Któregoś dnia pod koniec czerwca zadzwonił Radzibus i powiedział:
– Słuchaj, jest taka sprawa: złamałem rękę i nie mogę chodzić na siłownię, a mam wykupiony karnet na lipiec. Może ty poćwiczysz, żeby się nie zmarnował?
– Jasne, czemu nie?
Mocowanie się z żelastwem tak mi przypadło do gustu, że czyniłem to znacznie dłużej niż miesiąc. Karnet dawał prawo do półtoragodzinnego treningu we wtorki, czwartki i soboty od ósmej rano. Siłownia mieściła się na Pradze i z samego rana jako pierwsi przychodzili młodzi gangsterzy, a że byłem łysy jak oni, brali mnie za swojego i rozmawiali przy mnie swobodnie. Gdy planowali jakiś skok, zaczynali od zorientowania się, jaka im grozi kara w razie wpadki. Ich ulubione powiedzonko brzmiało: „Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata, trzy lata się po korytarzu przelata”. Inaczej mówiąc, bez lęku imali się wszystkiego, za co groziło do trzech lat więzienia. Wtedy się przekonałem, że teza, iż wysokość kary nie ma znaczenia, lecz tylko jej nieuchronność, ma uznanie pośród prawników akademików, ale nie wśród bandziorów.
Oprócz lekcji pokory, jakiej udzielają hantle i sztanga, trochę się nauczyłem od młodej i starej bandyterki.
Pierwszą lekcję odebrałem podczas ogólnopolskiego strajku nauczycieli. Trenowało nas tego dnia kilkunastu, a na sali grało Radio Zet. W pewnym momencie spiker odczytał wiadomość, że nauczyciele zakończyli strajk, bo minister podniósł im płace o czterdzieści złotych – dzisiaj pewnie równowartość około czterystu złotych. Gdy padła suma, wszyscy zareagowali tak samo: parosekundowym rechotem. Nikt nie przerwał treningu, nie skomentował informacji choćby jednym słowem, choćby bluzgiem, tylko krótki rechot. Studiowałem wtedy polonistykę i myślałem o uczeniu w szkole.
Oprócz kilkunastu młodych było dwóch starych: Brodacz Antek – właściciel komisu samochodowego i Gruby Rychu – właściciel sex shopu.
Pewnego dnia, między jedną serią przysiadów a drugą, Rychu zagaduje Antka:
– Powiedz, Antoś, jak to jest? Są kobitki, piękne jak nie wiem co, i nic, no nic, nawet nie drgnie. A są inne, niby nic, a od razu coś cię łapie za gardło i schodzi niżej!
Antek dokończył serię przysiadów, odsapnął, pomyślał i mówi:
– Widzisz, Rychu, to są… fluidy.
Na pucołowatej twarzy Rycha najpierw nic się nie odmalowało, potem zjawił się głęboki namysł, a w końcu zajaśniała wiedza radosna:
– Aaa… fluidy!
Gdy z siłowni szedłem na zajęcia, myślałem, czym się różni rozmowa Antka z Rychem od wykładów uniwersyteckich? I tu, i tam słowa, słowa-fetysze, słowa-klucze służą za wyjaśnienie skomplikowanych zjawisk. Słyszę słowo i wiem. Wiem?
Innym razem Antek pyta Rycha:
– Wiesz, Rychu, czego najbardziej żałuję w życiu?
– No czego Antoś żałujesz?
– Że nie byłem w szkole kozłem ofiarnym, wiesz, takim pierdołą.
– Czyś ty zgłupiał?
– Nie, Rychu. Gdybym był pierdołą, pośmiewiskiem klasy, tobym teraz tak tu zapierdalał, że podniósłbym każdy ciężar. A tak to ani pierdołą nie byłem, ani najsilniejszy nie jestem. To kim, kurwa, jestem? Nikim!
Kilka godzin później omawialiśmy na ćwiczeniach z filozofii średniowieczną scholastykę i łamaliśmy sobie głowy nad kwestią wszechmocy Boga, próbując odpowiedzieć na pytanie: czy Bóg może stworzyć ciężar, którego by nie podniósł. Jeśli może, to nie podniesie, a jeśli może podnieść każdy ciężar, to nie może stworzyć takiego, którego nie dźwignie.
To kim jest Bóg?
ROBERT PAPIESKI
Noszę blisko, pod skórą, wielkie wymieranie.
Jak w polowym szpitalu, na przewlekłej wojnie
trzymam bliskich za rękę, a to jest czekanie:
matka stara, kamienna, jak scytyjska baba,
była zawsze, chroniła, żeby Popobawa
ten demon czarnych ludzi, niewolnicza pamięć
nie nawiedzał mnie w nocy, bym spała spokojnie.
Wszyscy jesteśmy czarni, przykuci łańcuchem,
nasze dusze są czułe, nasze kości kruche.
Na śpiewających łodziach pokornie stłoczeni,
zawsze w próżnych zmaganiach, zawsze zniewoleni.
Niesiemy gen zagłady i promień stworzenia,
wpisaną w rdzeń miłości zaliczkę cierpienia.
Boję się waszych śmierci, bo gdy je przeżyję
wymieranie mnie skruszy, lawa mnie przykryje.
Zanzibar, luty 2024
Pod koniec stycznia 2024 roku, na Zanzibarze, towarzyszyły nam ciemne duchy południa i Popobawa. Może nigdy nie przyszedł w nocy, ale pojawiał się w świetle dnia, mimochodem, gdy piękne czarnoskóre dziewczęta w kolorowych, upiętych jak barokowe suknie zawojach i w takich samych turbanach na głowach, strzygły krzewy i podlewały trawniki wokół naszego domu, na których wyrastały krwiste kwiaty południa. W każdym razie odczuwałam jego ukrytą obecność. Także na drewnianej łodzi dhow, którą wypływaliśmy na Ocean pojawiał się jego cień, choć może był to tylko cień czarnoskórego mężczyzny, który naciągał ogromny żagiel. Trudno nie pamiętać, gdy łódź skrzypi a właściwie śpiewa, że takimi łodziami przewożono pod pokładem skutych łańcuchami niewolników, którzy często umierali na łodziach, jeśli wcześniej nie zginęli podczas wyniszczającej wędrówki lądem od chorób, zatrutych strzał czy ciosów maczetą, albo po prostu z wycieńczenia. Jak pisze Małgorzata Szejnert w swojej niezwykłej książce Dom żółwia. Zanzibar, kiedy w styczniu 1858 roku doktor Livingstone rozpoczął swoją ekspedycję wzdłuż biegu Zambezi, często napotykał pochody spętanych tubylców konwojowane przez dozorców ze strzelbami. Livingstone i jego towarzysze starali się uwolnić więźniów, jeśli tylko było to możliwe. „Gdy dozorcy uciekają, misjonarze przecinają pęta na szyjach kobiet i dzieci i główną linę, która trzyma ordynek. Z mężczyznami jest trudniej, są zazwyczaj przykuci do drewnianych drągów, rozwidlonych na końcu jak dwa widelce. Dwa zęby, w których tkwi głowa niewolnika, są zamknięte łańcuchem obejmującym szyję i kark. Niewolnik może iść tylko wtedy, gdy ktoś niesie tę belkę; ma ona ze trzy metry długości”. Wiadomo, że demony południa są często bardziej groźne, niż upiory, które przybywają o północy w klimatach bardziej borealnych. Nie wiadomo kim jest Popobawa: istotą ludzką, nietoperzem, czy duchem. Popo w języku suahili oznacza nietoperza zaś bawa skrzydło. Może to, iż zjawa często objawia się pod postacią nietoperza wynika po prostu z tego, że na Zanzibarze jest mnóstwo nietoperzy, są tam tak zadomowione jak u nas wróble i wręcz zwisają całymi workami z drzew na Wyspie Grobów. Gdy Małgorzata Szejnert zapytała Adama Vuaya z Wyspy Czarowników na Tumbatu, kiedy był tam ostatnio Popobawa, odpowiedział, że demon nie ma dostępu do Tumbatu, gdyż strzegą go własne, udomowione duchy, które zatrzymują złe moce. Na Zanzibarze zaś Popobawa wchodzi do domów i napada śpiących ludzi. Nie rani ich, ale sprawia, że człowiek nawiedzony przez demona czuje się upokorzony, upodlony i sponiewierany. Psychiatrzy badali doświadczenia ofiar Popobawy i nazwali je walking dream – snem na jawie. Takim koszmarom często sprzyja zbiorowe, ciężkie doświadczenie. Może to być dawne echo niewolnictwa lub obecny, zniewalający strach. Popobawa pojawia się razem z chaosem stwarzanym przez ludzi.
Może się wydawać, że dzisiaj Popobawa przekroczył granice światów i jest wszechobecny wszędzie tam, gdzie wszechobecne są przemoc i cierpienie, to które było, jest i będzie.
ANNA PIWKOWSKA
Pogoda we Włoszech potrafi być piękna. Ale nie zimą! Przekonali się o tym alianci na początku 1944 roku. Ulewne deszcze zamieniły leśne strumyki w rwące rzeki, a drogi w grzęzawiska. Pojazdy gąsienicowe stały się zupełnie bezużyteczne. Na ratunek żołnierzom zdobywającym Monte Cassino przyszły dopiero… muły.
Ta czworonożna cwana bestia jest niezwykle wytrzymała i świetnie radzi sobie na wąskich i krętych górskich ścieżkach. Nic więc dziwnego, że kiedy nowoczesny sprzęt grzązł w błocie, a ludzie z trudem wdrapywali się na zbocza, alianci postanowili użyć właśnie mułów. Był jednak kłopot: skąd je wziąć?
W początkach kampanii włoskiej, jeszcze na Sycylii, alianci dysponowali jedynie około trzystoma mułami. Tymczasem analitycy wojskowi, przewidując bieg zdarzeń, dla samej 5. Armii prognozowali zapotrzebowanie na poziomie tysiąca trzystu tych upartych zwierzaków.
Kiedy alianci zaczęli skupować zwierzęta, Włosi szybko wyczuli interes. Początkowo armia amerykańska płaciła po osiemdziesiąt dolarów za muła, szybko jedna cena podskoczyła do dwustu pięćdziesięciu! Aby zaradzić spekulacjom rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę akcję przerzutu mułów. Sprowadzano je z Afryki Południowej oraz z Cypru, Libanu i innych krajów basenu Morza Śródziemnego.
Im szybciej rosła liczba kopytnych tragarzy, tym większym problemem stawało się organizowanie dla nich prowiantu. Sytuację próbowano rozwiązać iście po europejsku – utworzono Połączoną Aliancką Radę do spraw Zaopatrzenia w Paszę. Genialne. Niestety, jak się okazało, nieskuteczne.
Problem udało się rozwiązać dopiero przy użyciu istniejących już oddziałów poganiaczy mułów, które wchodziły w skład armii nowego sojusznika (13 października 1943 roku król Włoch Wiktor Emanuel III wypowiedział wojnę III Rzeszy, stając po stronie aliantów). Salmerie – oddziały transportowe były pierwszymi jednostkami włoskimi walczącymi pod aliancką komendą. W przededniu zmagań o Monte Cassino liczba mułów służących w armii sprzymierzonych sięgnęła czternastu tysięcy pięciuset.
Czternaście tysięcy pięćset mułów… Czy możemy to sobie wyobrazić…? Karawany mułów nieustannie przemierzały wąskie trakty, wioząc amunicję oraz prowiant na front i zabierając z niego rannych i zabitych. Pod ciągłym ostrzałem. Najczęściej w nocy. Wiele zwierząt ginęło lub odnosiło rany, założono więc polowy szpital weterynaryjny. Poza pomocą chorym i rannym mułom okaleczano tam jednak także i te zdrowe. Z rozmysłem. Przed wyruszeniem w karawanie, dla bezpieczeństwa, przeprowadzano im zabieg na strunach głosowych, uniemożliwiający wydawanie charakterystycznego ryku. Ciężko wyobrazić sobie, jak makabrycznie wyglądały nocne karawany.
George Groom, żołnierz brytyjski ranny pod Cassino, pisał: „Z trudnością schodziły z góry wąską ścieżką. Niektórzy ranni ginęli, spadając razem z mułami staczającymi się z góry, kiedy te traciły równowagę”.
Reporter wojenny Ernie Pyle opowiada, jaką zgrozę wywoływały powracające z frontu zwierzęta. W jednym z reportaży opisuje jak w blasku księżyca wije się karawana mułów schodząca z Sammucro. Do każdego z nich przytroczone są zwłoki. Brzuchem do dołu. W poprzek. Zwierzętom towarzyszą posępne sylwetki żołnierzy. Tym razem jednak nie są to Włosi – przesądni poganiacze odmówili transportu ciał poległych żołnierzy i zająć musieli się tym Amerykanie.
W takich warunkach między człowiekiem a zwierzęciem rodziła się silna więź. Znane jest świadectwo amerykańskiego lekarza, który twierdził, że na widok rannych i zabitych zwierząt ich opiekunowie wpadali w histerię.
Ciekawy wydaje się przypadek 5. Kompanii Transportowej. Wyposażona w jedną, pochodząca z I wojny światowej ciężarówkę, przestarzałe karabiny (carcano wzór 1891 w armii włoskiej od 1891 roku), sześć koni i dwieście pięćdziesiąt osiem mułów, nieustannie prowadziła karawany. Jeden z marszów trwał dobę. Zarządzono po nim jedynie pięciogodzinną przerwę i kompania udała się w dalszą drogę. W uznaniu zasług oraz hartu ducha żołnierzy otrzymała ona honorowy tytuł i funkcjonowała dalej jako Kompania Monte Cassino.
Swego czasu myślałem o filmie, w którym to muły opowiedziałyby swoją (naszą) historię… W Metamorfozach Apulejusza mamy do czynienia z narratorem zamienionym w osła. Także w niektórych opowiadaniach Cervantesa to zwierzęta opowiadają o zawiłych ludzkich losach. W filmie dokumentalnym też jest to możliwe…
HENRYK URBANEK
Z wielu powodów lubię książki ogłaszane przez oficynę Austeria wpasowaną w stary rynek krakowskiego Kazimierza, a dowodzoną przez Wojciecha Ornata, którego sylwetka zasługuje na osobny portret. Nie tylko dlatego, że swoją działalnością wpisuje się w długą tradycję manufaktur wydawniczych i księgarń na Kazimierzu, że jest dobrym duchem jego kultury oraz celebrantem pamięci historycznej tegoż miejsca, ale ponieważ jest osobowością nie tyle w słowie się „osobiejącą”, ile, nierzadko w bezinteresownym czynie, a czasem nieobliczalnych, to znaczy niekalkulujących czegokolwiek gestach. Austeryjna biblioteka przez niego powołana, powinna już być dawno poddana oglądowi bibliograficznemu i krytycznemu.
Lubię – to słowo dla mnie ważne i wcale nie odnoszę go do tego, co daje nam rynek konsumpcji oraz chwilowych pociech z sobą niesionych, ale do sfery wartości. Martwi mnie, że straciło ono swój mocny grunt w rozchwianej i nazbyt emocjonalnej sferze kultury masowej. Lubić coś lub kogoś, to doprawdy nie są przelewki w naszym rozkapryszonym, histerycznym, niekonsekwentnym i niestabilnym emocjonalnie byciu w świecie. Lubienie, że tak się wyrażę, jest wielkim równoważnikiem i stabilizatorem skrajnych uczuć ludzkich, wyrażających się między miłością, kochaniem, przyjaźnią, zażyłością, a nienawiścią, pogardą, niechęcią i wrogością.
Lubię więc książki Austerii z wielu powodów. Tym naczelnym są treści, jakie niosą w wehikule swojej litery, a drugim, poza wymienioną podszewką jest ich szata edytorska. A jest ona nietypowa i niezwyczajna, a rozpoznałby ją nawet ślepiec, a gruboskórny pomylić mógłby materię okładki z tkaniną. Wszystko, co w tej szacie pociągające i wymowne rozpościera się między ekskluzywnością a masowością, między elitaryzmem a egalitaryzmem, pietyzmem a rodzajem nonszalancji, kiedy to widzimy jak czytelnik tomiku wierszy lub szkiców ogłoszonych przez Ornatową oficynę wkłada książkę do tylnej kieszeni spodni lub bocznej kieszeni marynarki. Między rzeczą, która jest rarytasem i czymś wyjątkowym, a rzeczą uboczną, marginalną, między tym, co długotrwałe, a tym, co jest bytem epizodycznym, ubocznym. W pewnym sensie ta szata odpowiada gustowi everymana, jest królewską i zarazem żebraczą, noszącą znamię szarego piękna, ascetycznego dobrostanu.
Litera książek ogłaszanych przez tę oficynę dotyka niemal w każdym możliwym ujęciu – eseistycznym i poetyckim, publicystycznym i beletrystycznym, literaturoznawczym i krajoznawczym, intymistycznym i publicystycznym, historycznym i teologicznym, przyczynkarskim i epistolarnym – przeszłości, godziny naszego życia (jakże ona krótka!), ale również przyszłości. Ta ostatnia odzwierciedla się przede wszystkim w przestrogach, które formułuje dla nas, to, co było i co jest. Ale z przestrogą jest jak z Ikarem, tym Brueglowskim, który, kiedy spada, nikt tego nie słyszy, a każdy co najwyżej wzrusza ramionami i dalej krząta się wokół swojego kramu. Przestrogi się omija, a iluzje formułowane przez rozmaite propagandy łyka jak poranne powietrze.
Mam przywilej wyróżnionego w annałach tejże oficyny, bo podjęło mnie jej skrzydło wydawcze, ogłaszając trzy książeczki, a z drugiej podawcze, czyli to, które podaje mi do pokosztowania rozmaite cymelia wydawnicze. Te dwa skrzydła pozostają zresztą w ścisłym splocie, jako że wydane zostaje podanym, a podane zostało wydanym. Ostatnio pożarłem cztery cymelia, piszę pożarłem, gdyż kosztowanie jest co najwyżej prologiem do tego, co przerodzi się w ucztę, czyli obżarstwo.
Wracając do cymeliów, otóż są nimi Ballada o Alfredzie Łaszowskim i Ataman Petlura Andrzeja Stanisława Kowalczyka, Może niesłusznie. O Jerzym Zagórskim Pawła Bema i Epitafia dla przyjaciół Tadeusza Nyczka. Wcale nie udaję, że grzecznie, zachowując savoir vivre kosztowałem literę po literze tych książeczek. Żarłem je, gdyż widocznie wpasowały się w mój niezaspokojony głód opowieści dotyczących historycznych losów jednostek, całych formacji ludzkich oraz wspólnot, jak również natury czasu, który nie ma litości dla ludzkich dzieł oraz pamięci o nich. Historia żywi się okrutną przemocą wobec niewinnych (choć któż z nas jest bez winy?) oraz ich krwią, co od biedy jak chce Kowalczyk da się nazwać teatrem bestialskiego obrzędu. Czas z kolei jest jak każdy żywioł przyrody – zaciera ślady jak deszcz, wiatr i ogień. Autorzy, których tu wymieniłem posiadają dar wciągania czytelnika w swoją literę, która portretuje jednostki i szkicuje panoramy kataklizmów, a jednocześnie poprzez tę literę wyostrzają czytelniczy zmysł uwagi i czujności oraz podpowiadają: „Bacz, jak się zachowujesz, co wygłaszasz i jakie demony w ten sposób wzmacniasz”.
Mój komputer, w którym kreślę te słowa stoi na dużym biurku, wręcz ministerialnym, gdyby nie to, że przylega do ściany, a nie stoi frontem do petenta. Na tej ścianie zawieszona jest jednokondygnacyjna półka, na której ustawiłem te cztery książeczki chcąc, aby były na wyciągnięcie ręki. Są jak te rozmaite różdżki i wymyślne miotełki w rękach szamanów i czarowników, które przydają się w procederze gonienia demonów u przykrych ludzi, a przede wszystkim tych własnych.
Demonów historii, ideologii, literatury.
WOJCIECH KASS
Następnego ranka drogą na północ od Aradu faliste pasmo wzgórz cofnęło nas o kilka mil do otoczonej wiązami, wyrastającej pośrodku łanów zboża wiejskiej rezydencji w Tövisegyháza, której nie znalazłem na mapie.
Kiedy zostaliśmy wprowadzeni do pokoju bilardowego, Tibor natychmiast zauważył opartą o parapet otwartego okna dubeltówkę. Szybko odblokował zamek, z którego wypadły dwa naboje. „Widziałeś? Nie do wiary!”, zaśmiał się, odkładając z westchnieniem naboje na półkę. „Polnische Wirtschaft! Oto masz przykład polskiego gospodarzenia!”. W tym momencie do pokoju wszedł Jaś, nasz gospodarz, wyjaśniając, że w obronie przed gawronami trzyma stale w pogotowiu naładowaną strzelbę. „W przeciwnym razie na mile wokół nie ostałby się ani jeden pełny kłos młodej pszenicy”.
W tych kręgach powstrzymanie się od udzielenia szczegółowych wiadomości o osobie, którą ktoś miał poznać, uchodziło za godne potępienia niedopatrzenie. Najmniejszy ślad angielskiej wstrzemięźliwości czy skłonności do starannie miarkowanych uogólnień nie krępowały tych wypowiedzi, a jeszcze mniej obawa, że będzie się posądzonym o uleganie czarowi szlachectwa, wystawności czy władzy.
„Jaś? – usłyszałem od kogoś. – Pochodzi ze znakomitej rodziny z południowej Polski, osiem tysięcy akrów niedaleko Krakowa. Jego pradziad był austriackim ambasadorem w Petersburgu, a herb z głową Turka przyznano jego przodkowi po zdobyciu trzech tatarskich sztandarów na Ukrainie”.
„A Klara, jego żona? Z bardzo starej, bardzo, bardzo starej… uralte – tu powieki mego rozmówcy niemal się zamknęły, jakby we śnie o tak odległej starożytności – rodziny z Tatr Wysokich. Mieszkają w jednym z najstarszych węgierskich zamków – obecnie to, niestety, Słowacja! Hrabiowie od czasów króla Mátyása. Noszą tarczę z dwiema krokwiami w kształcie litery W między trzema salamandrami przedzielonymi pięcioma ustawionymi pionowo szczupakami; no wie pan, arms parlant, na pamiątkę przepływającej obok rzeki i pływających w niej ryb”. (Kiedy rozmowa schodziła na temat fauny herbowej, wydawało się, że pokój albo trawnik zaludnił się na chwilę tłumem spoglądających uważnie za siebie lwów o rozdwojonych ogonach, błękitnych kłach i pazurach, jednorożców, kretów, bazyliszków, gryfów, wiwernów, smoków ognistych i pasiastej smoczej drobnicy; fruwały wypuszczone na swobodę orły i jastrzębie, w powietrzu roiło się od kruków, martletów i łabędzi, których szyje opasywały rzędy złotych łańcuchów).
Dopiero po wyjaśnieniu tych ważnych szczegółów można było przejść do spraw pomniejszych, takich jak charakter, wygląd czy uzdolnienia danej osoby. Pomimo pewnych terytorialnych nieporozumień Węgrzy darzyli Polaków niewątpliwą sympatią; jakże miłe odstępstwo od rozpowszechnionej we wschodniej Europie nienawiści do sąsiadów! Sympatia ta, mająca swoje źródło w łączącej oba narody wrogości wobec Niemców, Turków i Moskali, dała o sobie szczególnie znać pod koniec XVI wieku, kiedy to Polacy wybrali na swego króla węgierskiego księcia Siedmiogrodu Stefana Batorego. Pokonał on wszystkich wrogów polskiego królestwa, zdobył kilka rosyjskich miast i wypędził z kraju Iwana Groźnego.
Jaś był szczupłym mężczyzną o jasnych blond włosach ostrzyżonych en brosse, orlim nosie i błękitnych oczach za okularami w rogowej oprawie o grubych soczewkach, a wyraz jego twarzy znamionował dobroduszność i roztargnienie. Głowa kipiała mu od nowych idei w dziedzinie archeologii, historii, religii i fizyki, miał też, jak powiadano, mnóstwo teorii (rzadko sprawdzających się w praktyce) na temat gospodarki, płodozmianu, tresury zwierząt, pasz zimowych, leśnictwa, pszczelarstwa, odwszawiania owiec oraz metod tuczenia kaczek przed wiosennym targiem. Witał z przejęciem najbardziej ekscentryczne pomysły i nim minęło pięć minut od powitania, nasz gospodarz zapytał, co myślimy o twierdzeniu, że glob ziemski jest wydrążony, w jego środku znajduje się małe słońce, a wokół niego krąży znacznie większy księżyc, którego cień powoduje zmiany pór dnia. Miliony gwiazd wielkości mniej więcej Wiednia czy Warszawy krążących, w różnych odległościach i z różną prędkością, wokół solarnego centrum? W porannej poczcie Jaś otrzymał od autora owej teorii trójjęzyczną broszurę i oczy błyszczały mu zza okularów.
Dwór Żeleńskich, 2017
„Die Welt ist eine Hohlkugel!” – przeczytał napis na okładce; „Le monde est une boule creuse!”. „Mój drogi, ze vorld iss a hollow ball”, wyjaśnił, kładąc mi rękę na ramieniu; po czym, z przejęciem przerzucając strony, odczytał na głos najistotniejsze fragmenty. Żegnając się, Tibor mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Może w innych kwestiach jego teorie nie wytrzymywały próby, ale Jaś był bez wątpienia znakomitym strzelcem. Strzelba została z powrotem naładowana i co jakiś czas, na pozór bez celowania, oddawał przez okno strzał w powietrze, często jedną ręką, niemal nie przerywając rozmowy; sekundę później na trawnik spadał martwy ptak, jeden z unoszącej się nad dworem ogromnej kolonii gawronów. Sprawiało mi to przykrość, a krążące ptaki i ich krakanie budziło tęsknotę za domem. Huk wystrzałów powtarzał się nieregularnie przez cały dzień.
Klara, córa owych pokrytych patyną czasu obronnych murów w Wysokich Tatrach, wyglądała na dziwaczkę i chodziła na ogół nieuczesana. Uwielbiała konną jazdę, a jej życie obracało się wokół dwu przepięknych karych rumaków, które dzięki zabiegom surowego, jednookiego stajennego imieniem Antal były zawsze idealnie wyszczotkowane – „w przeciwieństwie do mnie”, jak sama prawdomównie stwierdziła, wskakując na siodło. Była lekka jak dżokej, świetnie jeździła i skakała przez najtrudniejsze przeszkody. Jaś zarzucił konną jazdę – „z braku czasu” – toteż o wieczornym chłodzie odbywałem dalekie przejażdżki tylko z nią. W skwarze południowych godzin do wspomnianego już kilkakrotnie ciemnozłotego wina dolewano zmrożoną wodę sodową. Brzmi to jak bluźnierstwo, lecz smakowało wybornie – po niemiecku napój nazywano Spritzerem, a węgierski termin hosszúlépés – „długi krok”, stanowił jeden z wielu terminów określających stopień rozcieńczenia alkoholu. Wszystkie te wina pochodziły z jednego regionu, niemniej każde miewało różne smaki w zależności od tego, pod jakim pito je dachem. Nadawały się do spożycia zaraz po wyklarowaniu się sfermentowanego moszczu, a po wieloletnim leżakowaniu uzyskiwały nieoceniony smak. Wieczorami opróżniano w blasku świec kolejne karafki, już nierozcieńczonego wina, pitego w wysokich kieliszkach o czaszach w kształcie tulipana. Jaś lubił po kolacji przesiadywać długie godziny spędzane na chaotycznie prowadzonych do pierwszego brzasku rozmowach na najróżniejsze tematy. Kiedy gospodarz ostrzegawczym gestem podnosił wskazujący palec, wszyscy milkli, by posłuchać śpiewu słowika. Wśród wielopalczastej masy kasztanowego listowia krążyły niespokojne roje świetlików, a rozchodząc się pewnej nocy do łóżek, ujrzeliśmy na drzewie mrowie szmaragdowych, mniejszych od trzypensowej monety rzekotek, które przywarły do liści niczym miniaturowi, zieloni rozbitkowie do tratw.
Po południu w przeddzień mego wyjazdu ja i Klara gawędziliśmy, polegując na stoku na końcu trawnika. Jaś ze sporą biegłością grał skomplikowane fugi, przerywając od czasu do czasu, by po wystrzale i głuchym odgłosie uderzenia czegoś o ziemię wrócić w te pędy do fortepianu, toteż nad domem przez cały czas krążyły niespokojnie stada gawronów. Przekwitające kasztanowce zasypywały murawę białymi płatkami, na których tu i ówdzie pobłyskiwały różowe kropki. W oddali mogliśmy obserwować, jak niedawno rozsiodłane konie tarzają się z rozkoszą, by następnie z krótkim sapnięciem poderwać się na nogi, a po otrząśnięciu się zabrać do skubania trawy, oganiając się leniwie ogonem od gzów. Rankiem jeden z nich zaniósł mnie, przy wtórze cichnących stopniowo wystrzałów, na kolejny postój.
PATRICK LEIGH FERMOR
Tłum. Ewa Krasińska
Przytoczony fragment pochodzi z książki Fermora „Między lasem i wodą”, która w tłumaczeniu Ewy Krasińskiej i Doroty Kozińskiej ukazała się nakładem wydawnictwa Próby. Aby zamówić – kilknij tutaj
The Book of Disquiet Fernando Pessoa, wydanie Serpent’s Tail, London 2010, rozpoczyna zdanie: „Sometimes I think I will never leave Rua dos Douradores”. Książkę kupiła Ola w BERTRAND LIVREIROS – najstarszej na świecie księgarni operującej w tym samym miejscu. Poświadcza to pieczątka przybita przy kasie na stronę tytułową. Pessoę pożyczyłam od córki na lot powrotny do Warszawy, ale zaczęłam czytać jeszcze w Lizbonie i, 18 września, odnalazłam Rua dos Douradores.
ANTICA CASA PESSOA, Lizbona 2023, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp
12 października 2023
ELŻBIETA LEMPP
W dekadzie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku niezwykle prężne wtedy Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe obok wspaniałych albumów, które były ich znakiem firmowym, wypuściły na rynek czytelniczy popularyzatorską serię „Panorama sztuki”. Bodaj pierwszą pozycją, jaka się w niej ukazała była Sztuka słowa nestora polonistyki Juliana Krzyżanowskiego. Potem pojawiły się m.in. Sztuka ogrodów Marguerite Charageat (chyba jedyna pozycja tłumaczona), Film – sztuka w ewolucji Bolesława Michałka czy Ludwika Erhardta Sztuka dźwięku. W 1982 roku w „Panoramie” wydano Sztukę reżyserii Zygmunta Hübnera i zdaje się zakończyła ona edycję tych bardzo pożytecznych, pisanych przez wybitnie kompetentnych autorów, białych książeczek. Chociaż jestem przywiązany do innych pozycji w serii, to właśnie ostatnia w niej jest dla mnie od chwili wydania do dziś najważniejsza. Wśród wymienionych tu książek ma charakter zupełnie szczególny. Wyjątkowe jest przede wszystkim to, że została napisana przez praktyka omawianej dziedziny. Krzyżanowski był wybitnym filologiem, nie pisarzem, Erhardt muzykologiem, nie kompozytorem, a Michałek znanym filmoznawcą, a nie reżyserem filmowym. Hübner, choć wcześniej napisał biografię Wojciecha Bogusławskiego, nie był nigdy teatrologiem. Jego książka nie dotyczy całego teatru, a tylko jego jednego elementu, wcale nie najważniejszego, biorąc pod uwagę historię tej dyscypliny. W dodatku najmłodszego, wszak pojęcie zawodowej reżyserii liczy sobie nieco ponad sto lat. Trzeba jednak przyznać, że ów wiek zapewnił dominację reżysera na scenie i dziś o tym, jak wygląda spektakl decyduje właśnie jego talent i osobowość. Po wiekach, kiedy reżyser był w teatrze podrzędnym stanowiskiem, kimś wyznaczonym do organizacji działań scenicznych, bez mała pilnującym porządku, ostatnie stulecie sprawiło, że w związku z reżyserią możemy już używać pojęcia sztuki. Sztuka reżyserii była w języku polskim publikacją pionierską. Wykorzystując prace zagraniczne, dokładnie wymienione w ostatnim rozdziale, autor w dużym stopniu posługuje się materiałem i przykładami z rodzimego podwórka, często z własnego doświadczenia. Trudno się więc dziwić, że książka Zygmunta Hübnera od chwili jej ogłoszenia stała się wręcz podręcznikiem, żeby nie powiedzieć, i to bez przesady, biblią dla wszystkich tych, których kusi i wabi sztuka reżyserii. Mimo iż jakiś czas później na ten sam temat pojawiły się publikacje Kazimierza Brauna i Wojciecha Szulczyńskiego, nie zmniejszyły popularności książki Hübnera. Kiedy ją opublikowano autor miał za sobą duże doświadczenie reżyserskie, ale i dyrektorskie, co pozwoliło mu zetknąć się z wieloma twórcami teatru. Był również już wtedy długoletnim pedagogiem na Wydziale Reżyserii warszawskiej PWST, a od pięciu lat dziekanem tego Wydziału. Można domniemywać, że to właśnie ówczesnych studentów reżyserii należy widzieć jako pierwszych odbiorców przemyśleń Hübnera na temat reżyserii i inscenizacji, które znalazły się w książce. Był spadkobiercą szkoły Schillera i Korzeniewskiego, która zakładała dużą wiedzę i wielostronność zainteresowań oraz kompetencji reżysera i tego chciał uczyć. Musiał być świetnym wykładowcą, bo oprócz tego, co czytamy w Sztuce reżyserii, zaproponował nowe zasady działania Wydziału, powiązanie go z Wydziałem Aktorskim, ale przede wszystkim etatowe związanie studentów reżyserii z teatrami warszawskimi, w tym głównie z Teatrem Powszechnym, czyli sceną, prowadzoną wtedy przez niego, a dziś noszącą jego imię. Młodym ludziom dawało to nie tylko minimalne zabezpieczenie finansowe, ale przede wszystkim pierwsze praktyczne doświadczenia.
Sztuka reżyserii ma bardzo przemyślany układ. Hübner powiedział kiedyś: „Zawsze robiłem teatr literacki. Jego pożywką była literatura. Ale teoretycznie – podporządkowanie teatru literaturze pisanej, to znaczy odmówienie mu samodzielnych praw twórczych, uważam za błąd. Słowem, w dyskusji na te tematy zawsze opowiedziałbym się po stronie tych, którzy głoszą ideę teatru antyliterackiego”. Na początku książki autor stara się więc zająć stanowisko w starym i długim sporze, co jest reżyserią, kiedy oderwała się od autora sztuki? Stawia nie rozstrzygnięte do dziś pytania, co odróżnia reżyserię od inscenizacji? Po wstępnych próbach uporania się z problemami definicji i historii tytułowego pojęcia, Hübner proponuje odbiorcy siedem rozdziałów. Nakładają się one na drogę reżysera od chwili wyboru sztuki do realizacji spektaklu poprzez wszystkie etapy pracy aż po premierę i zetknięcie się z publicznością. Poszczególne rozdziały noszą więc znaczące tytuły: „Reżyser czyta sztukę”, „Reżyser ustala obsadę”, „Reżyser prowadzi próbę” i wreszcie „Reżyser zasiada na widowni”. Wydaje się, że to wszystko proste, a przecież takie nie jest. Jak ta prawda, sformułowana przez Andrzeja Wajdę, która została umieszczona jako motto do rozdziału „Reżyser ustala obsadę”: „Są dwa momenty, w których reżyser musi mieć natchnienie: kiedy wybiera temat i kiedy wybiera aktorów. Reszta jest wykonaniem, przypomina piłowanie laubzegą”.
Ozdobą okładki Sztuki reżyserii są szkice i notatki Konrada Swinarskiego do inscenizacji Fantazego Juliusza Słowackiego w Starym Teatrze w 1967 roku. Jestem przekonany, że wyboru ilustracji dokonał sam Hübner, a być może szkice pochodziły nawet z jego zbiorów, był wszak wybitnym zbieraczem widokówek i innych pamiątek teatralnych. W 1984 roku w wypowiedzi dla miesięcznika „Dialog” powiedział: „Nie przyznaję się do jakichś mistrzów, szkół reżyserskich. Nie mógłbym się pod nikim podpisać. […] ale jeśli miałbym szukać wzorów pracy reżyserskiej, postawy reżyserskiej, to niewątpliwie takim człowiekiem był dla mnie Konrad Swinarski. Nie mógłbym jednak nazwać się jego uczniem, bo, gwoli ścisłości, było odwrotnie. On przez rok był moim uczniem”. Trudno się dziwić, że mogąc zamieścić wiele innych reprodukcji i fotografii, w środku książki dał jeszcze jeden zestaw szkiców właśnie do Fantazego. A także wreszcie samo zdjęcie Konrada Swinarskiego, który prowadzi próbę w Starym, ale już nie z okresu Hübnera, późniejsze, zapewne z Dziadów, co łatwo poznać po charakterystycznym podeście na widowni. Tajemnicze arcydzieło Słowackiego obok Woyzecka Büchnera, Nie-boskiej komedii Krasińskiego i Pokojówek Geneta tworzyło zestaw znakomitych spektakli Swinarskiego za dyrekcji Zygmunta Hübnera. Sprowadzenie tego reżysera do Krakowa było dużym osiągnięciem ówczesnego dyrektora. Obok Jerzego Jarockiego i Andrzeja Wajdy stworzą oni niezapomniany tercet, który przez wiele sezonów w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych będzie tworzył teatralne arcydzieła i na dwie dekady ustali renomę Starego Teatru jako najlepszej sceny w Polsce. Dyrekcja Zygmunta Hübnera w latach 1963–70 była dla tego teatru przełomem. To on właśnie zbudował nie tylko wspomniany team reżyserski, ale także znakomity zespół aktorski. Kiedy pod wpływem wypadków marcowych ’68 roku, nacisków politycznych i ingerencji cenzury, zmuszony został do odejścia, jego następca Jan Paweł Gawlik był już tylko beneficjentem zastanej sytuacji. Hübner bardzo przeżył tragiczną śmierć Konrada Swinarskiego w katastrofie lotniczej w drodze do Damaszku latem 1975 roku. Reżyser był w trakcie prób Hamleta Szekspira w Starym Teatrze. Jego następną inscenizacją w prowadzonym już wtedy przez Hübnera Teatrze Powszechnym miała być Burza, uważana za testament Stratfordczyka… Zachowały się listy na temat planowanego przedstawienia. Co ciekawe, zapytany o aktorskie marzenie, autor Sztuki reżyserii wyznał: „[…] jedyną rolą, którą naprawdę pragnąłbym zagrać w teatrze jest rola Króla w Hamlecie, ale oczywiście w takim Hamlecie, jakiego ja sam bym sobie wymyślił…”.
Najwybitniejszym osiągnięciem zarówno reżyserskim, jak i aktorskim Zygmunta Hübnera w Krakowie był Mizantrop Moliera, w którym znakomicie zagrał głównego bohatera, Alcesta. Rola wydawała się wymarzona dla niego. Poważny intelektualista, zdolny do artystycznej twórczości, od której powstrzymuje go jedynie głęboka samoświadomość, środowiskowy autorytet, a do tego przystojny mężczyzna, łatwo przyciągający uwagę kobiet. Był to Mizantrop całkowicie uwspółcześniony, w kostiumie z lat sześćdziesiątych. Nie akceptując powszechnie znanego, ale i zestarzałego przekładu Boya, reżyser zamówił nowe tłumaczenie prozą u Jana Kotta. Hübner odniósł w Krakowie olbrzymi sukces, mimo że przekład nie wszystkich zachwycił. Byłem chyba drugim reżyserem, który posłużył się tą wersją arcydzieła Moliera. Na miesiąc przed ogłoszeniem stanu wojennego w 1981 roku odbyła się moja premiera w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. I tak jak Hübner w Krakowie, ja także przegrałem z cenzurą i okolicznościami politycznymi. Może dlatego, że wraz z zespołem nie zgodziłem się na przeniesienie spektaklu do Teatru Telewizji, bojkotując reżimowe medium, a może ponieważ w finałowej scenie pustelnię, na którą udaje się Alcest, zinterpretowałem jako emigrację, co wtedy dla władz nie było do przyjęcia. Celimenę w Krakowie zagrała nieznana dzisiaj Krystyna Chmielewska, w Kaliszu była nią młodziutka Dorota Kolak, dziś znana aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku, laureatka wielu nagród za wybitne role sceniczne i filmowe. Hübner zapytany kiedyś o idealną obsadę Celimeny, odpowiedział bez wahania: Brigitte Bardot. Wymarzona obsada głównej kobiecej roli nie mogła mu się ziścić, ale spektakl i jego własna rola w pełni go zadowoliły. Jak po latach pisał Tadeusz Nyczek: „Hübner chciał mieć Mizantropa takiego, w którym odnalazłby się nie tylko jako reżyser, ale i aktor. A może przede wszystkim jako trzydziestosześcioletni naonczas polski inteligent, który w społeczeństwie epoki późnego Gomułki czuł się jak ów Molierowski Alcest – jak zawada, piąte koło u wozu, nastroszony czarny kruk nie umiejący odnaleźć się pośród barwnych papug i bażantów”. Po kilkunastu latach w Sztuce reżyserii w rozdziale „Reżyser robi obsadę” będzie Hübnerowi łatwo, pisząc o wieku Alcesta, uzasadnić obsadę roli w swoim spektaklu. „Jeśli gra go, a widziałem kilka takich przedstawień, aktor, któremu blisko do szóstego krzyżyka, jego mizantropię skłonni jesteśmy przypisywać wiekowi, a nie sytuacji, w jakiej znalazł się Alcest. Jego racje zostają podważone. Widz określi go mianem zrzędy i, co gorsza, będzie miał słuszność. Reżyser, który chce przeprowadzić obronę Alcesta, musi poszukać aktora młodszego”. Takich uwag, odnoszących się do osobistego doświadczenia jest w książce więcej, jak choćby ta o reżyserowaniu Tanga Mrożka w Jugosławii, gdzie odrzucając propozycję dyrekcji, aby główną rolę zagrał „zasłużony”, bardzo dojrzały artysta, musiał zaryzykować obsadzenie w roli Artura nieznanego sobie młodego aktora. Nie odniósł sukcesu, ale to, jak opisuje swoje doświadczenie, przestrzegając młodych reżyserów, jest dla Hübnera charakterystyczne.
Miał wyjątkową wiedzę i talent pedagogiczny, a do tego umiejętność aforystycznego formułowania myśli. Kiedyś, zapytany przez młodego reżysera, mającego objąć pierwszą dyrekcję, czy posiada do tego predyspozycje, Hübner odpowiedział: „Reżyserzy, mówimy oczywiście tylko o zdolnych, dzielą się na dwie kategorie. Pierwsza to tacy, którzy całkowicie skupieni są na stworzeniu swojego spektaklu. Druga to ci, którzy oprócz tego, że chcą zrealizować jak najlepsze przedstawienie, interesują się jeszcze tym, jaki jest teatr, w którym powstaje ich dzieło. I to oni nadają się na dyrektora. Wydaje mi się, że pan do nich należy…”. Nie trzeba dodawać, że jego opinia była jak akt pasowania na rycerza.
W Sztuce reżyserii nie tylko młody reżyser znajdzie wiele inspiracji, ale także przyszły dyrektor teatru. Hübner stał się wyjątkowym autorytetem w środowisku, którego głos prowadził innych i to w bardzo trudnych czasach, kiedy etyka, a wręcz przyzwoitość wystawiane były na częste próby. Miał naturalny talent przywódczy. Wiedzieli o tym reżyserzy, którzy go chętnie obsadzali, wiedział on sam. Nieprzypadkowo jego najlepsze filmowe role to major Henryk Sucharski w Westerplatte Stanisława Różewicza i dyrektor Pajączkowski w Szpitalu przemienienia Edwarda Żebrowskiego. Zapytany, jak to się stało, że tak młodo – nie miał jeszcze trzydziestu lat – został dyrektorem teatru, odpowiedział: „No cóż, ja zawsze byłem starszy od rówieśników”. Odszedł w wieku 59 lat, szybciej od większości swoich rówieśników. Także i w tym pierwszy.
Stryszów 2024
BOGDAN TOSZA
Osobowość Karola Szymanowskiego wciąż budzi zaciekawienie, pewnie jak w przypadku każdego wielkiego artysty. Danuta Gwizdalanka w swoim głośnym Uwodzicielu (Kraków 2021) skupiła się na podkreśleniu jego wad i niedoskonałości, pomijając właściwie kwestię znaczenia jego dokonań muzycznych. Teresa Chylińska, badaczka, która bez wątpienia dla dokumentacji dorobku Szymanowskiego zrobiła najwięcej – jest między innymi edytorką wielotomowych zbiorów jego pism i korespondencji, za co uhonorowano ją niedawno jakże słusznie Nagrodą Wielkiego Redaktora – w najnowszej książce poświęconej Szymanowskiemu Jak Karol Szymanowski pisał książkę o sobie (Kraków 2023) – wychyla wahadło w drugą stronę. Szymanowski jawi się tu niemal jako wzór cnót, zatroskany nie tylko o własną twórczość, ale może jeszcze bardziej o rodzinę, bliskich i Ojczyznę. „Taki był Karol”, powtarza co i rusz Chylińska, czyniąc z tej frazy swoisty lejtmotyw swojej książki. Podkreśla wybitny talent kompozytorski Szymanowskiego, widoczny już od wczesnych utworów. Wspaniale pisze o jego kompozycjach i o międzynarodowej recepcji jego muzyki, granej za życia twórcy w wielu miejscach Europy i Ameryki przez najlepszych wykonawców. Zwraca uwagę na walkę kompozytora o podniesienie poziomu polskiej muzyki, wydobycie jej z zaścianka i skierowanie na bardziej nowoczesne tory. Tam zatem, gdzie Gwizdalanka widzi u Szymanowskiego chęć zarobku i podbudowania wybujałego ego, Chylińska dostrzega artystę poświęcającego swój talent i zdrowie na rzecz pracy dla ojczystej kultury. Gwizdalanka otwarcie pisze też o homoseksualizmie kompozytora, podczas gdy Chylińska prześlizguje się nad tym tematem, podkreślając, że „Szymanowski i kobiety – to jest dopiero temat!” (jego relacje z rosyjską sąsiadką rodzinnego majątku, Natalią Dawydow w kontekście zmiecionego przez rewolucję świata rosyjskiej sztuki opisała zresztą szerzej w arcyciekawej książce Karol Szymanowski. Romans, którego nie było? Między Tymoszówką i Wierzbówką, Kraków 2019). Żadna z autorek nie pisze przy tym więcej o wpływie orientacji seksualnej Szymanowskiego na jego twórczość, Gwizdalanka przywołuje jedynie w przypisie świetną pracę Bartosza Dąbrowskiego na ten temat (Szymanowski. Muzyka jako autobiografia, Gdańsk 2010). Obydwie odwołują się natomiast w swoich pracach obficie do cytatów z listów i pism samego Szymanowskiego oraz innych źródeł archiwalnych.
Myśląc o tych diametralnie odmiennych obrazach Szymanowskiego, zastanawiam się, jak to się dzieje, że tak różnie można o nim pisać, inaczej odbierać jego motywacje, tak różne interpretacje wysnuwać na podstawie tych samych przecież słów zapisanych w listach. Próbuję z jednej i drugiej wizji wybrać to, co we własnej intuicji uważam za właściwe. Od dawna mam przecież własny obraz Karola Szymanowskiego, więc może raczej szukam w tych nowych propozycjach potwierdzenia własnych przekonań? Czy dlatego wciąż wydaje mi się, że najcelniej opisywali Szymanowskiego Iwaszkiewicz i Mycielski? Znali go doskonale i to od każdej strony. Nade wszystko jednak cenili jego muzykę i to w niej upatrywali wartość, której należy bronić. Nie widzę w ich tekstach budowania mitu Szymanowskiego. Raczej niezbędną po wojnie obronę artysty o niesłychanej skali talentu i życiorysie (także obyczajowym), który w PRL nie mógł być przecież otwarcie dyskutowany.
Zastanawiając się nad tym wszystkim, przeglądam korespondencję Zygmunta Mycielskiego z pierwszych lat powojennych. I znienacka trafiam na nieznany list od Jarosława Iwaszkiewicza, który spada mi jakby z nieba w odpowiedzi na moje znaki zapytania:
9 VIII 50
Kochany,
W sprawie Karola: widziałem go podczas tamtej wojny[1], dawał sobie świetnie radę, koncertował, redagował (redaktor naczelny!) czerwone pismo codzienne w Elizawetgradzie (co za czasów sanacji starannie ukrywał) – i teraz czułby się doskonale. Pieśni masowe pisał śliczne (do spółki z Felciem[2] w 1920 roku – i dwa marsze na dętą orkiestrę) – i na pewno zasłużyłby sobie na Atmę, Steinwaya i nagrodę państwową. To była zaradna bestia – z pozorami niezgrabiasza i oderwanego od życia.
Czuję się podle, ale jadę do Zakopanego na prawdziwy Zawrat[3]. Czule myślę o twojej symfonii[4].
Jarosław
Na Zachód sraj z wysokiej wieży
Uśmiecham się, czytając te słowa. Zaraz jednak przekornie jakaś myśl każe mi znów się zastanowić: czy taki był Szymanowski? Czy też może to Iwaszkiewicz tłumaczył raczej tymi słowami własną postawę, powołując się na wielbionego kuzyna…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
[1] Mowa o latach I wojny światowej, a zwłaszcza rewolucji bolszewickiej, którą Szymanowski spędził w Elizawetgradzie.
[2] Chodzi o brata kompozytora, Feliksa Szymanowskiego (1879–1934).
[3] Przy ul. Zawrat mieściły się wówczas pokoje gościnne Związku Kompozytorów Polskich, gdzie mieszkał Zygmunt Mycielski.
[4] Mycielski komponował w tym czasie Symfonię Polską. Ukończył ją w 1951 roku.
Szymonowi!
Okoliczności sprawiły, że musiałam wreszcie uporządkować dziesiątki tomów literatury dziecięcej, tłumaczonej przez moją babkę – Janinę Mortkowiczową. W wydawnictwie swego męża – Jakuba stworzyła serię „Dobre książki dla młodzieży” i wybierając autorów, dokonała nadzwyczaj trafnych wyborów. Selma Lagerlöf – Cudowna podróż. Ferenc Molnár – Chłopcy z Placu Broni. Ågot Gjems-Selmer – Nad dalekim cichym fiordem. Hugh Lofting – kolejne odcinki opowieści o doktorze Dolittle – to utwory, na których wychowywały się pokolenia polskich dzieci. Wznawiane po wojnie tytuły były i są dalej kupowane, czytane. A autorskie egzemplarze, choć rozdawane przez lata zaprzyjaźnionym rodzinom piętrzą się w stertach na moich półkach. Zdumiewająca ciągłość pokoleń: oto ja, wnuczka tłumaczki biorę do pomocy mego prawnuka, Szymona i układamy chronologicznie części słynnej w całym świecie opowieści o przyjacielu zwierząt, podróżniku, lekarzu z miasteczka Puddleby nad rzeką Marsch. Mamy dużo czasu. Wyjaśniam mu różnice w wyglądzie kolejnych tomów. Pierwszy: Doktór Dolittle i jego zwierzęta został przetłumaczony przez Wandę Kragen i ukazał się w roku 1934. Potem autorka przekładu zajęła się dziełami poważniejszymi i pracę kontynuowała moja babka. Kolejne tytuły to Podróże doktora Dolittle, Poczta doktora Dolittle, Cyrk doktora Dolittle, Ogród zoologiczny doktora Dolittle, Opera doktora Dolittle. Przedwojenne wydania to twarde okładki, szlachetny papier, czytelna czcionka, ilustracje autora, na których pojawiają się bohaterowie: ten najważniejszy, dobroduszny grubasek w cylindrze, z nosem jak kartofel, jego pomocnik i narrator – Tomek Stubbins, syn szewca, stara, mądra papuga Polinezja, która nauczyła doktora mowy zwierząt, wierny pies Jip, gospodarna kaczka – Dab-Dab, niemądre prosię Geb-Geb, sowa Tu-Tu, małpka Czi-Czi… Powojenne edycje – to mniejszy format, miękka okładka, marny papier i przede wszystkiem inne obrazki, autorstwa Zbigniewa Lengrena, bo syn Loftinga zażądał zbyt dużego honorarium za oryginalne rysunki. No i nowe, trzy tomy cyklu. Największa podróż doktora Dolittle, Doktor Dolittle na Księżycu, Powrót doktora Dolittle.
Dlaczego te części wyszły dopiero po wojnie? Ano dlatego, że przetłumaczone zostały podczas okupacji, w ostatnim, siódmym z kolei schronieniu, które dla mojej babki i matki, skazanych na śmierć za żydowskość, znaleźli przyjaciele. Był to malutki pokoik na tyłach budynku profesorskiego Politechniki Warszawskiej przy ulicy Koszykowej, ukryty za półkami. Spędziły tam obie czternaście miesięcy, między lipcem 1943 a sierpniem 1944. Wtajemniczony woźny przynosił im jedzenie i był jedynym kontaktem ze światem. Nie podchodziły do okna. Uważały, by w ciągu dnia zachowywać się bezszelestnie. Co robiły, żeby nie zwariować? Matka napisała wtedy powieść Światłocienie – pełną słońca opowieść o malarskim plenerze w Kazimierzu. Babka z doktorem Dolittle wędrowała po księżycu. Dotrzymywały im towarzystwa śpiewające drzewa, mówiące rośliny, owady i ptaki żyjące w najlepszej komitywie. Była to kraina czarownego spokoju, w której panowała harmonia wypracowana po tysiącleciach walk silniejszych ze słabszymi. Nad sprawiedliwością i równowagą czuwała Księżycowa Rada, na której czele stał Księżycowy Człowiek, artysta epoki kamiennej, żyjący tu od wieków.
– Oj, tak – kiwał głową doktor. – Musimy się od nich wiele nauczyć. Inaczej dojdzie na naszym globie do straszliwej katastrofy.
Babka cierpliwie zapisywała jego słowa.
JOANNA OLCZAK-RONIKIER
KRYSTYNA MAREK DO JERZEGO STEMPOWSKIEGO
Tanger, 23 XI 1940
Drogi Panie Jerzy,
nie umiem powiedzieć, jak bardzo ucieszył mnie list Pana. Pisałam właściwie na chybił trafił, nie wiedząc, czy jest Pan jeszcze w Szwajcarii, i bez wielkiej nadziei. Tym większą radość sprawiła mi odpowiedź Pana. Cóż za szczęście, że zatrzymał się Pan w porę w drodze do ówczesnej ziemi obiecanej. Przyznać muszę, że co parę miesięcy nowy exodus to rzeczywiście trochę za dużo.
Wyznaję ze skruchą, że od otrzymania listu Pana minęło ładnych kilka dni, zanim mogłam zdobyć się na odpowiedź. Nie jest to skądinąd moim zwyczajem, ale tym razem rzeczywiście byłam ścięta. Wieści z kraju rozłożyły mnie psychicznie tak, że długo nie mogłam się pozbierać. Nie należałam nigdy do optymistów i miałam w miarę jasne i wyrobione zdanie o tym, co się tam dzieje – niemniej myślałam, że to po prostu nie może trwać w nieskończoność, że musi się kiedyś uspokoić, jeśli nie skończyć. Cóż za worek bez dna, jeśli chodzi o inwencję i persévérance [1] tych psychopatów. Poza tym łudziłam się jeszcze, że po tryumfie nad Francją i zawojowaniu kontynentu bestia się trochę uspokoi. Strasznie jest ciężko żyć mniej więcej normalnie ze świadomością tego, co tam się dzieje, dzień w dzień i noc po nocy. Mam wrażenie, że na to, aby tam przeżyć szary, zwykły dzień powszedni, trzeba więcej bohaterstwa niż do lotów nad Niemcami. Wraca stary motyw głębokiego zawstydzenia tych, którzy w czas morowy lękliwe nieśli za granicę głowy [2]. Myślę z przerażeniem o tym, jakim prawem przyjdzie kiedyś wracać do ziemi, bez której przecież żyć nie można. Z jakim czołem wrócić do ludzi, którzy przez to przeszli? Nawiasem mówiąc, na użytek ogólny mam gotowe tezy o konieczności powrotu tych, których „oszczędziło” w ogóle, inteligencji w szczególe, o reemigracji na wielką skalę, etc. Mnie samej to nie załatwia ani rozgrzesza. Może mnie rozgrzeszy Londyn.
Jeśli idzie o sprawy zasadnicze, od pewnego czasu pławimy się w optymizmie, chyba uzasadnionym. Nie wiem, jak dalece Grecy dzisiejsi przypominają starych Hellenów, ale w każdym razie Koritza trąci Maratonem [3]. Czyżby początek końca? Anglicy, z którymi mam tu kontakt, promienieją i mówią cudowne rzeczy, których dobrze jest słuchać, nawet jeśli się w nie nie wierzy. Są oni zresztą rzeczywiście wspaniali i myśli się o nich z najgłębszą wdzięcznością i entuzjazmem. Będzie dobrze, wiem. Ale na dnie wszystkiego tkwi jakieś ogromnie zwykłe, ludzkie, zdziwione przerażenie. Koszmar.
Francję przeżyłam bardzo boleśnie. On a beau se dire [4], że wszystko to już było i że niczego w zasadzie nie dowodzi – że była już reakcja i Restauracja, i rządy Kongregacji i że Béranger [5] pisał kiedyś piosenki, których by dziś nie puściła cenzura Pétaina [6]. Ale to wszystko, co widziałam i przeżyłam w dużym i małym zakresie, wskazywało na bardzo głębokie i istotne zepsucie samego materiału. Może to brak perspektywy historycznej, ale pełna jestem wielkiego i zasadniczego niesmaku.
Po drodze zdążyłam jeszcze rzucić okiem na Hiszpanię, w tempie co prawda zupełnie zawrotnym. Kraj robi wrażenie przygnębiające. Zniszczenie i nędza. Z rozmów z ludźmi wynika, że nie ma mowy o jakimkolwiek spacyfikowaniu stosunków – trwają masowe egzekucje, więzienia są przepełnione, nienawiść żywa, niezakrzepła.
W Maroku francuskim przeżyłam parę ponurych miesięcy wśród tłumu znękanych rozbitków wszelkich ras, narodowości i światopoglądów. Napatrzyłam się raczej bezradnie ludzkiego nieszczęścia. Wbrew nadziejom nie udało mi się stamtąd przedostać na północ. Teraz próbuję stąd, może pójdzie gładziej. Sama nie bardzo jeszcze wiem, jaka będzie moja rola w Londynie. Odrodzenie narodowe w wydaniu paryskim było mało przekonywające, nie wiem, czy nastąpiła jakaś katharsis w drodze z Libourne do Hull [7]. Bądź co bądź chciałabym winwestować mój skromny zapas energii we właściwy interes. W pewnym momencie we Francji myślałam o pójściu do fabryki tytoniu w Tuluzie, zamiast na Boulevard Foch w Angers. Nie wiem, czy w Anglii istnieją fabryki tytoniu, ale myślę, że zawsze można będzie znaleźć jakąś uczciwą pracę fizyczną.
Niech mnie Pan nie posądzi o łzawy nastrój na zasadzie tego listu. Jestem, jak zwykle, w dobrej formie – w efekcie jednak dławię w sobie te wszystkie ponurości i (brzydki zwyczaj ludzi samotnych) – rozkładam je przy pierwszej okazji. W dodatku i fizycznie nie jestem całkiem na wysokości zadania, podcięta ciężką bryndzą, jaką przeszłam przez ostatnie miesiące w ogóle, a tygodnie już w szczególe. Bryndza ta szczęśliwie ma się w swojej ostrej formie ku końcowi, albowiem sygnalizowano mi już z Lizbony zastrzyk finansowy w drodze. Niemniej jestem nałogowo i automatycznie „dzielna” i zawodowo podnoszę ludzi na duchu. Un emploi comme un autre [8].
Strasznie chciałabym Pana widzieć i móc znowu z Panem porozmawiać. Mówiąc stylem kiepskich felietonistów, „myśli się kłębią” i nie sposób poradzić sobie z nadmiarem przeżyć, refleksyj i reakcyj w ramach nawet „zmaszynizowanego” listu. I tak nie tracę nadziei, że następny napiszę przytomniej, ten proszę mi wybaczyć, albowiem na nic innego nie zasługuje.
Niecierpliwie czekam odpowiedzi i bardzo proszę o wiadomości. Czy nie wie Pan, co w końcu naprawdę stało się z Mekiem? Myślę o nim z wielką troską i głębokim szacunkiem. Kto by pomyślał, prawda? Czy ma Pan kontakt z Janką A[skenazy]? Moi pisują, smutno, ale dzielnie i spokojnie.
Dzięki serdeczne za pamięć. Dobrze było dowiedzieć się, że pomyślał Pan o mnie w tej zawierusze. Jak Pana zdrowie? Czy są szanse zobaczenia się na północy?
Wszystkiego najlepszego i moc serdecznych myśli
Krystyna Marek
JERZY STEMPOWSKI DO KRYSTYNY MAREK
Bern, 3 XII 1940
Droga Panno Krystyno,
Czytając niedawno w gazetach o pewnych zmianach w statusie Tangeru, obawiałem się, że mój list już tam Pani nie znajdzie, i z prawdziwą radością poznałem dziś Pani pismo pośród znaczków pocztowych z nadrukami tak osobliwymi, że musiałem zanieść je niezwłocznie tutejszym filatelistom.
Z kraju mam trochę lepsze wiadomości. Wreszcie przyszedł i tam le temps d’arrêt [9], ale ze strony zupełnie nieoczekiwanej i na pozór beznadziejnej. Czytam właśnie sprawozdanie niemieckiej komisji kolonizacyjnej w postaci G.m.b.H. Ostland [10] (dawniej już litery te słusznie czytano: Ganef mit beiden Händen [11]) i takież sprawozdanie towarzystwa mającego za cel przejęcie w niemieckie ręce całego handlu, do sklepików włącznie, na terenach inkorporowanych. Otóż oba towarzystwa musiały wstrzymać dalszą działalność wobec zupełnego braku reflektantów na osadników i kupców w kraju tak biednym w gotówkę i gruntownie zrujnowanym przez okupantów. Niemcy żyją w rodzaju fikcyjnej prosperity, bo chociaż nie mogą nic kupić, mają wielkie konta w bankach i kasach oszczędności, a jak mówią Ukraińcy дурний думкою богатіє [12]. Funk [13] wyobrażał sobie, że może stworzyć państwa podwładne, zamknięte celnymi murami, z których wszystko można kupić za grosze, utrzymując w nich ludność w rodzaju niewolnictwa. To być może zrobić można, ale nie można ich jednocześnie kolonizować, ponieważ są pewne prawa natury, które na to nie pozwalają. Otóż Niemcy, żyjący w swej fikcyjnej prosperity, nie chcą wcale osiedlać się w Polsce, i jeżeli tam przyjeżdżają, to tylko w ucieczce od R.A.F. [14], która coraz większy popłoch szerzy w Altreichu [15]. Toteż polityka kolonizacyjna została na razie wstrzymana pod pozorem, że grunty i placówki handlowe należą się przede wszystkim żołnierzom frontowym, dziś zajętym gdzie indziej. Do końca wojny zatem nawet na Pomorzu nie będzie kolonizacji, jak tylko w granicach 10% istniejących możliwości.
Są i inne znamiona czasu. Nawet dawni pangermaniści, tak bliscy hitleryzmu, uważają dziś, że partia NS [16] poszła w Polsce zbyt daleko. Wreszcie po historii Quislinga [17], Pétaina – Lavala [18], Leopolda III [19] i Musserta [20], wśród Niemców samych zaczęło się szerzyć przekonanie, że na prawdziwych przeciwników natrafiono tylko w Anglii i w Polsce. Dla przeciwdziałania temu partia rozwinęła niesłychaną działalność propagandową, starającą się ośmieszyć i poniżyć Polaków w samych Niemczech, ale prawie nikt nie wierzy. Na ogół więc ta nieprzejednana właśnie, tragiczna postawa narodu przyniosła pierwsze znaki jakiejś możliwej poprawy losu. To, zdaje się, trzyma pozostających w kraju. Z różnych rzeczy wnoszę, że ze strony niemieckiej tamtejszej ludności muszą dawać jakieś podtrzymanie moralne i znaki sympatii. Świadczą o tym mowy Gauleiterów, które piorunują przeciw sentymentalizmowi i mówią wciąż o potrzebie wychowania samych Niemców do roli, jaką mają w Polsce do spełnienia.
Była już chwila, kiedy najwyższe czynniki szukały kontaktu z Polakami i nie znajdując ich w kraju, zwracały się nawet do osób pozostających za granicą. Po odmowie przyszła nowa, najstraszniejsza może fala prześladowań, nakazana z samego szczytu, obrażonego w swej manii wielkości.
Przypominając sobie historie ostatnich dziesięciu lat i słabość charakterów, jaka cechowała naszych kompatriotów wobec ich własnych Führerów [21], nie wiem sam, skąd i jak ci sami Polacy przyszli do takiej tragicznej determinacji. Być może nie zostawiono im (jak i Grekom) żadnego innego wyboru, być może też wypędzono inteligencję, która była już przedtem najsłabszą częścią narodu i w ten sposób oderwano się od grupy, przez którą kapitulacja mogła najłatwiej wejść do środka narodu, jak widać z przykładu francuskiego. Fakt pozostaje jednak w całej swej groźnej, tragicznej i wspaniałej rzeczywistości, mającej ogromny efekt w łonie samego germanizmu.
Te zjawiska widoczne są bardzo dobrze w Szwajcarii. Odwrotnie niż w 1914–1918, Szwajcaria francuska, bardziej podległa kapitulacjonizmowi z Vichy, jest zrezygnowana i upodlona. Jedyne pismo, jakie zamieściło korespondencję z Warszawy w duchu l’ordre règne à Varsovie [22], był to „Journal de Genève” i człowiek, który był w tym celu wożony przez Gestapo do Polski, był szwajcarsko-francuskim dziennikarzem. W niemieckiej Szwajcarii takie rzeczy są niemożliwe, bo cała ta sprawa jest tu wewnętrznym zagadnieniem germanizmu, zabarwionym przez odium theologicumwojny cywilnej.
Toteż, zdaje się, nigdzie w tej chwili Polakom nie jest tak dobrze jak internowanym tu 14.000 pozostałym z 2-ej dywizji, która osłaniała odwrót wojsk francuskich i w czerwcu, przyciśnięta do granicy przez zmotoryzowane dywizje niemieckie, dała się rozbroić w Szwajcarii. Internowano ich tu głównie w Emmentalu, na wsi, gdzie uchodzą za beniaminków. Władze starają się hamować ludność w manifestowaniu uczuć przyjaźni dla internowanych, ponieważ uczucia te przechodzą granice neutralności. Zdaje mi się jednak, że gdyby armia polska była zwycięska i pobiła po kolei armię niemiecką, sowiecką i francuską, wszystko to razem nie potrafiłoby wytworzyć tego stosunku sympatii, jaki zrodził się z tragicznej i nieprzejednanej postawy całego narodu w tej groźnej chwili dla całej Europy.
Wszystko to są niespodziane imponderabilia, które grają nieraz tak wielką rolę w wypadkach wojennych. Strona wypadków bardziej pod kątem kalkulacji jest mniej ucieszna i nawet do początku końca jest, jak mi się zdaje, bardzo daleko.
Jedyną wskazówką na istniejący gdzieś nieokreślenie przed nami koniec Dżengis-chana [23] jest absurdalność jego pomysłu panowania przez deptanie i niszczenie, zupełnie zbyteczne, bo władzę nad Europą Chamberlain i Daladier ofiarowali chanowi z własnej woli w Monachium. Zamiast przyjąć ją z ich rąk, chan przystąpił do wojny, uważając widocznie, że panowanie bez mordowania i grabienia bezpośredniego nie jest prawdziwe i nie warte zachodu. W wolnych chwilach stary Dżengis-chan dyktował pewnemu skrybie swoje poglądy na władzę. Dzieło to, noszące nazwę Yassak, niestety nie zachowało się i znane są jedynie jego fragmenty, pasujące zresztą doskonale do tapicera z Berchtesgaden, jak go nazywali austriaccy legitymiści (Lieber ein Kaiser aus Gottes Gnaden, als Tapezierer aus Berchtesgaden [24]). Otóż wszyscy dziś widzą, że przyjemność osobista, jaką władca może czerpać z deptania i upokarzania, jest tylko pewnym faktem natury, ale nie pomysłem do przejęcia spadku po zbankrutowanych hegemonistach anglo-francuskich, którzy skarżyli się zresztą z tego samego powodu, tj. z braku jakiegokolwiek zdrowego pomysłu do władania Europą. To było przyczyną, dlaczego niegdyś imperium Dżengis-chana trwało tylko kilkanaście lat, dlaczego Napoleon Buonaparte panował tak krótko, to też sprawia, że nikt nie wierzy więcej w trwałość Imperium Hitlerianum. Im więcej zwycięstw, tym lepiej widać, że nie prowadzą do niczego więcej, tym bardziej widoczna jest nierealność i fantastyczność całego przedsięwzięcia. Ubi solitudinem faciunt, pacem appellant [25], pisał Tacyt o Rzymianach, którzy okazali więcej talentów. Słowa te pasują o wiele więcej do dzisiejszych barbarzyńców. Na sam ich widok znika chleb i wino jak w Jugosławii i na Węgrzech. Po co mamy się trudzić, objaśniał mi to chłop węgierski na wiosnę, Niemcy przyjdą i zabiorą. Jedyna rzecz, która może nas przed nimi ocalić — to głód i ubóstwo. To wszystko działa znacznie skuteczniej od żartobliwej w pomyśle i wykonaniu blokady angielskiej. Administracja niemiecka, ta sławna i wypróbowana administracja jest już dziś tylko wspomnieniem historycznym. Nazi nie potrafili z Polski nic wygospodarować, nawet zboża. Według ich własnych sprawozdań z Gubernatorstwa po roku wywieźli tylko trochę pierza (sic) i marmolady, zaś dla wyżywienia własnych garnizonów musieli sprowadzić z Niemiec 135 000 ton żyta i pszenicy. Wszystko to po dwukrotnych żniwach i doskonałych urodzajach, kiedy ich własne komisje ekspertów orzekły, że Gubernatorstwo jest krajem nieograniczonych możliwości gospodarczych, niemal nową Kalifornią, jak pisali w swoich własnych gazetach. Te pozorne paradoksy są jednak najpospolitszym i najlepiej znanym prawem natury: kto chce deptać i niszczyć, nie może jednocześnie być zamożnym gospodarzem.
Niestety te znamiona zbliżającego się końca są jeszcze zbyt ogólne. Stalin tym samym sposobem panuje już dość długo. Piłsudczycy panowaliby do dziś dnia i być może musielibyśmy od nich uciekać na emigrację.
Bardziej przekonujące jest trzęsienie ziemi w Rumunii. O tym nie wolno pisać, ale wiadomo, że w Ploiești nie zostało ani jednego całego domu. Ładnie muszą wyglądać te szyby, z których nie można zapewne wyciągnąć rur. Pierwszy to raz sam Starodawny [26] zabrał osobiście głos w dyskusji: Ja ci dam naftę, a i ty, Antonescu, uważaj na siebie!
W sam czas Pani stamtąd wyjechała. Z 26 na 27 XI zamordowano tam kilka tysięcy osób, przeważnie Żydów [27]. Czytając opisy tych wypadków w „Warschauer Zeitung”, ma się wrażenie, że wszystko to odbyło się z instygacji niemieckiej i być może przy udziale Niemców. Rumunia nie posiada już żadnych rezerw zbożowych, grozi jej głód, który już się zaczął, i Antonescu zwrócił się do Rzeszy z prośbą o pomoc w zbożu, po tym kapitalnym nieurodzaju w Niemczech! Niemcy musieli więc skierować uwagę na inne przedmioty. Tak jednak nawet w Rumunii wieków rządzić nie można.
Niemcy więc, które uchodziły tak niedawno jeszcze za wzór dla wszystkich bogatych ludzi w Europie i Ameryce, są dziś kolosem na glinianych nogach, na wpół trupem z rewolwerem w ręku. Ale i reszta Europy nie lepiej wygląda, i nie ma komu pochować trupa szaleńca. Nie wiem, czy Anglosasi to potrafią, bo dotąd nic do takiego przypuszczenia nie upoważniało. Może jednak i u nich coś się ostatnio zmieniło. W każdym razie zadanie u nich niełatwe i odległe w terminach.
Moje projekty osobiste staram się dopasować do tej niepewnej koniunktury ogólnej. Niestety w tym stanie organizacyjnym oponentów Chana nigdzie nie jestem potrzebny i nie widzę dla siebie żadnej roli. Do Londynu nie mam po co jechać, chociaż chciałbym tam być w jego heroicznym okresie. Tamtejszy rząd Atlantydy [28] zatopionej przez flukty ubrał się z własnej woli w endekującą Radę Narodową i wszystkie rekwizyty przeszłości, od której trzeba by jak najprędzej się oddzielić. To ciąży na wszystkich poczynaniach i dużo spraw już stało się irréparables [29]. Na razie więc przygotowuję się do zimowania tu. W styczniu mam zostać docentem na rodzaju wolnej wszechnicy, gdzie mają się kształcić internowani studenci nasi w liczbie 1000 z perspektywą dostania tu dyplomów. Nie wiem, czy to jest słuszne mnożyć tę właśnie warstwę ludności, która najmniej posiada rozumu i charakteru w obecnej Europie. Nie wiem również, czy to długo potrwa i kiedy nastąpi nowy exodus, który w pewnym punkcie dalszej ewolucji wypadków wydaje się nieunikniony. Wobec tych wątpliwości trzeba sobie przypomnieć powiedzenie Wilhelma Orańskiego: II n’est pas besoin d’espérer pour entreprendre, ni de réussir pour persévérer [30]. Ale w tych czasach to wydaje się prawie banalne, zbyt selbstverständlich [31]. To nawet przypomina trochę Sławoja Składkowskiego, który NB sam jeden uciekł w czas do Stambułu. Moja inwencja szła dotąd w innym kierunku: vivre regulièrement dans l’incertain, s’installer comfortablement dans le provisoire [32]. To jednak okazało się też zawodne i daje mało satysfakcji. Gdyby Pani tu była, to co innego. Niestety, jestem tu dosyć samotny. Widuję tutejszych intelektualistów i to nie cieszy. Wołałbym karpackich Hucułów i rabinów, ale tu nie ma nic w tym rodzaju. W Tangerze na pewno łatwiej o takie towarzystwo. Bardzo, bardzo chciałbym od Pani mieć częste i dobre wiadomości.
Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyłam, szczerze oddany
J. S.
Listy przepisali i przypisami opatrzyli Agnieszka Papieska i Andrzej Stanisław Kowalczyk
[1] persévérance (fr.) – wytrwałość, nieustępliwość.
[2] „Biada nam, zbiegi, żeśmy w czas morowy / Lękliwe nieśli za granicę głowy!” – wers 5. i 6. z Epilogu Pana Tadeusza (Adam Mickiewicz, Dzieła, t. 4, Wydanie Rocznicowe, Warszawa, Czytelnik, 1995, s. 383).
[3] Koritza (Korcza) – miasto w Albanii, zajęte w 1939 roku przez siły włoskie. 28 października 1940 roku wojska Włoch, aspirujących do rangi mocarstwa, zaatakowały z terytorium Albanii Grecję. Po początkowych sukcesach włoskich, w połowie listopada Grecy przeszli do kontrofensywy, odrzucając oddziały Mussoliniego poza granicę kraju. Stąd nawiązanie do bitwy pod Maratonem, w której Ateny pokonały w roku 490 p.n.e. dwukrotnie silniejszą armię perską króla Dariusza. W XX wieku Grecja obroniła się przeciw Mussoliniemu, ale 6 kwietnia 1941 roku nastąpił atak wojsk niemieckich, co skutkowało odwrotem armii greckiej i kapitulacją 23 kwietnia 1941 roku.
[4] On a beau se dire (fr.) – możemy sobie to powiedzieć.
[5] Pierre-Jean de Béranger (1780–1857), francuski poeta i autor piosenek. Po upadku Napoleona pisał piosenki krytyczne wobec rządu w okresie restauracji Burbonów, co przypłacił trzymiesięcznym więzieniem. W swoich utworach wysławiał rewolucję i epokę napoleońską, wyśmiewał monarchię i reakcyjny kler. Zyskał sławę wśród ludu i w liberalnych kręgach literackich Paryża. Utrzymywał się ze swojej twórczości, odmawiając przyjmowania honorów, a nawet wstąpienia do Akademii Francuskiej. Po rewolucji 1848 roku został członkiem nowo wybranego parlamentu. Utwory Bérangera tłumaczyli na język polski między innymi Konstanty Gaszyński, Władysław Syrokomla i Cyprian Kamil Norwid.
[6] Philippe Pétain (1856–1951), marszałek Francji, polityk francuski; w czerwcu 1940 roku jako premier podpisał z Niemcami i Włochami kapitulację; od lipca 1940 roku sprawował władzę jako szef rządu Vichy; po zakończeniu wojny skazany za kolaborację z hitlerowskimi Niemcami na karę śmierci, zamienioną na dożywotnie więzienie; od 1929 członek Akademii Francuskiej, usunięty w 1945 roku.
[7] Z Libourne do Hull – tj. podczas ewakuacji drogą morską z Francji do Anglii.
[8] Un emploi comme un autre (fr.) – Praca jak każda inna.
[9] Le temps d’arrêt (fr.) – moment zatrzymania.
[10] G.m.b.H. = Gesellschaft mit beschränkter Haftung (niem.) – Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Ostland – kraj wschodni, tereny wschodnie.
[11] Ganef mit beiden Händen (jidysz/niem.) – złodziej [kradnący] obydwoma rękoma.
[12] дурний думкою богатіє (ukr.) – głupi od samego myślenia staje się bogatszy.
[13] Walther Funk (1890–1960), niemiecki ekonomista, działacz NSDAP, prezes Reichsbanku, minister gospodarki III Rzeszy (1938–1945). Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze skazał go na dożywotnie więzienie. Zwolniony w roku 1957 z powodu pogarszającego się stanu zdrowia.
[14] R.A.F. – Royal Air Force, Królewskie Siły Powietrzne. W roku 1940 w odwecie za bombardowanie miast angielskich samoloty RAF dokonywały nalotów na niemieckie miasta i ośrodki przemysłowe.
[15] Altreich (niem.) – stara Rzesza, tj. w granicach sprzed Anschlußu Austrii, który miał miejsce w marcu 1938.
[16] NS – nationalsozialistische (niem.) – narodowo-socjalistyczna, tj. nazistowska, hitlerowska.
[17] Vidkun Quisling (1887–1945), norweski faszystowski działacz polityczny, premier kolaboracyjnego rządu Norwegii w latach 1942–1945. Był współodpowiedzialny za terror i deportacje Norwegów i Żydów do obozów koncentracyjnych. Sądzony w roku 1945 i skazany na karę śmierci.
[18] Pierre Laval (1883–1945), francuski polityk lewicowy, czterokrotny premier Francji w latach trzydziestych i w rządzie Vichy (1942–1944). Prowadził politykę kolaboracji z Niemcami i ustępstw (m.in. zgoda na deportację Żydów do obozów śmierci). Aresztowany w roku 1945 i skazany na karę śmierci.
[19] Leopold III (1901–1983), król Belgów w latach 1934–1951. Po kapitulacji wojsk belgijskich w roku 1940 Leopold odmówił udania się wraz z rządem na emigrację do Londynu. Pozostał w Brukseli, by poddać się Niemcom. Okupanci przetrzymywali króla początkowo w areszcie domowym. Od czerwca 1940 roku król dążył do spotkania z Hitlerem w sprawie zwolnienia belgijskich jeńców wojennych. Ostatecznie spotkał się z nim 19 listopada 1940 roku. Chciał wydać publiczne oświadczenie o przyszłej niezależności Belgii. Hitler odrzucił wszelkie sugestie króla. Po wojnie Leopold III wraz z rodziną nie mógł wrócić do Belgii. Przebywał sześć lat na emigracji w Szwajcarii.
[20] Anton Mussert (1894–1946), holenderski polityk, współzałożyciel i przywódca faszystowskiego Narodowo-Socjalistycznego Ruchu Holenderskiego. Akceptował niemieckie plany wcielenia Holandii do III Rzeszy i wstępowanie Holendrów do oddziałów wojskowych. Pod koniec 1941 roku Mussert oficjalnie zadeklarował wierność Hitlerowi jako germańskiemu Führerowi. W grudniu 1942 roku Hitler ogłosił go przywódcą (De Leider) holenderskiego narodu, choć nie miało to żadnych praktycznych konsekwencji. Po wojnie sądzony pod zarzutem zdrady stanu, skazany na śmierć i rozstrzelany.
[21] Tj. polityków i działaczy sanacyjnych sprawujących po zamachu majowym (1926) władzę autorytarną.
[22] L’ordre règne à Varsovie (fr.) – Porządek panuje w Warszawie – tytuł karykatury politycznej wykonanej w roku 1831 przez francuskiego grafika Jeana Ignace’a Gérarda (pseud. Grandville). Przedstawia rosyjskiego Kozaka z fajką w płonącej Warszawie. Obok leży odcięta głowa, a na drugim planie widać stosy zabitych. W tle wbite w ziemię lance, na które nadziano odcięte głowy, po prawej szubienice czekające na skazanych. Karykatura inspirowana była wypowiedzią ministra spraw zagranicznych Francji Horace Sébastianiego 16 września 1831 we francuskiej Izbie Deputowanych. Sébastiani komentował zdobycie Warszawy przez wojska rosyjskie.
[23] Czyngis-chan (1155 lub 1162–1227), chan Mongołów i założyciel imperium mongolskiego obejmującego ogromne obszary Azji i Europy aż po Bug.
[24] Lieber ein Kaiser… – Lepszy cesarz z bożej łaski niż tapicer z Berchtesgaden.
[25] Ubi solitudinem… (łac.) – Gdy zamieniają kraj w pustynię, nazywają to pokojem (Tacyt, De vita et moribus Iulii Agricolae).
[26] Tj. Bóg.
[27] 5 września 1940 roku generał Ion Antonescu, polityk o skrajnie prawicowej orientacji, został powołany przez króla Karola II na urząd premiera. i legionistów, stała się wręcz katastrofalna. Ludność żydowską pozbawiono praw obywatelskich, które formalnie przyznawała jej Konstytucja z 1923 roku, została zmarginalizowana gospodarczo i poddawana była surowym prześladowaniom. Wielu ludzi zostało wyrzuconych z domów i zmuszonych przez komisarzy ds. rumunizacji – szantażem oraz torturą – do oddania swoich prywatnych firm faszystom i podobnym osobnikom. Żydowskich handlarzy przepędzano ze wsi. Zakazywano wykonywania zawodu adwokatom, lekarzom i innym grupom zawodowym. Wielu Żydów zwolniono z fabryk i przedsiębiorstw handlowych. Większość rodzin pozostała z niewielkimi środkami do utrzymania się. Wszystkich Żydów oskarżano o sprzyjanie komunizmowi i uznano za wrogów państwa rumuńskiego. Policja państwowa oraz policja legionowa uciekały się do aresztowań i bezprawnych przeszukań, do wymuszeń i różnego rodzaju prowokacji, do tortury i zbrodni – wszystko po to, aby siać terror i grabić. Agresja wobec Żydów była na porządku dziennym.
[28] Rząd RP na wychodźstwie w Wielkiej Brytanii.
[29] Irréparables (fr.) – nie do naprawienia.
[30] Il n’est pas besoin… (fr.) – Nie jest konieczna nadzieja, aby próbować coś zrobić, ani nie jest niezbędny sukces, żeby wytrwać. Słowa przypisywane księciu Wilhelmowi I Orańskiemu (1533–1584), namiestnikowi (stadhouder) Niderlandów od 1572 roku.
[31] selbstverständlich (niem.) – oczywiste.
[32] vivre regulièrement dans l’incertain… (fr.) – żyć normalnie w niepewności, urządzić się wygodnie w tymczasowości.