko jest pospolite. Z czasem się udało, wywiedziałem się też paru faktów z jego życia. Był to dr Martin Schenck (1826–1918), z westfalskiego Siegen, z wykształcenia lekarz, który jednak nie podjął tego zawodu, a został botanikiem, wielkim znawcą traw. Wtedy, gdy tworzył większość rysunków, które wkładał, każdy gatunek w odrębnej „koszulce” z przełamanej w pół karty czystego papieru, między twarde okładki niepotrzebnego już zeszytu, pracował w miejscowej szkole łąkarskiej (Wiesenbauschule). Pozostało po nim, poza rysunkami, kilkaset arkuszy zielnikowych, efektów botanizowania w okolicach rodzinnego miasta. Herbarium dr. Schencka przechowują w archiwum uniwersyteckim w Siegen i w muzeum historii naturalnej (Naturkundliches Museum) w Münster, ale tymi niezwykłej precyzji rysunkami traw, które chciałem kilka lat temu przekazać biologom lub archiwistom tamtejszego uniwersytetu, zupełnie nikt nie był zainteresowany.

W trakcie rysowania, tworząc wyraziste, równie jak grafit cieniutkie linie życia, Schenck doznawał zapewne uspokojenia (a może inaczej, może przeżywał coś na podobieństwo iluminacji?), jak i inni malarze, rysownicy i rytownicy – naturaliści: taka robota wymaga najgłębszego skupienia i zjednoczenia z tym, co się rysuje. Kopiuje się przecież plany stworzenia, powiela Wzornik.

JAKUB DOLATOWSKI

Claudio Magris „Kierling, Hauptstrasse 187”

Jakiż lepszy tekst można by wybrać na setną rocznicę śmierci Kafki niż ten krótki rozdział z „Dunaju” Claudia Magrisa, tej wielkiej książki o podróży przez Europę Środkową i jej literaturę. Namysł nad twórczością tego autora towarzyszył wprawdzie Magrisowi w całym niemal jego pisarstwie krytyka i eseisty, wizerunek Kafki przedstawiany był jednak w kategoriach obcości i wykorzenienia, budowania barier mających bronić przed życiem. I oto w ostatnich dniach pisarza następuje wielkie pogodzenie, powiedzenie życiu „tak” w akcie pokory i miłości do Dory Diamant, zrównanie z anonimowymi pacjentami. Typowe dla najlepszych książek Magrisa wyczulenie na szczegół, drugi plan, drugorzędne postaci, dało tutaj znakomite rezultaty, wystarczy bowiem kilka kresek, by naszkicować nowy portret, w którym literatura ustępuje przed fundamentalnym doświadczeniem każdego.

JOANNA UGNIEWSKA

CLAUDIO MAGRIS

W jednym z tych pokoi 3 czerwca 1924 roku umarł Kafka. W małym dwupiętrowym domu, dziś skromnym budynku mieszkalnym, mieściło się przedtem sanatorium doktora Hoffmanna, w małej wiosce koło Klosterneuburg, gdzie Kafka spodziewał się wyzdrowieć i gdzie spędził ostatnie tygodnie. Na ziemi, przy wejściu, widnieje napis: Salve. Pokój Kafki, prawdopodobnie na drugim piętrze, wychodzi na ogród; dziś właścicielem jest pan Bacher, ogłoszenia przy wejściu zawiadamiają, że kominiarz przychodzi w każdy trzeci poniedziałek miesiąca, zakazuje się rąbania drewna w domu i wnoszenia ciężkich skrzyń po schodach bez pisemnego zezwolenia.

Dzwonię do mieszkania na drugim piętrze; miła, starsza pani Dunay wpuszcza mnie do środka i na balkon. Balustrada jest drewniana, wisi bielizna, na ziemi leży szmaciany miś; na balkonie piętro niżej, gdzie krząta się pani Hascher, liczne rogi jelenie i trofea myśliwskie nie kojarzą się łatwo z ostatnimi godzinami Kafki, gdy, nękany okrutnymi cierpieniami, robił korektę „Głodomora”, tomu zawierającego również tytułowe opowiadanie, parabolę perfekcji wyjaławiającej życie.

Stąd Kafka na swoim leżaku patrzył na ogród, gdzie dziś stoi drewniany barak pełen taczek, sierpów i innych narzędzi. Widział tę umykającą mu zieleń, czyli kwitnienie, wiosnę, limfę, którą literatura wyssała mu z ciała, wysuszając je w poczuciu czystej i bezsilnej jałowości. Wobec tej tak kobiecej zieleni Kafka czuł być może, że przy całym swym geniuszu jest niemal groteskowym wyolbrzymieniem męskiej niepewności, jej przeczulonej tendencji do zamykania się w sobie i jej potrzeby ciągłych potwierdzeń. W obliczu tej epickiej zieleni Kafka miał wreszcie przy sobie kobietę, Dorę Diamant, której nie bał się ulec, którą chciał poślubić, z którą pragnął żyć. Nigdy nie jest za późno, nawet na progu śmierci, by odkryć prawdę tych słów: „Czym byłbym bez niej”, mówi Kafka, myśląc o Dorze. Ta siła pozwalająca na przyjęcie pomocy wznosi go ponad jego postacie, w których sportretował własną neurotyczną niezdolność przyznania się do braku samowystarczalności, do zaakceptowania swego nieprzystosowania.

Być może choroba, odbierając mu upartą siłę pisania, oddalającą go od życia, pomogła mu w odzyskaniu tego ostatniego, z pokorą, na którą pisarstwo nigdy by mu nie pozwoliło. Być może ratunek jest rezultatem słabości, fizycznej niemożności bycia samowystarczalnym i pisania. Ale nie zmienia to faktu, że jest to ratunek. W swych dziennikach Kafka wspomina, że jego hebrajskie imię brzmi Amshel – imię wyrażające niedostępną mu ludzką tożsamość, bezpośredniość życia, miłość, rodzinę. Zrezygnował z tego wszystkiego, aby być „samotny jak Franz Kafka”, aby stać się pisarzem. To, co zdarza mu się w ostatnich chwilach przed śmiercią, gdy miłość do Dory zbliża go na powrót do judaizmu i do przygody wspólnego życia, nie należy już do historii Kafki pisarza, powiada Giuliano Baioni, „lecz dotyczy tylko mężczyzny, którego hebrajskie imię brzmi Amshel”.

Amshel potrafi uczynić krok, do którego niezdolny jest Kafka, potrafi zaakceptować swoją słabość, poddać się miłości, uznać, że bez Dory byłby niczym. Jeśli mężczyzna bez kobiety nie jest mężczyzną, głosi fragment z Talmudu bliski Kafce, to choć mężczyzną w godzinie śmierci stał się Amshel, o tej odysei stania się Amshelem, stania się mężczyzną, opowiada Franz.

W drugim pokoju Alberto Cavallari pochyla się, aby przeczytać kartę chorobową z wykresem gorączki; 12 kwietnia Kafka miał 38,5. Na szekspirowskiej twarzy Alberta maluje się wzruszenie, gdy czyta rejestr nazwisk osób przyjętych tego samego dnia co Kafka do sanatorium w Wienerwald: Kraus Olga, Kovacs Bianca, Kisfaludi Etelka. Na tej drapieżnej i szlachetnej twarzy odczytuję wielką i pozbawioną złudzeń miłość do świata, pietas zatrzymującą się na tych nieznanych i zapomnianych nazwiskach w pragnieniu oddania hołdu ich losowi, uratowania pamięci o nich i wytropienia ich historii węchem starego kronikarza. Nasze spojrzenia spotykają się na chwilę ponad rejestrem. Również ta chwila, tak jak trzy nieznane nazwiska, pozostała na wieczność w tamtych pokojach. Tutaj zmarł naprawdę Każdy, jak w religijnych średniowiecznych przedstawieniach.

CLAUDIO MAGRIS

tłum. Joanna Ugniewska

Poławiacz pereł

1.

Kiedy książka o takim tytule pojawia się na witrynach i stołach w księgarni, a patrzący posiada orientację w kulturze, to wywołuje ona w nim pewne skojarzenia. Ilu jednak przechodniów we Francji pomyśli od razu o operze Bizeta, mniej popularnej wśród jego dzieł? Ilu osobom przyjdzie na myśl dodatkowo całkiem inne odniesienie, zakamuflowane w śpiewie jednej z postaci obcojęzycznego dzieła scenicznego? Zakładam, że z wyjątkiem specjalistów ten cytat jest niemożliwy do ustalenia. Autor książki o podanym wyżej tytule również nie znalazł go sam – potrzebne mu było podwójne pośrednictwo. To Hannah Arendt, pisząc swój słynny esej o Walterze Benjaminie, przypomniała jego namiętność do cytatów i sposób posługiwania się nimi oraz sam cytat, przepisany przez Benjamina z Szekspira i będący dla niego, sam w sobie, poetyckim wyjaśnieniem roli cytatów. Nie odszukalibyśmy go inaczej. Znajduje się w pierwszym akcie Burzy, w pieśni Ariela, który chce oswoić syna królewskiego ze śmiercią ojca, co zresztą okaże się fałszywą wiadomością. Cytuję z przekładu Leona Ulricha:

 

Ojca morskie tulą fale;

Z kości jego są korale,

Perła lśni, gdzie oko było;

Każda cząstka jego ciała

W drogi klejnot się przebrała

Oceanu dziwną siłą.

 

U Benjamina ten cytat ma ukazać stosunek cytującego do literatury. W miriadach słów, zapisanych przez ludzkość, jest pewna liczba sformułowań, obrazów ważkich czy olśniewających („pereł”), które mogą się stać naszymi przewodnikami. W dawnej szkole uczniowie czuli się zobowiązani ozdabiać rodzimymi bądź łacińskimi przytoczeniami swoje prace pisemne, a profesor języków był studnią takich wielowiekowych mądrości. Dla Benjamina ocean dokonuje selekcji, oddzielając to, co nietrwałe od klejnotów niezniszczalnych i tylko one go interesują, jak ognie prześwitujące na dnie kufra ze skarbami. My jesteśmy bardziej wyrozumiali, nietrwałe ciało literatury również budzi nasze zainteresowanie. Ale cytat – wielki cytat – to co innego! Stał się rodzajem instytucji kulturalnej, związanej głównie z nauczaniem. Lecz im mniejszą więź odczuwamy z przeszłością, tym słabsza będzie jego siła, aż wreszcie zaniknie w lekceważącym odepchnięciu wszelkiego rodzaju szkolarstwa. Kto z młodszych przyzna się chętnie do tego, że przechowuje notes z wypisanymi cytatami (choćby w elektronicznej wersji)?

Otóż autor tego plagiatu w tytule, Alain Finkielkraut, prowadzi taki zeszyt i „nabożnie” (jak powiada) zagląda do niego. Nie dla ozdabiania swoich tekstów, ale dla „uwolnienia” czy „rozplątania” inteligencji, dla zrozumienia „życia i świata”. Mają one dar wyrywania myśli z senności. W prologu do książki autor łączy je z potrzebą bilansu swego pobytu na ziemi. Nastał czas. To gest znamienny: gdy chodzi o spojrzenie na życie, spojrzenie wstecz i na teraźniejszość, narzuca mu się zakotwiczenie własnych doświadczeń w tym, co kiedyś znalazło wyraz w kulturze. W tym, co w szczególnie udany sposób powiedzieli inni, niekiedy dalecy, niekiedy bliżsi w czasie. Nie mówimy, nie przeżywamy w pustce, dołączamy do doświadczeń przeżytych i utrwalonych, dodając do nich to, co wydaje się nam względnie nowe, bo w ten sposób rozszerza się pole rzeczy zaistniałych w języku, w formie artystycznej.

 

 

2.

Książkę otwierają dwa rozdziały metafizyczne: o miłości i o umieraniu (nie o „śmierci”), ale dalej wdaje się ona w spory należące do „zgiełku czasu” – w szermierkę ideologiczną, która ma zwykle to do siebie, że przemawia do przekonanych, a tych, co od początku przekonani nie byli, pozostawia w stanie rozdrażnienia. Finkielkraut denerwuje, bo oddziela się od chóru chwalców współczesności i nudzi, ponieważ od lat powtarza swoje ostrzeżenia i protesty. Z książki na książkę atakuje te cechy charakterystyczne dla naszej epoki, które jego zdaniem podkopują podstawy kultury sprzyjającej ludziom.

Jeśli współczesność jest wypełniona zagrożeniami, jeśli dokonały się, jego zdaniem, zniszczenia w tkance kultury, które pewnie można uznać za nieodwracalne, czytelnik zastanawia się nad tym, z jakiego miejsca autor się do nas zwraca, do jakich wzorów się odwołuje.

Kiedy autor nie odnajduje się w sposobie używania języka, w stylu bycia, od którego trudno się opędzić, bowiem spotyka się z aprobatą większości i uznawanych jeszcze dotąd autorytetów (poważne gazety, nagradzani pisarze, encyklopedia Larousse’a i nawet Słownik Akademii Francuskiej), kiedy odrzuca grubiaństwo narzucane przez młode pokolenie i tęskni za staroświecką uprzejmością, która w porządku egzystencjalnym wyprzedza cogito (a to dużo powiedzieć!); kiedy mówi o literaturze jako formie poznania bardziej autentycznej niż teorie społeczne, o filozofii jako prowadzonej intuicją nauczycielce życia, o nauce służebnej i wolnej od pychy, o polityce jako poszukiwaniu zgody, zgody na wzajemny szacunek i na stawiane sobie granice – łatwo jest odpowiedzieć, że idzie tu o rzeczywistość doskonałą, nigdy nie zrealizowaną na skalę całego społeczeństwa. Taka odpowiedź nie unieważnia jego głosu. Ten wątek jego książek pozostaje uporczywy, jak wizja, jak mania. Oznacza wierność, której mechanizm nie jest przed nami ukryty. Kultura udzielana przez szkołę – bo w końcu o to chodzi, zwłaszcza w przypadku dziecka emigrantów – spadła na niego z siłą powołania. Przygotowany przez tę najważniejszą instytucję Francji, nazywaną „szkołą Republiki” (jej rolę podkreśla z dumą, podobnie jak do niedawna wielu innych Francuzów), będzie odczytywał filozofów, lekcję historii XX wieku, wielkich powieściopisarzy, wielkich świadków czasu. Był w jego biografii nawias trudny dziś do zrozumienia: doświadczenie polityczne z 1968 roku, wplątanie się w skrajnie lewicową sektę. Być może to krótkie uczestnictwo wytworzyło w nim alergię, która chroniła na przyszłość. Na podobnym uczuleniu będzie oparty jego stosunek do tendencji rządzących się radykalizmem i zaprzeczeniem.

 

3.

Więź z teraźniejszością jest dla naszych współczesnych z konieczności polemiczna. Dla przeciwników Finkielkrauta atak to podstawowy składnik życia zbiorowego. Tak się dzieje, ponieważ wszystkie problemy są przez nich sprowadzane do jednej matrycy: politycznej, a polityka to sprawa namiętności, głównie negatywnych. Coraz częściej losy demokracji decydują się w dusznej atmosferze, której niedaleko do wojny domowej. Trzeba przyznać, że czasami Finkielkraut zbliża się niebezpiecznie do wroga, przede wszystkim podejmując wyzwanie i używając jego instrumentów słownych. Zachowuje jednak coś swiftowskiego w swojej drwinie, gdy na oskarżenia o zgrzybiałość i na życzenia szybkiej śmierci (głównie ze strony napastujących go młodych ludzi określanych krótko „lewakami”) odpowiada: poczekajcie – i dodaje cytat: „Nie bierzmy się zbyt na serio, i tak nikt nie ocaleje”.

W pierwszym rozdziale nowej książki Finkielkraut wzbija się na wyższy poziom, uderzając w ton intymny, odsłaniając swoją słabość i stan bezbronności – akceptując więc swoją śmieszność. Staje bezbronny wobec niezbyt empatycznie nastawionego czytelnika, tak jak bezbronny jest w życiu i powierza nam jego najistotniejszy składnik – swoją miłość. Czyli znajduje się na przeciwnym biegunie wobec powszechnie dziś przyjmowanej filozofii jednostki, która wysuwa na pierwszy plan osobistą niezawisłość. Jest chętna do wchodzenia w stosunki z innymi, lecz z podkreśleniem gotowości do natychmiastowego zerwania układu, jeśli grozi ograniczeniem suwerenności. Taką postawę przyjęła, w odległej młodości, nie tyle partnerka (to nie słownictwo Finkielkrauta), ile ukochana autora, w przypływie porannego humoru, który zapewne był wyrazem niedojrzałości. I nie tracąc czasu wyprowadziła go, wraz z manatkami, ze swego mieszkania. Spokojnie: konflikt został szybko zażegnany, ukochana została żoną, jak się wydaje, jest nią do dzisiaj.

Ale, z drugiej strony, mamy tu do czynienia z podstępem polemisty. Nie wyobrażajcie sobie, że pisarz zapragnął po prostu podzielić się z nami pewnym wstrząsającym przeżyciem z dawnych lat, które na zawsze pozostawiło w nim pamięć o własnej kruchości, o stałym zagrożeniu rzeczy ludzkich. To składnik jego strategii przeciw tym, którzy wobec tak ogromnej sprawy jaką jest miłość wołają o autonomii, o negocjacjach i zastrzeżonym z góry prawie do odwrotu. Historia opowiedziana przez Finkielkrauta uderza we współczesnych z ich kusą filozofią – i jestem mu za nią wdzięczna. Miłość to doświadczenie zależności od kogoś innego niż „ja”. I to właśnie jest źródłem szczęścia; bólu i szczęścia. Przychodzą mi na myśl rozważania Kanta o moralności heteronomicznej, niedorosłej, której zasada znajduje się poza człowiekiem (w Bogu-prawodawcy) i autonomicznej, co w sobie znajduje podstawę do działania. Możemy bez trudu stwierdzić, że miłość nie dotyka indywiduum oświeceniowego, ponieważ w jego oczach zbyt jest bliska przesądu i niewoli. Kochać to pozostawać pod wpływem, przedłożyć alienację nad wolność, pisze Finkielkraut. Nasze „dla siebie” (słownictwo Hegla i Sartre’a!) ustępuje przed „dla drugiego”. Pragnienie zaprowadzenia relacji demokratycznej, równościowej, opartej na kontrakcie, oznacza brak świadomości tego, co miłość znaczy.

 

4.

Następny rozdział ma za motto sentencję z Eliasa Canettiego: „Śmierć jest od Boga, ale pożarła swego ojca”. Jeśli interesują nas paradoksy wiary, jest to zdanie do przemyślenia. Stosunek ludzi do rzeczy tak nieuniknionej nigdy nie był jednorodny, od teologów do zwykłych wierzących. Pierwsi zdają się witać śmierć jako wstęp do prawdziwego życia – ale w tym samym czasie, gdy biskup Bossuet wygłaszał podniosłe kazania pogrzebowe (od siebie dodam: a Jan Sebastian Bach radował się czekającym nas zgonem w najpiękniejszych melodiach swoich kantat), dobra Pani de Sévigné wyrażała w listach całą swoją nienawiść do śmierci, a głęboko religijny Pascal zapisywał swe lodowate przerażenie. Zdaniem Finkielkrauta, z wycofywaniem się religii z naszej cywilizacji zaciera się ostrość pytania o śmierć i jej tajemnice, a pojawia się inne – o koniec życia. Dotyczy to zwłaszcza osób, którym współczesna nauka przedłuża egzystencję poza granice niegdyś niewyobrażalne, oraz ich bliskich. Jest nas wielu w tej sytuacji i będziemy nas coraz więcej. Medycyna chwali się tym i co dzień praktycznie dowodzi swoich nadzwyczajnych mocy. I tu zaczyna się dramat, który często usuwa w cień wspaniałe osiągnięcia nauki wobec nagiego problemu ludzkiej skończoności.

W tym miejscu esej Finkielkrauta staje się dramatycznym głosem tych, których utrzymuje się przy życiu wszystkimi środkami, tych, którzy cierpią ponad wszelką miarę, ponieważ tracą wszystko, co w ich własnych oczach stanowiło o ich człowieczeństwie. Nie tylko pamięć, zdolność do myślenia i poczucie ciągłości własnej osoby. Zanik świadomości, destrukcja tożsamości, w której pojawiają się tylko chwile przejaśnienia, aby przekazać otoczeniu błaganie o koniec życia. Zostawmy na boku pytania prawne, prawdziwe i fałszywe pytania etyczne. Dla autora argumenty za utrzymywaniem przy życiu – wobec takiej rozpaczy pacjenta – są przejawem okrucieństwa, przebranym w maskę współczucia, zasad moralnych czy religijnych, w maskę obrony „czystości” fachu medycznego. Finkielkraut nie czyni z tego tajemnicy: notuje te myśli, w sumie banalne, ponieważ się boi. Tak jak każdy z nas, gdy go nawiedzają podobne myśli. Czy jest więc za tym, by skrajne stany naszego „chorego” umysłu z miejsca prowokowały odpowiednią reakcję u stojących u naszego boku lekarzy? Czy jest za społeczeństwem, które będzie zabijało swoich starców na życzenie? Wiemy, że w tej sferze nie ma dobrych odpowiedzi. Czy rzeczywiście cywilizacja różni się od barbarzyństwa tym, że nie odpowie na błaganie tego, kto odczuwa siebie jako strzęp umęczonego ciała?

„Być żywym aż do śmierci” – autor zapamiętał te słowa filozofa Paula Ricoeura, powtarza je sobie w nocnej ciszy, jedyną modlitwę, jaką praktykuje.

 

5.

Dwa pierwsze rozdziały ustawiają wizerunek autora i jego podstawowych założeń, bez których zaangażowania polemiczne nie będą miały tej samej wagi. Duch, który rządził wyborem autora, prowadził linijki esejów, z których książka została zbudowana, nie jest trudny do uchwycenia. Prowadził je gniew. Gniew i miłość. Albo w odwrotnym porządku.

Odkąd publikuje i prowadzi audycje radiowe Finkielkraut nie szczędzi publiczności ostrych sądów. Powstawało wrażenie, że od lat uprawia samotną krucjatę przeciw nowoczesności (postnowoczesności, niech będzie), chociaż nie jest aż tak odosobniony w swym intelektualnym nastawieniu. Najważniejszym świadectwem są dla niego przemiany języka, który odbija zmiany w społeczeństwie: spłaszczenie i brutalizację, rezygnację z tysiąca odmian, odcieni, rozróżnień, jakie mowa daje nam tradycyjnie do dyspozycji. Za przemianami języka idzie ideologia, wzory zachowań, modele osobowe brane z masowych mediów, świat wyobrażeń kształtowany przez produkty najnowszych technologii, dominacja młodych. Co oznacza równanie w dół, przystosowywanie się do grup, które są najgłośniejsze i najważniejsze pod względem rynkowym, zapatrzenie w wynalazki technologiczne. Finkielkraut nie waha się przyjąć postawy patentowanego wzgardziciela swoich czasów, „narzekacza” i „wytykacza”; czasem w stylu niemal komediowym. Rozdźwięk zaczyna się w tym, że społeczeństwo demokratyczne, nastawione na bezustanny rozwój, toleruje krytyki „pozytywne”, wskazujące w najlepszym przypadku, że jego sukcesy nie są jeszcze dostateczne. Nasze nadzieje mają się spełnić w przyszłości, a koniecznym składnikiem wiary w postęp staje się zerwanie z przeszłością. Przypomnijmy sobie, że Tocqueville był pierwszym badaczem zjawiska, które nazywa tyranią demokratyczną – tyranią większości. Znamy to zjawisko z dziejów „realnego socjalizmu” – co do mnie, ze zdziwieniem odkrywałam ten przymus (poparty innym rodzajem sankcji) w zachodnich demokracjach, w mediach, w nauczaniu, w języku publicznym. Dzisiaj hasło brzmi: przeszłość jest czymś żałosnym i pokracznym wobec nowego ruchu ku spełnieniu, które będzie realizacją prawdziwej równości.

Ataki przeciw Finkielkrautowi nakreśliły jego publiczną postać w formie karykatury. Dlatego warto spojrzeć w stronę afirmacji rozświetlających jego egzystencję. Nie jest moją sprawą rozwijanie wątku autobiograficznego, tematu dziecka żydowskich rodziców, którzy uciekli z Polski, ale ten składnik nie powinien być całkowicie pominięty. Miał go w pamięci, kiedy po przyjęciu do Akademii Francuskiej (a jak bezmierną pogardą cieszy się ta stara instytucja w postępowych kręgach Francji…) wyznał, że myśli o swoim ojcu i o tym, jak bardzo by go ten fakt uszczęśliwił. Alain Finkielkraut jest przede wszystkim człowiekiem wielkich miłości – dlatego istotny dla rozumienia jego osoby wydaje mi się pierwszy rozdział Poławiacza pereł.

 

6.

To proste, Finkielkraut kocha Francję. Po gniewie widać, jak dalece ona go wypełnia, jak jego zdolność do otwarcia się na świat jest pobudzana przez to pierwsze oczarowanie. Nie będę się starała odgadnąć, jak się rozwijała przez dzieciństwo, lata chłopięce, młodość; czym była, jak się dopełniła u dojrzałego, starzejącego się teraz mężczyzny. Przy pewnych podobieństwach mojego stosunku do Francji, stosunku nostalgicznego, który dzielę z bohaterem tego eseju – przeżycia, genealogia, struktura losu (by tak to nazwać) są gruntownie inne. Rozmyślając o moim autorze, posługuję się właściwie tylko paroma poszlakami.

Jedna z nich to żałoba po dawnej szkole – historycznie jeszcze na tyle bliskiej, że mogłam poznać kilku jej beneficjentów. Wyobrażam sobie radość płynącą z dostępu do wiedzy, która dawała klucze do porządkowania nadmiaru wrażeń, przeżyć, wiadomości; z dostępu do kultury, która stała się jego środowiskiem, gdzie można było oddychać szerzej, przyłączać kolejne kręgi inicjacji do pierwszych odkryć napełniających entuzjazmem. Szkoła „republikańska”, owoc wyklarowanych (i „zmieszczaniałych”) ideałów rewolucji francuskiej, już świadoma, że świat nie rozpoczął się razem z rewolucją, wprowadzająca równość między dziećmi z różnych klas społecznych, ofiarująca im narzędzia rozwoju, narzędzia społecznego awansu, próbująca przekazać ideały humanizmu i uniwersalizmu… I nawet to jej wymaganie, dzisiaj odrzucane przez wielu, wyrobienia potrzeby znakomitości, dumy bycia wśród pierwszych – widzę żarliwość zdolnego chłopca, dla którego materiał jego szkolnych ćwiczeń staje się składnikiem własnych potrzeb i przyjemności…

Rzeczywiście ten rodzaj szkoły należy do przeszłości – zniszczyły ją warunki dotyczące już nie tylko Francji, ale całej planety. Oraz ideologia egalitarystyczna, której nie wystarczały reguły wypracowane wtedy, gdy system powstawał w XIX wieku, w mieszczańskich głowach ojców-założycieli Republiki. Zniszczyła ją dodatkowo demografia i brak szerszych propozycji, które mogłyby ofiarować młodzieży inne drogi awansu. Finkielkraut w ciągu paru dziesięcioleci mógł obserwować rujnowanie tej konstrukcji, która miała zaprowadzać ciągłość i odnowę społeczeństwa francuskiego, wzbogacanie jego elit. I dzieje się to w kraju, który przez stulecia wchłaniał pokolenia Włochów, Hiszpanów, Polaków. Francuskie liceum jest demontowane przez ciągłe i świadome obniżanie poziomu. Ranga uniwersytetów spadła, bo przestały być ośrodkami swobody i twórczości, a ich słuchacze nie są przygotowani przez edukację szkolną do wymagań współczesnych nauk.

Nie wiem, jak się przedstawiają artystyczne upodobania Finkielkrauta, lecz nie zdziwiłabym się, gdyby nie kierowały się ku dzisiejszym awangardom, w różnych wersjach transgresji estetycznej i technicznych eksperymentów. Oczywiście, to zakreśla wokół siebie wypalone koło, wzmaga poczucie osamotnienia wśród współczesnych, które trudno przezwyciężyć przez obcowanie z ludźmi myślącymi podobnie albo otaczanie się dziełami dawnych stuleci. Hałaśliwa nienawiść bojowników o świat oczyszczony z krzywd i zbrodni białego człowieka nie stanowi atmosfery, gdzie żyje się i pracuje w pogodzie ducha.

 

7.

Nie piszę recenzji z książki Alaina Finkielkrauta Poławiacz pereł, opublikowanej przez Gallimarda w 2024 roku. W przeszłości omawiałam kilka jego publikacji, chciałam pokazać jakie poglądy czy punkty widzenia wnosi on do życia umysłowego we Francji. Tym recenzjom brakowało czegoś ważnego, więzi z żywym ogniskiem twórczym – z jego miłością i gniewem. Nie będę więc streszczała pozostałych rozdziałów Poławiacza. Jednak krótko uzupełnię o co w nich chodzi, ponieważ książka powtarza większość ulubionych wątków Finkielkrauta – w sposobie patrzenia na świat, na kulturę, na politykę.

Wśród tematów są takie, które pozostają mi bliskie i takie, które bliskie nie są, lecz nie odrzucam ich jako bezsensownych; większość z nich powinna się znaleźć w publicznej dyskusji. Nie ma też sensu dzielić je na reakcyjne czy postępowe. Człowiek, świadomy i otwarty, widzi jak trudno jest żyć we współczesnej demokracji – krytycznie i samodzielnie. Czasem dziwi mnie odwaga autora, wychodzącego na plac publiczny z wyznaniami przeciwnymi katechizmowi obowiązującemu wśród intelektualistów, którzy dzisiaj się liczą…

Ale tu będzie mowa przede wszystkim o miłościach. O przyjaźni autora, przechowywanej w sercu od lat, dla opozycji demokratycznej w Europie zwanej Środkową czy Środkowowschodnią (i jest coś ciekawego, wartego podjęcia w tym jego przywiązaniu); o Kunderze, który nam przypomina o porwaniu Europy. O selekcji (zakazane słowo!) w szkole, która wedle wielkiego historyka i demokraty Marka Blocha miała ułatwić uczniom z ludu zdobycie wyższej pozycji w społeczeństwie. O zdolności do podziwu dla przeszłości, tak jak to widział Tomasz Mann. O Francji, która nie istnieje od przedwczoraj, lecz przychodzi do nas z głębi wieków, jak chciał generał de Gaulle. O decyzji, która kazała Hannah Arendt w latach 30. i 40. XX wieku mówić o sobie: jestem Żydówką, a dzisiaj skłania Alaina Finkielkrauta do stwierdzenia: jestem syjonistą. Co do spraw negatywnych, możemy poczytać o tyranii demokratycznej, analizowanej przez Tocqueville’a. O nadużyciach prawnych ruchu Me Too, refleksja przeprowadzona pod osłoną cytatu z Wirginii Woolf. O Sołżenicynie i niemożliwości odcięcia w jednym życiu dobra od zła. O dzisiejszej odmowie zgody, u młodych i mniej młodych, na własną biologiczną kondycję, za cytatem z Arendt. O odrzuceniu tarantuli – człowieka zemsty – przez Nietzschego. To jego ważne tematy.

Finkielkraut drażni. Finkielkraut nudzi. Zauważmy, że tak drażnił i nudził Francuzów przed pierwszą wojną Charles Péguy, jeden z ulubionych pisarzy Finkielkrauta. I dodam od siebie, podobnie drażnił i nudził Polaków Norwid.

Finkielkraut walczy z wiatrakami. Są nimi współczesne wiary, których sensowność, przyleganie do rzeczy, konsekwencje najczęściej nie są przedmiotem krytycznej analizy tych, którzy uważają się za nośników postępu. Ostatni rozdział książki Finkielkrauta to prowokacyjnie skonstruowana lista jego protestów, tak rozmaita i rozkrzewiona, że przypomina zabawne wyliczanki z Rabelais’go. Wykaz i śmieszny, i ściskający za serce, tych rzeczy, które „przedtem były lepsze”. To, co utraciliśmy przy niezwalczonym ruchu do przodu.

Wykaz tego, co „przedtem było lepsze” ciągnie się przez pięć stron. Otwiera go cytat z Paula McCartneya: „Wierzę we wczoraj”, a zamyka wezwanie Hölderlina: „Jest tyle rzeczy do obrony! Należy być wiernym”.

 

8.

Negacje oddają przede wszystkim charakter i temperament negującego. To coś bardziej podstawowego niż poglądy, które – u intelektualisty, u człowieka dobrej woli – podlegają kontroli i muszą się usprawiedliwiać przed podmiotem myślącym. Czytając patetyczną chwilami listę rzeczy, które są „gorsze niż dawniej”, zrozumiałą, ale obciążoną przez niechęć do zrozumienia racji dzisiejszego świata, rozmyślałam o jego, autora, przewadze. Ma się gdzie schronić: w rzeczywiste piękno, w autentyczność rzeczy, jakie nam pozostały, jakie są z nami. W pamięć, w literaturę. Jego przewodnikiem jest, ponad wszelką wątpliwość, Proust, o którym mało pisze. Dzieło, które odpowiada najważniejszemu chyba zadaniu, jakie mamy do spełnienia: wprowadzić zrozumienie i sympatię dla tego, co przeżyte i jako takie – niezniszczalne. Zadanie do wypełnienia nie tylko wobec samych siebie, ale i wobec świata. Dzięki literaturze, dzięki czytaniu świat zostaje uzupełniony przez coś, co istnieje dla nas z jego, świata, łaski, ale co mogłoby nie istnieć, gdyby nie ten niesłychany gest pisarza: podnieść ledwo zauważalny szczegół, pchnąć furtkę w ogrodzie, zgubić się w zbiorowisku masek, z których każda opowiada własną klęskę, klęskę przeszłości wobec pięknego okrucieństwa młodości.

O tym Finkielkraut świetnie wie. Jego dialog z literaturą jest bodaj najżywszą częścią jego eseistyki. Wydaje mi się, że jest w tym coś bardzo francuskiego – pisać o miłości czyniąc żarliwy użytek z gniewu.

14 VI 2024

EWA BIEŃKOWSKA

Pięści. Na pożegnanie

(I rozluźniam uchwyt)

Pod pryszczami gwiazd głęboko w gąszczu, który liści nie traci nawet nocą, toczy Brda swoje wody czarne niby mazut, oleiście gęste, smoliście lepkie. Chciałoby się w nich zanurzyć, przy okazji uwierzyć też w Boga, ale Bóg jest już chyba na wylocie, uniósł kotwicę i zaraz odpłynie hen, hen, tam, gdzie cienie błąkają się wolno, bezpańskie, samoistne. Szmer rzeki burzą odgłosy tłoków na Filtrach, to jest w miejskim zakładzie uzdatniania wody. Ciężka praca żelaznych sztab, miarowo unoszących się i opadających, sprawia, że zaczynam się kołysać do rytmu – jak kwakier w ekstazie albo jak sierota.

Raczej to drugie.

Od lat szykuję się na tę okoliczność, na wypadek Jego krótkiego półetatu w moim mieście. Kolekcjonuję cytaty, którymi zadam mu ostateczny cios. Zanim oddali się na śmierć, spod osłony mroku pomacham mu ich zwitkiem, ściśniętym w lewej pięści. Na pożegnanie odegram się za lata nieodbierania telefonów.

Kwerendzie krzywd i obelg towarzyszą klasycy. Goethe z Prometeusza woła: „Nie znam nic biedniejszego pod słońcem jak wy, bogowie!”. Leśmian ukryty w krzaku Dziejby kpi w moim imieniu: „Gdzieś się skrywał i gdzieś bywał / Żem Cię nigdy nie widywał”. Celan w Tenebrae szepcze – no właśnie, czy szepcze? – „Módl się, Panie, jesteśmy blisko”, a Rilke pyta, jakby z troską, chociaż są w tej trosce ostre wykrzykniki: „Co byś Ty zrobił, Boże, gdyby mnie nie było?”, po czym ustala nierozerwany splot: „Ty sens twój stracisz, gdy stracę go ja”. Z Rilkem rymuje się Cvijetić, w Opłaczelinie zadaje pytanie: „Jak się bóg czuje gdy ma moją wiarę?” – i kilka wersów niżej odpowiada: „Dyszy od zawietrznej spuchnięty mą wiarą”.

Nocą, gdy Brda toczy czarne wody, uruchamia się mechanizm obronny. Sto pociech, sto podań do Boga o to, żeby się usunął, skoro tyle zła – tyle zła, a On nic. Internet w mig podsunąłby ich jeszcze więcej, a jednak zbieram je po swojemu, wers po wersie dobierając cytaty. Ale czy to nie jest pycha? Gest bluźnierstwa, samoubóstwienia? Poza tym łatwo chować się za plecami innych i krzyczeć z bezpiecznej odległości: „Nic tu po tobie, smaruj do domu!”; natrzeć się maścią Nietzschego, przystroić w cudze piórka, wmieszać w tłum i skandować razem z nim: „Jam tu, jam przybył, widzisz, jaka ma potęga…”.

Ił. Jan Skolimowski

Na ile, na jak długo wystarcza obcego blasku? Dokąd dojadę na pożyczkach?

Bóg pasywny, ukryty, nieobecny, taki i owaki, gryzący sobie paznokcie, wychylający się zza muru w obawie, żem się od niego odwrócił… Słaby, zależny od czciciela, czyhający na człowieka. Jego istnienie funkcją mojego istnienia! Podnoszę głos, uderzam weń wyrazami, lecz żaden z nich nie jest mój. Mój jest tylko strach.

Ja się boję.

„Ja się boję”, tak Witold Hulewicz przełożył zwrot Rilkego „Ich bin bange”. Mógł go oddać jako „martwię się” albo „niepokoję” (o Ciebie, Boże, o to, jak sobie poradzisz beze mnie), wiedział jednak, że dobry wiersz przeczy samemu sobie w swoich granicach, póki wiersz trwa, trwa nadzieja, że sam się poda w wątpliwość, choćby na końcu, w wygłosie. Dlatego Hulewicz lusterko ostatnich słów odwraca ku nam. Dzięki temu – a fraza „boję się” rozpina się od lęku egzystencjalnego do troski o drugiego – można tę rzecz o bezdomności Boga czytać również jako lament człowieka nad samym sobą, nad swoją słabością.

***

Pewnego upalnego dnia, w podskokach jak sarenka, wraca po lekcjach do domu moja córka. Opowiada, jak było w szkole:

– Pan od religii powiedział, że Bóg jest tam, gdzie są ludzie, którzy oddają mu cześć. Zaczęliśmy więc, śpiewać święte piosenki. Śpiewaliśmy i śpiewaliśmy, aż w końcu Bóg przyszedł, chociaż nie wiem, którędy, bo okna były pozamykane, przyszedł między nas i rozparł się tak, że zabrakło miejsca, zrobiło się duszno, aż od tej duchoty zemdlał Jaś, Staś uciekł na korytarz, a Kazik zawołał „katecheto, powietrza!”, ale katecheta nie słuchał, dalej dziwnie pląsał, jakby miał drgawki, podnosił ręce do sufitu i coraz głośniej zawodził pieśń.

Modlić się znaczy wołać, wzywać. Boga zwabiły śpiewy istot pełnych tęsknot za dobrem, pięknem i prawdą. Sęk w tym, że rozsadził sobą przestrzeń, zdetonował tlen i odebrał dzieciom mowę. „Zaparł wam dech, ale raczej nie tak, jak by sam tego chciał, ani jak wy byście tego chcieli – układałem w głowie pogadankę. – Najlepiej, wiesz, brać go na dystans, tęsknić, lecz nigdy się nie dotęsknić. Jeśli znów będzie blisko, uciekaj!”.

– Wszedł do sali, przylgnął do nas jak tłusty kotek – przerwała mi w pół myśli – pragnął z nami kontaktu, bo jest samotny. Tata, Bóg jest samotny jak Buka.

MIŁOSZ WALIGÓRSKI

Katorga Flauberta i harfa George Sand

Życzliwy artykuł George Sand o Salambo Flauberta, odpierający zarzuty krytyków, daje początek tej zaskakującej przyjaźni, której świadectwem jest korespondencja, trwająca od 1863 roku do śmierci pisarki w roku 1876. Zaskakującej nie dlatego, że ona jest znaną powieściopisarką, a on autorem zaledwie dwóch powieści, nie dlatego, że ona wiedzie życie światowe, a on tkwi na prowincji, ale dlatego, że trudno byłoby znaleźć dwoje pisarzy tak do siebie niepodobnych.

Z najwyższym zainteresowaniem śledzi się ich wymianę myśli na temat pisarskiego rzemiosła. Flaubert, który w pocie czoła wykuwał każde zdanie, tak że niekiedy plonem tygodnia bywała jedna stronica, pisał w 1866 roku: „Pani nie wie, czym jest siedzenie przez cały dzień z głową w dłoniach i ściskanie tej nieszczęsnej głowy, aby wydusić szukane słowo. Myśl płynie u Pani nieustannie, szeroko jak rzeka. – U mnie to cieniutka strużka, bardzo muszę się napracować, by sztuką uczynić z niej kaskadę. – Jeśli coś poznam do głębi, to Katorgę Stylu!”. George Sand, której dorobek liczył w tym czasie siedemdziesiąt siedem tomów, dziwiła się tym mękom. „Co do stylu, to nie przywiązuję do niego takiej wagi, jak Pan. Wiatr trąca struny mojej harfy, jak mu się podoba” – przyznaje beztrosko i udziela młodszemu o siedemnaście lat Flaubertowi takiej oto rady: „Powinien Pan wpuścić czasem wiatr na swoje struny. Wydaje mi się, że zadaje Pan sobie za wiele trudu”. Wśród wszystkich chybionych porad, jakimi jeden pisarz może obdarzyć drugiego, tej przypada miejsce pierwsze, albowiem dla Flauberta dobrze pisać znaczyło – wedle znanej formuły Buffona – to samo, co dobrze myśleć, dobrze czuć i dobrze czynić. „Troska o zewnętrzne Piękno, którą mi Pani wyrzuca, jest moją metodą. Kiedy odkryję brzydki asonans czy powtórzenie w którymś z moich zdań, mam pewność, że zabrnąłem w Fałsz […]. Mając jasną ideę, zawsze znajduje się słowo”.

Flaubert, choć nigdy nie przestał zwracać się do swej mentorki słowami „Drogi Mistrzu” (w oryginale używał formuły: „Droga Mistrzu”), o jej utworach nie miał najwyższego mniemania, uważając, iż literaturę tworzy się głową, a nie sercem. Gdy autorka Consuelo zdradza mu, iż „Pierwszym warunkiem stworzenia rzeczy wartościowej jest być sobą”, Flaubert odpowiada: „Mam nieprzezwyciężony wstręt do dzielenia się na papierze treścią swojego serca. – Uważam nawet, że powieściopisarz nie ma prawa do wyrażania swojej opinii na jakikolwiek temat. Czy Pan Bóg kiedykolwiek wyraził swoją opinię?”.

Na szczęście w listach nie musiał być jak Pan Bóg, dzięki czemu wyraził kilka opinii o sprawach tego świata. Na przykład o katolicyzmie: „Jesteśmy przeżarci katolicyzmem. Doktryna Łaski tak się w nas zagnieździła, że znikło poczucie sprawiedliwości”. O demokracji: „Idea równości […] jest ideą czysto chrześcijańską, sprzeczną z poczuciem Sprawiedliwości”. O bezpłatnym nauczaniu: „Bezpłatne i obowiązkowe nauczanie nic nie pomoże – powiększy jedynie liczbę głupków”. Wyznając pogląd, iż jedynie arystokracja z ducha jest prawdziwa, utrzymywał, iż „Ważna jest tylko mała grupka pokrewnych umysłów od wieków przekazujących sobie pochodnię”. Poczytna George Sand uważała to za herezję i nie tylko próbowała przekonać przyjaciela, iż trzeba pisać dla wszystkich, ale także zachęcała go, by nie ukrywał dydaktycznego przesłania dzieła. Owszem, wymowę Pani Bovary większość czytelników zdołała odczytać, ale efekt byłby jeszcze lepszy – dowodziła – gdyby autor zechciał ujawnić swoją „jedynie słuszną opinię o bohaterce, jej mężu i kochankach”. Odpowiedź Flauberta była bezdyskusyjna: „Nie, nie, po stokroć nie! Nie przyznaję sobie do tego prawa. Jeśli czytelnik sam nie wyłowi z książki morału, który powinien się w niej znajdować, to albo czytelnik jest głupcem, albo książka fałszuje rzeczywistość”.

Jedno drugiego nie zdołało przekonać. „Ty będziesz na pewno szerzył zmartwienie, a ja pocieszenie” – stwierdzi ze stoickim spokojem George Sand. Flaubert, żywiący najgłębsze przeświadczenie, iż świat jest piekłem, ich dyskusje podsumuje wyznaniem: „Ja, biedaczysko, jakbym miał ołowiane podeszwy: nie mogę oderwać się od ziemi; wszystko mnie porusza, boli, rozdziera, ale choć się staram, nie umiem wzlecieć… Gdybym chciał przyjąć Pani sposób widzenia świata, stałbym się śmieszny”.

Mało jest w literaturze epistolarnej tak fascynujących sporów o istotę pisarstwa, którym w dodatku towarzyszy tak wierna przyjaźń, jaka połączyła tych dwoje. On gościł u niej w Nohant, ona odwiedzała go w Croisset (nie chcąc odrywać go od pracy, zapewniała, że nie musi się nią zajmować bardziej niż kotem). Ona nawiązała nić sympatii z jego matką, on – z jej rodziną. Umiał jednak strzec swej niezależności i zaproszenie na chrzciny dwóch wnuczek przyjaciółki – odrzucił. „Znam siebie – pisał – gdybym pojechał do Pani do Nohant, potem przez cały miesiąc myślałbym tylko o tej podróży. Obrazy rzeczywistości wyparłyby z mojego biednego mózgu obrazy fikcji, które buduję z takim trudem, mój domek z kart całkiem by się rozpadł. Przed trzema tygodniami z głupoty przyjąłem zaproszenie na kolację niedaleko stąd, straciłem cztery dni”. Kiedy stanie przed nim widmo sprzedaży rodzinnej posiadłości w Croisset, George Sand wyrazi gotowość jej kupienia i pozostawienia do dyspozycji Flauberta.

Zachowana korespondencja dwojga zbliżających się do kresu życia pisarzy, uważana za najpiękniejszą w języku francuskim, liczy w oryginale 425 listów – niespełna czterdzieści z nich ukazało w wyborze Listów Flauberta, wydanym w 1957 roku przez PIW, w tłumaczeniu Wacława Rogowicza. Wybór, którym dysponujemy od 2013 roku, a który ukazał się w serii „Wielcy pisarze w nowych przekładach” Wydawnictwa Sic!, składa się ze 156 listów – dobranych w przemyślany sposób i krystalicznie przełożonych przez Ryszarda Engelkinga – wybitnego tłumacza, zmarłego w listopadzie 2023 roku – który napisał również wstęp i opracował przypisy. Dowiadujemy się z nich, że autor Szkoły uczuć najwyżej cenił pięciu pisarzy, byli to: Homer, Rabelais, Cervantes, Szekspir i Goethe. Twierdził, że czytając Szekspira, „człowiek oddycha świeżym powietrzem, jak na szczycie wysokiej góry”. To samo wrażenie zostawia lektura korespondencji Flauberta z George Sand.

AGNIESZKA PAPIESKA

1 lipca 2024 roku mija 220. rocznica urodzin George Sand.

Pod tlenem – 55 sonetów (XVI)

Sonet piętnasty cyklu pierwszego: (Za)tańczcie pomarańczę

To mój ulubiony sonet. Powiedzmy: jeden z tych dla mnie samej najważniejszych. Z tych, które były od początku, od pierwszej lektury Rilkego. W zawołaniu niemożliwym: „Tanzt die Orange” – „(Za)tańczcie pomarańczę” jest kwintesencja takiego ruchu ciała, jakiego ruchem słowa jest wiersz. Punkt esencjonalny. Ruch więcej czy ruch mniej byłby naruszeniem kunsztu. I naruszeniem sensu.

Właściwie od pierwszych słów jest ten sonet wprawieniem w ruch, od pierwszych słów ruch w nim krąży. Fraza (figura tańca, taneczne poruszenie[1]), które tu powtórzyłam – za poetą, za tancerką, za tancerkami – to pierwszy krok w drugiej strofie, w drugiej (jak mówimy po polsku) – zwrotce. Tancerki, jak postaci greckiego chóru, wykonują zwrot. Przygotowały się do tego w pierwszej partii sonetu (tańca):

 

Czekajcie…smak…pierzcha i już się rozwiewa.

…Niewiele muzyki: szum, tupot o ziemię: –

Dziewczęta wy ciepłe, dziewczęta wy nieme,

owocu smak tańczycie, co długo dojrzewał!

 

(Tak to się rozpoczyna w spolszczeniu Jastruna).

 

Czekajcie…smak…umyka w popłochu.

Muzyki okruch, szum, tupot na łące: –

Dziewczęta ciepłe, dziewczęta milczące,

owoc doznania wytańczcie po trochu!

 

(Tak brzmi introdukcja – u Pomorskiego).

 

Czekajcie…, to smakuje… Już rozwiał się wokół.

Tylko trochę muzyki, tupanie, nucenie: –

O ciepłe dziewczęta, o dziewczęta nieme,

Tańczcie smak dojrzałego owocu!

 

(Tak przekłada Antochewicz).

Wszyscy trzej tłumacze przygotowują nas, czytających, obserwujących taneczne ruchy dziewcząt, towarzyszek zmarłej tancerki, na esencjonalną (choć przecież – egzystencjalną, inicjacyjną) figurę tego tańca. Smak pomarańczy nie umknie, nie rozpierzchnie się, zostanie przez tancerki zatrzymany w poruszeniu ciał ciepłych i niemych. Utrwali się w ruchu pełnym gracji, sensualnym, acz niemożliwym.

Jak tańczy się pomarańczę? Jak się ją tańczy słowami – pokazuje druga strofa; cytuję kolejno przekłady:

Jastruna:

 

Zatańczcie pomarańczę. Któż zdoła

zapomnieć, jak ona przed własną słodyczą

w swym wnętrzu się broni. Treść jej dziewiczą

posiadłyście. Owoc ku sobie was woła.

 

Antochewicza:

 

Tańczcie pomarańczę. Któż zapomni jej woń,

jak, nasycona, broniła się sama

przed swoją słodyczą. Posiadałyście ją.

A ona się słodko wam oddawała.

 

Pomorskiego:

 

Tańcz pomarańczę. Któż mógłby zapomnieć,

jak sama waszej słodyczy się broni

tonąc w niej. Macie ją, śniłyście o niej.

Smakiem w was znowu zaczyna przytomnieć.

 

Wydaje się, że spolszczający tę strofę zbyt mocno oddalili ją od jej zmysłowej i inicjacyjnej treści. Miąższ pomarańczy – w oryginale – jego smak, jego soczysta esencja zawiera się w paradoksie, który w polskich przekładach (niezależnie od stopnia poprawności i urody danego tłumaczenia) wybrzmiewa raczej dziewiczym lękiem niż słodyczą oczekiwania. Najważniejsza fraza tej strofy – zdanie rozpięte na trzech aż wersach – brzmi bowiem dosłownie: „Kto może ją zapomnieć, / jak ona, tonąca w sobie, broni się / przed swą [własną] słodyczą” (Wer kann sie vergessen, / wie sie, ertrinkend in sich, sich wehrt / wider ihr Süsssein”, gdzie powtarzalność chiazmowa – „ertrinkend in sich, sich wehrt” niejako rekonstruuje stan samo-zatopienia). Jedynie w przekładzie Pomorskiego pojawia się próba oddania tego obrazu – tonięcia w sobie samej, we własnej słodyczy.

Trzecia strofa jest niejako ruchem tanecznym – powtórzonym (repetycja to w ogóle cecha specyficzna tego tanecznego sonetu). Wezwanie poetyckie, orfickie z ducha, ba – orfickie z ciała, wskazuje uparcie na istotną konieczność niemożliwego, na jego niezbędność. „Tanzt die Orange” – powtarza poeta, jakby na tym trzymał się świat. A jest to strofa tak roztańczona, że jej korowód płynnie przechodzi w czwartą. Posłuchajmy, jak tę taneczną frenezję przekłada Jastrun (podkreśl. KKK):

 

Zatańczcie pomarańczę. Cieplejszy

krajobraz wytchnijcie, promienność żarliwą

w powiewach ojczyzny! Odsłońcie ją z woni

 

jednej do drugiej. Zawrzyjcie ściślejszy

związek z łupiną, co czysta się broni,

ze sokiem, co słodko wypełnia szczęśliwą!

 

Rilke nie jest poetą wykrzyknika. To nie jego znak interpunkcyjny (zresztą, kto za bardzo szafuje wykrzyknikiem w wierszu, skazuje siebie na ruch w kierunku grafomanii, oferuje taniość emocji, nadużywa, przesadza). Skoro zatem dwa zdania w dwu sąsiednich (i to przechodzących – jedna w drugą przerzutniowo, czy, jako się rzekło, korowodowo) strofach zamyka wykrzyknieniem, wie, co czyni. Zwracam uwagę na to, iż przęsło przerzutni pojawia się właśnie pomiędzy tymi frazami wysokiej emocji, frazami zakończonymi wykrzyknieniem, i brzmi w języku oryginału przepysznie – „Erglühte, enthüllt // Düfte um Düfte” – pełna instrumentacja głoskowa jest tu nie do oddania w innej mowie (po niemiecku wiemy, że ten korowód nie hamował na zakręcie, że niemczyzna traktuje tu o żarze, rozżarzeniu i o wypełnieniu – w repetycji czterech umlautów), jednak Antochewicz i Pomorski starali się przynajmniej ową niewielką kładkę, którą między-stroficznie przebiegają rozszalałe w tańcu tancerki, zbudować mocno, mocniej niż Jastrun, zbudować (podobnie jak sam Rilke) – na jakimkolwiek głębokim, brzmieniowym podobieństwie, jeśli zupełnie ekwiwalentnego odnaleźć się w polszczyźnie nie da (w obydwu przytoczeniach – podkreśl. KKK):

 

Tańczcie pomarańczę. Krajobraz cieplejszy,

wyrzućcie go z siebie, by dojrzały zapłonął

w powietrzu ojczyzny! Woń za wonią

 

Odsłońcie. Stwórzcie związek pokrewny

z ową czystą, co się broni łupiną [2]

i ze sokiem, co wypełnia Szczęśliwą.

 

Antochewicz odwraca, co prawda, szyk, lecz można uznać tę zmianę za fortunną, gdyż udaje się tłumaczowi utrzymać instrumentację jedną głoską otwartą („o”).

 

I Pomorski, który – niestety – zmienia umiejscowienie przecinka, naruszając zawartą w oryginale symetrię szalonego tańca:

 

Tańcz pomarańczę. Niech aurę ojczystą

cieplejszy kraj rozpromieni dojrzale,

tchnijcie nim z siebie. Zapłońcie, odsłońcie

 

zapach z zapachu! Ożeńcie z tą czystą

skórką, co wzbrania się, sokiem zamąćcie,

który, szczęśliwa, chłonie w zapale!

 

***

Paweł Huelle w powieści Śpiewaj ogrody – frazę tytułową („Singe die Gärten”) pożyczył z innego Sonetu do Orfeusza, XXI z części drugiej, co daje do myślenia osobie pochylającej się nad sonetem, gdzie tańczy się pomarańczę. Bohater powieści, Ernest Teodor (zestawienie imion pozostaje semiotycznie ważkie dla wyobraźni czytających literaturę niemieckojęzyczną), jest zauroczony tą frazą – inicjalną w sonecie, a polski pisarz tak ów zachwyt komentuje (z dużym znawstwem potwierdzając w akcie recepcji kontrapunktowy charakter cyklu orfickiego w stosunku do duinejskiego): „Rzecz w tym, że poszukiwał słów refrenu w Elegiach duinejskich, z których budował Pieśń. Lecz tam nie znajdował tego, co było mu potrzebne do repetycji, które oddzielałyby poszczególne strofy. Jesienią, kiedy liście buków zmieniały kolor, usłyszałam, jak chodzi po gabinecie tam i z powrotem i recytuje głośno początek XXI Sonetu do Orfeusza […].

Był tym po prostu oczarowany. Zwłaszcza końcówką pierwszej strofy sonetu – sław je, nieporównywalne – powtarzał ją wiele razy z naciskiem – wody i róże. I zaraz siadał do fortepianu, i przymierzał swoją muzykę do słów Poety. A właściwie nie przymierzał. To nie jest odpowiednie słowo. On tę muzykę wyciągał ze słów Rilkego – mówiła pani Greta – jakby on, Rilke, dyktował mu te nuty[3].

Dlaczego Rilke, jako Poeta, pojawia się w tytule „sopockiej” książki gdańszczanina – to temat na dłuższą opowieść o splątanych zawiłościach niemieckiej sztuki, narodowego socjalizmu i twórczej wolności. Jednak samo zderzenie fraz „śpiewaj ogrody” i „zatańczcie pomarańczę” – w całej intensywności – wskazuje na regułę Rilkeańskiej kondensacji, na dykcję tego twórcy, na jego wyobraźnię poetycką. Niepodrabialną. „Napisz niemożliwe”, zdaje się mówić poeta. Niemożliwe zaś dokonuje się, zwłaszcza w wysokim modernizmie, przez więcej niż synestezję. Zatańczyć pomarańczę, (za)śpiewać ogrody. Niebłahe to umiejętności.

KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY

[1] Taniec to jeden z Rilkeańskich tematów królewskich. Znamy słynny (i wcześniejszy niż omawiany tu sonet) wiersz Rainera Marii Hiszpańska tancerka (Spanische Tänzerin) z tomu Neue Gedichte (1907). Istnieje także pokaźna refleksja nad tematyką tańca u Rilkego – studia, między innymi, Dietera Kramer-Lauffa Tanz und Tänzerisches in Rilkes Liryk (1969) czy Helli Montavon-Bockemühl Choreo-grahein in Rilkes Liryk („Blätter der Rilke Gesellschaft” 1995, H. 21), która to autorka zauważa (w odniesieniu do Hiszpańskiej tancerki, ale można by tę uwagę zastosować również wobec analizowanego sonetu), że metafora tańca jest u austriackiego poety „figurą gestu kreacyjnego” oraz że w tej poezji „figury taneczne zostają przekształcone w formy syntaktyczne” (tłum. KKK). Pisałam o tym szerzej w książce Rilke poetów polskich (wyd. II, 2017).

[2] Pozwalam sobie poprawić zapis Antochewicza, który chyba jednak nie chciał napisać „łupnią” (errata do wydania z 1994 roku nie wykazuje jednak tej, moim zdaniem – ewidentnej, pomyłki).

[3] Paweł Huelle, Śpiewaj ogrody, Kraków, Znak, Kraków 2014, s. 226-227.

Aleksander Smolar „Książka mojego ojca”

To była jedna z najważniejszych książek mojego życia. Nie dlatego, że ma jakieś szczególne walory literackie – chociaż jest dobrze napisana. Jest dokumentem, świadectwem czasów Zagłady. Jest również świadectwem dzielności, bohaterstwa zbiorowego i bohaterstwa konkretnych ludzi, które mój ojciec pieczołowicie wydobywał z własnej i innych pamięci.

Książka ta była dla mnie ważna, bo dotyczy mojego ojca, który nie lubił mówić o swoich zasługach. W podziemiu mińskim nadano mu zresztą pseudonim „Skromny”. Unikał rzucania światła na siebie, swoją biografię, myśli i dokonania. To ze świadectw innych dowiadujemy się, że był w rzeczywistości inicjatorem i przywódcą ruchu oporu w getcie – on sam podkreśla raczej istnienie grupy kierowniczej, do której należał. Półgębkiem wspomina o rozmowach, które toczył na zewnątrz getta i o ich znaczeniu dla stworzenia ruchu oporu w Mińsku. Nie pisze o roli, jaką odegrał w formowaniu żydowskich oddziałów partyzanckich przez uciekinierów z getta mińskiego.

Był jednak inny, ważniejszy i bolesny powód mojego przywiązania do tej książki już od pierwszej lektury, gdy miałem kilkanaście lat. Jako dziecko i podrostek żyłem w atmosferze silnego antysemityzmu, wrogości i pogardy dla Żydów. Pogarda żywiła się starymi uprzedzeniami i stereotypami. Do tego doszedł szczególny obraz wojny i żydowskiego losu. Z dzieciństwa pamiętam obelgi: „Bohater spalonego getta”, „Poszedł Jojne na wojnę”, „Co to jest bojówka żydowska? Stoi grupa Żydów i się boi”. Przeciwieństwo obrazu heroicznych Polaków. W tej pogardzie były też ślady dehumanizującej Żydów propagandy niemieckiej – efekt był tym mocniejszy, że społeczeństwo polskie musiało się równocześnie zmierzyć z tajemnicą żydowskiego powrotu: nieobecni, jak się wydawało, wracali z ukrycia, przede wszystkim ze Wschodu. Szok wywoływała obecność Żydów na szczytach władzy komunistycznej.

Książka ojca pozwalała mi bronić się, bronić własnej samooceny, oceny moich najbliższych i ogólnie Żydów przed degradującym obrazem żydowskiej bezsilności, braku woli walki, wręcz żydowskiego tchórzostwa. Za tymi ocenami stało prawomocne pytanie: dlaczego Żydzi w skali masowej się nie bronili? Takie pytanie pojawia się u wybitnych autorów żydowskich, m.in. u filozofki Hannah Arendt czy historyka Zagłady Raula Hilberga. W książce Eichmann w Jerozolimie Hannah Arendt pisała o odpowiedzialności Judenratów, rad żydowskich w gettach. To jedno z najbardziej bulwersujących zdań tej książki: „Prawda jest taka, że gdyby Żydzi rzeczywiście byli niezorganizowani i pozbawieni przywódców, panowałby chaos i masa biedy, ale ogólna liczba ofiar nie mogłaby sięgnąć rozmiarów czterech i pół do sześciu milionów ludzi” (mój przekład z oryginału angielskiego: „The whole truth was that if the Jewish people had really been unorganized and leaderless, there would have been chaos and plenty of misery but the total number of victims would hardly have been between four and a half and six million people”).Wyrażała przekonanie, że połowa z nich mogłaby się uratować. Uznała zachowanie przywódców żydowskich w gettach za moralną porażkę.

Raul Hilberg w klasycznej książce Zagłada Żydów europejskich uznawał za „rzecz zasadniczą badanie roli Żydów w ich własnym zniszczeniu” („essential to analyze the role of the Jews in their own destruction”). Podkreślał, że przez wieki – kiedy byli wykluczani i prześladowani – żyjący w diasporze Żydzi uczyli się, że dla przetrwania ważne jest, jak pisze, „kojenie bólu poprzez uległość” (the „alleviation-compliance response”). Przywódcy w gettach, „uwięzieni w kaftanie własnej historii”, chcieli ratować Żydów, nie rozumiejąc rzeczywistości, w której się znaleźli.

Temat postawy Żydów w czasie wojny doczekał się wielkiej literatury, w zdecydowanej większości odrzucającej interpretacje Arendt i Hilberga. Liczne są świadectwa oporu Żydów, zbiorowego i indywidualnego, w gettach, lasach i w obozach zagłady. Marek Edelman, bohater powstania w getcie warszawskim, widział tyleż heroizmu w codziennych zmaganiach matek walczących o przetrwanie swoich dzieci, co w strzelaniu do wroga.

***

Getto w Mińsku zostało utworzone w lipcu 1941 roku, parę tygodni po inwazji niemieckiej na Związek Sowiecki, i ostatecznie zlikwidowane w październiku 1943 roku. Znalazło się w nim, w różnych momentach jego historii, do stu tysięcy Żydów z Mińska i okolic, ale i spoza granic Związku Sowieckiego. Było to czwarte największe getto utworzone przez Niemców w okupowanej Europie, po Warszawie, Lwowie i Łodzi, i zarazem jedyne getto położone na terenach zajętego przez Niemców Związku Sowieckiego. Ogromna większość ludności żydowskiej na terenach okupowanych tego kraju była natychmiast mordowana przez rozstrzelanie lub gazowana w specjalnie przystosowanych do tego celu ciężarówkach.

W momencie utworzenia getta w Mińsku w lipcu 1941 roku w przybliżeniu jedną czwartą zamkniętych w nim ludzi stanowili uciekinierzy z Polski. Na terenach Rzeczypospolitej okupowanych w wyniku paktu Ribbentrop–Mołotow przez wojska sowieckie przebywało wielu uchodźców żydowskich uciekających przed okupacją niemiecką. Wraz z wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej duża część tej ludności uciekała dalej na wschód. Do tej grupy należał też mój ojciec. Kiedy Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki 22 czerwca 1941, ojciec uciekł pieszo z Białegostoku na wschód i dotarł do Mińska, który znał już ze swoich poprzednich pobytów w ZSRR w latach dwudziestych. W ten sposób trafił do getta.

Historia getta mińskiego nie jest szeroko znana. Władze sowieckie po wojnie nie były zainteresowane popularyzowaniem wiedzy na temat Zagłady i, szerzej, specyfiki hekatomby żydostwa europejskiego, w tym też sowieckiego. Przez wiele dziesięcioleci książka ojca była w Związku Sowieckim jedyną publikacją poświęconą żydowskiemu ruchowi oporu i żydowskiej partyzantce. Brak informacji, ale i zainteresowania na Zachodzie ruchem oporu Żydów w ZSRR w czasie zimnej wojny wynikał też z faktu, że żydowski ruch oporu zarówno w getcie mińskim, jak i w oddziałach partyzanckich był zdominowany przez komunistów, a zatem był związany z Moskwą. Dotyczy to również podziemia i większości oddziałów partyzanckich na terenach Białorusi.

W getcie znaleźli się nie tylko lokalni Żydzi białoruscy i nie tylko uchodźcy z Polski, ale również Żydzi deportowani z innych krajów, głównie z Niemiec, Austrii, Czechosłowacji. Utworzone dla nich wewnętrzne getto inni mieszkańcy getta nazywali Hamburgiem, ze względu na pochodzenie pierwszej, niemieckiej grupy, która została tam ulokowana. Każda z tych grup żydowskich – białoruska, polska i zachodnia – skazana była na ten sam los, ale różniły się one położeniem, sposobem myślenia i zachowaniem. Żydzi polscy wiedzieli znacznie więcej od sowieckich o zagrożeniach, jakie stwarza dla Żydów okupacja niemiecka. Żydzi sowieccy do początku wojny utrzymywani byli w niewiedzy na temat istoty nazizmu i planów względem Żydów. Stąd też pierwszym zadaniem, jakie postawi sobie ruch oporu w getcie, będzie budowanie systemu informacji z jednym podstawowym przekazem: „getto to śmierć”. Ucieczka z getta do okolicznych lasów staje się strategicznym celem podziemia.

Żydzi sowieccy byli przyzwyczajeni, że wszelkie inicjatywy przychodziły z góry w drodze nakazów; uważali, że niezależność oraz indywidualne pomysły organizacyjne mogą prowadzić do bardzo niebezpiecznych konsekwencji. Ojciec, komunista, ale przybysz z Polski, uważał za rzecz naturalną budowanie ruchu oporu od pierwszych chwil okupacji, gdy cała władza sowiecka uciekła na wschód wraz z postępem ofensywy niemieckiej. Rozmówcy ojca, w getcie i po „stronie aryjskiej”, nie wierzyli mu, gdy pytany o źródła jego inicjatyw organizacyjnych odpowiadał, iż nie miał żadnych instrukcji. Podejrzewano, że ukrywa nazwiska mocodawców z powodu głębokiej konspiracji oraz swoich związków z Kominternem i pracą w podziemiu komunistycznym w Polsce. Akceptacja inicjatyw ojca wynikała z dającego poczucie bezpieczeństwa przekonania, że reprezentuje on „górę” i ma akceptację Moskwy.

Chociaż Żydzi sowieccy obawiali się niezależnej inicjatywy, mieli jednak szereg atutów ułatwiających konspirację w warunkach niemieckiej okupacji. Władze sowieckie zniszczyły wprawdzie instytucje żydowskie, włącznie z synagogami, placówkami kultury i szkołami, nie była to jednak polityka wymierzona wyłącznie w Żydów. Ustrój nie prowadził polityki rasistowskiej i nie sięgnął po dyskryminację narodową. Otworzyło to Żydom drogę do awansu społecznego, a w konsekwencji przyspieszonej asymilacji i integracji. Niski poziom nacjonalizmu i nikłe objawy antysemityzmu wśród Białorusinów pozwalały ludziom zamkniętym w getcie na kontakt z miejscową ludnością, a także integrację działań w getcie z szerszymi strukturami ruchu oporu w Mińsku. Znajomość ludzi i terenu sprzyjała nawiązywaniu współpracy z oddziałami partyzanckimi w otaczających Mińsk puszczach. Położenie geograficzne Mińska – bliskie lasy i mokradła – oraz stosunkowo dobre relacje z miejscową ludnością umożliwiły z kolei wybór radykalnie odmiennej strategii oporu niż w getcie warszawskim czy białostockim. Celem działań nie było powstanie, tylko wyjście z getta do lasu i organizowanie oddziałów partyzanckich. Szacuje się, że wyprowadzono w ten sposób około dziesięciu tysięcy ludzi, z czego końca wojny doczekało około pięciu tysięcy młodych i starych, mężczyzn i kobiet, także dzieci.

Jedna z recenzentek książki ojca we Francji uznała ją za „pomnik z papieru”. Ojciec składa hołd tym, którzy cierpieli, zostali zgładzeni, ale przede wszystkim tym, którzy angażowali się w różne formy oporu. Opisuje zachowania heroiczne czy po prostu odważne wielu ludzi, w tym dzieci, które wyprowadzały grupy Żydów z getta do lasu lub działaczy podziemia na spotkania konspiracyjne po drugiej stronie zasiek z drutu kolczastego. Uwiecznia imiona i nazwiska, wydobywa z zapomnienia ludzi, którzy w godzinie próby okazywali siłę charakteru, odwagę, inicjatywę. Książka jest świadectwem osobistym, relacjonuje własne doświadczenia, ale sięga też do innych świadectw i dokumentów.

Złożyć hołd poległym, wydobyć ich z zapomnienia. Taki był jeden z najważniejszych celów całego życia ojca po wojnie. Już jako bardzo stary, na wpół sparaliżowany człowiek, chciał napisać jeszcze jedną książkę: o przyjaciołach, którzy zginęli w następujących po sobie czystkach sowieckich począwszy od lat trzydziestych aż po kampanię antyżydowską przeciwko „kosmopolitom” rozpętaną po 1948 roku, kiedy zlikwidowana została cała czołówka kultury żydowskiej w ZSRR wraz z większością członków Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, z którym ojciec był związany. Siły i czasu mu na to zabrakło.

Po emigracji do Izraela nie związał się z żadną z dwóch działających tam partii komunistycznych ani z żadną inną partią. Jego prawdziwe emocje pozostały w przeszłości, w Polsce i Rosji. Gdy Claude Lanzmann, reżyser filmu Shoah, rozmawiał z nim w Tel Awiwie (nagranie znajduje się w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie), zapytał go, czy w dalszym ciągu uważa, że to Rosja sowiecka znalazła w latach dwudziestych najlepsze rozwiązanie dla kwestii żydowskiej, odpowiedział, że teraz wierzy, iż to żydowskie państwo narodowe – czyli Izrael – stanowi takie rozwiązanie. Bardzo daleko odszedł od swoich dawnych antysyjonistycznych przekonań.

Książka ojca obejmuje lata wojny. Prawie niczego nie dowiadujemy się o jego wcześniejszym i późniejszym życiu. Dlatego przywołam tutaj kilka najważniejszych informacji z jego życiorysu.

Hersz Smolar urodził się w biednej rodzinie żydowskiej w Zambrowie w 1905 roku. Ukończył cztery klasy szkoły podstawowej, po czym rozpoczął pracę w warsztatach rzemieślniczych. Szybko zaangażował się w politykę. Współtworzył lewicowo-syjonistyczny Związek Młodzieży Socjalistycznej. W 1920 roku, w wieku piętnastu lat, po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną wszedł w skład miejscowego Komitetu Rewolucyjnego jako przedstawiciel młodzieży. Po odbiciu miasta przez wojsko polskie, poszukiwany przez policję uciekł do Warszawy, a następnie, z grupą innych entuzjastów nowego ustroju, przeszedł granicę sowiecką. W ZSRR spędził wiele lat, pracując w fabryce, a także w redakcjach. Zajmował różne stanowiska w partii bolszewickiej, do której został przyjęty, i w jej komsomolskiej przybudówce. Studiował też w Moskwie na wydziale żydowskim Komunistycznego Uniwersytetu Narodów Zachodu – uczelni, która w istocie szkoliła kadry komunistyczne dla krajów sąsiednich, ze szczególnym uwzględnieniem Polski. W 1928 roku został nielegalnie wysłany do Polski i tam działał w ramach Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Lata do wybuchu wojny dzielił między konspirację a dwukrotnie odsiadywane kary więzienia (w sumie sześć lat). Uwolniony przez wybuch wojny, znalazł dla siebie miejsce w sowieckim wówczas Białymstoku, gdzie redagował gazetę w języku jidysz, „Der Bialystoker Sztern” (Gwiazda Białegostoku). Wraz z wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku uciekł pieszo na wschód. Dotarł do okupowanego już przez Niemców Mińska. Trafił do getta. O tym okresie pisze szczegółowo w niniejszej książce, dlatego pomijam tutaj informacje o działalności konspiracyjnej w getcie oraz latach partyzantki. Po wojnie, w ZSRR, współpracował z Żydowskim Komitetem Antyfaszystowskim i pisywał do gazet żydowskich. Władze Kominformu planowały wysłać go do ówczesnej Palestyny. Chciał jednak wraz z żoną – którą poznał w Białymstoku – jechać do Polski. Dzięki interwencji władz PPR z Warszawy został wezwany do kraju. W 1946 wrócił do Polski. Matka wraz ze mną i moim młodszym bratem dołączyliśmy do niego rok później. Powrót do Polski uchronił ojca przed losem licznych intelektualistów i pisarzy żydowskich w ramach czystki wymierzonej w środowisko „kosmopolitów”.

W Polsce ojciec zajmował wysokie stanowiska w instytucjach żydowskich i walczył z ciągle w nich obecnymi do 1948 roku wrogami ideowymi, przede wszystkim syjonistami. Działał na rzecz pozostania Żydów w Polsce, ale też o autonomię społeczną, kulturalną i językową polskich Żydów. Był prezesem Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce; stracił to stanowisko w 1961 roku za próbę obrony autonomii TSKŻ. Redagował „Fołks-Sztyme” (Głos Ludu), jedyną gazetę żydowską w świecie komunistycznym. Został z niej – i z partii – wyrzucony w 1968 roku. I jedno, i drugie za ideologiczną niepoprawność: stosunek do Izraela i do wojny sześciodniowej w 1967 roku; i oczywiście również za to, że był Żydem. W 1970 roku wyjechał z Polski. Długie lata pracował w Bibliotece Narodowej w Jerozolimie i na Uniwersytecie w Tel Awiwie. A przede wszystkim pisał swoje książki o przeszłości. Zmarł w 1993 roku.

Po wyjeździe do Izraela ojciec napisał trzy tomy wspomnień: o latach spędzonych w Związku Sowieckim po ucieczce z Polski, o latach przedwojennych w Polsce oraz o czasach powojennych w PRL. Wielu krytyków zachodnich podkreślało wartość historyczną tych książek, poświęconych w dużym stopniu historii Żydów i komunizmu w Polsce i Rosji. Jednak ostatni tom, o latach PRL, spotkał się z ostrą reakcją części jego byłych współpracowników. Krytykowali przedstawioną przez niego w pamiętnikach wersję wydarzeń i ich interpretację. W Izraelu w 1985 roku ukazał się zbiór atakujących ojca artykułów pod tytułem Der cadek in a pelc (Sprawiedliwy w futrze). Tytuł był aluzją do paraboli chasydzkiej na temat zachowania w siarczysty mróz: można rozpalić ognisko, aby ogrzać nie tylko siebie, ale i bliźnich, albo też, myśląc tylko o sobie, otulić się własnym futrem.

Jest bardzo prawdopodobne, że ojciec przedstawiał historię swego środowiska w czasach PRL selektywnie. Był on w świecie żydowskim jedną z czołowych postaci z nominacji władz PZPR. Nawet jeżeli również po wojnie w paru ważnych momentach wykazał odwagę, charakteryzowała go brutalność w zwalczaniu przeciwników politycznych i ideologicznych. W różnych wystąpieniach publicznych szermował na przykład pojęciem „kapitulanci”, zwalczając tych w świecie żydowskim, którzy opowiadali się za opuszczeniem Polski, za emigracją do Izraela. Nie mógł wówczas przewidzieć, że on sam i jego synowie opuszczą Polskę. Czy w tym, co pisał, pewne sprawy przemilczał lub podkolorowywał? Tak jest zapewne w przypadku większości wspomnień. Winston Churchill napisał kiedyś, że historia będzie dla niego łaskawa, bowiem sam ją spisze. Ostrą reakcję wywołały przede wszystkim zawarte w książce ojca imienne oskarżenia pod adresem szeregu osób ze środowiska żydowskiego o donosicielstwo w czasach PRL. Według współczesnej terminologii ojciec wystąpił w roli „lustratora”. Można się zastanawiać, czy powinien był to robić wobec zmarłych albo ludzi starych, którzy na obczyźnie, w różnych krajach, zbliżali się do kresu swojego życia. Myślę, że wyrażał się w tym charakter ojca, jego stosunek do historii i jego poczucie obowiązku wobec zmarłych. Tak jak troskliwie spisywał najdrobniejsze fakty o pięknych zachowaniach konkretnych ludzi w czasie wojny, tak też musiał powiedzieć prawdę – tak jak ją widział – w sprawie nikczemnych zachowań w czasach względnej, peerelowskiej normalności. Trzeba też pamiętać, że za tymi oskarżeniami stał stary, samotny, na wpół sparaliżowany człowiek, który w ten sposób, w imię swojej prawdy, odcinał się od dużej części swojego byłego środowiska. Odwiedzając go w Izraelu, dziwiłem się zawsze, że wśród ludzi, z którymi utrzymywał kontakty, przeważali ci, których znał jeszcze z czasów wojny. Był to dla niego najtragiczniejszy, ale też najpiękniejszy okres jego życia.

***

Po wojnie przez dłuższy czas niechętnie mówiono w Europie o wojennym losie Żydów. Europa wolała milczeć o kolaboracji, o współudziale, choćby pasywnym, w Zagładzie. W zbrodni ludobójstwa kolaborowały z III Rzeszą rządy Francji, Słowacji, Węgier, Chorwacji, Włoch i Rumunii. W okupowanych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, w tym także na ziemiach polskich, oprócz heroicznych prób ratowania Żydów lub częstszych, postaw nieprzychylnej obojętności, liczne były przypadki mordowania Żydów, wydawania ich Niemcom czy ekonomicznego eksploatowania.

W powojennej Europie dominowała zrozumiała potrzeba heroizacji i zmitologizowanej generalizacji oporu wobec okupanta. Nie było miejsca dla Żydów, ofiar par excellence, w pamięci zbiorowej. Żydzi zaczęli wracać do historii i europejskiej pamięci w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Ten proces zachodzi też w Polsce po 1989 roku.

Z czasem znaczenie zagłady Żydów w świadomości europejskiej blednie. Częściowo wynika to z tego, że Izrael stał się silnym militarnie i ekonomicznie państwem, którego stosunek do Palestyńczyków i ziem okupowanych ukazuje teraz swoje tragiczne strony. Znaczenie ma wzrost roli państw „globalnego Południa”, dla których Holokaust jest problemem Zachodu. O pamięć i sprawiedliwość walczą też inne ofiary masowych mordów: Ormianie mordowani przez Turków, Tutsi wyrzynani przez Hutu, Kambodżanie mordowani przez Czerwonych Khmerów. Na scenie globalnej pojawiają się też ofiary historii domagające się moralnego uznania ich cierpień: narody kolonizowane i eksploatowane, ludność czarnoskóra, kobiety. Nie tylko ofiary Holokaustu, ale też inne ofiary historii, niedostrzegane, pogardzane w przeszłości, stają się jej uprzywilejowywanymi świadkami i interpretatorami. Skutki tej zmiany nie są jeszcze, jak się wydaje, docenione.

ALEKSANDER SMOLAR

Wstęp do książki Hersza Smolara „Mińskie getto. Świadectwo oporu”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić – kliknij tutaj

Tytuł tekstu pochodzi od Redakcji.

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek