15 V 1963. W numerze specjalnym „Ruchu Muzycznego”, wydanym z okazji 150. rocznicy urodzin Ryszarda Wagnera.
Latem 1929 roku jadąc z Paryża do Krakowa, zatrzymałem się w Bayreuth. Opera była zamknięta, poszedłem więc zobaczyć willę Wahnfried, lecz i tu brama była zamknięta. Ściemniało się, pomimo to dobijałem się gwałtownie. Dozorca czy ogrodnik wyszedł, gderliwy. Już się przecie o tej porze nie zwiedza. Z okna wyjrzała jakaś starsza pani.
„Co to takiego?”.
„Ten młody człowiek mówi, że jest przejazdem z Paryża, i chce wejść”.
„Z Paryża? Niech zaczeka”.
Czekałem. Pani zeszła z góry, trwało to długo.
„Vous venez de Paris?” zapytała mnie staruszka — bo teraz dopiero zobaczyłem, że stoi przede mną osoba, która mogłaby być moją prababką.
„Tak, jestem muzykiem, studiuję w Paryżu, chciałbym przynajmniej wejść tutaj”.
„Młody muzyk — z Paryża…”. Staruszka wydała mi się wzruszona. „Jak teraz Paryż wygląda? Dużo koncertów?”.
,,Czasami i dziesięć dziennie” — wdałem się w rozmowę — już byliśmy przy samej willi, już mnie ta pani pyta, co chcę zwiedzić. Ale zmrok zapadał szybko, poprosiłem więc tylko o wskazanie mi, gdzie się znajduje grób Wagnera.
„Grób mojego męża. — Zaprowadzę pana”.
Mimo to przystanęła, już z drugiej strony domu. Podniosła cienką laseczkę:
„Niech pan idzie prosto, tam”.
Nie wiedziałem, czy mam iść, czy zostać przy córce Liszta i pani d’Agoult, żonie Hansa von Bülowa, secundo voto żonie Ryszarda Wagnera. Miałem ochotę cicho powiedzieć, żeby nie krzyknąć: „to pani jeszcze żyje?!”. Ale ona została przy drzwiach, a ja odchodziłem, mamrocząc jakieś podziękowania.
Cosima! Więc rozmawiałem z dziewięćdziesięciodwuletnią Cosimą, która znała ich w s z y s t k i c h?! Tych, których nuty zalegają moją półkę przy fortepianie?! Po chwili stałem już przed gładką, grubą płytą kamienną, pod którą leżał autor Tristana.
Trzynaście lat później, zimą zaprowadził mnie o świcie, „pod bagnetem” żołnierz niemiecki do niemieckiego kułaka, gdzie miałem oporządzać kilkadziesiąt sztuk bydła, krów, jałówek i wołów. W południe zawołano mnie do domu i w zimnej sionce pokazano mi dwie miski. W jednej była kasza dla psa, a w drugiej dla mnie. Na obu porcjach położony był kawałek skóry ze słoniny.
Piesek nadbiegł wesoło, kręcił kundlowatym ogonkiem i — o dziwo! — zamiast się rzucić do swojej miski, podbiegł do mnie. Usłyszałem wtedy zirytowany głos bauerki, przywołujący pieska do porządku. Przecie nie powinien się zadawać z czymś tak podłym jak ten słowiański żołnierz. Ale piesek łasił się dalej.
Głaskałem go, gdy bauerka zawołała:
„Senta!”.
Wtedy dałem skórkę ze słoniny Sencie, córce Dalanda — i Senta została już przy mnie. Bauerce było już tego za wiele. Prowokacja. „Pin frecher Pole”, usłyszałem. Pewnie — taki zagłodzony, obszarpany śmieć — i karmi germańskiego pieska. Ale mój słuch już biegł dalej, już nie słyszałem głosu bauerki. Z ręką na głowie pieska słyszałem balladę — „Traft ihr das Schiff” — a gdy szedłem na pole i wiało od Północnego Morza „Mit Gewitter und Sturm, aus fremdem Meer” — ciągnąłem w myśli te wczesne Wagnerowskie melodie z Holendra tułacza.
A teraz myślę o bramie do willi Wahnfried, o Sencie i Morzu Północnym, o przewalającym się morzu muzyki Wagnera, bogatym, napęczniałym od rozsadzającego je dźwięku, o tym narodzie, wśród którego spędziłem pięć lat, dziwnych, trupich lat, w ciągu których wspinałem się myślą aż po pasyjne arie, ,,Erbarme dich”. Cosima, Izolda, Senta, tristanowe pieśni do słów Matyldy Wesendonck, i ta zimna sień, z ciepłą głową pieska — co by na to stary Wagner powiedział, co by powiedziała Cosima? Ona by chyba wolała bajeczkę o Sencie niż wspominanie Matyldy Wesendonck!
ZYGMUNT MYCIELSKI
Z tomu: ,,Postludia”, Kraków 1977, s. 287–289.
Zachęcamy do odwiedzenia portalu internetowego, poświęconego osobie i dziełu Zygmunta Mycielskiego: https://mycielski.polmic.pl/
O stosunku poety do słowa zapisano tysiące stronic, niech Pan jednak pozwoli, że i ja w tej jakże istotnej sprawie wtrącę przysłowiowe trzy grosze, wrzucę, wykorzystując naszą korespondencję, własny przypis. Przepisu na poezję, jak już wspominałem, nikt nie ma, a przypisów do niej są krocie. Któż poważyłby się je zliczyć? Kiedy spotka Pan na swojej drodze kogoś, kto upiera się, że posiada klucz do poezji i wpasowałby go w któryś z artykułów, byłoby najlepiej, aby od razu pognał Pan tego jegomościa do wszystkich diabłów albo samego Belzebuba z koźlim rogiem na czubie głowy. Diabelskie śniadanie, składające się z literatury klasycznej i dzieł filozoficznych, urodzony w 1800 roku w Antagołanach koło Wilna kontrowersyjny „romantyk” Józef Julian Sękowski herbu Prawdzic, przedstawił w swojej noweli Posłuchanie u Lucypera.
A oto moje trzy grosze. Słowa są o wiele starsze od nas. A starszymi od słów są przedstawiciele żywiołów, krzemień na przykład. Z nim to w ręku (a myślenie, co z nim zrobić trwało tysiące lat) człowiek rozpoczął swoją podróż w cywilizację i dotarł do jej etapu technologicznego opartego na płytkach krzemowych. Ten kamień jest złożem materii i energii zarazem, rzeczą materialną i niematerialną. W jego krzemiennym wnętrzu zaklęty jest niepochwytny pierwiastek inteligencji, co zakomunikował mi niedawno artysta Rafał Strumiłło. Poza krzemieniem ważne są inne ciała organiczne i niebieskie, szlachetne metale, a nawet drzewo, pod warunkiem, że nie używając wobec niego piły, damy mu się zakorzenić w ziemi, gałęziami zaś – wczepić w światło.
Pod obłokami w Szetejniach. Skręci, nie skręci? Fot. Wiesław Szumiński
Słowa są starsze i większe, gdyż kryją w sobie znaczenia, jakie nadawali im nasi przodkowie, a które wyparowywały w ciągu wieków, bo duchowe życie i przynależne tej duchowości obrzędy, raz prędzej, raz później odstawiane były przez tzw. postęp do rzędów zjawisk nieprzydatnych, gdzie marniały, przybierając formy skorup bez treści. Przedstaw Pan sobie, ile ludzkich istot mówiło przed Panem słowami, którymi dzisiaj się posługujemy, dzięki nim działając i budując swoją tożsamość. Słowo łączy nas z poprzednikami, naprowadza na rozmowę z nimi. Słowo pozostaje narzędziem poznania i opisu czasu, w którym żyli ci, co odeszli, w słowie to myśl i symbole tego czasu, idee i programy, marzenia i sny, proroctwa i fantazje znajdowały swoje mniej lub bardziej wyraźne odbicie. Człowiek zabliźnia się słowem i w słowie pozostawia znamię tego zabliźnienia; jednostka i wspólnoty, plemiona i nacje, społeczeństwa i narody, państewka i mocarstwa, wyspy i kontynenty. Pamiętajmy: wyrazem rany jest blizna. Gojąca się rana lgnie zaś do wyrazu.
Słów jest mniej niż komórek budujących ludzki organizm, a mimo to w zbiorze słów polskich jest ich o wiele, wiele więcej niż tych, którymi mówimy, piszemy lub tylko je znamy. Ostatnie twierdzenie postaram się przybliżyć w porządku metafory. Żongluje Pan około czterema tysiącami słów, podczas gdy na każde z nich przypada co najmniej sto niebędących w zasięgu Pańskiej żonglerki, co nie znaczy, że one nie istnieją, że nie zostały kiedyś włączone do wielkiego magazynu polskiej mowy. W godzinie naszej epoki stosunek do słowa gwałtownie się zmienia. Jacek Dukaj uważa, że żyjemy w czasie postpisma, a skoro tak, to i postmyślenia, które znamionują emocje i histerie, panikę i ekspresje, wypadające zazwyczaj z formy oraz instynkty i manie, podgrzewane przez moc technologiczną i jej masowo dostępne urządzenia.
Z tych kilku powodów słowo i jego wyraz zasługują na uwagę, a ze względu na starszeństwo – szacunek. I pokorę wobec niego, jako że słowo jest brzemienne w metafory i symbole, którymi zapładniali je nasi dawni pobratymcy. Takoż i je doposażali własną inwencją w dodatkowe znaczenia, jak wyposaża się w odziedziczony po babci lub dziadku pokój, zmieniając go lub tylko ulepszając poprzez nowe sprzęty albo całkowicie odmieniając jego przeznaczenie. Tyle rzeczy i spraw łączy żywych i umarłych, że nie sposób ich wszystkich wymienić. Każdy specjalista od fragmentu dalece zatomizowanego dzisiaj człowieka przedstawiłby z pewnością w tej kwestii długą listę tożsamości i analogii. Z pewnością jednak żywych i umarłych łączą obłoki, chmury, burze, słońce, deszcz, które w chwili śmiertelnej każdy z ludzi zamyka w oku, łączy widok krwi własnej i cudzej, która od zarania płynie w organizmie każdego z nas, zawsze czerwona, płynie jak Styks, wypływa i wytryska jak źródła, wreszcie każde słowo miało swoją premierę, swojego nieznanego z imienia i nazwiska twórcę i przez każde z nich przechodziły prądy bólu i chmurności, pogody ducha i łez, szczęścia i cierpienia, zachwytu i przekleństwa, rozdzierającego krzyku i skupionego milczenia, buntu, porażki, upadku. Przez każde mknęła lub mknie albo będzie mknęła twórcza żyła. Wedle maksymalistów-alchemików słowo jest żyłą, jak i wrzeniem krwi przez nie płynącą.
Sztuka literatury, a szczególnie poezja jest tą, która wśród innych pozostaje „narodową”, to znaczy powstaje w języku ojców i matek, wspólnot na ojcowiznach i w matecznikach, w matriarchacie i patriarchacie i obojętnie, jak genialnie byłaby przekładana na inny językowy idiom, zawsze traci coś ze swoich ciałek, krztynek, drobinek, cząsteczek i ingredientów, tej całej bazy inkantacji.
Poeta jest fascynatorem słowa, a wena, która zmniejsza dystans między nim a słowem, podmiotem a przedmiotem słowa, jest wzajemnym upojeniem. Poeta traktuje słowo jak byt i w tym sensie staje się jego kogutem lub – co w gwarze mazurskiej brzmi lepiej – piejakiem. Krąży w kielichach słów i po ich orbitach jak opity nektarem bąk. To wysoce wykwalifikowany arendarz, reformator i nawigator słowa oraz jego ponowiciel – w fazie, gdy słowo dokonuje przemiany, czy też przejścia ze status quo systemu biologicznego i gramatycznego, politycznego i poetycznego, socjalnego i metafizycznego. Gottfried Benn, niemiecki poeta i lekarz, co dla jego poglądów ważne, zapisał: „Ludzkie istnienie oznacza istnienie nerwowe, oznacza pobudliwość, chów, ogromną wiedzę o faktach, sztukę. Cierpieć to cierpieć na świadomość, nie na przypadki śmierci. Jednym słowem, życie oznacza życie wzbudzone, wybudzone, pobudzone”. Wskazanie Benna oświetla moje intuicyjne rozpoznanie, że literę poezji podaje centrum nerwowe (czuciowe) poety, a następnie rezonuje ona w odbiorcy, podrażniając jego z kolei unerwienie. Proszę mi wybaczyć przezwy typu; kogut, bąk, kielichy, pyłki kwiatów, ale przyroda, pośród której mieszkam i pracuję jest dla mnie naturalnym odnośnikiem, w niej to moim zdaniem, w jej najbardziej utajonych i skrytych strukturach tkwią, choć niedosłownie, wszelkie style i formy sztuk wyzwolonych. Wejrzenie w te struktury, przeniknięcie ich było i jest domeną artystycznych wizji, dalej – naukowych mikroskopów i teleskopów. Wizja i laboratorium często idą w parze; w przypadku poety ma ono charakter alchemiczny, naukowca – scjentystyczny i fakultatywny.
Słowo jest wielkim zadaniem: ho, ho, i to jak wielkim. Każde z nich, a najbardziej te potężne jak Bóg, Zbawienie, Nadzieja, Miłość, Prawda, Piękno, Sprawiedliwość, Dobro, Odpowiedzialność, Służba, Lojalność, Przyjaźń, Ojczyzna, Ziemia. W miejscu, w którym urywam wyliczankę proszę, aby dopisał Pan inne, powiedzmy – swoje własne. Słowo więc jest wielkim zadaniem i zanim mu sprostamy powinniśmy do niego dorosnąć. Dojrzeć. Tymczasem używamy go, żujemy, obracamy nim jak chcemy i kędy chcemy, nadając mu najbardziej skrajny wyraz – w postaci plwociny lub wzruszenia ramion. Otóż nie jesteśmy władcami słów ani ich panami, a co najwyżej wasalami lub niewolnikami. Rodzimy się w ich strofie i poprzez nie odczuwamy, spostrzegamy i myślimy świat. Granice naszego języka są granicami naszego poznania. Wypatrujemy, zabiegamy, krzątamy się i za nic nie możemy dostrzec krawędzi, fundamentów ani sklepień lingwistycznej strofy języka, w którą zostaliśmy wrzuceni. A ponieważ nie dorastamy ani dojrzewamy do słów, to wolimy je psuć jak dziewczynki, gdy wyrywają rączki i nóżki swoim lalkom albo chłopcy, dla których najlepszym momentem zabawy jest katastrofa, jaka przydarza się ich zabawkom. Według prostackich wyobrażeń słowo jest czymś mniejszym niż żywot człowieka więc da się je depnąć jak żabę, otruć jak lisa lub posiekać, jak tuszę mięsa. Takie myślenie jest z gruntu mylne jak mylnymi w swojej masie są ludzkie sądy i osądy. Jedynym pewnikiem jest mgła, drugim – że błądzimy. A słowo? To ono doprowadza nas na próg pejzażu wiecznego i kreśli, mimo że skończone, horyzont nieskończoności. Posiada w sobie ukryty zew namierzania tego, co wieczne i niepojęte. Napastując byt, gwałcąc jego istnieniowe formy jednocześnie poniżamy i upokarzamy słowo, które je opisało, wgłębiło, a i uwzniośliło, gdyż jest ono wtrętem ducha i światła, wtargnięciem pierwiastka uroczystej magii między nas.
Nie słowo więc ma dorosnąć do ciebie i twojego widzimisię lecz ty powinieneś dojrzeć do słowa wraz z tym wszystkim, co ono ewokuje. Czy ci się to podoba, czy nie, każdy poeta posiada w sobie ukrytą cząsteczkę wiary w zwycięstwo słowa nad śmiercią, w to, że podnosi ono życie jak Chrystus podniósł do zmartwychwstania swoje ciało. Bez tego maksymalistycznego programu, bez wiary wszystko, co wiąże się z lingua pozostaje jedynie grą, szaradą, układanką dla umysłów znużonych i znudzonych treściami i pokarmami życia. A poza tym słowo niczego od ciebie nie chce, nie domaga się niczego w przeciwieństwie do ludzi i twojego otoczenia, od rodziców i krewnych począwszy, a na szefie, kochance, przyjaciołach i olbrzymim przemyśle rozrywkowym, konsumpcyjnym, politycznym i wojennym skończywszy. Słowo, co najwyżej poszukuje the perfect host – poety lub mistyka.
Legion z nas nie dostrzega tego, o czym Panu piszę, w ogóle – brak jest takiego zagadnienia w ich życiu. Nie znaczy to jednak, że ich postawę uważam za naganną, sądzę po prostu, że mają inne zadania, byleby tylko wykonywali je z miłością. Wszystkie ludzkie zadania błyszczą jednak dzięki słowu tak jak wszystkie wody świata, ich drobne i potężne poruszenia błyszczą w odniesieniu do światła. Czego żałujemy na łożu śmierci? Czy nie tego, że nie dorośliśmy do życia, że rozminęliśmy się z nim? Gdzie było – pytamy – to życie? Życie przeszło obok, jego obietnice wyparowały, a my musimy umrzeć. Niekiedy zastanawiam się, na ile ten żal wiąże się ze słowem i zadaniem, jakim ono jest dla nas wszystkich. Na ile ten żal nie wynika z rozminięcia się słowa i naszego ciała, tego, że ono ledwie się o nie omsknęło, nie wcieliło się, nie zawarło z nim choćby chwilowych związków.
Bo słowo ucieleśnione to takie, do którego się dojrzało, z którym ciało się zabliźniło i dostąpiło progu, kiedy ono działa, rozwijając jak chorągiew wszystkie swoje utajone i zaćmione sensy. Jorge Luis Borges powiedział: „Żałuję, że nie byłem zdolny do szczęścia”. Aldous Huxley miał na łożu śmierci wyznać: „Żałuję jednego, mogłem być łagodniejszy dla ludzi”.
A zatem pisarze tej klasy, co Argentyńczyk i Brytyjczyk, którzy ze słowem byli „za pan brat”, dla których było ono narzędziem ich fachu, nawet oni przyznawali, że nie sprostowali zadaniu, jakie słowo stawia człowiekowi. Schodzili więc z tego świata zawiedzeni, bo nie byli zdolni ani do szczęścia, ani do łagodności.
Pewnie znany jest Panu stary indiański rytuał bratania, czy też zabliźniania się z bliźnim, polegający na nacięciu rany na skórze nadgarstka, a następnie przywarciu do krwawiącego nadgarstka innego Indianina? Nazywał się ten rytuał braterstwem krwi. Z kolei Saamowie upolowawszy renifera upuszczali z niego krew i pili ją w celu złączenia się z duszą zwierzęcia, pozwalając mu niejako żyć w sobie. Prawie to samo, z tym, że Indianin bratał się z żywym człowiekiem, a Saam z umarłym zwierzęciem. Mojżesz napisał w Księdze Królewskiej, że siedliskiem duszy jest krew. Ona jest najszlachetniejszą substancją w świecie i kiedy człowiek chciał powiedzieć Bogu coś wielkiego, coś niemożliwego do wysłowienia, zawsze składał mu ofiarę z krwi. Niemożliwego do wysłowienia? Owe rytuały wyrażały dążenie istoty ludzkiej do zabliźniania się z Bogiem, drugim człowiekiem i zwierzęciem, a towarzyszyły im zawsze wyszeptywane, wypowiadane i wyśpiewywane w sposób odświętny słowa największej wagi, które płynęły jakby były utoczone z krwi.
Proszę jednak tak daleko nie sięgać, upraszam Pana o rozsądek. Moje rozmyślania proszę przyjąć w wymiarze symbolicznym i w tym wymiarze przemyśleć, a dopiero później wcielić w życie. Wykonać zadanie, to sprawa zaiste trudna i trudną już zostanie. Chyba, że wykonujemy je na pokaz (w mediach) lub zdajemy egzamin z tego, jak je opanowaliśmy. Wtedy wkrada się bakcyl łatwizny. Sekret zadania bowiem nie polega na jego wyuczeniu się, czy też pozornym wykonaniu, a na rozpoznaniu i wcielaniu go jak słowa w praxis życia, nadając sens naszemu istnieniu tu i teraz, nadając mu wymiar uroczysty i to szczególne znamię, po którym poznać, że życie jest największym przywilejem, który z dnia na dzień nas spotyka, a nieustanne pretensje i wymagania wobec życia, psioczenie i fochy na ogół kończą się źle, bo los nie lubi być za nadto naciskanym ani drażnionym.
I proszę mi więcej nie pisać, że Pan się nudzi. Nuda jest zjawiskiem potężnym i rozciągłym, którą, co najwyżej dźwigają silne charaktery i twórczy tytani. Tyle jest dobrych i szlachetnych uczynków, jakie możemy spełnić wobec bytu i dla bytu. Proszę się rozejrzeć po Pańskiej okolicy i odkryć dla siebie, ile rzeczy wkoło dopomina się współodczuwania, ile podniesienia, ile poprawy. Jedno dobre słowo, jeden dobry uczynek na dzień, okazuje się, że i to dla ludzi jest zbyt obciążającym zadaniem. Aby cokolwiek dojrzeć musi Pan jednak spełnić elementarny warunek: musi Pan przestać zajmować się swoim skaleczonym palcem albo przynajmniej spróbować zabliźnić tę ranę z kimś lub czymś.
WOJCIECH KASS
Na piękne, współcześnie już niespotykane określenie „równianka” (od kiedy zapomniane?, czy może przetrwało jeszcze stronami, na wschodnich rubieżach języka?) trafiłem najpewniej u Mickiewicza lub Słowackiego, w Panu Tadeuszu lub Balladynie, choć słowniki podsuwają i inne dawne źródła, ale tych innych, poza drobnymi fragmentami przytoczonymi przez leksykografów, nie znam. Zapewne coś sobie wtedy, gdy na to słowo trafiłem, zanotowałem – jakieś wątki „do pociągnięcia” czy notki, gdzie by tu jeszcze poszperać, ale diabeł skutecznie wszystko ogonem nakrył.
Słowo celne, gdy wziąć pod uwagę desygnat – bukiet z kwiatów zebranych w pęk i stojących ściśle jeden przy drugim, co daje gęsto utkaną, jednorodną i właśnie – równą, choć nieco wypukłą powierzchnię kwiatów. Nazwa poszła od „słomy prostej, równej”, czyli niezmierzwionej, niezbarłożonej, jak ją definiują nasze dawne słowniki, w przeciwstawieniu do takiej, jaka przedstawiała sobą nieuporządkowaną „mierzwę”. Regularny snopeczek kwiatów, „równianka”, byłby przeciwstawieniem „mierzwianki”, kwiatowego „żmutu”, by pozostać przy polszczyźnie Kresów.
Dla przypomnienia, Mickiewicz i Słowacki: „Zosia tańczy wesoło […] w zielonej sukience, / ustrojona w równianki i w kwieciste wieńce”; to w księdze Kochajmy się, przez Krzyżanowskiego objaśnione bardzo krótko, ale i zbyt szeroko, bo jako nieokreślona bliżej „wiązanka, bukiecik”; i w Balladynie: „…a w kosach równianka / nie z białych róż, ze złotych”; może piękniej niż u Zosi, bo Balladyna równianek nie przypięła do sukni, ale, czyniąc ozdobę bardziej cielesną – wplotła w warkocze; poza tym są te bukieciki niezwykłego jak na róże koloru, bo złociste (botanik widzi w nich kwiaty bardzo starej odmiany „Persian Yellow”, zrodzonej w Persji z jednej z tamtejszych róż, Rosa fœtida; łacińska nazwa gatunku od niezbyt miłego zapachu różyczek). Ta róża o złocistych kwiatach rośnie u nas od dawna, zdziczała, na południowym wschodzie; na samym początku wędrówki do Europy tułała się właśnie po stronach, które po stuleciach będą rodzinnym krajem Słowackiego.
Ten wyjątkowy rodzaj bukietu przypomina zatem snopek zboża, z kłosami rozchylającymi się na boki. Równianki ze zboża chłopki wiązały na obraz prawdziwych snopów, na zamknięcie żniw, na święcenie plonów (St. Bystroń, Zwyczaje żniwiarskie w Polsce, 1916: „Robią z ostatniej garści zboża równiańkę i tę przynoszą”). Łodyżki kwiatów są mniej więcej równej długości, jak źdźbła w snopie; taki bukiecik, który przed ostatecznym obwiązaniem wstążką – w żniwa kobieta, która postępowała za kosiarzem i podbierała zboże z pokosu, robiła to skręconym za każdym razem powrósłem – porządkujemy i wyrównujemy, ostukując kilka razy pęk ujętych dłonią łodyżek o jakąś płaską powierzchnię, na przykład o blat stołu.
Równiankowy bukiecik od razu przypomina mi stłoczony pęczek kłosków trawy, gdy w prościutkiej, zrodzonej dawno temu zabawie w „kogut czy kurka” – której oddajemy się latem, przerywając monotonię kroków na spacerze po łące czy miedzach – przesuwamy kłoski na łodyżce trawy zdecydowanym ruchem ku górze, między dwoma ściśniętymi paznokciami, aż skupią się w „kurę”, czyli właśnie coś na kształt równianki, z której powierzchni nic nie wystercza, no bo gdyby sterczało, to mielibyśmy w ręku „koguta”, z niektórymi kłoskami długimi jak pióra w łuku koguciego ogona (nie wszystkie trawy się do tej zabawy nadają, dobre są tylko te, które wieńczy luźny wiechetek drobnych kłosków – wiechliny, rajgrasy czy kłosówki).
Zapomniana nazwa bukietu przyszła mi do głowy jak zbawienne rozwiązanie, gdy ostatnio długo szukałem fachowego, ale przy tym – pięknego, botanicznego określenia dla takiego typu kwiatostanu, w którym wszystkie osie – i główna, i boczne – wieńczą kwiaty, które rozwijają się jako pierwsze, czyli cały ten zbiór kwiatów, kwiatostan, jest zamknięty, „zakorkowany” we wzroście przez te najwcześniej rozkwitłe kwiaty. Mamy wśród rodzimych, botanicznych nazw sporo dawnych, zakorzenionych i swojsko brzmiących słów na kwiatostany „otwarte”, których szczytowe kwiaty rozwijają się na samym końcu kwitnienia i tym samym nie hamują wzrostu osi na długość – to grona, wiechy, kłosy. Ale dla kwiatostanów „zamkniętych” – poza nazwami tych z nich, co są ubogie w kwiaty i które akurat dobrze tkwią w polszczyźnie, jak wierzchotki, wachlarzyki czy sierpiki – same niezręczne określenia, które pasują może do podręczników, uniwersyteckich wykładów czy egzaminów, ale na pewno nikt tak na co dzień nie będzie mówił, bo to nazwy od poczęcia już martwe: kwiatostan tyrsoidalny czy wiecha wierzchotkowata.
A przecież, by dać przykład znany wszystkim, równianki to świetna nazwa dla „zamkniętych” kwiatostanów lip, pasuje zwłaszcza wtedy, gdy kwiatostan jest bogaty w kwiatki (nasze dwie domowe lipy mają ich w bukieciku mało). Dobrze, że mi się te strojności Balladyny i Zosi przypomniały.
JAKUB DOLATOWSKI
Po siedmiu dniach podróży małym parowcem płynącym w górę rzeki Kongo sądziłam, że już trochę znam dziewiczy, afrykański las; jego widok, przypominający ciemnozielone, rozkołysane morze, stał się dla mnie imaginacyjną zmorą. Aby go zobaczyć, trzeba było wejść na kapitański mostek; z pokładu towarowego, gdzie zakwaterowano sześciu pasażerów, widać było jedynie ścianę drzew, gęste zarośla, ogniska, wioski tubylców na niewielkich polanach i z wolna ślizgające się po wodzie pirogi.
W Lisali, gdzie zeszłam na ląd, ludzie mieszkali na wzgórzu. Okolone pięknymi, wysokimi palmami łąki układały się w złudną panoramę i stwarzały iluzję wolności poruszania się. Rzeczywistość była jednak skromniejsza: wzrok wprawdzie sięgał ponad olbrzymią, szarą powierzchnię nurtu, ale dalej, na drugim brzegu, napotykał niebieskozielone, przysłonięte oparami morze lasu, które rozpościerało się także za plecami patrzącego: stojąc na wzgórzu i powoli obracając się wkoło nie można było dostrzec wolnej przestrzeni ani zawiesić spojrzenia na jakimkolwiek stałym punkcie. Wydawało się, że jesteśmy uwięzieni w astronomicznym obserwatorium. Horyzont zamykał się w kręgu leśnego oceanu, stanowiącego sztuczną granicę między jego rozkołysanymi falami a pochmurnym niebem. Pomyślałam, że aby tu przetrwać, trzeba podjąć walkę z lasem i z żywiołami, pierwotną walkę o życie.
Potęga przyrody zdawała się zbyt wielka, a rozbuchana dzikość płodnej, gorącej i wilgotnej strefy równikowej przywodziła na myśl prehistorię Ziemi, jeszcze niezamieszkanej przez ludzi. Poddanie się tej mocy byłoby równoznaczne z powrotem do bagnisk, domów na palach, do stanu półśnienia pozwalającego jedynie na obronę przed dziką zwierzyną i zapewnianie sobie odrobiny pożywienia. A takie życie nam, spadkobiercom wielu stuleci, nie wystarcza. Jesteśmy potomkami rolników, pionierów, odkrywców, krzyżowców i nie chcemy zastoju, który wydaje się być wpisany w obieg ziemi, jej pór roku i historię stworzenia; nosimy w ciałach jakąś zadrę, jesteśmy grzesznikami pożądającymi jabłka i rozmowy z wężem. W tropikach szybko zapada zmrok, a ponieważ w Lisali nie znano jeszcze elektryczności, noce były długie i przytłaczające. Czasami śniło mi się, że muszę przedzierać się przez gąszcz, poszerzać polany, wytyczać drogę przez dżunglę aż do samego końca, którego istnienie tylko przeczuwałam, mając nadzieję, że znajdę tam pastwiska pełne śmigłych zwierząt i rozciągnięte w dali góry.
Garstka białych, osiadłych na placówkach w Kongo, miała zupełnie inny sposób obrony przed potęgą dżungli. Najczęściej byli to urzędnicy państwowi, niecierpliwie wyczekujący końca służby niczym końca jakiejś kary. Albo handlarze pragnący możliwie szybko zarobić tak dużo pieniędzy, by pozwolić sobie na wygodne życie gdzie indziej. Aby nie zauważać bliskości przepastnej, obcej dżungli, zachowywali się jak strusie: rzadko kiedy przekraczali progi domów, a swoje małe ogrody obsadzali gęstym żywopłotem. Za pomocą radia, konserw, wizyt znajomych, małych utarczek z sąsiadami i wielu różnych kulturalnych nawyków urządzali sobie życie wydające się normalnym dla białych ludzi XX wieku, a mieszkając z dala od zgiełku i nędzy wojny nie spostrzegali, że ta cywilizowana egzystencja została obnażona, nie zdała żadnego z poważnych egzaminów i upada niczym spróchniały dom. Konwencjonalne formy istnienia, którymi się posługują, tutaj, w Afryce okazują się pozbawione znaczenia; wprowadzają określony rytm dnia i zabijają czas, ale nie są wynikiem ludzkiej tęsknoty i jej nie zaspokajają. Są tylko cienkimi murami chroniącymi przed zalewem najskrytszych pragnień i tuszującymi najgłębsze ubytki. Większość ludzi pogrąża się w swoim nieszczęściu i zapada w półsen, będący niczym wykopany w dżungli grób.
Wkrótce nie miałam już wyjścia, musiałam iść dalej, w sam środek afrykańskiego lasu równikowego, na który dotychczas patrzyłam jak na obraz na ścianie. Chciałam się przekonać, czy jesteśmy bękartami tej ziemi sprawdzającymi się tylko na małym, słabo obwarowanym terenie, czy może potrafimy być nieco bardziej wymagającymi przeciwnikami, którzy ruszają przed siebie, by robić to, co kochają: podbijać i tulić zarazem.
Podczas takiej podróży można poznać prawdziwy strach. A przecież nie było w niej niczego nadzwyczajnego, 250 kilometrów w furgonetce handlarza jeżdżącego po rozsianych w dżungli wioskach i kupującego fistaszki i kopal. Powiedziano mi, że na końcu trasy, na plantacji prowadzonej przez Szwajcarów znajdę dach nad głową i łóżko i będę mogła porozmawiać we własnym języku. Że podróż jest dość bezpieczna, że w jednej wiosce działa misja katolicka, a w innej mały sklep pewnego Portugalczyka, i że gdzieś natrafię zapewne na ciężarówkę z Lisali, o której kilka dni temu wszelki słuch zaginął, być może miała awarię silnika. Prawdopodobnie też spotkam jednego lub kilku białych urzędników, którym powierzono naprawę dróg. A gdybyśmy mieli wypadek, w wielu wioskach możemy liczyć na chatki utrzymywane przez państwo specjalnie dla podróżnych i na tubylcze banany, maniokowe placki i jajka. Biali mieszkańcy Lisali uprzedzali mnie jednak, że droga to tylko wyrąbana w dżungli, nieco poszerzona ścieżka, że drewniane mosty przerzucone przez bagna i sadzawki często się zapadają, że po deszczu czerwona ziemia robi się śliska jak lód i że wciąż jeszcze się zdarza, iż czarni po kryjomu zabijają obcych dzidami i ich zjadają. I chociaż to wszystko jest prawdą, bardziej niż faktów podróżny boi się wędrówki nieuchronnie wiodącej w dziką, milczącą ciemność. Przestrzeń nad jego głową zamykają korony drzew, oddech staje się ciężki, a na skórze zagnieżdża się wilgotny skwar. Mamią go, wcinające się w ścieżkę ostre liście palm, zwisające liany, tarasujące przejście pnie drzew i wyrastające na obrzeżach drogi czerwone kopce termitów. Oczy zalewa bezbarwne powietrze. Podróż, godzina po godzinie, wiodąca coraz dalej, przypomina jazdę po dnie morza. Tępej ciszy nie przerywa poruszenie wiatru ani światła; zieleń, zazwyczaj orzeźwiająca, przytłacza i pragnie się ujrzeć pasmo białej pustyni, odnogę morza, żółty step lub mleczną drogę na plandece nieba. Na skraju ścieżki, między zwęglonymi pniakami drzew stoją kryte słomą chaty. Mężczyźni drzemią rozłożeni na niskich koziołkach, a przy ogniskach kucają kobiety przytrzymujące na piersiach opatulone w chusty niemowlęta. Pod koła naszego wozu na oślep wpadały dzikie psy o głowach jak nietoperze. Wiele z nich zabiliśmy. Murzyn kierujący autem puścił się w pościg za uciekającą gazelą. Trafił ją przednim kołem, wysiadł i bez słowa rzucił zdychające zwierzę na pakę. Pod wieczór przeprawił nas przez rzekę prom złożony z trzech związanych ze sobą piróg. Czarni wioślarze, przywołani tam-tamami, wyłonili się z głębi lasu. Rzeka rozłożyła się w wieczornym świetle niczym lustro, błyszcząca, ożywiona odbiciem chmur i lekko prześlizgującymi się po wodzie, wąziutkimi łódkami sterowanymi przez łowiące ryby Murzynki. A potem zaczął padać deszcz. Czarne niebo obniżyło się, drzewa ugięły pod uderzeniami nadciągającej wichury. Zdawało się, że świat jest już tylko dżunglą uwięzioną w zagęszczonej ciemności, wstrząsaną nawałnicą i wzburzoną niczym eksplodujący wulkan. Czerwona, przemoknięta ziemia lśniła jak oświetlona pochodniami. Na chwilę zatrzymaliśmy się, a potem Murzyn złapał za kierownicę i wóz ruszył kołysząc się jak statek. Wpatrując się z napięciem w drogę nie zauważyliśmy, że deszcz przestał padać, równie nagle, jak się pojawił. Z przemoczonymi plecami, orzeźwionymi oczami, wciągając głęboko powietrze obudziliśmy się z porażenia długim dniem. Nocą dżungla zdawała się mniej przerażająca. Przerzedziło się i w oddali ujrzeliśmy pojedyncze drzewa porastające wzniesienie, nad nim sunęły chmury i stało otwarte, wysokie niebo. To był wspaniały widok, poczuliśmy się jak zwycięzcy, którzy wywiesili wszystkie chorągwie. Rosłe palmy utworzyły coś w rodzaju alei, przed chatami kucali przy ogniskach młodzi. Jeden z nich wskoczył na stopień wozu i chciał wskazać nam drogę. Dotarliśmy do granicy plantacji, toczyliśmy się po miękkiej, pachnącej trawie wprost na słomiany, rozświetlony blaskiem gwiazd, skrzący dach domu…
ANNEMARIE SCHWARZENBACH
tłum. Barbara Andrunik
Stefan Zweig, jeden z najważniejszych pisarzy austriackich I połowy XX wieku – urodzony w 1881 roku w Wiedniu, zmarły w 1942 roku w brazylijskim Pretrópolis – niedługo przed swoją samobójczą śmiercią ukończył autobiograficzną książkę zatytułowaną Świat wczorajszy (Die Welt von Gestern). Wydana już po jego śmierci, do dziś uznawana jest za jedną z najsłynniejszych prac na temat Habsburgów, a sam Zweig za jednego z fundatorów tzw. mitu habsburskiego w literaturze. Zweig opisał w swej książce świat austrowęgierskiej monarchii w ostatnich latach przed jej upadkiem. Czas ten, na który przypadło jego własne dorastanie w ukochanym Wiedniu, nazywa „złotym wiekiem pewności i bezpieczeństwa” [1]. Jak pisze: „Wszystko w naszej tysiącletniej bez mała monarchii austriackiej wydawało się mocno ugruntowane, a państwo samo – najwyższą rękojmią tej trwałości. Prawa, jakie nadawało obywatelom, były zatwierdzone przez parlament – reprezentację narodu z wolnego wyboru – wszelkie obowiązki zaś były dokładnie określone. Nasza waluta, korona austriacka, kursowała w postaci błyszczących złotych monet, co stanowiło najlepszą gwarancję jej wartości. Każdy wiedział, ile mu się należy, co jest dozwolone, a co zakazane. Wszystko miało swoją normę, swoją określoną miarę i wagę. […] Majątek ziemski lub firmę dziedziczyło się z pokolenia na pokolenie. Gdy niemowlę leżało jeszcze w kołysce, już składano do skarbonki albo do Kasy Oszczędnościowej pierwszego obola na dalszą drogę życia, jako «rezerwę» na przyszłość. Wszystko w tym rozległym państwie stało mocno i niezmiennie na swoim miejscu, a na najwyższym – sędziwy cesarz. Gdy umrze, wiedziano (lub przypuszczano), że przyjdzie inny i nic się nie zmieni w tym dobrze uregulowanym świecie porządku i ładu. Nikt nie wierzył w wojny, rewolucje i przewroty. Wszelki radykalizm, wszelki gwałt wydawał się wręcz niemożliwy w tej epoce rozsądku”.
I choć słowa te mogą wydawać się nazbyt idylliczne, a pochodzącego z rodziny bogatych żydowskich przemysłowców Wiedeńczyka, jakim był Stefan Zweig wiele różni od urodzonego w 1907 roku w Przeworsku polskiego hrabiego Zygmunta Mycielskiego – to wspomnienia Mycielskiego dotyczące życia jego rodziny pod rządami Habsburgów w wielu miejscach pozostają z Zweigiem zaskakująco zbieżne. Mycielski był członkiem znamienitego rodu, najmłodszym z czterech synów Jana Mycielskiego i Marii z Szembeków Mycielskiej. Jego babką ze strony ojca była Waleria Tarnowska, córka Jana Bogdana Tarnowskiego z Dzikowa i siostra Stanisława Kostki Tarnowskiego, rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, babka zaś ze strony matki to Klementyna Dzieduszycka, jedna z czterech córek lwowskiego ordynata Włodzimierza Dzieduszyckiego. Już same nazwiska wskazują na związek rodziny Mycielskich z najważniejszymi rodami szlacheckimi ówczesnej Galicji, z Krakowem i Lwowem na czele.
Zygmunt Mycielski nie opublikował nigdy autobiografii, kilka razy podejmował jednak próby pisania wspomnień – niezależnie od zapisywanych dzienników (z których cztery tomy powojenne zostały po jego śmierci opublikowane). Pośród zachowanych w archiwum kompozytora materiałów znajduje się nieukończony Pamiętnik, pisany najprawdopodobniej na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, nigdy nie ogłoszony, a obecnie udostępniony na portalu mycielski.polmic.pl. Pamiętnik ten w wielu aspektach pozostaje podobny do Zweigowskiego zapisu „świata wczorajszego”, w którym dorastał przyszły kompozytor. Ze słowami wiedeńskiego pisarza współbrzmią zdania Mycielskiego: „Życie przed rokiem 1914 było tak ustabilizowane, wydawało się ówczesnym warstwom posiadającym czymś tak nieodmiennym, że wszelkie kalkulacje i projekty robiono na dziesiątki nieraz lat naprzód. Plany zalesień, budowa cukrowni, melioracje, wszystko obliczane było w perspektywie wkładów, strat i zysków, które pozwalały planować posagi córek w chwili, gdy się one rodziły i pozwalały czekać na spadki po nieżonatych członkach rodziny znajdujących się w pełni sił i czerstwym zdrowiu”.
W innym miejscu Mycielski dodaje: „Świat, w którym się chowałem, nie poddawał w wątpliwość żadnej z prawd ogólnie do wierzenia podanych. Tak było z religią, Ojczyzną, rodziną, porządkiem społecznym, panującymi normami sprawiedliwości, moralności, tak było z prawem własności i ustalonymi poglądami, nawet estetycznymi, które zmieniały się tak wolno jak pokolenia”.
Centrum i zarazem strażnikiem owego świata pozostawała rodzina. Według Mycielskiego: „Każdy z nas nie rodził się sam, lecz był od najwcześniejszego dzieciństwa następstwem szeregu pokoleń, w dwojaki sposób liczonych: systemem drzewa genealogicznego, czyli pokoleniami wstecz, ile ich się kto mógł doliczyć – oraz systemem, który nazywany les quartiers, polegającym na kolejnym dodawaniu: para rodziców, dwie pary dziadków, cztery pary pradziadków, osiem par prapradziadków, szesnaście par ich rodziców itd. Ośmiu tych prapradziadków i osiem ich żon tworzyło szesnaście tzw. quartiers. Przyjmując, że te szesnaście quartiers miał ojciec i matka dawało to noworodkowi trzydzieści dwie rodziny, sięgające historią swą głęboko w wiek XVIII. Od najwcześniejszych lat usiłowano mu te wiadomości przyswoić i zapoznać go z historią poprzedzających go pokoleń, według klucza, w którym, rzecz jasna, pomijano rodziny mniej znaczne. […] Popularnie nazywano w domu ten stan rzeczy: «Nie wyleciałeś sroce spod ogona»”.
U Stefana Zweiga, mimo że nie należał do arystokracji, stosowano podobne kryteria. Rodzina jego ojca wywodziła się z Moraw, ale rodzina matki, z domu Brettauer, mogła szczycić się rozległymi międzynarodowymi koneksjami (matka pisarza urodziła się w południowych Włoszech jako córka żydowskiego bankiera), co pozwalało jej z pewną wyższością odnosić się do innych. W wspomnieniach Zweig przywołuje nawet analogiczną frazę jak Mycielski: „Ta pycha –wspomina – wywodząca się z pochodzenia z «dobrej rodziny» była u wszystkich Brettauerów przywarą nie do wytępienia. Gdy w późniejszych latach któryś z nich chciał mi okazać szczególną przychylność, oznajmiał protekcjonalnie: «Z Ciebie to jednak prawdziwy Brettauer», jak gdyby chciał w ten sposób wyrazić z uznaniem: «Nie wypadłeś sroce spod ogona»”.
Owo „osobliwe szlachectwo”, które nadawały sobie całkowicie zasymilowane rodziny żydowskie trochę pisarza w dzieciństwie bawiło, a trochę drażniło, tym niemniej poddawanie ciągłym klasyfikacjom bliższych i dalszych znajomych pod kątem ich przynależności do „dobrych” rodzin stanowiło stały element rodzinnych rozmów. Niezwykle ważną sprawą były też kwestie majątkowe. Jak pisze Zweig: „Gdy któraś z ubogich krewnych osiągała wiek «panny na wydaniu», wszyscy składali się na pokaźny posag, żeby uchronić ją przed «mezaliansem»”. Ta uwaga doskonale też przystaje do polskich rodzin szlacheckich, dla których kwestia rodzinnych majątków i ich podziałów była zawsze sprawą niesłychanej wagi. Jak zauważa Mycielski: „Tu niepisane prawa były jeszcze surowsze, działy rodzinne czy interesy ślubne były nietykalnym tabu, sprawy spadku czy posagu nabierały znaczenia – o którym nie waham się powiedzieć, że rozrastało się ono jakby sprawa ogólnostanowa, ogólnoklanowa, ogólnokrajowa nawet, gdy chodziło o duże fortuny i historyczne nazwiska. W wypadkach grożącego bankructwa dyskusje i sposoby znalezienia na nie rady przybierały formy narad i zjazdów całej rodziny – która systemem pożyczek, wydziedziczeń, ubezwłasnowolnień, brania pod kuratelę czy bogatych ożenków próbowała uniknąć katastrofy”.
Nie zawsze się to jednak udawało: „Ojciec mój – wspomina kompozytor – był wnukiem Józefa Mycielskiego, który posiadał bardzo wielkie majątki w poznańskim, z pałacem w Chocieszewicach i Rokosowie. Potomstwo owego Józefa, podzieliwszy te dobra uporało się z nimi w drugiej połowie XIX wieku, a dziadek mój Franciszek Mycielski ulokował swą bardzo jeszcze znaczną część schedy oraz posag żony w budującą się podówczas linię kolejową z Krakowa do Lwowa (linia arcyksięcia Karola Ludwika). […] Lecz obracający sumami polskiego ziemiaństwa bankier Kirchmayer [2] zbankrutował, a z pozostałych resztek swej fortuny dziadek mój kupił majątek, który uważał za nędzny skrawek, około 1500 hektarów ziemi i lasu na Podkarpaciu, z dworem w Wiśniowej”.
Dwór w Wiśniowej
I choć dziadek Mycielskiego postawił życie w Wiśniowej na wysokiej stopie i utrzymywał stosunki z „pierwszymi majątkowo” rodzinami Galicji, to już jego syn – ojciec kompozytora – uważał się za zubożałego, co pociągało za sobą zmiany w towarzyskich relacjach. Jak notował Zygmunt Mycielski: „Brat ojca, historyk sztuki, profesor Jerzy Mycielski utrzymywał nadal stosunki z pierwszymi dziesięcioma zamkami w Polsce, lecz ojciec powtarzał nam stale «wedle stawu grobla» i usiłował tak pokierować, byśmy się nie zadawali z bogatszymi od siebie, lecz utrzymywali stosunki z tymi, którzy niewiele od nas różnili się majątkowo”.
Co do rodziny matki wspominał zaś: „Pradziad Szembek [3] stracił ogromną ukraińską fortunę swojej żony Moszyńskiej, ojciec mojej matki [4] usiłował ją podreperować, żeniąc się z jedną z większych w Polsce dziedziczek (mówiło się zawsze héritiere), jedną z czterech córek ordynata Włodzimierza Dzieduszyckiego, którego nazywaliśmy Excellencją lub Son Excellence mon grand père. Lecz fortuna mojej babki nie wytrzymała Szembekowskiego utracjuszostwa. Gdy już mało co pozostało, przeniósł się mój dziadek na Capri, a babka macierzysta podróżowała po Egipcie, Grecji i Azji Mniejszej, przysyłając nam stamtąd skrzynie mandarynek, pomarańczy, daktyli i rodzynek”.
Nie mniej ciekawie rysuje się we wspomnieniach Mycielskiego obraz domu jego prababki Alfonsyny Dzieduszyckiej, wdowy po lwowskim ordynacie: „Pamiętam ten duży dom w ogrodzie, przy ulicy Kurkowej 15 i moją prababkę, staruszkę, której wszyscy się bali, a przede wszystkim jej cztery córki: moja babka Szembekowa, Tadeuszowa Dzieduszycka, Maria Cieńska i Witoldowa Czartoryska. Dom na Kurkowej był duży, zajeżdżało się tam bez dawania znać, ponieważ prababka uważała, że ma to być «hotel dla rodziny». Nakryć na stole miało też być tyle, ile jest osób w salonie i stary, z siwymi bokobrodami marszałek domu, Patyński, musiał się tu w lot orientować”.
Alfonsyna Dzieduszycka zmarła w 1919 roku w wieku 83 lat, ale młodziutki Mycielski zdążył zapamiętać otaczającą ją w rodzinie atmosferę szacunku wynikającego z przekonania, że „środkiem świata jest […] ten dom ordynatowej, która za pośrednictwem czterech córek jest babką trzydziestu trzech wnuków i kolosalnej ilości prawnuków, wśród których my byliśmy najstarszymi”.
Pałac Dzieduszyckich przy ul. Kurkowej 15 we Lwowie.
Mycielski zapamiętał także, że spotykające się co dzień przy Kurkowej towarzystwo cechował spokój i brak pośpiechu. „Wszyscy mieli czas – wspominał – nie wypadało się spieszyć ani – tym bardziej – «być zagonionym». Nie wypadało nawet mieć z góry narzuconych godzin obowiązujących do jakiegoś ślęczenia nad pracą”. Ten opis również doskonale przystaje do obserwacji Stefana Zweiga: „Nawet z czasów najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy ojciec mój nie miał jeszcze czterdziestu lat, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wbiegał lub zbiegał ze schodów czy robił coś z pośpiechem. Pośpiech nie tylko uchodził za nieelegancki, ale rzeczywiście był niepotrzebny, gdyż w tym po mieszczańsku ustabilizowanym świecie, zabezpieczonym na wszystkie strony, nic nie zdarzało się nagle. Jeśli następowały katastrofy, to gdzieś daleko, na krańcach świata, i nic z nich nie przenikało przez dobrze izolowane ściany «bezpiecznego» życia”.
Podobne przekonanie przewija się we wspomnieniach Mycielskiego. Nawet po wybuchu I wojny światowej, kiedy to – jak przyznaje: „Skończyły się czasy, gdy naczelnik stacji w Sokalu przysyłał umyślnego do prababki Dzieduszyckiej z prośbą, by zechciała przyspieszyć swój wyjazd na stację, bo pociąg nie może już dłużej czekać na panią Hrabinę” – zauważa jednocześnie, że: „Jeszcze wszyscy myśleli, że wojna – przegrana czy wygrana – nie może zmienić «ogólnego toku życia». Wojna skończona – to każdy wraca do siebie”. Tak było też pierwszego roku wojny, który Mycielscy spędzili w Wiedniu. Był to czas gorących politycznych dyskusji i rozważań na temat obecnych i przyszłych sojuszy. Stryj kompozytora, prof. Jerzy Mycielski wodził prym wśród żołnierzy formujących się Legionów Piłsudskiego, wszyscy zastanawiali się także nad przyszłością Polski. Jednak, „gdy w 1915 roku wojska rosyjskie wycofały się spod Krakowa poza San, powróciliśmy w najnormalniejszy w świecie sposób przez Kraków, do Wiśniowej”.
Zapisane w Pamiętniku wspomnienia Zygmunta Mycielskiego kończą się na roku 1920 – kiedy pod granice odrodzonej Polski podchodziły wojska bolszewickie, a licznie zgromadzona w Wiśniowej rodzina (w tym także uciekinierzy ze wschodu) czekała na wynik tej nawałnicy. Czas ten zlał się w pamięci Mycielskiego z pierwszymi lekcjami muzyki, których udzieliła mu goszcząca wówczas u rodziców krakowska pianistka Maria Peterówna. Trzynastoletni chłopiec zdecydował wtedy o swym przyszłym zawodzie. Dwa lata później, we wrześniu 1922 roku wyjechał do Krakowa, by tam rozpocząć kolejny etap życia. Opisywał go na bieżąco – w listach do matki i zapiskach w dzienniku. Warto w nich szukać wiadomości na temat międzywojennego życia w Krakowie, nie będzie to już jednak obraz tożsamy z pamiętnikarskim opisem widzianego z perspektywy lat dawnego, bezpowrotnie minionego „świata wczorajszego”.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Tekst wygłoszony podczas XIX Międzynarodowej Konferencji Naukowej MUSICA GALICIANA „Muzyczne tradycje Galicji – źródła, przemiany, tożsamość”, Rzeszów-Strzyżów, 16-17 maja 2024.
[1] Stefan Zweig, Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka. Tłum. Maria Wisłowska, Warszawa 2015, s. 13.
[2] Chodzi o Wincentego Marcina Kirchmayera (1820–1893), właściciela firmy handlowej przy Rynku Głównym 44 w Krakowie oraz domu bankowego F. J. Kirchmayer i Syn, które odziedziczył po ojcu. W 1866 roku Kirchmayer założył w Wiedniu spółkę zajmującą się skupowaniem dóbr rządowych. Po jej upadku został oskarżony o nadużycia i niewypłacalność, wytoczono mu proces i skazano na karę pozbawienia wolności. Bankructwo Kirchmayera pozbawiło oszczędności wiele rodzin, które powierzyły mu swoje pieniądze. Sprawa ta odbiła się szerokim echem w całej Galicji i monarchii austro-węgierskiej.
[3] Józef Maciej Szembek (1818–1889), pradziad kompozytora był żonaty z Józefą z Moszyńskich (1820–1897).
[4] Zygmunt Szembek (1844–1907) ożenił się z Klementyną z Dzieduszyckich (1855–1929), najstarszą z czterech córek ordynata poturzyckiego Włodzimierza Dzieduszyckiego (1825–1899), twórcy Muzeum Przyrodniczego we Lwowie.
Julia Hartwig bywała częstym gościem w paryskim Domu Pallotynów przy rue Surcouf. Widzimy ją na archiwalnym zdjęciu przy stole z Pawłem Hertzem, Arturem Międzyrzeckim, Haliną Mikołajską i ks. Józefem Sadzikiem, który jako założyciel Centrum Dialogu i gospodarz miejsca prowadził tamten wieczór dyskusyjny w 1977 roku. Obecność poetki zaświadczała, że polska metafora refleksyjna ma się dobrze i nie traci głosu, że mocno wyraża odrębną obecność w świecie ograniczeń i zagrożeń. W poetyckich prozach z cyklu Wolne ręce (1969) Hartwig pisała, że w tamtych czasach życie było błądzeniem w „niewyraźnym lesie” w poszukiwaniu tożsamości, zmaganiem się o indywidualność. Mówiła też o pragnieniu poczucia wolności i możliwości wyboru: „Wejść w ramy. Tak, żeby nos nie był za długi, by twarz miała owal / odpowiedni, i żeby światło położyło gdzie należy swój podpis / stwierdzający, kim jesteśmy. I że jesteśmy. Bo i to łatwo podać / w wątpliwość” (Wybór wierszy, Warszawa, Czytelnik, 1981).
Wciąż wracają wspomnienia o lekturach i spotkaniach, o tym wszystkim, co dobrego otrzymaliśmy od tej poetki wielkiej miary i ujmującej osobowości. Pamiętam przekazaną mi radę, aby w skupieniu oglądać rzeczy i nie tracić czasu na zbędne drobiazgi. To, czego nie wiedziałam o Paryżu i okolicach, wyczytywałam z jej zapisków. Hartwig opisywała odwiedzane miasta, patrzyła na świat z uwagą, dostrzegała szczegóły, kształty i kolory, wczuwała się w aurę miejsca, w którym przebywała i odnosiła to wprost do literatury w cytacie, w refleksji, w komentarzu, w rytmach pojawiających się obrazów, w „błyskach” (tak nazwała zapiski w notatniku), jakie potem mogły przemieniać się w wiersze: „Wczoraj wyjazd do Honfleur. Wycieczka. Odnowienie wrażeń. Zmiana widoków, otoczenia. Ale to, co zobaczyłam, przekroczyło moje oczekiwania: prześliczny miniaturowy porcik ze starą siedzibą urzędu portowego, białe jachciki, śluza. […] Niemal u szczytu – to nagroda i niespodzianka dla wytrwałego wędrowca – wmurowana tabliczka z napisem, że tu mieścił się kiedyś domek Baudelaire’a (Pavillon de Baudelaire). Dalej jego słowa: Honfleur a toujours été le plus cher de mes réves. Honfleur było zawsze najpiękniejszym z moich snów. Wspaniała zwięzłość na określenie tego, co czujemy w miejscach tak niezwykłych, kołacząc się między rzeczywistością i poczuciem, że śnimy, że marzymy, albo że spełnia się jakieś przeczucie miejsca, nasze marzenie o nim” (Zawsze powroty. Dzienniki podróży, Warszawa, Sic!, 2001).
Poeci pozostawiają w darze dla współczesnych i potomnych oryginalny sposób patrzenia na świat ujęty w wierszach, listach, zapiskach z podróży, w rozmowach o sztuce. Dzięki śmiałości poglądów, wyobraźni i wizji wnoszą niepowtarzalne spojrzenie na to, co wszyscy widzimy, ale nie zawsze dostrzegamy. Julia Hartwig hojnie obdarowała polską kulturę, wzbogaciła naszą wiedzę o literaturze tłumaczeniami poezji z francuskiego i angielskiego, refleksjami o znaczeniu sztuki, która może ocalać. Wiele jej metaforycznych zdań ma siłę aforyzmu. W wierszu Portret artysty (Jasne niejasne, Kraków, a5, 2009) czytamy:
Jeśli portret ma być wierny
będzie trudny
Możesz być pewien
nikogo nie będzie obchodziło podobieństwo
ale: Skąd padało światło
W lirykach z lat ostatnich Julia Hartwig ukazuje życie jako wędrówkę wolnej wyobraźni, refleksyjną podróż przepełnioną radością poznawania, bogatą w zadziwienia różnorodnością zdarzeń, otoczeniem, pejzażem, ale też kierującą się ku duchowej głębi pytań eschatologicznych. Jako podróżnicy życia powinniśmy znajdować równowagę między cierpieniem a poczuciem szczęścia. Pragnąc pełni, nie próbujmy lekceważyć trudnych doświadczeń, bo one prowadzą nas wzwyż, uczą pokory i głębszego zrozumienia siebie, a także tego, co wokół. Nasze spojrzenie ogarnia przecież różnorodne przestrzenie, bierze się zarówno ze zmysłowych doznań, jak i duchowych przeżyć. Julia Hartwig pozostawia nas z pytaniami o źródła kultury, o korzenie poetyckiego zdania. Była wierna literaturze i etosowi humanisty żarliwie poznającego świat, wznoszącego się ku metafizyce, ku niewiadomemu. Jej wiersze – powstające na styku snu i wyobraźni, obserwacji i wizji, przeobrażania rzeczywistego w metaforyczne słowo – będą miały swoje kontynuacje i zaprzeczenia, bez nich nie byłoby dalszych inspiracji, innego spojrzenia. Wszystkie poetyckie i filozoficzne przesłania, listy, wyrazy przyjaźni i zrozumienia dopominają się odpowiedzi, dialogu, dalszych poszukiwań i kolejnych pytań o sens sztuki, jej miejsca w ocalaniu człowieka wyrosłego na gruncie klasycznej kultury. Podziwiałam, jak Julia Hartwig panowała nad emocjami, ceniłam umiar, skupienie, harmonię w stylu jej zachowania i siłę poetyckiej frazy, gdzie w poruszający sposób mieszało się szczęście z cierpieniem, w proporcjach danych mistrzowską ręką.
W kulturze „idzie o myśl oryginalną i wypowiedzianą bez ograniczeń, bez czego usycha życie duchowe i w miejsce przeżyć pojawiają się ich sobowtóry: neurozy i kompleksy”. Podczas wieczoru w krakowskim Klubie Inteligencji Katolickiej, 2 marca 1978 roku, Artur Międzyrzecki mówił o kulturze polskiej – jak jest widziana z bliska i z daleka, jak ważne są historyczne odniesienia, okoliczności egzystencjalne, własne doświadczenie, że „myśl oryginalna” jest jej źródłem. Na spotkanie przyszli pisarze, poeci, dziennikarze i duchowni: Jan Józef Szczepański, Wisława Szymborska, Anna i Jerzy Turowiczowie. Była też Julia Hartwig. Ze Stanów Zjednoczonych przybył zaprzyjaźniony z Międzyrzeckim duszpasterz polonijny etnograf i himalaista ks. prof. Andrzej Woźnicki.
Żeby mieć coś do powiedzenia, trzeba najpierw określić swoje źródła i tożsamość, niezależnie od okoliczności obyczajowych, społecznych czy politycznych („tożsamość trwalsza niż okoliczność” to znana wypowiedź Artura Międzyrzeckiego przypomniana w rozmowie z Tadeuszem Kraśko). O kimś, kto przez długie lata pozostawał wierny wartościom i zasadom godnego postępowania, można powiedzieć, że utożsamiał się z tym, czym żył, że była to nieodłączna cecha jego osobowości: „kultura uosobiona”, „przyjaźń uosobiona”, „poezja uosobiona” (Konstanty Jeleński, Jerzy Turowicz, Julia Hartwig).
Wielcy Nieobecni mają wciąż wiele do przekazania o tym, czym jest kultura dialogu, wsłuchiwania się w rację drugiego, spokojny namysł nad podjętym tematem. Warto przypominać słowa Artura Międzyrzeckiego o kulturze polskiej, że jest to „wielowątkowy ruch myśli”, że przyjmujemy jej obraz „jako oryginalną konfigurację stu składników, jako całość powiązaną w sposób niepowtarzalny, z jej powagą i humorem, postawą społeczną, sprzecznością tworzących ją sił, witalnym spięciem, które wynika z ich starcia; kulturę jako świadomość, która się wypowiada; kulturę jako gest, temperament, model zachowania się, sposób życia” .
Należy poważnie podchodzić do składanych deklaracji, przymierzać je do prawdziwych życiorysów. Artur Międzyrzecki, zapytany, jaką cechę człowieka ceni najbardziej, odpowiedział: „Naturalną dobroć. Spotyka się ją o wiele rzadziej niż najświetniejszą inteligencję”. Dobroć wynika ze zrozumienia potrzeb drugiego człowieka, jest gotowością do pomocy i współodczuwania, wierną pamięcią. Niedosyt wiedzy i wrażeń kieruje nas wciąż ku poznawaniu czegoś nowego, innego, podobnie dzieje się z wizerunkiem, gdy nieustannie doskonalimy siebie w przemianie.
Artur Międzyrzecki przestrzegał, że przesyt formy, nadmiar propozycji i karykatura piękna mogą doprowadzić do zaciemnienia mowy. Sztuka traci wówczas rolę pośrednika w poznawaniu świata. Jeśli człowiek nie ma się do czego odwołać, gdy zanikają bezpośrednie relacje, gdy Bóg i Natura jako cele odniesienia tracą tajemną moc, następuje zwątpienie we wszystko: w piękno, przyjaźń, wiarę, ideały.
Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki tworzyli niezwykłą parę. Ich los to splot trudnych okoliczności, traumatycznych niespodzianek i niespodziewanych zwrotów. Obecność w kulturze tych dwojga oryginalnych głosów, tych wyjątkowych postaci o niezależnym spojrzeniu wciąż pozostaje żywa. Warto podjąć trud odczytywania znaków pozostawionych przez nich na wspólnej drodze.
TERESA TOMSIA
JERZY STEMPOWSKI DO KRYSTYNY MAREK
Muri, 17 XII 1941
Rainweg 30
WRITTEN IN POLISH [1]
Droga Panno Krystyno,
obiecała mi Pani pisać i czekałem wytrwale od jesieni. Teraz już jest zima, święta, które trzeci raz spędzam sam jeden w zimnym szalecie [2]. Z Pani strony nikt już, zdaje się, nie pisuje prócz dwóch osób, które czegoś się ode mnie spodziewają. Wobec tego próbuję z mojej strony nawiązać tę wątłą nić korespondencji. Oczywiście mój list już nie zdąży na święta. Posyłam jednak spóźnione życzenia.
Tu nie ma emigrantów i nie wiem, o czym mówią w takich okazjach. Z korespondencji widzę, że wielu zastanawia się nad tym, gdzie spędzą święta następne. Pytanie widocznie na czasie, bo coraz więcej osób uświadamia sobie, jak rzadko zdarza się, aby emigranci wracali do kraju. Na kontynencie świat zmienia się tak szybko, że wielu zawaha się przed powrotem do tak dziwnych i nowych warunków. Zmieszanie ludności postępuje tak szybko, że wieża Babel była drobnostką razem ze swym pomieszaniem języków.
Saint-Évremond [3], który uważał Ludwika XIV za dorobkiewicza, nie wrócił i znikł nawet z pamięci, bo historycy i literaci, wywodzący się wszyscy z ludwikowskiej i akademickiej tradycji, zadeptali jego ślady. Emigranci z czasów terroru też nie wszyscy wrócili. Wrócili z Ludwikiem XVIII [4] głównie ci, którzy niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli. Ci, którzy się nauczyli, zostali w Petersburgu, w Odessie (Richelieu [5], de Ribas [6], Langéron [7]), w Niemczech, w Austrii. Ilu wróciło z dawnych polskich emigrantów? Czytam właśnie wspomnienia Michała Czajkowskiego [8], męża Ludwiki Śniadeckiej [9], który pochodził z Owrucza na Wołyniu i miał podobne do moich myśli ukraińskie. Na przestrzeni 40 lat, objętych jego pamięcią, nie widać wcale ubywania emigrantów, rozłamy idą za rozłamami, kombinacje i orientacje zupełnie podobne do obecnych. Wreszcie najświeższy przykład emigracji rosyjskiej: widuję ich i tu i nikt z nich nawet nie myśli o powrocie [10]. W ich wieku już za późno nawet na takie przygody. Dla emigracji współczesnych oddalenie od kraju jest jeszcze większe z powodu braku wiadomości. My tu jeszcze jesteśmy w pół drogi, ale zamorscy emigranci, którzy nie mogą swoim posyłać nawet paczek kawy z Lizbony [11], przestali prawie pisywać. I do nich z kraju też coraz mniej piszą.
Przypuszczam, że bardziej żywi i pogodni ożenią się i wyjdą za mąż na nowo za morzem, kładąc krzyżyk na żonach i mężach zostawionych za sobą. To może nawet najmądrzejsza rzecz w tym położeniu: wystartować na nowo. I ja bym też tak zrobił, gdybym był o kilka lat młodszy i mniej obciążony pamięcią. Teraz mogę wystartować tylko do kariery pasiecznika w Kanadzie lub Brazylii i to już nie jest takie pilne.
W tych czasach sytuacja emigranta startującego na nowo ma nawet pewne strony atrakcyjne i obiecujące. Ojczyzny dzisiejsze wymagają od swych obywateli tyle służby, dyscypliny, posłuszeństwa, że nie każdy to dobrze znosi, zwłaszcza na wieczne czasy. Dobrze więc jest może mieć jeszcze w zapasie ojczyznę trochę nie z tego świata, jak Atlantyda pochłonięta przez flukta, istniejącą już tylko w pamięci i wierszach, która może nawet do niejednego zobowiązuje, ale już nie wysyła do obozów koncentracyjnych, nie wydaje kartek żywnościowych i nie każe płacić podatków. Jak np. dobrze jest dziś we Francji być cudzoziemcem, pochodzącym z Atlantydy i patrzącym z dystansu na to, co tam się wyprawia.
Po kolejnym upadku Petersburga, Monachium, Wiednia i Paryża kontynent stał się straszną prowincją. Nawet rozmowy przypominają rozmowy w restauracji Rotha w Kołomyi i przed sklepem Szafnagla przy Machnowieckiej ulicy w Berdyczowie [12]. Znajomość tych wzorów jest dziś nieocenioną pomocą dla zrozumienia wielu zjawisk europejskich. Prawdziwi Europejczycy są tym tak upokorzeni, że z rozpaczy wpadają w najdziksze ekstrawagancje. Atlanci, nawet naturalizowani, z uśmiechem pobłażania patrzą na to miotanie się opętanych, cierpliwie czekają w kolejkach na kartofle i znoszą wszystkie szaleństwa, ponieważ Atlantyda już nie podlega tego rodzaju dekoronacjom, jest wolna od małości i śmieszności. W tej pozycji jest więc coś obiecującego, patrzącego w przyszłość, chociaż nie wiadomo dobrze jaką.
Kiedy było mi bardzo źle w kraju i wizje Berezy Kartuskiej [13] i nocy św. Bartłomieja [14] zmuszały do oglądania przejść na czeską stronę, żebym nie zabłądził jak Doboszyński pod Babią Górą [15], zawsze uświadamiałem sobie, że moja ściślejsza ojczyzna jest dniestrowym jarem, stepem porosłym burzanem z kurhanami, słowem, rzeczą istniejącą już tylko w mojej pamięci, i to mnie zawsze uspakajało i pozwalało jeszcze raz próbować zmiennej szansy. Może nawet pamięć takich odległych i niepotrzebnych na pozór rzeczy pozwala czasami odzyskać utraconą równowagę i znaleźć wyjście z takich sytuacji, które na pierwszy rzut oka już wyjścia nie mają. Niektórzy z daleka niosą deskę ratunku do miejsca, gdzie ma ich spotkać naufragium [16].
Sama natura popycha nas w trudnych chwilach do pewnej dwutorowości. Kiedy po śmierci moich najbliższych przyjaciół i nieudanej wyprawie do Galicji [17] wróciłem sam jeden do małego szpitala górskiego, moja osobowość rozszczepiła się na dwie części. Jedna część została delegowana do leżenia w szpitalu, druga pozostawała daleko, wolna i nieprzymuszona. Raz w nocy obudziłem się, obejrzałem pokój, gdzie leżało prócz mnie dwóch umrzyków, i zobaczyłem nad sobą tablicę z napisem kredą: Jerzy Stempowski (to ja), lat 43, data przyjęcia 28 października, dieta nr 4. To mnie bardzo zdziwiło: jest już 15 listopada, a ja pierwszy raz widzę ten pokój. To druga, wolna połowa mojej osobowości odwiedziła tego dnia mniej szczęśliwą, szpitalną połowę [18].
Takie stany muszą być dobrze znane emigrantom. Siedzi taki zamorski emigrant i pali w fajce amerykański tytoń, jego amerykańska żona wyjmuje z perambulatora [19] jego amerykańskie dziecko i gotuje obiad według miejscowej diety nr 4, ale on tego wszystkiego nie widzi, bo właśnie w letni dzień idzie przez zakurzone ulice Łucka i przed samym domem Rosaliniego słyszy głos przyjaciela: „Bój się Boga, Józiu, co ty wyprawiasz najlepszego? Gdzieś ty się podziewał tyle czasu?”.
To wszystko są przywileje kondycji emigracyjnej, nad którymi może warto się teraz zastanowić, kiedy zobaczyliśmy się w niej na dłuższy okres czasu. Jego koniec wydaje się tak odległy, że lepiej o tym wcale nie myśleć, ale raczej już być odległym i wesołym, jak sam Saint-Évremond.
Listy z Pani stron przychodzą tak powycinane, że widać z nich, jak weszliśmy tu w strefę niemiecką. Możemy więc pisać tylko na cenzuralne tematy, jak ja dziś. O kraju napiszę więc tylko tyle, że nastąpiły tam wielkie zmiany w trybie życia ludności. Niemcy rozbudowują przemysł, wypompowują ze wsi ludność do miast. Powstała olbrzymia ludność robotnicza, a z nią i zagadnienia robotnicze. Wpływy PPS wzrosły tak, że niektórzy uważają ją za główną dziś siłę polityczną w kraju. Proszę opowiedzieć to Stańczykowi [20] wraz z najserdeczniejszymi pozdrowieniami ode mnie. Jeden z propagandystów niemieckich, który tu przyjechał z frontu, mówił, że w Królewcu robione są plany rozbudowy miasta, aby mogło pomieścić 3 miliony ludności, jaka napłynie w związku z eksploatacją Rosji [21]. W niemieckiej Warszawie, mówił, będzie 4 miliony mieszkańców. Tak oni to sobie wyobrażają. Zresztą szczegółów tego znam mało, bo z krajem nie mamy żadnej łączności poza drogami przypadkowymi i bardzo okrężnymi. Z Niemiec dzięki rozluźnieniu nadzoru i dyscypliny, przychodzą często, ale oni też nic nie wiedzą.
Proszę o mnie nie zapominać. Listy od Pani idą tu 4–6 tygodni, do Pani 6–8 tygodni. Nie trzeba więc czekać odpowiedzi, bo za rok tak dużo się nie napisze.
Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyła szczerze oddany
Jerzy Stempowski
KRYSTYNA MAREK DO JERZEGO STEMPOWSKIEGO
472, Chelsea Cloisters,
Sloane Avenue,
London, S.W.3.
28 II 1942
Drogi Panie Jerzy,
trudno mi nawet powiedzieć, jaką przykrość sprawiła mi wiadomość, że widocznie żadna z moich ostatnich, nb. wielce długich epistoł, nie dotarła do Pana rąk. Natychmiast po otrzymaniu listu Pana (z 17 XII 41) wysłałam telegram, któremu chyba poszczęściło się lepiej.
Może jednak przecież te stare listy jeszcze dobrną. Obawiam się, że przedobrzyłam sprawę i nie wykluczam wobec tego możliwości, że zamiast w Muri, leżą one sobie w jakiejś szufladzie u nieporządnych panów w grodzie niedźwiedzia. Tâchez de vous renseigner [22].
Pomijam, że w tym stanie rzeczy zgubiłam wątek, że nie wiem, co Pan o mnie i o sprawach wie, a czego nie, i od którego miejsca zacząć na nowo – co zresztą przy zmienionej metodzie nie będzie tym razem rzeczą całkiem łatwą. Natomiast bardzo boli mnie fakt, że długotrwały brak wiadomości ode mnie mógł wywołać najfatalniejsze i najniewłaściwsze wrażenie niechlujstwa, zaniedbania czy jeszcze gorzej. Nie muszę chyba mówić Panu, że ostatnią rzeczą, do jakiej chciałabym dopuścić, byłoby zerwanie mojego z Panem kontaktu. Nie umiem nawet uczciwie obliczyć w tym procentu własnego egoizmu, który niewątpliwie jest olbrzymi. Au risque de me répéter [23] (na wypadek, gdyby listy jednak doszły) – muszę powiedzieć znowu, że każdy list Pana jest powiewem świeżego, zdrowego powietrza w tej nie bardzo podnoszącej na duchu atmosferze, że stawia na nogi i pozwala zachować równowagę i nadszarpnięty czasem zmysł proporcji, który tak łatwo można by utracić w nawale spraw, sprawek i zupełnych bzdur. Przypuszczam, że nawet Pan nie wie, jak bardzo jestem wdzięczna za każdy list, jak bardzo mi pomaga. Zaiste, tego wszystkiego, co przychodzi z listami Pana, nie ma w Londynie.
Tym bardziej zasmuciła mnie melancholia ostatniego listu. Je ne sais pas, si j’ai de droit de le faire, mais je devrais vous gronder [24]. Rozumiem znakomicie uczucie zniechęcenia, jakie mogą wywołać „intelektualiści” niezależnie od narodowości i innych danych formalnych, niemniej nie wydaje mi się, aby zimny szalet i absolutna samotność stanowiły najlepsze tło do spędzenia świąt. Może już lepiej było jednak z intelektualistami – faute de mieux [25], czyli w braku Hucułów albo rabinów. Ja sama uciekłam z Londynu – od przyjaciół, znajomych, współwyznawców światopoglądowych, inteligenckich dyskusji, przeżuwań i rozpamiętywań – i spędziłam święta wśród idealnie obojętnych Anglików, pełnych dziecinnej i prymitywnej pogody i beztroski. Nie, wypowiadam się stanowczo przeciwko zimnemu i samotnemu szaletowi jako zasadniczemu załatwieniu sprawy tego ponurego intervallum [26], jakie nam przyszło przeżywać.
Merytorycznie: posyłam swoje stanowcze i gorące veto odnośnie rozważań nad kondycją emigracyjną. Kondycja niewątpliwie nędzna, ale kategorycznie odmawiam przyjęcia jej do wiadomości jako czegoś więcej niż objawu przejściowego. Chciałabym Panu posłać wszystkie resztki mojej prymitywnej energii, prostaczkowej wiary i irracjonalnego entuzjazmu, które się przecież jednak gdzieś po mnie tłuką – poprzez całe zmęczenie i melancholię tych lat. Nie chcę słyszeć o naufragium. Protestuję przeciwko analogiom: my jesteśmy emigracją wojenną, nie polityczną. Nie wyrzucił nas z własnego domu żaden przewrót wewnętrzny, nie ustabilizował się na naszej debacli [27] żaden system – jacykolwiek jesteśmy, jedno jest pewne, nie jesteśmy ani męczennikami sprawy przegranej, ani symbolami wzniosłego a bezcelowego cierpiętnictwa – tkwimy w samym środku żywej sprawy, trwającej i potęgującej się walki. Nie szukamy pociechy w zaświatach, albowiem rozsądek nie kazał nam zwątpić w nadzieje i pociechy z tego świata. Last but not least [28], tęsknimy – i zawsze jeszcze jest ktoś, kto za nami stamtąd tęskni. Kocham Atlantydę, do której nie ma już powrotu, ale nie wystartowałabym na nowo – dziś mniej niż kiedykolwiek. Tkwię wszystkimi korzeniami tam, na dobre i na złe. Gdybyśmy istotnie nawet byli emigracją, to chyba nie było emigracji o większych szansach i lepszej koniunkturze. Ale my nie jesteśmy emigracją. My jesteśmy uchodźcami wojennymi, którzy – z tych czy innych powodów – cofnęli się za linią frontu. Czy zaś ta linia frontu przesunie się znowu za tydzień czy za rok – to już jest accidentale [29], nie essenziale [30] tej naszej sprawy, tej naszej kondycji.
Proszę mi wybaczyć te rozważania, jak również cały tenor mego dzisiejszego listu, który – jak powiedzieliby moi obecni gospodarze – jest frightfully personal [31]. Ale i mnie czasem tak nachodzi późną, wieczorną, samotną godziną, jakkolwiek zresztą mój cichy i dość pusty flat [32] ma, formalnie biorąc, niewiele cech wspólnych z górskim szaletem. Zresztą żyje się prędko, wśród masy zajęć i zagonienia, na nic właściwie nie ma czasu. Moja sytuacja przypomina mi rozmowę z pewnym panem, który mieszkał siedem lat w Paryżu i który, pytany przeze mnie, jak mu się tam żyło, odpowiedział: „Je n’ai pas eu le temps de vivre à Paris” [33]. Il paraît, que je n’ai pas le temps de vivre a Londres [34]. Od strony formalnej wszystko układa się jak najlepiej, wręcz nieprzyzwoicie, demoralizująco dobrze. Żyjemy tu w dostatku i wygodach i – bądźmy brutalni – gros emigracji zrobiło złoty interes na tym kataklizmie. Tym będzie rzeczywiście trochę trudno wrócić do surowej ojczyzny. Ja usiłuję ciągle jeszcze zachować poczucie proporcji, kontrolę nad sobą i nad sytuacją i nie dać się zdemoralizować. Myślę, że póki mam ostrą świadomość tej sytuacji, póty nic mi nie grozi, jakkolwiek i ja już przyzwyczaiłam się do wygodnego żywota i ciężkie czasy marokańskie wyglądają z perspektywy dnia codziennego wręcz koszmarnie. Na tle tego wszystkiego podwójnie bolesna jest troska o bliskich i wszystkich pozostałych. Czasem sama nie znajduję odpowiedzi na wiecznie dręczące pytanie, jak oni tam trwają.
O tzw. sprawach pisałam Panu obszernie kilkakrotnie. Trzeba wiele cierpliwości, wiele wytrzymałości i często twardej skóry. Staram się débrouillować [35] i w ramach bardzo skromnych możliwości robić sensowną robotę. Pod Pana poglądem na pakt sowiecki podpisuję się obiema rękami. Ale ludzie bywają nieobliczalni i Schiller nie wymyślił nic nowego, kiedy twierdził, że „mit der Dummheit kämpfen Götter selbst vergebens” [36].
Proszę koniecznie napisać znowu i to możliwie niedługo, ja zaś postaram się nie dopuścić więcej do takiej luki w naszej korespondencji. Chciałabym bardzo wiedzieć, jak Pana zdrowie i czy Pan dość uwagi poświęca temu problemowi. A jak z projektowanymi wykładami w Winterthur? Jak w ogóle przedstawia się nasza reprezentacja na tamtejszym gruncie? Mój Boże, jak dobrze byłoby móc pomówić z Panem o milionie spraw, o których pisać z stu powodów tak trudno.
Przesyłam moc najlepszych myśli i życzeń
Krystyna M.
Listy przepisali i przypisami opatrzyli Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk
[1] Pisane po polsku (ang.). Jest to wskazówka dla angielskiego cenzora korespondencji.
[2] Domek, chata (fr.). Pisarz mieszkał wówczas w Muri pod Bernem w użyczonym mu przez szwajcarskich znajomych domu letnim. Były to drugie święta Bożego Narodzenia w Szwajcarii. Święta w roku 1939 Stempowski spędził we wsi Aknaszlatina na Rusi Zakarpackiej (wówczas kontrolowanej przez Węgry).
[3] Charles de Saint-Évremond (1613–1703), francuski eseista i epistolograf; sceptyk i libertyn, uczeń Pierre’a Gassendiego. Służył w armii francuskiej podczas wojny trzydziestoletniej. Studiował wówczas Montaigne’a, nauczył się włoskiego i hiszpańskiego. Bezpośrednią przyczyną niełaski, w jaką popadł na dworze królewskim, była jego krytyka pokoju pirenejskiego (1659). Emigrował z Francji i do końca życia mieszkał w Londynie. Został pochowany w Westminster Abbey. Pisał dla przyjaciół, utwory Saint-Évremonda zaczęto drukować dopiero po jego śmierci.
[4] Ludwik XVIII (1755–1824), brat zgilotynowanego przez rewolucjonistów Ludwika XVI. Podczas rewolucji uciekł za granicę i mieszkał w różnych krajach, m.in. w Polsce. W roku 1794 Ludwik wydał w Weronie deklarację, w której odrzucał wszystkie przemiany, jakie zaszły we Francji podczas rewolucji. Zapowiedział odtworzenie monarchii z ograniczoną konstytucją. Na tronie królewskim został osadzony po upadku Napoleona Bonaparte w roku 1814.
[5] Armand du Plessis, książę de Richelieu (1766–1822), arystokrata francuski, oficer kawalerii i polityk okresu restauracji. Podczas rewolucji był inicjatorem nieudanej ucieczki Ludwika XVI i jego rodziny. Emigrował i wstąpił do armii rosyjskiej. W roku 1804 został gubernatorem Noworosji i Besarabii. Za jego rządów w ciągu dziesięciu lat liczba mieszkańców Odessy wzrosła ponad czterokrotnie do 35 tys., a miasto stało się największym portem Morza Czarnego. Odeski pomnik Richelieu stoi u szczytu Schodów Potiomkinowskich. Wbrew temu, co pisze Stempowski, Richelieu wrócił do Francji w 1814 i w latach 1815–1821 był dwukrotnie premierem Królestwa. Jego umiarkowane rządy przyczyniły się do stabilizacji politycznej kraju.
[6] José de Ribas y Boyons (1749–1800), admirał rosyjski, budowniczy Odessy. Urodzony w Neapolu w rodzinie hiszpańsko-irlandzkiej, wkrótce po rozpoczęciu kariery wojskowej wstąpił do armii rosyjskiej. Podczas wojny rosyjsko-tureckiej zdobył w 1789 roku twierdzę Chadżybej. Przedłożył carycy Katarzynie II projekt założenia na miejscu tureckiego Chadżybeja portu. Zaproponował też jego grecką nazwę Odessa. Katarzyna powierzyła mu w roku 1794 wykonanie projektu. Jego imieniem nazwana została główna ulica Odessy – Deribasiwska. Na dwóchsetlecie miasta odsłonięto pomnik de Ribasa.
[7] Alexandre-Louis Andrault de Langéron (1763–1831), arystokrata francuski, oficer, wolnomularz. Po wybuchu rewolucji emigrował z Francji i wstąpił do armii Imperium Rosyjskiego. Odznaczył się w licznych kampaniach i dosłużył się stopnia generała. Wziął udział w wojnie z Napoleonem w latach 1812–1814. W roku 1815 zastąpił księcia Richelieu na stanowisku generała-gubernatora Noworosji i Besarabii. W Odessie zrealizował liczne projekty zaplanowane przez Richelieu, m.in. ustanowienie wolnego portu czy otwarcie Liceum Richelieu, drugiego w Cesarstwie po Liceum Carskosielskim. W Odessie jego imieniem nazwano ulicę oraz łuk tryumfalny. Ośmielił się proponować Aleksandrowi I reformy aparatu urzędniczego, popadł w niełaskę i utracił stanowisko gubernatora Odessy. Przyjaźnił się z Aleksandrem Puszkinem. Pozostawił dzienniki wojenne i pamiętniki.
[8] Michał Czajkowski, zwany Sadyk Pasza (1804–1886), powieściopisarz i działacz niepodległościowy; brał udział w powstaniu listopadowym; w latach 1832–1872 przebywał na emigracji, od 1841 roku – w Turcji (początkowo jako wysłannik Hotelu Lambert); w 1850 roku przyjął islam i przeszedł na służbę turecką; podczas wojny krymskiej dowodził stworzonym przez siebie oddziałem Kozaków sułtańskich; po 1863 roku uległ ideom panslawizmu i w roku 1872 osiadł na Ukrainie. Zmarł śmiercią samobójczą.
[9] Ludwika Śniadecka (1802–1866), córka Jędrzeja, młodzieńcza miłość Juliusza Słowackiego, upamiętniona w korespondencji i w wielu utworach poety (Godzina myśli, Kordian, Beniowski); w 1842 roku poznała w Turcji Michała Czajkowskiego, za którego wyszła za mąż i którego wspierała w działalności politycznej.
[10] Mowa o emigracji z Rosji, którą po rewolucji bolszewickiej w 1917 w ciągu kilku lat opuściło około dwóch milionów uchodźców. Niektórzy z nich wracali, zwłaszcza po roku 1945. Uznawani za zdrajców i szpiegów trafiali do obozów koncentracyjnych.
[11] Mowa o paczkach Polskiego Czerwonego Krzyża wysyłanych do kraju z Lizbony. Portugalia była podczas II wojny światowej krajem neutralnym.
[12] Motyw szlachciców polskich czekających przed sklepem Szafnagla na wieści ze świata odgrywa ważną rolę w Eseju berdyczowskim Stempowskiego.
[13] W Berezie Kartuskiej (powiat prużański) w roku 1934 władze II RP (rozporządzenie Ignacego Mościckiego) ustanowiły obóz pracy przymusowej, zwany Miejscem Odosobnienia. Zsyłano tam na podstawie decyzji administracyjnej (bez wyroku sądowego) przeciwników politycznych sanacji: komunistów, oenerowców, endeków, ludowców oraz nacjonalistów ukraińskich. Więźniów poddawano fizycznym i psychicznym torturom. Obóz działał do września 1939 roku; przez Berezę przewinęło się około trzech tysięcy więźniów. Kilkanaście osób zmarło. Do obozu można było trafić nawet za artykuł krytyczny wobec władz, jak to było w przypadku Stanisława Mackiewicza (Cata), redaktora i publicysty konserwatywnego dziennika wileńskiego „Słowo”.
[14] Noc św. Bartłomieja – określenie rzezi dokonanej na protestantach (kalwinach) przez katolików w Paryżu w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572. Mordercy mieli przyzwolenie najwyższych władz. Mordowanie protestantów w Paryżu i na prowincji trwało tydzień, a liczbę ofiar szacuje się na pięć tysięcy. W latach trzydziestych w Polsce krążyły pogłoski, że władze sanacyjne planują skrytobójstwa działaczy opozycyjnych. Czechosłowacja była krajem udzielającym azylu polskim emigrantom politycznym. Przez siedem lat przebywał w Czechosłowacji Wincenty Witos, oskarżony w procesie brzeskim o przygotowywanie zamachu stanu, skazany na półtora roku więzienia.
[15] Adam Doboszyński (1904–1949), działacz ONR i Stronnictwa Narodowego, w czerwcu 1936 roku napadł na czele bojówek endeckich na powiatowe miasteczko Myślenice. Po zdobyciu broni na posterunku policji napastnicy podpalili synagogę, bili mieszkańców, demolowali żydowskie sklepy i niszczyli stragany. Towary znoszono na rynek i palono. W zamyśle organizatorów napad miał być demonstracją antysanacyjną i antyżydowską. Bojówkarze wycofali się w góry, gdzie ich ujęto. Doboszyński skazany został na trzy i pół roku więzienia. Podczas wojny Doboszyński przebywał w Londynie. Wrócił do kraju w 1946 roku. Aresztowany rok później, został oskarżony o współpracę z wywiadem hitlerowskim i amerykańskim. Torturowany, przyznał się do winy, ale przed sądem wymuszone zeznania odwołał. Skazany został na śmierć.
[16] Rozbicie statku (łac.).
[17] 18 września 1939 roku Stempowski przekroczył granicę polsko-węgierską wraz ze Stanisławem Vincenzem i jego starszym synem Staśkiem. Kiedy okazało się, że Węgrzy sprzyjają polskim uchodźcom, Vincenzowie wrócili na Czarnohorę po swoich bliskich. Stempowski miał na nich czekać po węgierskiej stronie. Po przejściu granicy Vincenzowie zostali zatrzymani przez patrol NKWD i uwięzieni w Stanisławowie. Zwolnieni zostali dzięki wstawiennictwu ukraińskich i żydowskich przyjaciół. Do Stempowskiego musiały dotrzeć pogłoski o ich śmierci. Rodzina Vincenzów uciekła na Węgry wiosną 1940 roku.
[18] Pobyt w szpitalu w Aknaszlatina wspomina Stempowski m.in. w eseju Księgozbiór przemytników.
[19] Wózek dziecięcy (ang.).
[20] Jan Stańczyk (1886–1953), działacz Polskiej Partii Socjalistycznej. We wrześniu 1939 roku znalazł się na emigracji. Od października 1939 do listopada 1944 był ministrem opieki społecznej w rządach: generała Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. W 1945 wrócił do Polski i zaakceptował podporządkowanie PPS komunistom, a następnie jej likwidację. Przyjął tekę ministra pracy i opieki społecznej w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej Edwarda Osóbki-Morawskiego.
[21] 22 czerwca 1941 roku armia niemiecka zaatakowała Związek Sowiecki, łamiąc pakt Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 roku, gwarantujący wzajemną nieagresję. Hitler dążył do powstrzymania ekspansji Stalina, który planował m.in. podporządkowanie Bułgarii i zdobycie cieśnin między Morzem Czarnym a Morzem Śródziemnym. Pokonanie Związku Sowieckiego miało zapewnić III Rzeszy „przestrzeń życiową”, dostęp do bogactw naturalnych i niewolniczą siłę roboczą. W październiku wojska niemieckie zbliżyły się do Moskwy, a w listopadzie rozpoczęła się operacja, której celem było zdobycie stolicy (niektóre oddziały dotarły na odległość 30 km od Kremla). Wojska niemieckie były jednak osłabione, nieprzygotowane na pogarszające się warunki pogodowe, pozbawione normalnego zaopatrzenia. Ponadto natrafiły na dobrze zorganizowaną obronę Armii Czerwonej dysponującej nowoczesnym uzbrojeniem. Na początku grudnia 1941 nastąpiła sowiecka kontrofensywa, w której wyniku wojska niemieckie zostały odepchnięte od Moskwy.
[22] Proszę spróbować się dowiedzieć (fr.).
[23] Ryzykując, że się powtórzę (fr.).
[24] Nie wiem, czy mam do tego prawo, ale powinnam Pana skarcić (fr.).
[25] Z braku czegoś lepszego (fr.).
[26] Przerwa; odległość w czasie między zjawiskami lub w przestrzeni między punktami (łac.).
[27] Klęska (fr.).
[28] Wreszcie (dosł.: ostatni, ale nie mniej ważny) (ang.).
[29] Przypadkowe (wł.).
[30] Główne, zasadnicze (wł.).
[31] Strasznie osobisty (ang.).
[32] Mieszkanie (ang.).
[33] Nie miałem czasu żyć w Paryżu (fr.).
[34] Wygląda na to, że nie mam czasu żyć w Londynie (fr.).
[35] Radzić sobie (fr.).
[36] Z głupotą sami bogowie walczą nadaremno; cytat z Dziewicy Orleańskiej (1801) Friedricha Schillera (akt 3, scena 6) (niem.).
„Batalia” o chałupę trwała tak długo, że już powoli traciliśmy nadzieję. Obawialiśmy się, że wkrótce nie będzie czego ratować. Już w maju – gdy podjęliśmy trudną dla nas decyzję o translokacji chałupy z Warnowa, była ona w tragicznym stanie. A przez kolejne pół roku jej stan się pogorszył, bo jesienne deszcze (i okoliczni amatorzy drewna) robiły swoje. Przekazanie nastąpiło z końcem listopada, nadchodziła zima, której budynek mógł nie przetrwać, trzeba więc było działać błyskawicznie – o ile błyskawicznie można rozebrać dwustuletni zabytek w stanie ruiny?!
Tak wyglądały izby w najbardziej zniszczonej części chałupy, 3 grudnia 2001
Poza determinacją przedsięwzięcie wymagało wiedzy, umiejętności i doświadczenia oraz dużego nakładu sił i środków finansowych. Determinację mieliśmy (o czym świadczą nasze działania). Wiedzieliśmy, że to wyjątkowo cenny zabytek, mieliśmy także doświadczenie, gorzej z pieniędzmi. Wszystkie uratowane przez nas budynki przed przeniesieniem były opuszczone i w opłakanym stanie, jednak były znacznie mniejsze i mimo wszystko wyglądały lepiej. Majster, który wcześniej ze swoją ekipą przenosił (rozbierał, a potem budował) do Kadzidłowa wszystkie budynki, po obejrzeniu w Warnowie „naszej” już chałupy, stwierdził, że… nie podejmuje się rozbiórki „takiej ruiny”. Nasi przyjaciele również mówili, że to ruina, że tym razem to naprawdę zwariowaliśmy, że to niemożliwe, że nie damy rady… Mieliśmy jednak inne zdanie i nie poddaliśmy się.
Czteroosobowa ekipa rozbiórkowa zdejmuje potężną, dekoracyjną belkę szczytową – jeden z największych i najcięższych elementów konstrukcyjnych (9 metrów długości!). Niestety już na początku grudnia spadł pierwszy śnieg, co dodatkowo utrudniało pracę. W tle widoczny piramidalny komin czarnej kuchni, grudzień 2001
W dniu przekazania nam chałupy zleciliśmy uprawnionemu architektowi wykonanie inwentaryzacji architektonicznej, kilka dni później uzyskaliśmy zgodę konserwatora zabytków na rozbiórkę (choć chałupa nie była wpisana do rejestru zabytków, to zgoda była konieczna), a ponieważ nasz majster „poddał się”, to musieliśmy jak najszybciej skompletować czteroosobową ekipę rozbiórkową (plus ja) oraz zorganizować transport. To wszytko trwało zaledwie … cztery dni (!) i już 1 grudnia przystąpiliśmy do rozbiórki. Zaczęliśmy od ostrożnego rozebrania zawalonego dachu i zdjęcia wszystkich oderwanych elementów (wiszących, ruchomych i zagrażających). To robiła nasza nowa ekipa, a moim zadaniem było sporządzania w tym czasie dokładnej dokumentacji rozbiórkowej, numerowanie wszystkich belek, desek, każdego elementu stolarki, fotografowanie wszystkich detali, robienie szkiców, planów i opisów (na każdym elemencie należało umieścić numer i zapisać w zeszycie wraz z opisem jak i gdzie jest umieszczony). Pracy nie ułatwiała nam pogoda.
Dwie z liczącej kilkadziesiąt stron dokumentacji, którą wykonałem w trakcie rozbiórki. Zgodnie ze sztuką rozbiórkę powinna prowadzić ekipa, która będzie później chałupę składać, w tym wypadku jedna ekipa tylko budynek rozbierała, inna miał ją budować, więc na mnie spoczywało przygotowanie tak dokładnej inwentaryzacji, by przy odbudowie, można było „połapać się” gdzie ma iść każdy element.
Ze względu na porę roku i opady śniegu oraz z obawy przed kradzieżą, pozyskany podczas rozbiórki cenny materiał należało na bieżąco wywozić do Kadzidłowa (to nieco ponad 20 kilometrów w jedną stronę). Największe elementy woziliśmy wynajętą ciężarówką, mniejsze, gdy spadł śnieg traktorem, a najmniejsze – takie jak drzwi, okna czy inne drobne elementy zabierałem codziennie po pracy naszym VW-busem. Po usunięciu dachu i zawalonych elementów (to na szczęście zdążyliśmy zrobić przed opadami) należało rozbierać ścianę po ścianie. Wbrew pozorom nie jest to zbyt skomplikowana czynność, trochę jak rozbieranie klocków – jak czasami żartujemy, tyle że znacznie większych i cięższych, bo niektóre belki musiały zdejmować cztery osoby.
Jedyne „cenne znalezisko” podczas rozbiórki: na strychu między deskami podłogi znalazłem 1 grosz polski z 1829 roku. To moneta groszowa Królestwa Kongresowego, z okresu autonomii, wprowadzona ukazem cara Aleksandra I z grudnia 1815, bita w latach 1816-1835 w miedzi (na krążku o średnicy 20 mm, i masie 2,8 gr), wycofana z obiegu w lutym 1851 roku. Na awersie napis: 1 GROSZ POLSKI 1829, na rewersie: herb Królestwa Kongresowego, tzw. orzeł rosyjsko-polski – dwugłowy orzeł z trzema koronami, w prawej łapie trzyma miecz i berło, w lewej jabłko królewskie, na piersi, na tle gronostajowego płaszcza, tarcza herbowa z polskim orłem, poniżej – po obu stronach ogona orła, znak intendenta mennicy w Warszawie: litery F. H. (czyli Fryderyk Hunger sprawujący tę funkcję w latach 1827–1830).
Po trzech tygodniach ciężkiej pracy, tuż przed Bożym Narodzeniem, demontaż chałupy, a dokładniej jej drewnianej części został zakończony. Ze względu na śnieg i mróz na „placu budowy” do wiosny pozostał tylko tzw. szeroki komin, czyli tzw. „czarna kuchnia”, płytka, kamienna podmurówka oraz dwie niewielkie piwnice.
Po przerwie świątecznej, na początku 2002 roku zwiezione do Kadzidłowa elementy były porządkowane, sortowane i ułożone zgodnie z pierwotnym układem ścian oraz numeracją wykonaną podczas rozbiórki. „Nasz” majster – ten, który nie chciał rozbierać „ruiny”, teraz zgodził się ze swoją ekipą na odbudowę chaty (ekspresowo, już 18 lutego dostaliśmy tzw. warunki zabudowy, a 18 marca pozwolenie na budowę!). Nastąpił żmudny proces sprawdzania stanu belki po belce, ich czyszczenie (z resztek tynku, gwoździ etc.) oraz przygotowywanie do ponownego wykorzystania. Pomimo tragicznego stanu chałupy udało się odzyskać zaskakująco dużą ilość materiału nadającego się do ponownego użycia. A to dlatego, że dwieście lat temu do budowy takich solidnych i okazałych chałup używano doskonałej jakości, nieodżywiczonego drewna z drzew iglastych rosnących w środka lasu (przyrosty roczne są tam równe i gęste, a drewno mocniejsze), ścinanych zgodnie z tradycją tylko w zimie, i to podczas określonej fazy księżyca. W najgorszym stanie była połowa wschodniej ściany, po której lała się woda, podwaliny i dach. Ale nawet z częściowo zniszczonych elementów „odzyskiwaliśmy” dobre fragmenty, które później można było wykorzystać do uzupełnia całkowicie zniszczonych miejsc.
W tym czasie – gdy ekipa przygotowała „front robót”, ja porządkowałem dokumentację rozbiórkową. W Warnowie, niekiedy przy padającym śniegu, robiłem szkice i opisy w wersji roboczej, więc musiałem teraz wszystko usystematyzować, przepisać na czysto, uzupełniając rysunki i szkice. Oprócz tego nadal studiowaliśmy literaturę fachową, odwiedzaliśmy okoliczne skanseny i wypytywaliśmy specjalistów o konkretne rozwiązania techniczne.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
W roku 2009 ukazuje się w „Tygodniku Powszechnym” tekst Ludwika Flaszena Kliny. Flaszen był długowieczny – odszedł w roku 2020, na początku pandemii, miał 90 lat. Udało mu się wrócić do Krakowa i tak jak chciał, został pochowany na cmentarzu żydowskim, obok swoich rodziców.
Opisując we wspomnieniu dom Jana Błońskiego, jest zatem ostatnim dysponentem pamięci o pakcie, który został zawarty przed półwieczem i trwał przez cały ten czas.
„Na roku AD 1948 było nas czterech – wraz z Jankiem – którzy zapisali się w annałach – czy raczej już dzisiaj w archiwach – literatury tamtych czasów…” – pisze Flaszen. Są rocznikiem 30-tym, Flaszen o rok starszy od Błońskiego. Co Flaszen, szkicując portret przyjaciela, wybiera z jego biografii?
„Dla debiutantów były to czasy łatwe i niesłychanie trudne” – powiada. Łatwe, ze względu na sprzyjające warunki debiutu. Profesor redaguje pismo, którego łamy są jeszcze otwarte, bezpartyjne. Debiutanci chcą jak najszybciej drukować. Zaczynają się już przygotowywać do ról buntowników.
„Mam w oczach ów moment przed sześćdziesięciu laty, gdy do sali wykładowej […] wkroczyło dwóch osobników o powierzchowności dość oryginalnej. Jeden niski jakby przedziwnie koślawy z trójkątną twarzą o ostrym nosie, skośnych zezujących oczach, poruszający się z wyraźnie wypracowanym wdziękiem. Był to Ket Puzyna. Drugi, młodzieniec bardzo wysoki, chłystkowaty, o głowie i twarzy oseska […] poruszał się w sposób nieskoordynowany, z wyraźnym zamiarem zdominowania przestrzeni. Tchnął aurą wyniosłości: jakby znalazł się w miejscu niedostatecznie dlań wysokim i godnym. Był to Jan Błoński. Z Puzyną stanowili niby parę cyrkowych clownów. Może dlatego moment pierwszego ich widzenia pamiętam tak jasno? Zaprzyjaźniliśmy się niebawem. Dołączył do nas Andrzej Kijowski […]. Szukaliśmy interesujących rozmówców. […] Na zasadzie intelektualnego magnetyzmu – a każdy z nas był inny – odnaleźliśmy się, dobrali, zaprzyjaźnili […]. W istocie [Janek] często miał się za lepszego od nas, nie mówiąc o mnie, z moim rosyjskim, nauczonym na zesłaniu w Sowietach. Ja go Puszkinem, Lermontowem […], a on mnie zwycięsko! – Mallarmém i Valérym, mistrzami nowoczesności”.
Jaka tego była konsekwencja? Błoński zajął się Proustem i bieżącą literaturą francuską (ale też krytyką, po Barthes’a), Flaszen był pierwszym tłumaczem Bachtina na język polski. Jako człowiek teatru wyreżyserował w Krakowie Dostojewskiego – bez sukcesu.
Jako studenci (trzej) wygłosili na zjeździe młodych polonistów „wspólny, trzyczęściowy referat”: Flaszen o Schulzu, Puzyna o Witkacym, Błoński o Gombrowiczu. „Pamiętam, w referacie Janka o mistrzu Witoldzie uderzyło mnie słowo «pepiniera». Do dziś zachowuję je w moim sekretnym dykcjonarzu”. Słownik Doroszewskiego podaje jego następujące znaczenia: dosłowne to szkółka roślin albo drzew; przenośne: środowisko sprzyjające kultywowaniu związków osobistych (bądź przyjacielskich).
Funkcjonując zatem we własnym, niezmiennym klimacie pepiniery, czterech początkujących krytyków czuło się w nim na tyle komfortowo i zrozumiale, iż, mieszkając przecież osobno, nie wiążąc się profesją akademicką (z wyjątkiem Błońskiego), odczuwali ten klimat jako język porozumienia, niepotrzebujący dodatkowych wyjaśnień.
W roku 1981 ukazuje się w WL Pamiętnik Józefa Błońskiego, ojca Jana, obejmujący lata 1891-1939. Syn zaistnieje w nim dwukrotnie – kiedy się rodzi w Warszawie i gdy na Żoliborzu, zaczyna uczęszczać na tajne komplety. W Warszawie właśnie spotyka na ulicy żydowskie dziecko, o którym nie może zapomnieć – tak utrzymuje jako autor eseju Biedni Polacy patrzą na Getto, pytany o pierwszy impuls, który spowodował jego powstanie.
Jest więc również nieświadomym wówczas mieszkańcem Atlantydy, bo tak, po latach, nazwie zbiór tekstów Miłosza, które wówczas się piszą. Ojciec jednak nie widzi siebie tylko w Warszawie. Nauczyciel i wojskowy, przywiązany do swoich dwóch profesji, student Uniwersytetu Jagiellońskiego, pochodzi ze Złoczowa i tamte właśnie strony są geograficznym początkiem jego życiorysu. Powiedzmy więc tylko, iż kresowa i galicyjska tradycja znajdowała się również u korzeni biograficznych syna. Jan Błoński długo zabiegał o publikację pamiętnika ojca, przyznawał też, iż ojciec miał istotny wpływ na kształtowanie jego osobowości – etycznej, moralnej i międzyludzkiej.
We wstępie Józef Błoński pisał: „Pamiętnik mój to dzieje własne człowieka, któremu przyszło żyć w latach tak burzliwych, że wydawały mu się czasem nierzeczywiste […]. W moim życiu można odczytać spokojny – złudnie spokojny – koniec XIX wieku, potem polski romantyzm, konspiracyjne marzenia, wreszcie wojenne przejścia i realizm pokojowej pracy […]. Oto co złożyło się na mój wiek męski, wiek klęski: trzy lata studiów, cztery pierwszej wojny, dziewięć lat pokojowej administracji w wojsku polskim, dziesięć w administracji szkolnej, sześć lat okupacji hitlerowskiej, siedem lat pracy nauczycielskiej. Dodam jeszcze czterokrotną utratę domu rodzinnego”.
Pierwsze zdanie Dziennika Jana Błońskiego, pisanego w latach sześćdziesiątych, brzmi: „Pochodzenie moje pstre…”. Zapiski dziennikowe uważał Błoński za ważne świadectwo historyczne, a jednak ich nie dokończył.
Dyskutowano o nich wiele. Błoński pisał tak „Moje oko jest syntetyczne”. Chętniej zatem ogląda idee, niż uczucia. Przewodnikiem po dziennikowych fragmentach Błońskiego może być następujące zdanie: „Bliżej mi do Rodzinnej Europy niż do Barbarzyńcy w ogrodzie…”.
Odtwarzając swoją genealogię, Błoński pisze o antenatkach rodziny, trzech młodych Francuzkach, które „za chlebem” udały się z francuskiej prowincji do Petersburga, jedna z nich została guwernantką w rosyjskich domach. To babka autora. Zmarła w roku 1946 w powojennym Krakowie, zaś francusko-rosyjsko-polska peregrynacja stanie się częścią zbiorowego obrazu ludzkich losów na przełomie dwóch stuleci, częścią wędrówek ludów, jakie się wówczas dokonywały. Były one również nosicielkami cnót mieszczańskich – czy zdołano je przechować w następnych pokoleniach? Na pewno została dobra znajomość francuskiego – też niełatwa, ale niekoniecznie odciskająca piętno na modelu życia.
Inne pytanie Błońskiego: „Czy wychował mnie Uniwersytet Jagielloński”. Odpowiedź: „Jak mógł mnie wychować skoro wszyscy zajęci byli zmianą przekonań”.
Małość była efektem tego przepoczwarzania, niespodziewane osoby uznawano za emanację Ducha Dziejów (tutaj Błoński wymienia Stefana Żołkiewskiego, teoretyka literatury, ale również polityka). Ale podobny kryzys dotyka też francuską La Gauche.
Błoński pisze we Francji, której nie ma: to znaczy nie istnieje już umysłowy kraj Charlesa Péguy, Balzaka i Prousta. Dynamikę życia umysłowego budują wówczas lewicowi profesorowie z główką Mao Tse-tunga w klapie, którzy za amerykańskie stypendia gardłują przeciw kapitalizmowi i imperializmowi.
Dla francuskich studentów Błoński wybiera, na ich życzenie, Listy do pani Z. Kazimierza Brandysa. Łatwiejsze w lekturze, mogły być czytane jako rodzaj umysłowego przęsła pomiędzy inteligentem polskim i jego – ewentualnym – francuskim odpowiednikiem.
Błoński miał ostrą świadomość, iż żyje w czasach, które niezależnie od tego czy PRL upadnie, czy skostnieje, zmierzają do finału. Był specjalistą od wielkich narracji, które chciały objąć „świat”, a tymczasem ten świat przestał się poddawać uogólnieniom. Błoński, doskonały diagnosta procesów społecznych, wiedział, iż kształtują się one pod wpływem domu, rodziny i miejsc osiedlenia. Chciał unikać wspomnień, może dlatego Dziennika nie ukończył.
Rozkładał się co prawda PRL jako fenomen dziejowy, ale wraz z nim zacierały się kontury dawnej Europy. Ubodzy pięciodolarowi stypendyści otrzymywali nikłe szanse, aby stać się obywatelami Europy, zaś w międzyczasie ich marzenie marniało w oczach. To był dramat i paradoks pokolenia Błońskiego i jego wybitnych przyjaciół.
Błoński napisał wprost: „Moja Europa kończy się”. Przede wszystkim ta rodzinna.
MARTA WYKA
Fragment książki „Czterech – Błoński, Flaszen, Kijowski, Puzyna. Esej o przyjaźni”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Do czerwca 1987, i wyprawy nad rzekę, gdzie rośnie papirus, znałam tylko produkt końcowy rośliny. Miejsce z papirusem na Sycylii, niedaleko Syrakuz, pokazał nam Aldo – przyjaciel Nadii. W Rzymie prowadził antykwariat.
„Tam, gdzie rośnie papirus”, Syrakuzy 1987, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp
2 luty 2023
ELŻBIETA LEMPP