Ostatnio radość przyniosła mi lektura podrzuconej miło przez autorkę, Weronikę Kostyrko, roboczej wersji niewydanej jeszcze książki o Róży Luksemburg. Byłem rad tym bardziej, że sam kiedyś opracowywałem, od strony botanicznej – tak wtedy jak i teraz pełen serdecznych myśli o R. L. – zielnik, jaki w 18 brulionach zestawiła ta niezwykła kobieta, oddając się temu głównie już w aresztach i więzieniach. Wklejała zasuszone rośliny wprost na karty zeszytów i skrupulatnie starała się opatrzyć właściwymi nazwami – łacińskimi i niemieckimi, zapisując obok rozmaite notatki z lektury pism czołowych ówczesnych botaników czy własne wątpliwości, pytania i uwagi, a i wspomnienia, i szkice z natury. Była uosobieniem wyjątkowej wrażliwości i precyzji w obserwowaniu świata, wszystkich jego przejawów i odsłon: od zasad ekonomii, ekspansji wyzysku i rewolucyjnej kulminacji przemian społecznych, po geologię i strukturę minerałów, budowę kwiatów czy głosy ptaków – dajmy na to po głos sikorki odwiedzającej więzienny dziedziniec, której „cwi-cwi” chciała mieć na grobie, za cały funeralny napis.
W połowie kwietnia 1906 roku Róża Luksemburg trafiła do X pawilonu warszawskiej cytadeli; na dziedzińcu-spacerniaku musiały akurat – wspominała o nich – rozkwitać grusze, posadzone tam pół wieku wcześniej. Patrzyła, jak i wszyscy aresztanci, na te gałęzie w bieli; kwitnąca grusza zatrzyma wzrok każdego obserwatora, wszystko jedno, czy to będzie między skrzydłami więziennego pawilonu, czy na śródpolnej miedzy. Wszyscy mieli więc przed oczami konary drzew, jakie byli pamiętali z niewięziennego świata, z dzieciństwa czy młodości, z pól i pastwisk, gdzie rosły pod swobodnym, pełnym niebem. To, że więźniowie strącali sobie, na spacerniaku X Pawilonu, owoce z gałęzi tych kilku grusz, zanotował inny osadzony, Józef Piłsudski.
Przeczytawszy o gruszach, które kwitły tutaj wiosną 1906 roku, podjechałem tam teraz, w kwietniu 2024 (nigdy do tej pory na Cytadeli nie byłem). Są jeszcze, stoją – bardzo stare, wypróchniałe i dziuplaste; cztery grusze, akurat w pełni kwitnienia. Ale to nie są wcale, choć tak o nich mówią słowa wetkniętych w trawniki tabliczek, takie, jakie znamy z miedz i spośród pól – czyli nie dzikie ulęgałki (Pyrus pyraster), jakie musiała znać, zawsze tak spragniona spacerów wiejskich i podmiejskich, Róża Luksemburg; to nie one. Te cztery grusze pasują swoją istotą akurat do więziennego spacerniaka, miejsca jakby w pół drogi między uwięzieniem a swobodą, bo to mieszańce, pośrednie między gruszami polnymi, z nieograniczonej przestrzeni pól i pastwisk, a szlachetnymi gruszami ogrodowymi (Pyrus communis); te drugie rosną w niewoli sadu czy ogrodu, i to tylko dzięki temu, że przywołuje je do życia, szczepiąc na gruszkowych dziczkach czy pigwach – ogrodnik, by trzymać potem, na swoich warunkach i tylko tak długo, jak sam, ich pan i władca, tego zechce. Te grusze z podwórza X Pawilonu, o owocach nie tak kamiennych i ściągających usta, jak ulęgałki, ale i nie tak słodkich jak dla przykładu bery, cukrówki czy klapsy, to takie akurat – aresztanckie drzewa. Na te cztery grusze – może zresztą było ich wtedy więcej, na tle ograniczonego ścianami więziennego pawilonu skrawka otwartego nieba, padały spojrzenia wszystkich, których więziono w Cytadeli.
Grusze na Cytadeli przypomniały mi inny obraz kontrastu między uwięzieniem a wolnym światem: w twierdzy w Złoczowie – w pół drogi ze Lwowa do Tarnopola – wysokie nasypy na murach bastionów od wieków zasłaniają wszelki widok na świat zewnętrzny, i każdy z tych, co tam popadli, więzień czy żołnierz tamtejszego garnizonu (żołnierz mógł popatrzeć poza mury, gdy trafiła mu się służba na wałach, ale więzień – już nigdy) mógł widzieć wyłącznie okrojony nasypami fortyfikacji fragment nieba nad twierdzą, i tylko w ramach tej graniastej, zamkniętej linii – chmury, ptaki i gwiazdy. Zaraz za wjazdem do twierdzy, po lewej ręce, zauważyłem – byłem tam niegdyś, raz jeden, przejazdem – bardzo stary, wielki drewniany gołębnik, na mocnej, ośmiograniastej nodze. Zamknięci w czworokącie twierdzy spoglądali na wylatujące i powracające gołębie, które wzbijały się wzwyż, by potem widzieć już wszystko i – we wszystkim uczestniczyć, co tylko było poza wałami i bastionami; dla tych ptaków świat nie był przepołowiony, był jednorodny.
JAKUB DOLATOWSKI
Po pierwszej wizycie w Warnowie zaczęliśmy „batalię” o uratowanie znajdującego się tam unikatowego zabytku. Już w 1999 roku zawiadomiliśmy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Olsztynie (WKZ) o znajdującym się tam cennym, opustoszałym, niszczejącym, zabytkowym drewnianym budynku nr 4. Ponieważ na nasze pierwsze pismo nie było żadnej reakcji, a widzieliśmy jak szybko postępuje proces destrukcji, w maju 2000 wysłaliśmy do WKZ w Olsztynie kolejny apel o ratowanie „bliskich naszemu sercu zabytków w gminie Ruciane Nida […] w szczególności chałupy w nr 4 w Warnowie”. Niestety i ten apel pozostał bez odpowiedzi.
Tak jesienią 2000 roku wyglądał północny szczyt chałupy w Warnowie. Widoczne dwa słupy podcieniowe (trzeciego już nie ma, choć kilka miesięcy wcześniej go widzieliśmy – zapewne „poszedł” na opał), brak pazdura oraz widoczne załamanie dachu, oznaki szybko postępującej destrukcji. Przy chałupie Danusia i młode Jabłońskie
Odczekawszy kilka miesięcy, w listopadzie wystosowaliśmy kolejny apel, tym razem do Ministra Kultury i Sztuki, w którym „skarżyliśmy się” na brak reakcji urzędników, odpowiedzialnych przecież za zabytki, „na apele zaniepokojonych obywateli”. I co? Nic! Nadal żadnej odpowiedzi. Danusia zadzwoniła do ministerstwa i usłyszała, że nasz list… „chyba gdzieś po drodze zaginął, bo go nie mamy”. Ponieważ był to list polecony złożyliśmy reklamację w Poczcie Polskiej, ta szybko ustaliła, że list nigdzie nie zginął, a już dwa dni po wysyłce został odebrany w ministerstwie! W styczniu 2001 roku Danusia napisała kolejny list, tym razem do „Borussii” – olsztyńskiego stowarzyszenia, które realizowało wówczas projekt „Nowe życie pod starymi dachami”. Był to nasz pierwszy kontakt z „Borussią”, który przerodził się w trwającą do tej pory współpracę – o czym z pewności będzie okazja napisać więcej.
No i w końcu, po roku, „urzędowa machina” ruszyła. Ostatniego dnia stycznia Generalny Konserwator Zabytków zwrócił się do konserwatora w Olsztynie o pilne zbadanie sprawy w związku z „interwencją D. Worobiec dotyczącą stanu zachowania interesującej drewnianej chałupy znajdującej się we wsi Warnowo”.
Kilka dni później (5 lutego) WKZ napisał do gminy Ruciane-Nida, by ta ustaliła właściciela chałupy, cztery dni później (9 lutego) gmina odpowiedziała, że właścicielem jest… Stacja Badawcza Polskiej Akademii Nauk w Popielnie! No i jeszcze w tym samym miesiącu (28 lutego) był pierwszy efekt naszych interwencji: Ośrodek Dokumentacji Zabytków w Warszawie sporządził tzw. „białą kartę zabytku” (karta ewidencyjna zabytków architektury i budownictwa o numerze 6458). W karcie potwierdzono naszą opinię, że jest to chałupa z I połowy XIX wieku, szczegółowo opisano jej konstrukcję, określono nawet powierzchnię i kubaturę (140,4 m² i 1116 m³) a także określono jej stan. W rubryce „najpilniejsze postulaty konserwatorskie” zapisano: „Obiekt ze względu na wysoki stopień destrukcji nie kwalifikuje się do remontu, do umieszczenia go w rejestrze zabytków, jak również do translokacji na teren muzeum skansenowskiego [sic!]. Ze względu na jego walory zabytkowe i estetyczne należy w trybie pilnym wykonać szczegółową inwentaryzację obiektu i pozyskać te elementy, których stan jest jeszcze stosunkowo dobry – pazdur, słupy podcieniowe, drzwi i jedyne zachowane okno”.
Jednym słowem uznano, że budynek jest cenny, ale jednocześnie spisano go na straty, mimo, że w ustawie o zabytkach wyraźnie zapisano, że „ochronie i opiece podlegają, bez względu na stan zachowania, [m.in.] dzieła architektury i budownictwa”.
Z całym szacunkiem dla fachowców-konserwatorów zabytków, mieliśmy odmienne zdanie. Uważaliśmy, że możliwy jest zarówno remont budynku, jak i jego translokacja. Dlatego nie poddaliśmy się i działaliśmy nadal. Po wielu kolejnych interwencjach (pisma, telefony, wizyty u konserwatora zabytków w Olsztynie etc.) w maju – chyba na odczepnego, usłyszeliśmy: „Jeśli uważacie, że chałupę da się uratować, i tak wam zależy, to sami to zróbcie!”.
Potraktowaliśmy tę propozycję poważnie, choć prawdę mówiąc, nie o to nam chodziło. Ale jak się mówi „a”, to czasami trzeba powiedzieć „b”, więc już następnego dnia zdecydowaliśmy się na to „niechciane dziecko”. Długo się nie zastanawialiśmy, choć nie była to łatwa decyzja, a my byliśmy świadomi jak poważne czeka nas zadanie. 16 maja wysłaliśmy pismo od wojewódzkiego konserwatora zabytków z deklaracją, że przeniesiemy chałupę z Warnowa do Kadzidłowa. Po kilku dniach, 27 maja konserwator telefonicznie wyraził zgodę i zaprosił nas do Olsztyna, a tam dzień później wręczył nam dwa pisma: jedno zaadresowane do nas, informujące, że „wstępnie opiniuje pozytywnie przeniesienie w/w chałupy”, drugie nakazujące właścicielowi w trybie natychmiastowym zabezpieczenie chałupy i wykonanie prac remontowych lub – jeśli tego zrobić nie zamierza, „pilnie przekazać osobie zainteresowanej jej ratowaniem”. Mając oba pisma 4 czerwca napisaliśmy list do Stacji Badawczej PAN, w którym deklarowaliśmy „chęć uratowania chałupy drewnianej z Warnowa 4, poprzez rozebranie i ponowne wybudowanie w jej pierwotnym niezmienionym stanie w Kadzidłowie”.
Studium szybko postępującego upadku: zdjęcia południowego szczytu z maja, czerwca i listopada 2001
Wydawało się, że wszystko dobre, co się dobrze kończy. I co? Nic, ponownie nastała głucha cisza. Konserwator zrobił swoje, my czekaliśmy, ale czas i natura nie! Mijały miesiące, a budynek coraz szybciej ulegał dewastacji. Przez dziurę w dachu woda dostawała się do środka, przegniła część krokwi i belek stropowych, no i w maju zawalił się dach. Okoliczni mieszkańcy ochoczo „wspomagali” naturę w dziele zniszczenia traktując budynek jak bezpłatny skład drewna opałowego i budowlanego (wyrywali co ładniejsze deski, które potem – były wiekowe więc łatwe od „identyfikacji” – widzieliśmy na okolicznych szopkach i kurnikach). Postanowiliśmy zmienić taktykę i nagłośnić sprawę. Najpierw lokalnie, aby dotrzeć do miejscowych decydentów: 6 lipca w „Gazecie Wyborczej – Olsztyn” ukazał się artykuł Chałupa PAN-u. Starania o wykupienie zabytku, w którym autor pytał: „Małżeństwo z Kadzidłowa od kilku miesięcy bezskutecznie stara się o wykupienie od Polskiej Akademii Nauk popadającej w ruinę zabytkowej chałupy mazurskiej […] dlaczego PAN nie chce sprzedać zabytkowego budynku ludziom, którzy mogą o niego zadbać i odnowić go?”.
Kilka dni później, 10 lipca, „Gazeta Współczesna” w artykule Znikają z krajobrazu pytała: „Czy uda się uratować jedną z nielicznych istniejących chat mazurskich […] Stacji badawczej PAN w Popielnie nie stać na to, nie mówiąc o remoncie […] W chacie mazurskiej w Warnowie, która jest własnością PAN, od około 10 lat nikt nie mieszka. Nieremontowany budynek rozsypuje się. Konserwator zabytków do czerwca dał termin na wykonanie prac zabezpieczających przed dalszym niszczeniem. Jednak stacji badawczej PAN w Popielnie nie stać na to, nie mówiąc o remoncie […] Wyjściem z tej sytuacji jest przekazanie go inwestorowi, który zająłby się starym domem. Czekamy na decyzję PAN”.
Oba artykuły niewiele jednak pomogły. Polska Akademia Nauk nadal milczała i czekała. Na co? Wtedy nie wiedzieliśmy, ale po wielu latach dowiedzieliśmy się, że nasze działania spowodowały, że – wbrew zaleceniom konserwatorskim – zaczęto szukać innych chętnych do translokacji chałupy w okolicznych skansenach (m.in. w Olsztynku i Węgorzewie), jednak nikt nie odważył się podjąć tego wyzwania. A czas leciał, chałupa też: pod koniec czerwca zawalił się południowy szczyt chałupy – ten ładniejszy.
Tak wnętrze chaty wyglądało już w lipcu 2001 roku, gdy walczyliśmy z oporną „biurokratyczną machiną” o uratowanie zabytku
Zdesperowani, 29 lipca, wysłaliśmy list do Prezesa PAN, ale znowu nie doczekaliśmy się odzewu. Pisma nie pomagały, ale pomógł – jak już wiele razy wcześniej, przypadek. Podczas wakacji Oberżę odwiedziła dziennikarka z Warszawy, i – oprócz zjedzenia obiadu – chciała także z nami porozmawiać, bo gdzieś coś słyszała o naszych działaniach. Opowiedzieliśmy jej o naszej „batalii”, o wykrętach PAN i tłumaczeniach, że rzekomo nie mają funduszy na remont zabytkowej chałupy. Dziennikarka była szefową działu finansowego „Rzeczpospolitej”, więc zbadała majątek tej szacownej instytucji naukowej. I dzięki temu, 15 sierpnia, w części finansowej dziennika, ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem: Brak pieniędzy i wielki majątek, a dalej: „Polska Akademia Nauk. Wartość jej nieruchomości szacuje się na kilkaset milionów złotych. Najcenniejsze są nieruchomości. Akademia narzeka jednak, że brakuje jej pieniędzy. Czy PAN dobrze gospodaruje swoim majątkiem?”.
W artykule napisano: „Wynik za 1999 rok PAN określiła na 4,5 mln zł zysku netto”, a jako ilustrację dodano duże zdjęcie zrujnowanej chałupy warnowskiej i w ramce notkę pt.: Ani na sprzedaż, ani do remontu, w której opisano nasze działania: „Mazurska chałupa z miesiąca na miesiąc wali się coraz bardziej. Małżeństwo państwa Worobców chciałoby ją przejąć i odrestaurować. PAN, właściciel chaty, nie zgadza się na to”.
Liczne listy, apele i artykuły w prasie lokalnej nie zadziałały tak, jak dziennik ogólnopolski. Po kilkunastu dniach, 9 września Prezydium PAN podjęło decyzję o bezpłatnym przekazaniu nam chałupy z Warnowa. Wydawało się, że teraz sprawy potoczą się już szybko, ale ponownie zapadła cisza. Pogoda robiła się coraz gorsza, jesienne deszcze pogarszały stan budynków, a my czekaliśmy. W połowie listopada (14 i 15) wysyłaliśmy do NIK i wojewody skargę na opieszałość placówki PAN w Popielnie, oraz kolejne apele do redakcji „Zabytków” (to miesięcznik, dlatego nasz list otwarty został opublikowany dopiero w numerze 1/2002) i „Gazety Wyborczej / Olsztyn”, która 17 listopada opublikowała go pod nieco prowokacyjnym tytułem Syndrom psa ogrodnika: „Ponieważ właściciel tj. Ośrodek badawczy PAN w Popielnie, ani konserwator zabytków nie posiadali funduszy na ratowanie tego obiektu, zadeklarowaliśmy (na piśmie), że jesteśmy gotowi na swój koszt wyremontować go, a następnie udostępnić do zwiedzania […] Minęły trzy miesiące i nic. Pomimo interwencji pisemnych i telefonicznych. Trzy miesiące dla drewnianego budynku, bez dachu, w stanie ruiny to bardzo dużo!”.
Na naszą skargę szybko zareagowała NIK, która 21 listopada zwróciła się do Generalnego Konserwatora Zabytków, a już w dniu następnym (22 listopada) Kancelaria PAN poinformowała nas, że „Prezes PAN prof. Mirosław Mossakowski wyraził zgodę na jej [chałupy] nieodpłatne przekazanie”. I w końcu, po prawie dwuletniej „batalii”, 27 listopada 2001 r. podpisaliśmy porozumienie ze Stacją Badawczą PAN w Popielnie o „przekazaniu chaty mazurskiej znajdującej się w miejscowości Warnowo” pod warunkiem, że „nie może być przedmiotem zbycia w całości lub częściach [a] elementy nadające się do wykorzystane zostaną użyte do jej odtworzenia”. Jeszcze w tym samym dniu protokolarnie został nam przekazany „plac budowy” do rozbiórki chałupy, czy może raczej do posprzątania jej ruiny.
27 listopada 2001, czyli w dniu przekazania nam chałupy do translokacji była ona w opłakanym stanie: zawalona połowa dachu i przegniła jedna ze ścian. Ale i tak się nie poddaliśmy…
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
Chciałbym podzielić się z czytelnikami „Księgi Przyjaciół” fragmentami przekładu, nad którym ostatnio pracowałem. Mam na myśli „Cahiers” Alberta Camusa, które w całości – oraz w tłumaczeniu Krzysztofa Umińskiego (zapiski z lat 1935-1942), Tomasza Swobody (lata 1942-1951) i niżej podpisanego (1951-1959) – ukażą się w przyszłym roku nakładem PIW. Wybrałem dla Państwa i opatrzyłem przypisami kilka zapisków z podróży, jakie Albert Camus odbył w roku 1954 i 1955 do Włoch i do Grecji – dwóch krain, które uznawał za swoją duchową ojczyznę. Dzielę się ich przekładem za zgodą Wydawcy oraz redaktora Kamila Piwowarskiego, który czuwa nad edycją całości.
Jan Maria Kłoczowski
ALBERT CAMUS
Włochy – grudzień 1954
30 listopada 1954
Rano wreszcie słońce nad Kampanią Rzymską, blade, ale pewne. I łzy wzruszenia, po prostu. Rzym. W jedynym z tych luksusowych hoteli, równie głupich jak ci, co nimi zarządzają. Jutro się przeprowadzę. Razem z N.[1] oglądamy narodziny gwiazdy Wenus. Spacer po Pincio, obok Villa Borghese: jakby ktoś malował cienkim pędzlem na niebie. Drzemka. Ostatni wykład. Wreszcie jestem wolny. Kolacja z N., Silone i Carlo Levim. Jutrzejszy dzień zapowiada się dobrze.
Fot. Bohdan Paczowski
Od 1 do 3 grudnia
Są takie miasta jak Florencja, małe miasteczka toskańskie lub hiszpańskie, które niosą podróżnego, wspierają go, każdy jego krok czynią lżejszym. Inne, jak Nowy Jork, przygniatają od razu swoim ciężarem i trzeba wysiłku, by nauczyć się prostować plecy i widzieć.
Rzym także nas przygniata, ale jego fontanny, ogrody i kopuły, które nosimy na sercu dziwnie szczęśliwi, nie są na tyle ciężkie, byśmy nie mogli oddychać. Miasto stosunkowo małe, ale niekiedy zza zakrętu ulicy wyłania się nagle widok niezwykle rozległy; krucha i zamknięta przestrzeń Rzymu oddycha wraz z podróżnym i żyje wraz z nim.
Zmieniłem hotel na pensjonat w pobliżu Villa Borghese. Mam tu taras, z którego widzę ogrody i ten widok za każdym razem mnie wzrusza. Po tylu latach spędzonych w mieście bez światła, między murami, po tylu porankach we mgle, karmię się teraz tą linią drzew, ciągnącą się na tle nieba od Porta Pinciana po Trinità dei Monti, za którą Rzym rozpościera swoje kopuły i swój chaos.
Każdego ranka, gdy lekko zaspany wychodzę na taras, śpiew ptaków zaskakuje mnie, wybudza ze snu, dotyka czułego miejsca, uwalniając jakąś tajemniczą radość. Od dwóch dni nie pada i piękne światło grudnia kreśli na moich oczach rysunek nastroszonych cyprysów i pinii.
Tu, w Rzymie, żałuję głupich i ponurych lat spędzonych w Paryżu. Istnieje racja serca, którą odrzucam, bo nikomu nie służy, a mnie o mały włos nie doprowadziła do zguby.
Przedwczoraj, na Forum Romanum, w tej części, gdzie są prawdziwe ruiny (bliżej Koloseum), a nie na tym ekstrawaganckim targowisku pretensjonalnych kolumn pod Kapitolem, a potem na cudownym Wzgórzu Palatyńskim, gdzie niezmiennie doskonały świat trwa w niczym nie zmąconej ciszy i spokoju, poczułem wreszcie, że zaczynam wracać do siebie. Taki oto pożytek z wielkich obrazów przeszłości, gdy natura potrafi je przyjąć i stłumić hałas, który w nich drzemie; dzięki nim serca i siły przysłużą się lepiej teraźniejszości i przyszłości. Późnym popołudniem, podczas spaceru po Via Appia, poczułem się tak szczęśliwy, że mógłbym wręcz rozstać się z życiem. Ale wiedziałem, że życie potoczy się dalej, a ja znajdę w sobie dość siły, by iść naprzód, że ta przerwa tylko mi w tym pomoże. (Od roku niczego nie napisałem, nie umiałem napisać, mimo dziesięciu tematów, których nie potrafiłem rozwinąć, choć wiedziałem, że są wyjątkowe – niebawem minie rok, a ja wciąż przy zdrowych zmysłach). Dobrze byłoby żyć w tym klasztorze i w tej izbie, w której umarł Tasso.
Rzymskie place. Piazza Navona. Sant’Ignazio i inne. Różowiejące dno fontanny w barokowym blasku wody i kamieni. Kiedy obejrzeliśmy wszystko lub przynajmniej to, co można było zobaczyć, spacerowanie bez konkretnego celu staje się czystą przyjemnością.
Kiedy wczoraj w nocy przystanęliśmy na brzegu ciszy przed kościołem San Pietro in Montorio, Rzym w świetle latarni wyglądał u naszych stóp jak port, w którym zanika ruch i cichnie zgiełk.
*
Dziwna i nieznośna pewność, że piękno zabytków zawsze kryje w sobie jakiś przymus, a mimo to pozostaje pięknem; i że nie można nie pragnąć piękna, podobnie jak nie można pragnąć lub akceptować przymusu. Być może dlatego przedkładam ponad wszystko piękno pejzażu, które nie jest okupione niesprawiedliwością, i tylko w nim moje serce czuje się wolne.
Fot. Bohdan Paczowski
3 grudnia
Cudowny poranek w Galerii Borghese. Światło algierskich poranków przebija się przez cienkie igły pinii i odcina je, jedną po drugiej. I Galeria pełna jasnego światła, i rzeźby Berniniego, zachwycające i zagadkowe, gdy triumfuje łaska, jak w niezwykle surrealistycznej Dafne (surrealizm jako prąd w sztuce był przede wszystkim kontrofensywą baroku), odrażające, gdy łaska znika – jak w niepokojącej Prawdzie. Bernini wzruszający również jako malarz (portrety).
Danae Correggia, i przede wszystkim Tycjan i jego Wenus, która zasłania opaską oczy Amorowi, obraz jakże młodzieńczy, choć namalował go dziewięćdziesięciolatek.
Kilka obrazów Caravaggia, ale najwspanialsze – poprzez kontrast pomiędzy gwałtownością a ściszoną głębią światła – są te, które widziałem po południu w San Luigi dei Francesi. Zapowiedź Rembrandta. Zwłaszcza Powołanie Świętego Mateusza: wspaniałe. Młodość i wiek dojrzały to stały temat u Caravaggia. O losach tego człowieka opowiedział mi Moravia: wielokrotny przestępca, ucieka z Toskanii na statku, na którym zostaje obrabowany; zostawiają go obłąkanego na plaży, gdzie umiera (1573-1610). Moravia opowiada mi również prawdziwą historię rodu Cencich, o których chce napisać sztukę[2]. Beatrice Cenci jest pochowana pod ołtarzem w kościele San Luigi dei Francesi[3]. Zamieszki w Rzymie, Rewolucja Francuska. Francuski malarz, sankiulota, bierze udział w plądrowaniu kościoła San Luigi. Ktoś otwiera grobowiec. Znajdują szkielet Beatrice, czaszka spoczywa osobno, w okolicach kości miednicy. Malarz zabiera czaszkę i wychodzi na ulicę i kopie ją jak piłkę.
Pod wieczór wracam na Wzgórze Janikulum. San Pietro di Montorio. Tak, to moje ulubione miejsce w Rzymie. Wysoko, na pogodnym niebie, stada szpaków lekkie jak smużki dymu krążą we wszystkich kierunkach, rozdzielają się i łączą, by opaść w dół, ku piniom, które ledwie muskają, po czym ponownie wzlatują w górę. Kiedy schodzimy z N. w dół, ku Trastevere, widzimy je ponownie na platanach rosnących wzdłuż Viale del Re: jest ich tak dużo, że każde drzewo rozbrzmiewa ich świergotem; więcej na nim ptaków, niż liści. A gdy zapada wieczór, ogłuszający świergot szpaków tłumi odgłosy pełnego ludzi Trastevere, miesza się z piskiem tramwajów, a wszystkie głowy zwracają się z uśmiechem ku gigantycznym rojom liści i piór. […]
Napisać BAROKOWY tekst o Rzymie.
4 grudnia
Rano Palazzo Barberini. Narcyz Caravaggia, a zwłaszcza ta Madonna przypisywana Pierowi della Francesca, mnie natomiast kojarzy się raczej z delikatną manierą Signorellego. Tak czy owak, niezwykła.
Obiad z Moravią i N. w Tivoli i długie popołudnie w cudownej Willi Hadriana. Niezwykły zaiste dzień z kręgiem nieba bez chmur, którego wielkie połacie obdzielają równą porcją światła wspaniałe cyprysy i wysokie pinie w Willi. Duże fragmenty zrujnowanych ścian pałacu wyglądają w tym świetle jak cementowe ule, a plastry pszczelego wosku wydzielają zapach świetlnego miodu. Tutaj widzę lepiej różnicę pomiędzy światłem Rzymu a światłem innych miast, na przykład Florencji, gdzie jest bardziej rozproszone, srebrne, wręcz uduchowione. To rzymskie jest krągłe, lśniące i gibkie. Kojarzy się z ciałem, z cielesną obfitością, ze szczęściem, z udanym życiem. Tło jeszcze bardziej soczyste. Ptaki śpiewające w ruinach. W obliczu czegoś równie doskonałego dziwne i miłe poczucie, że wszystko zostało już powiedziane.
Unoszone ku górze ciała Michała Anioła, na prawo od ołtarza, w jego Sądzie Ostatecznym, są ciężkie i umięśnione, zapewne po to, by powstało wrażenie nieodpartej lekkości. Im cięższe, tym lżejsze. Oto sedno sztuki.
W apartamencie Borgii Retoryka Pinturicchia trzyma w ręku miecz.
Serce się kraje na myśl, że Juliusz II kazał zniszczyć freski Piera della Francesca ( i innych), aby Rafael mógł malować swoje Stanze; jaka była cena za wspaniałe Uwolnienie Świętego Piotra?
Zdjęcie z krzyża Caravaggia. Nie widać krzyża; wybitny malarz, z całą pewnością[4].
6 grudnia
Szary dzień. Gorączka. Przedłużam pobyt. Wieczorem spotkałem się z Moravią.
7 grudnia
Wyjazd z Nicolą i Francesco[5]. Kampania Rzymska. F. – piękny i zdystansowany, a zarazem obecny i ludzki. Miasteczko czarodziejki Kirke[6]. Przyjazd do Neapolu. Obiad w Pozzuoli, w restauracji – bliźniaczce Padovani. W Neapolu ulewny deszcz i czuję od razu, że mam wyższą gorączkę. Wieczorem rozpogadza się.
8 grudnia
Budzę się z wysoką gorączką. Przedwczoraj wieczorem nie byłem w stanie skończyć tych notatek. Mimo to długi spacer po „barrios” na tyłach Santa Lucia. Wrażenie, jakbyśmy zeszli z alei Champs Élysées i trafili na slumsy. Otwarte drzwi i widzimy trójkę dzieci w jednym łóżku, niekiedy z ojcem; nic sobie nie robią z tego, że są na widoku. Powiewające pranie nadaje Neapolowi świąteczny wygląd tylko dlatego, że bielizny i pościeli brakuje i trzeba to wszystko codziennie prać. To pranie jest jak sztandar nędzy. Wieczorem N. i F. Jedziemy wilgotną dorożką, która pachnie skórą i łajnem. Prawdziwy smak męskiej przyjaźni. N. zabiera nas do dzielnicy Porta Capuana. Szeroka ulica biegnąca w górę. Na każdym balkonie lampa z abażurem. Co sprawia, że nędza wygląda nadzwyczaj świątecznie. Przed kościołem długa procesja. Chorągwie powiewające nad gęstym tłumem drepcącym w błocku z liści kapusty, których nie uprzątnięto po porannym targu. I petardy. Tuż po przemarszu Świętych. I przed Matką Boską. Jakiś szaleniec śledzący z okna procesję podpala jedna po drugiej dziesiątki petard tym samym, mechanicznym ruchem, rzuca je w tłum, po czym dzieci tańczą wokół nich jak Indianie, dopóki petardy nie wybuchną. Hoteliki dla ubogich. Mierzyliśmy wysoko. Oto Escurial nędzy…
9 grudnia
Budzę się bez gorączki. Ale wstaję połamany i zamroczony. Mimo to postanawiam, że jedziemy (w takich chwilach zawsze dodaje mi sił myśl, że inni mają gorzej: więźniowie, itd.). Ruszamy przy pięknej pogodzie. Sorrento (i cudowny ogród przy Villa Cocumella), Amalfi, gdzie zatrzymujemy się na obiad, jakby zbyt dekoracyjne, potem zmieniam za kierownicą zmęczonego F. i o zachodzie słońca, minąwszy tereny przemysłowe i dziwny region kojarzący mi się z Otchłanią piekielną (wysokie trzciny, odarte z liści niskie drzewa), docieramy do Paestum. Tu serce milknie.
(Później). Spróbuję opisać ten przyjazd, późnym popołudniem. W zajeździe w pobliżu ruin dają nam duży pokój z trzema łóżkami: grube białe mury, żadnych wygód, ale za to niezwykle czysto. Łazi za mną pies przybłęda. O zachodzie słońca, jako że wejścia strzegą już barierki, przeprawiamy się przez kamienny murek i wchodzimy na teren ruin. Światło od strony morza, które całkiem blisko i jest jeszcze niebieskie, podczas gdy wzgórza naprzeciw spowite już w mroku. Kiedy stajemy przy świątyni Posejdona, kruki, szykujące się do snu, wzlatują znienacka w niebo przy ogłuszającym tumulcie skrzydeł i wrzasków, krążą wokół świątyni, przysiadają na chwilę w jej czterech narożnikach i odlatują, jakby chciały uczcić tę cudowną chwilę, gdy naszym oczom ukazuje się istota wykuta z kamienia, ale żywa i niezapomniana. Wieczór, czarny lot kruków, od czasu do czasu śpiew ptaków, przestrzeń między morzem a wzgórzami; chłoniemy każdym zmysłem te prawdziwe, precyzyjne cuda, a ja, zmęczony i podekscytowany, czuję, że jestem bliski płaczu. A potem niekończący się zachwyt, który każe milczeć.
Wieczór, cisza, kruki – jak ptaki w Lourmarin i kotka – moje łzy, muzyka.
Poranna rosa na ruinach w Tipasie. Kropla czegoś, co najświeższe, na tym, co najstarsze. Oto, w co wierzę; oto, według mnie, zasada sztuki i życia.
10 grudnia
Wczoraj wieczorem spacer w stronę plaży, między wysokimi trawami, kamiennymi murkami i bawołami. Odgłos morza, zrazu głuchy, potem coraz głośniejszy. Plaża, ciepława woda po niebem świetlistym i szarym, gdy zapada noc. Kiedy wracamy, zaczyna padać, a morze za nami przycicha. Bawoły poruszają się wolno, a potem spuszczają łby i nieruchomieją jak noc. Spokój.
Przed zaśnięciem patrzę przez okno na świątynie. W pokoju, który tak lubię, o grubych, gołych ścianach – jest mroźno. Marznę przez całą noc. Otwieram okno, ruiny w deszczu. Godzinę później, gdy ruszamy w drogę, niebo jest już niebieskie, światło świeże i wspaniałe.
Nieustający zachwyt na widok tej świątyni i jej ogromnych kolumn z różowej gąbki i pozłacanego korka, jej zwiewnego ciężaru, jej niewyczerpanej obecności. Krukom towarzyszą teraz inne ptaki, ale te pierwsze nadal rozsnuwają nad świątynią czarny welon powiewający we wszystkich kierunkach wśród ochrypłych wrzasków. Świeży zapach małych heliotropów rosnących w pobliżu świątyni.
Odgłosy wody, psów, dalekiego motocykla.
Smutek ogarnia serce nie z powodu pełnych melancholii ruin, lecz z powodu rozpaczliwej miłości do tego, co wiecznie trwa w swej wiecznej młodości; z powodu miłości do przyszłości.
Nadal pośród ruin między morzem a wzgórzami. Trudno jest pożegnać się z miejscem, w którym po raz pierwszy od czasów Tipasy całym sobą poczułem, jak bardzo liczy się tu i teraz.
10 grudnia
Ciąg dalszy. W końcu wyjazd i kilka godzin później – Pompeje. Zaciekawiony, to jasne, ale bez choćby chwili wzruszenia. Rzymianie – niekiedy wyrafinowani, ale nigdy cywilizowani. Adwokaci i żołnierze, których, nie wiedzieć czemu, mylimy z Grekami. To głównie oni zniszczyli ducha Grecji. Niestety, pokonana Grecja nie zdołała się na nich zemścić w odwecie. Zapożyczali tematy i formy wielkiej sztuki, ale zdołali stworzyć jedynie zimną jej namiastkę, i byłoby lepiej, gdyby docierała ona do nas bez pośredników, w całej swojej prostocie i chwale. W porównaniu ze świątynią Hery w Paestum starożytność, którą usłane są Włochy z Rzymem na czele, jawi się jako komedia fałszywej wielkości i rozpada w pył. Podpowiadał mi to od zawsze instynkt, ponieważ wiersze łacińskie (łącznie z podziwianym, choć nielubianym Wergiliuszem) nie budziły z reguły mego zachwytu, podczas gdy serce zawsze biło mi żywiej, gdy sięgałem po tragiczne lub liryczne strofy greckie.
Smak popiołu w ustach i rosnące zmęczenie, gdy opuszczamy ten pełen precjozów Buchenwald, jakim są Pompeje. Prowadzimy na zmianę z F. i około dziewiątej wieczorem, wyczerpani, docieramy do Rzymu.
Grecja – kwiecień 1955
Akropol [27 kwietnia 1955] Wiatr przegonił wszystkie chmury i z nieba leje się białe, ostre światło. Przez cały ranek dziwne uczucie, że jestem tu od lat, niemal u siebie, mimo bariery językowej. I kiedy podchodzę na Akropol, mam wrażenie, że składam tu „sąsiedzką” wizytę, bez cienia emocji.
Ale na szczycie to się zmienia. Jest jedenasta przed południem i światło spada na świątynie z całą siłą, odbija się od przetartych wiatrem kamiennych posadzek, rozpryskuje na tysiące białych, płonących mieczy. Razi w oczy, wyciska z nich łzy, szybko i boleśnie wnika w ciało, zadaje mu gwałt niemal fizyczny i jednocześnie oczyszcza.
Oczy przyzwyczajają się zwolna, otwierają, i wtedy, czyści, odkażeni światłem, poczynamy wchłaniać w siebie ekstrawaganckie piękno tego miejsca (tak, zastanawia mnie niezwykła zuchwałość tego klasycyzmu).
I ciemnoczerwone maki, jakich jeszcze nigdy nie widziałem: jeden z nich, samotny, wyrasta wprost z kamienia, […][7], malwy i doskonale wykadrowana przestrzeń, aż po morze. I Erechtejon: twarz drugiej Kory, i ugięta noga trzeciej…
Serce pęka na myśl, że świat sięgnął tutaj szczytów doskonałości, a potem już tylko chylił się ku upadkowi. Musimy ciągle bronić się przed tą myślą. Jeśli uwierzymy w to, co głosi, wybierzemy śmierć, a przecież chcemy żyć.
Włochy – sierpień 1955
Urbino. Małe, doskonale zwarte, opasane murami miasteczka, surowe i ciche. Pośród tych nagich murów obojętne postaci z Biczowania czekają od wieków w towarzystwie aniołów i wyniosłej Madonny Piera della Francesca. San Sepolcro. Chrystus zmartwychwstał. I oto wstaje z grobu, gotów do boju. Ponownie freski Piera della Francesca. Dolina San Sepolcro, gdzie należy wrócić pod koniec życia. Równa, szeroka, pod spokojnym, odprężonym niebem, strzeże tajemnicy.
Po raz kolejny odnajduję morze, chłodne i czułe dla mięśni.
Ciężar Krzyża Świętego, Madonna del Parto.
Chciałbym wrócić pod koniec mojego życia na tę ścieżkę, która prowadzi w dół do doliny San Sepolcro, zejść nią powoli, spacerować w dolinie między kruchymi drzewami oliwnymi i wysokimi cyprysami, w domu o grubych ścianach i chłodnych izbach znaleźć pusty pokój z wąskim oknem, z którego mógłbym patrzeć na zachód słońca nad doliną. Chciałbym wrócić do parku Il Prato w Arezzo i któregoś wieczoru ponownie przespacerować się wokół twierdzy, aby patrzeć, jak noc osiada nad tą niezrównaną krainą. Chciałbym… Zawsze i wszędzie ta potrzeba samotności, której nie umiem zrozumieć: jakby zapowiadała śmierć i towarzyszące jej ukojenie.
Odnaleźć Piazza della Signoria w Gubbio i patrzeć długo na dolinę w deszczu, ujrzeć Asyż bez turystów i skuterów, na placu przed górną bazyliką św. Franciszka wsłuchać się w harmonię gwiazd. Zobaczyć Perugię bez budowanych wokół niej domów i wcześnie rano móc popatrzeć na kruche drzewa oliwkowe na zboczach pod Porta Sole.
Ale przede wszystkim, przede wszystkim powtórzyć pieszo, z plecakiem na plecach, trasę wiodącą z Monte San Savino do Sieny, przemierzyć krainę oliwek i winogron, których zapach czuję, wędrować po ciągnących się aż po horyzont wzgórzach z niebieskawego tufu i ujrzeć Sienę o zachodzie słońca z jej minaretami wyglądającymi jak te z doskonałego Konstantynopola, dotrzeć do miasta nocą, bez pieniędzy, samotnie, spać przy fontannie, być pierwszym na Campo w kształcie dłoni, która oferuje nam największe, po Grecji, z dokonań człowieka.
Tak, chciałbym zobaczyć raz jeszcze pochyły plac w Arezzo, muszlę Campo w Sienie, a na rozgrzanych ulicach Werony zajadać się arbuzami.
Chciałbym, żeby na starość dane mi było wrócić na tę drogę do Sieny, której nic na świecie nie dorówna, i umrzeć tam w rowie, otoczony jedynie życzliwością nieznanych mi Włochów, których kocham.
ALBERT CAMUS
Tłum. Jan Maria Kłoczowski
[1] N. w zapiskach „włoskich” to Nicola Chiaromonte (1905-1972), przyjaciel Camusa, jeden z najwybitniejszych włoskich intelektualistów, eseista, redaktor naczelny (razem z Ignazio Silone) pisma „Tempo presente”. Zob. Albert Camus, Nicola Chiaromonte, Korespondencja 1945-1959, tłum. Maryna Ochab, „Biblioteka Mnemosyne” pod redakcją Piotra Kłoczowskiego, Gdańsk, słowo/obraz terytoria, 2020.
[2] Sztuka ta ukazała się w 1955 roku na łamach pisma „Botteghe Oscure” wydawanego w Rzymie w latach 1948-1960 przez księżną Marguerite Caetani.
[3] Camus (lub Moravia) podaje błędną informację. Betarice pochowano pod ołtarzem w ulubionym kościele Camusa, czyli w San Pietro di Montorio…
[4] Camus ogląda w Muzeum Watykańskim obraz Caravaggia, który nosi tytuł Złożenie do grobu. Dlatego nie widać na nim krzyża…
[5] Francesco Grandjacquet (1904-1991), włoski aktor, przyjaciel Moravii i Chiaromontego.
[6] Być może Camus ma na myśli miasteczko San Felice Circeo.
[7] Nieczytelne słowo w maszynopisie.
Miejsce: schody przy zejściu do podziemia dworca kolejowego w Krakowie. Czas: 6 czerwca. W kalendarzyku, z 1996, zapisałam: Łazienki, foto Wojciech Karpiński. „Zejście do podziemia” zrobiłam w ostrym, późnopopołudniowym słońcu, po powrocie z Warszawy, gdzie, w południe tego dnia, byłam umówiona z pisarzem na portret.
„Zejście do podziemia”, Kraków 1996, z cyklu: „Z życia cieni” © Elżbieta Lempp
17 luty 2023
ELŻBIETA LEMPP
Sonet trzynasty cyklu pierwszego: smak owoców i świata
Rilke zdaje się mówić w tym sonecie: świat smakuje, odważcie się smakować świat, rozkoszować nim jak dojrzałym owocem, jak pełnią lata. Pełnia lata – bohaterka innych wierszy Rilkego, tych które umieszcza się najczęściej w domenie Dingdichtung (poezji rzeczy), w jej odmianie kwiatowej[1] – jest może najbardziej obecna wierszu Das Rosen-Innere (Wnętrzu róż). Zakończenie tego wiersza o toku przerzutniowym (jak płatek róży nakłada się na następny płatek tak wers nakłada się na kolejny wers, a w samych wersach słowa ciasno się dotykają) brzmi:
Sie könnten sich selber kaum
halten; viele ließen
sich überfüllen und fließen
über von Innenraum
in die Tage, die immer
voller und voller sich schließen,
bis der ganze Sommer ein Zimmer
wird, ein Zimmer in einem Traum.
Co Mieczysław Jastrun spolszcza – (równie) pięknie:
Ledwo mogą się same
utrzymać; wiele z nich dało
się przepełnić, aż pełnię wylało
poza wnętrza ramę
na dni, które się równocześnie
coraz pełniej zamykają w wnętrzu swoim,
aż się w końcu stanie pokojem
całe lato, pokojem we śnie.
Rozwieranie się róży, przekraczanie granic samej siebie to przepełnianie się lata, jego marzenia o własnym schyłku. Zaraz potem – mówiąc słowami innego poety – „mimozami jesień się zaczyna”.
Coś podobnego dzieje się właśnie w sonecie trzynastym cyklu pierwszego: zapach, smak, barwa, dojrzałość i wszelkie między nimi synestezje przelewają się poza granice wyrażania – poeta próbuje je: a to powstrzymać trzykropkiem (poetycki inhibitor), a to przyszpilić wykrzyknikiem (poetycki gwóźdź), a to ujarzmić inaczej – dłuższą frazą, enumeracją. Uważa się, że sonet trzynasty, podobnie jak czternasty i piętnasty, tworzą triadę wierszy nawiązujących do owocowych martwych natur Cézanne’a i Pauli Modersohn-Becker.
A zaczynają się te czary[2] tak:
Voller Apfel, Birne und Banane,
Stachelbeere… Alles dieses spricht
Tod und Leben in den Mund… Ich ahne…
Lest es einem Kind von Angesicht,
wenn es sie erschmeckt. Dies kommt von weit.
Wird euch langsam namenlos im Munde?
Wo sonst Worte waren, fließen Funde,
aus dem Fruchtfleisch überrascht befreit.
Co u Jastruna brzmi nieco mniej osobiście niż w oryginale (u Rilkego pojawia się wszak wyraźnie „ja” przeczuwające smak z całym jego bogactwem, a z korespondencji poety wiadomo jeszcze, że było to silne i częste doznanie samego autora sonetu), choć nie mniej synestezyjnie (z całą soczystością tego zmysłowego doświadczenia):
Pełen gruszek, bananów i jabłek,
i agrestu… To w usta wszeptuje
śmierć i życie… I przeczucie nagłe…
Z twarzy dziecka, gdy smak ich poczuje,
wyczytajcie. To nadchodzi z dala.
Czy wam w ustach zbezimiennieje?
Tam gdzie słowa były, sok się leje,
z miąższu nagle nowość się wyzwala.
U Antochewicza – niezrozumienie prostoty wyrazu i jej jedyności (takiej, jak u Cézanne’a czy wielkiej malarki i przyjaciółki Rilkego) daje efekt wręcz kuriozalny, zatraca całą urodę wiersza (amplifikacje to – momentami – egzekucje):
Pełne jabłko, gruszka i banany,
agrest nawet…Wszystko to wciąż wsuwa
śmierć i życie w usta… Lecz przeczuwam…
Wnet to odczytacie z dziecka twarzy,
kiedy je smakuje. To przychodzi z dala.
Wasze usta czy się niewymowne stają?
Gdzie zazwyczaj były słowa, wypływają
dary z miąższu uwolnione naraz.
U Pomorskiego nadużyciem jest, z kolei, zbyt mocne dopowiedzenie tego, co w oryginale pozostaje zaledwie sugestią (zaledwie i aż), a także punktowe osłabienie przerzutni, co czyni synestezyjne doznania niejako namacalnymi (dosłownymi):
Jabłka, gruszki, agrest i banany…
Wszystko to, co wmawia śmierć i życie
ustom… Smak przeczuwam niedoznany…
W twarzy dziecka jego znajdź odbicie,
skoro dojdzie doń. Dochodzi z dala.
Czy to z wolna w ustach nam się zmienia
w coś bez nazwy? Zamiast słów – olśnienia,
które nagle z siebie miąższ wyzwala.
Jeśli Antochewicz chybia, nie ekwiwalentyzuje, gdyż doprowadza do translacyjnej symplifikacji, a Pomorski „opowiada” Rilkego, przekład wyprzedzający ich decyzje proponuje, w jakiejś mierze, Jerzy Kamil Weintraub, który tłumaczył Sonety do Orfeusza i inne wiersze Rilkego tuż przed II wojną światową i w czasie jej trwania – oto pierwsze dwie strofy analizowanego sonetu w tym spolszczeniu;
Pełne jabłka, gruszki i banany,
agrest źrały… W ustach śmierć i życie…
Wyczytywać ów smak przeczuwany,
gdy twarz dziecka rozkwita w zachwycie.
Ów smak dziwny wynurzasz, głębino.
Jakże w ustach brzmi niewysłowione?
Już nie słowa, lecz odkrycia płyną
z soczystego miąższu uwolnione.
Odwołując się do monografisty cyklu Die Sonette an Orpheus, Hermanna Mörchena, interpretowałam przekład Weintrauba w książce Rilke poetów polskich – nie będę zawartych tam intuicji powtarzać. Wydaje mi się on drugim najlepszym po Jastrunowym. Tylko Jastrun jednak powtarza Rilkeańską melodię, ów skomplikowany zapis nutowy synestezji, także rytmikę:
Lecz powiedzcie, co się u was nazywa
jabłkiem. Słodycz, co wpierw się zagęszcza,
by się z wolna w smaku wznosząc z wnętrza
przejrzyściała, obudzona, żywa,
a z ziemi, z słońca podwójne jej imię:
O doznanie, czucie, szczęście – olbrzymie!
Weintraub zaś streszcza niejako niedomagania późniejszych tłumaczy (zwłaszcza hiperbole i amplifikacje), zachowując jednak jasną, afirmatywną aurę wiersza:
Wysłów tylko jabłka sens przeczysty.
Owa słodycz zgęszczona, prawdziwa
i ów smak, co z niej wolno wypływa,
czujny, jasny, ziemski, przezroczysty
i dwuznaczny, słoneczny najprościej:
o zachwycie, poznanie, radości!
Ten sonet – jako pierwszy w triadzie – także zapowiada dwa następne. Ich liścienność, kwietność, owocowanie, taniec. Zapowiada mój ulubiony imperatyw kategoryczny z całego, podwójnego, cyklu sonetów, owo „Tanzt die Orange” – „tańczcie pomarańczę” z sonetu piętnastego. O tym jednak napiszę dopiero za dwa miesiące. Już latem.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
[1] Takie wiersze z tomu wydanego w roku 1907, zatytułowanego Neue Gedichte oraz z następującego po nim Der Neuen Gedichte anderer Teil(1908) jak Blaue Hortensie / Błękitna hortensja, Rosa Hortensie / Różowa hortensja, Die Rosenschale / Waza z różami czy Persisches Heliotrop / Perski heliotrop są swego rodzaju serią, quasi-cyklem poetyckiej afirmacji istnienia w urodzie kwiatów. Najważniejszy z nich jest, jak sądzę, wiersz Das Rosen-Innere / Wnętrze róż. Pisałam o nim w monografii Rilke poetów polskich (wyd. II, 2017), zaś o Błękitnej hortensji w szkicu Zieleń: destylacja: błękit. „Blaue Hortensie” Rainera Marii Rilkego, przedrukowanym w książce autorskiej Interlinie w ciemności. Jednak interpretacja (2012).
[2] Może nie bez znaczenia jest informacja, że ten sonet, powstały między 2. a 5. lutego 1922 w Muzot, Rilke opublikował po raz pierwszy w praskiej „Deustche Zeitung Bohemia” 24 grudnia tego samego roku, w dodatku bożonarodzeniowym.
Tata był z Poznania. Wniósł na nasz Górny Mokotów nieco poznańskiej gwary; niektóre z takich słów czy powiedzonek budziły nasz, mamy i mój, uśmiech. W pamięć zapadła mi jakoś jedna fraza, jaką tata rzucał jako ostatni, rozpaczliwy niby-argument w domowych sporach, gdy się czemuś sprzeciwiał czy na coś nie zgadzał – „zaś ale po co?”. Zaaklimatyzował w naszym domu sporo rzeczowników ze swego dzieciństwa, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że są „inne”, niewarszawskie. To była na przykład „ryczuszka”, stołeczek, na którym przysiadałem w przedpokoju, by zawiązać sznurowadła przed wyjściem i na którym musiałem przycupnąć, gdy zapomniawszy czegoś – zawróciłem do domu zaraz po wyjściu z mieszkania (ten przesąd wniosła mama, to ona przypominała mi w takich razach: „tylko siądź na ryczuszce!”), co miało odczarować poczyniony świeżo co falstart, „skuchę”, bym mógł ruszyć do wyjścia drugi raz, już jakby zupełnie od nowa, z czystym sercem. Wśród słówek przyniesionych przez tatę z przedwojennych Jeżyc było na przykład – „wytrzyj no klupę!”, gdy, przeziębiony, co i rusz pociągałem zasmarkanym nosem, czy „leberka”, śniadaniowy przysmak, rozsmarowywany na „sznytkach” chleba (tata lubił takie najprostsze wędliny, kiszki, metki i wątrobianki, lubiłem i ja ich smak; daleko mi było jeszcze do wegetarianizmu).
No i wreszcie „glupki”, małe, kuliste owoce, słodkie, ale zawsze dość ostre w smaku, czy to na surowo, czy w kompocie lub dżemie, które znałem dobrze od samego dzieciństwa. Krzewów, które rodziły „glupki”, było wówczas, w połowie ubiegłego wieku, coraz to więcej na tym mokotowskim skraju miasta; tuż za naszym osiedlem ciągnęły się dawne zakłady ogrodnicze i resztki pól podmiejskich folwarków. Te krzewy – obce, ale przedsiębiorcze, zdecydowane i samodzielne, w krajobrazie w ostatnim półwieczu wyraźnie już częstsze od pokrewnej im, ale rodzimej tarniny – wzięły się za zasiedlanie ścieżek, poboczy dróg i porzuconych po wojnie kawałków gruntów, zwykle już nieuprawianych i zachwaszczonych, stojących latem w burzanach łopianów, ostrożeni i pokrzyw, w zaroślach czarnego bzu. Te „glupki” czy „glubki”, to małe śliwki, owoce Prunus cerasifera, śliwy wiśniowej czyli – ałyczy, by użyć nazwy stosowanej przez botaników, ale nigdy nie słyszanej na targu czy bazarze. Cerasifera to „niosąca, rodząca wiśnie”, bo takie też są te „glupki” – niewielkie, kuliste i często czerwone, jak właśnie wiśnie (choć równie dobrze czy nawet częściej bywają żółte, a czasem plamiste, obydwu kolorów).
Na te śliwy i ich owoce wszyscy mówią u nas – „mirabelki”, choć tak naprawdę mirabelki, to inna, można rzec – szlachetniejsza śliwa. Na owoce prawdziwych mirabelek nie trafi się u przekupek czy na targowisku, a tylko czasem, importowane, w wielkomiejskich delikatesach czy bazarach z „wyższej półki”; są, jak węgierki, renklody czy lubaszki, jedną z form innego gatunku – śliwy domowej, a ich owoce są od „glupek” większe, ich żółtawą skórkę kryje białawy nalot, miąższ nie jest wodnisty i ostry w smaku, a bardzo, bardzo słodki i odchodzi od pestki. Nazwa prawdziwych mirobalanek, śliwek i śliw, które do Europy przywędrowały z Syrii i dla naszych północnych ogrodów są zbyt delikatne, wzięła się ze starożytnych określeń różnych owoców w kształcie żołędzi czy daktyli, branych na pachnidła, a później i innych, ale podobnych z wyglądu, użytecznych z kolei przy garbowaniu skór. Wzięła się z greckiego myrobálanos czy bálanos myrephikḗ i rzymskiego mirobalinum czy mirobolanum. Ale to wszystko historia zupełnie nieprosta, o wielu wątkach, nierozwikłana, bo gdzieś w XVI i XVII w. te słowa przeskoczyły na śliwki; na przykład Johann Bauhin, w Historia plantarum universalis, wielkim, naukowym przewodniku po roślinach, ich historiach i tożsamości, wydanym w kilkadziesiąt lat po jego śmierci, w połowie XVII w., pisał o prunus myrobalanus dicta, że ma liście pośrednie między wiśniowymi a śliwowymi, czyli pisał – już wtedy! – o ałyczach. Takie to od stuleci zajęcia botaników.
Ale właśnie takie owoce, jak znane mi z dzieciństwa z mokotowskich stron, drobne, o miąższu ostrawym i zrosłym z pestką, rodziła „mirabelka” z warszawskiego Getta, raz po raz wspominana przy różnych okazjach, drzewko, które przed wojną rosło u zbiegu dawnych Nalewek i Franciszkańskiej i które przetrwało powstanie, ale kilkadziesiąt lat później uległo budowlanym lobbystom i biznesmenom.
JAKUB DOLATOWSKI
Józef Wittlin (1896-1976), polski Żyd i pacyfista, wobec przybierającej na sile nagonki antysemickiej, której był jednym z głównych adresatów, zdecydował się w przeddzień wybuchu II wojny światowej opuścić Polskę. Zanim zimą 1941 roku wsiadł z rodziną na statek, który zabrał go do Ameryki, do Nowego Jorku, tułał się po Europie: od Niemiec przez Francję i Hiszpanię po Portugalię. Okres, z którego pochodzi prezentowany list (druga połowa lat czterdziestych) to — jak pisała Nina Taylor-Terlecka — „rozchybotana huśtawka powątpiewań i wahań”, czas „hamletyzującego dialogu z samym sobą i ze swoistym greckim chórem komentatorów i doradców” — wracać czy nie wracać do kraju?
Jarosław Iwaszkiewicz (1894-1980), z którym Wittlin znał się i przyjaźnił jeszcze przed wojną, widywał w Warszawie i Lwowie, i z którym się wzajemnie czytali (w 1927 roku pisał, że Iwaszkiewicz ma „prawie zupełnie stępioną wrażliwość na aktualne sprawy świata”), należał to tych korespondentów — byli to przede wszystkim poeci Skamandra — z którymi autor „Soli ziemi” dzielił się swymi ówczesnymi rozterkami, snując mgliste plany powrotu — ciałem i słowem — do kraju. W maju 1948 roku pisał Kazimierzowi Wierzyńskiemu: „Pozostaje mi albo samobójstwo — albo powrót do Polski”. Ostatecznie — „wiecznie niezdecydowany, drżący, słaby”, jak pisał Iwaszkiewicz po latach — Wittlin nie uległ jednak ani depresji, ani zachętom i namowom ze strony przyjaciół-pisarzy osiadłych w Polsce, i wybrał los emigranta.
Oryginał listu przechowywany jest w Archiwum Józefa Wittlina w Houghton Library Uniwersytetu Harvarda (Cambridge, Massachusetts, USA).
List przepisał, komentarzem i przypisami opatrzył
Jacek Hajduk
List Jarosława Iwaszkiewicza do Józefa Wittlina
Stawisko, 22 VII 1947
Drogi Mój Józiu!
Nie uwierzysz, jaką wielką radością był dla mnie twój list, po tylu latach twoje odezwanie się wzruszyło mnie bardzo. Jeszcze bardziej cieszy mnie nadzieja, jaką wyczytałem między wierszami, że będę mógł cię uściskać osobiście. Bardzo bym tego pragnął, możesz sobie wyobrazić. Czuję się dosyć samotny w Polsce i brak mi trochę moich równolatek, z Julkiem T.[uwimem] nigdy nie byliśmy specjalnie bliscy, a teraz po jego powrocie jakoś nie umiemy natrafić na odpowiednią nutę i nie bardzo nam idzie ta przyjaźń, a raczej po prostu znajomość. Parandowski w Lublinie lub za granicą i rzadko go widuję a reszta to przecie sama młodzież (do niej zaliczam również Nałkowską).
Bardzo mnie poruszyłeś dawnemi wspomnieniami i tem, co piszesz na temat mojej twórczości. Rozśmieszyło mnie tylko to, co napisałeś, że „nie znałeś” Matki Joanny od Aniołów, ależ Józiu kochany myśmy się nie wiedzieli już osiem latek, a ja przez ten czas bardzo dużo pisałem i mam jeszcze wiele rzeczy, jakich nie znasz. Teraz wyszły moje Nowele włoskie, które pisałem w pierwszych latach wojny, opowiadałem w nich jak Szecherezada bardzo zajmujące bajki, aby odwrócić uwagę od groźnej rzeczywistości. Dostałem teraz za to nagrodę Odrodzenia, która jest w tej chwili najpoważniejszą nagrodą literacką w kraju. Moja sytuacja obecnie bardzo nabrała znaczenia — i tego właśnie Julek nie może zrozumieć i wciąż poklepuje mnie po ramieniu.
Bardzo mnie zawstydziły podziękowania twoje dotyczące Haliny[1] i Elżuni[2], od tego czasu tyle ludzi przewinęło się przez Stawisko[3] i tyle razy musieliśmy ich chronić lub ratować w groźniejszych sytuacjach, niż ta wojenna, że po prostu zapomniałem o tem, co było przecie takie naturalne, że były u nas przez krótki czas. Jakie to szczęście, że Halina miała dosyć energii i zdobyła się na wyjazd w samą porę! Zawsześmy o tem mówili z wielką radością.
Ja na szczęście wyszedłem obronną ręką ze wszystkich opresyj, straty w najbliższej rodzinie mam nieduże, siostra moja Anna (Nucia) zginęła pod gruzami domu w Warszawie podczas powstania — ale za to w dalszej i wśród znajomych po prostu przeraźliwe, z kolegów i kuzynów mojej córki mało kto ocalał, młodzież warszawska to była prawdziwa hekatomba — i co za ludzie tam byli, jak Tadek Gajcy albo Krzyś Baczyński i inni. Myślę, że gdyby żyli, zakasowaliby nas starych, których ty tak chwalisz. W tej literaturze starców, którą tak chwalisz, jest jednak coś, co mi nie bardzo odpowiada. Oczywiście kultura zachodu to olbrzymie złoża węgla — ale górników już nie ma, trzeba się nam wynająć do tej roboty.
Dziękuję Ci serdecznie za obiecane rzeczy do „Nowin”[4], myślę, że nie będę potrzebował na nie długo czekać. Strasznie bym chciał wydrukować coś twego. Czy poduczyłeś się trochę angielskiego czy też tak jak Gryc[5], którego widziałem teraz w Londynie, nic nie rozumiesz? To typek prawdziwy. Zresztą byliśmy bardzo wzruszeni naszym spotkaniem, co nie przeszkadza „staremu Żydowi” wylewać na mnie kubły pomyj w swoich „Wiadomościach”. Potworne zaślepienie i kompletne niezrozumienie tego, czem była okupacja i czem byli Niemcy.
U nas wszystko normalnie. Hania[6] pojechała z wnukami nad morze do Hallerowa, Marysia[7] hoduje młodą córeczkę, a Teresa[8] dumna ze zdanych na prawie egzaminów wypoczywa na razie. Pewnie zresztą też wyjadą nad morze do modnych obecnie miejscowości na Pomorzu Zachodnim. Całuję Cię serdecznie, Halinę i Elżunię także, pozdrów wszystkich i proszę Cię pisz od czasu o czasu. Czy nie widziałeś Miłosza[9] To taki rozumny i sympatyczny człowiek.
Twój
Jarosław
[Odręcznie — poniżej podpisu:] To inny typ „j”. Czy Ci się podoba?
[Odręcznie — wzdłuż lewego marginesu:] Nie odpisywałem Ci tak długo, bo byłem przez miesiąc w Londynie i w Paryżu.
PRZYPISY:
[1] Halina Wittlin (z domu Handelsman, 1900-1994), żona J. Wittlina.
[2] Elżbieta Wittlin-Lipton (ur. 1932), malarka, scenografka, kostiumografka, córka J. I H. Wittlinów.
[3] W okresie okupacji niemieckiej Stawisko było miejscem schronienia wielu artystów i pisarzy. Niedługo po wybuchu wojny kilka tygodni spędziły tam również żona i córka J. Wittlina.
[4] „Nowiny Literackie”, tygodnik kulturalny wydawany w Warszawie w latach 1947-48.
[5] Mieczysław Grydzewski (1894-1970), redaktor, dziennikarz, publicysta. Przed wojną wydawał pisma: „Pro Arte et Studio”, „Skamander” i „Wiadomości Literackie”, na emigracji „Wiadomości”.
[6] Anna Iwaszkiewicz (1897-1979), pisarka i tłumaczka, żona J. Iwaszkiewicza.
[7] Maria Iwaszkiewicz (1924-2019), pisarka, redaktorka, córka J. i A. Iwaszkiewiczów.
[8] Teresa Iwaszkiewicz (1928-2012), dziennikarka, córka J. i A. Iwaszkiewiczów.
[9] W raporcie z dnia 1 kwietnia 1946 roku Miłosz pisał o Wittlinie: „W jego sytuacji najlepszy byłby powrót do kraju, gdzie z pewnością miałby pozycję odpowiadającą jego randze jako pisarza. Powiedziałem mu to. Odpowiedział mi, że chętnie by to zrobił, bo widzi, że w Polsce można dużo zdziałać, ale boi się, że w przyszłości rząd będzie wywierał nacisk polityczny na pisarzy i poza tym — ma komplikacje rodzinne (córka w amerykańskim gimnazjum). Niemniej sądzę, że prędzej czy później Wittlin zaakcentuje publicznie swój stosunek do dzisiejszej Polski”.
Miasto naszego dzieciństwa, potem młodości… Wtedy chyba nie rozmyślaliśmy nad jego skromną urodą, było po prostu nasze… Dopiero, gdy większość z nas opuściła je na zawsze, zaczęliśmy się zastanawiać nad jego historią, prostymi skądinąd urokami. Za naszej młodości wyglądało spokojnie, choć ponuro. Było otoczone zakładami przemysłu ciężkiego i to największego kalibru – kopalnie, huty, koksownie, by wymienić najważniejsze. Dlatego słabo docierały do nas odgłosy wiosny, słabo zaznaczały się inne pory roku, z grubsza królowała szarość i to nie tylko na niebie. Jedynie zima i pierwsze opady śniegu umiały nadać ulicom i mikroskopijnym parkom blask czystości. W dodatku na krótko, bo natychmiast noc albo dzień zasypywały świeżą biel niemierzonymi wówczas ilościami czarnych pyłów, których wtedy jeszcze nie wolno było nazywać „zanieczyszczeniami”. I wszystko wracało do punktu wyjścia, czyli wszechwładnej szarości…
Ale my byliśmy kolorowi i zdawało nam się, że żyjemy w kolorowym świecie. Tak było w istocie. Niemal każda młodość jest bowiem kolorowa, zwrócona w przyszłość. Nikt nie pozwalał nam zresztą spoglądać wstecz. Niektórzy odradzali takie patrzenie siłą przeżytego niedawno strachu, niektórzy pozwalali na to tylko przez pryzmat kłamstw, którym za wszelką cenę chciano nadać status prawdy. Jedynie w domowym zaciszu i zawsze mocno ściszonym głosem niektórzy rodzice mieli odwagę uświadomić nam, że prawdy przynoszone ze szkół niewiele mają wspólnego z tym, jak przeszłość rzeczywiście wyglądała, jaka była historia naszego miasta. Ale samemu miastu w naszych oczach ani to nie ujmowało ani dodawało urody. Na razie nie staraliśmy się dociec „jak się w nim pracuje, jak kocha i umiera”. Wkrótce tylko to drugie zaczęło nas interesować, a to za sprawą działających szybko i sprawnie hormonów. Nasi rodzice dużo pracowali, ale nie mogli otwarcie powiedzieć, że chcą się wzbogacić. My zresztą też mieliśmy się uczyć nie dla siebie, ale dla idei i abstrakcyjnego tworu zwanego państwem. Ale póki co mało nas ono obchodziło, czasami tylko nakładało uciążliwe obowiązki – uczestniczenia w pierwszomajowych pochodach, obchodzenia rocznic jakichś rewolucji czy urodzin jej wodza, którego przedstawiano niczym Boga samego, a jego naukę jako coś absolutnego. Przyjmowaliśmy taki stan rzeczy dla świętego spokoju, zresztą do czasu… Miasto na co dzień żyło wydobyciem węgla, produkcją stali i jej pochodnych, realizacją jakichś planów nakładanych na wszystkie fabryki i kopalnie przez komitety partii różnych szczebli. My korzystaliśmy z innego jego oblicza: prostych radości, jakie dawało bycie razem – czy to w miejskich kawiarniach, czy to w kinach, na miejskim basenie (w lecie na dużym centralnym kąpielisku), czy wreszcie na stadionie klubu, który niebawem stał się sławny na całą Europę za sprawą piłkarzy jeden jedyny raz reprezentujących kraj w finale europejskich rozgrywek. Miasto zresztą po dziś dzień jest z tego dumne…
„Pragnienia młodszych są gwałtowne i krótkie”, nasze chyba też nie wychodziły poza tę definicję. Za to ich gwałtowność mogła się odcisnąć na niektórych osobowościach, co uświadomiliśmy sobie dużo później, w dojrzałej już dorosłości. Niektórzy potrzebowali na to jeszcze więcej czasu. Możliwe, że nie różniliśmy się od innych młodych ludzi dojrzewających w tamtym czasie, ale chyba widzieliśmy to inaczej. Tamto dziś wchłonęła rozrastająca się bez granic rzeka czasu, część z nas znalazła się na zasłużonej bądź co bądź emeryturze, część polubiła zwyczaj pracy od rana do wieczora, aby resztę dnia wykorzystywać na coś, co nazywamy „wolnością”… Czy dziś pamiętamy, w którym momencie zorientowaliśmy się, że żyjąc w sposób narzucony przez miasto (znajdujące się w szponach wszechmocnego państwa), dostajemy wszystko, prócz wolności. Możliwe, że każdy z nas zmierzał do tego własną drogą i na własną rękę…
Fot. Małgorzata Malanowicz
Nigdy nie przychodziło nam do głowy zapytać: czy trudno, czy łatwo się tu umiera. Byliśmy tacy młodzi, ledwo co zaczęliśmy naukę w liceum, śmierć była daleko, tak daleko… Zapowiadały ją zaledwie orkiestry dęte maszerujące główną ulicą miasta na czele konduktów, których najbarwniejszym elementem były chyba jeszcze przedwojenne karawany zaprzężone w parę (rzadziej czwórkę) czarnych koni. Pióropusze wetknięte w chomąta, kopalniane sztandary, wieńce, poduszki z medalami, zawsze księża w asyście kilku ministrantów. Większość ludzi na chodnikach przystawała, mężczyźni zdejmowali kapelusze i czapki, kobiety żegnały się dotykając czoła, serca i obu ramion. Było to tak naturalne, że aż wydawało się odwieczne i nie kusiło pytaniami o wygodę czy niewygodę umierania. Chorzy mieli do dyspozycji kilka szpitali dzielnicowych, w centrum królował ogromny gmach z czerwonej cegły, jeszcze przedwojenny, poniemiecki (jak nasze liceum), który był szpitalem klinicznym. Bo nasze miasto szczyciło się posiadaniem dwóch wydziałów akademii medycznej. Ale choroby rzadko nas nękały, częściej poprzez pracę rodziców, bo sporo spośród nas było dziećmi z rodzin lekarskich. Samotność właściwie nas nie dotykała, nie mieliśmy pojęcia, że tak doskwiera umierającym. Obracaliśmy się w zawsze pełnych kawiarniach, naszym żywiołem były sale gimnastyczne i stadiony, ale także spelunka sąsiadującego z liceum browaru. Trafialiśmy tam w różnych okolicznościach, czasami wyciągała nas stamtąd milicja w godzinach lekcji, bo chodzenie na wagary było dla nas czymś zwyczajowym. Jeżeli zebrała nas się czwórka, chodziliśmy na brydża do mieszkania kogoś, gdzie akurat nie było rodziców. Jeżeli czwórki nie udało się zebrać, trafialiśmy do browaru albo kina wyświetlającego filmy w systemie non-stop. Pod koniec tygodnia zazwyczaj staraliśmy się znaleźć mieszkanie wolne od „wapniaków”, każdy miał obowiązek zgłosić to z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby można było zorganizować jedną z „prywatek”, które pojawiły się później w piosence. Dla nas były codziennością skupioną na zapewnieniu sobie odpowiednich płyt i odpowiedniej ilości piwa, bo wcale nie traktowaliśmy go jako alkoholu, a i nasi rodzice na kilka butelek przymykali oko. Oczywiście sprytnie ich zawsze oszukiwaliśmy i te kilka potrafiło czasami cudownie się rozmnożyć. Następnego dnia dotykały nas namiastki kaca, ale było to wpisane w kształtowanie się – może niezbyt chwalebnych – nawyków kulturowych.
Czas mijał nam łatwo i lekko, szybko stawaliśmy się ofiarami przyzwyczajeń, a ponieważ miasto jakoś nie próbowało nas kształtować w tej materii, uznawaliśmy to za normalność. Pod tym względem, po latach, tamto nasze życie może wydawać się niezbyt pociągające. My uważaliśmy inaczej i tak jest do tej pory. Jesteśmy skłonni podejrzewać, że nasze miasto odkąd z niego wyjechaliśmy pozbawione zostało malowniczości, roślinności i duszy. Większość z nas znalazła chleb gdzie indziej, czasami bardzo od naszego miasta daleko. Nie przeszkadza to wspominać miasta jako sympatycznego i niepozbawionego niezrównanych, niezapomnianych pejzaży, o których nie wszystkim udało się opowiedzieć. Ich kronikarz też się jeszcze nie objawił… Pewnie każde miasto oddzielnie zasługuje, by je oglądać oczyma młodych ludzi, którzy stawiali w nim pierwsze kroki w poszukiwaniu własnego losu. Ten los ma zawsze różne oblicza, my mamy to szczęście, że śmierć jeszcze nie zajrzała do naszego dziennika. Nie wiemy jak długo pozwoli nam wspominać miasto, którego uroda pewnie jest daleka od doskonałości, ale przez to, że było miastem naszej młodości, myślimy o nim z uczuciem. I niech tak zostanie…
HENRYK URBANEK
Tym razem to ja pierwszy kreślę list do Pana, gdyż czuję się w obowiązku wyjaśnić, kim Pan dla mnie jest i nie jest. Niepoznany poeta, czyli kto? Nie masz Pan ani adresu, ani tożsamości, ani imienia, ani peselu. A także określonego wieku, więcej – jest Pan mężczyzną, bywa jednak, że i kobietą. Jest Pan dla mnie figurą retoryczną, ale pulsującą tętnem wielu żywych, których poznałem. Widać zatem, że owa figura jest figlarna, ni to martwa, ni to żywa, ni literacka, ni w sylwetkę i twarz jaśniejącą przybrana. Może tak – jest Pan w tych kilkunastu twarzach odbitych w tafli stawu, które nachodzą na siebie, rozmazują, rozchodzą się, gdy wpadnie weń kamień.
Jest Pan powyższym i zarazem mną. Bowiem i ja sam dla siebie jestem niepoznanym poetą. Człowiek pozostaje dla siebie i innych tajemnicą. Franz Kafka napisał o dwojgu, którzy stają naprzeciw siebie, lecz nic, prawie nic, nie wiedzą o sobie. Gdyby jednak zapytano ich o to, pewnie powiedzieliby, że jest zgoła inaczej. Co nieco wiemy o sobie, choć nie aż tak wiele, jak sobie wyobrażamy, a z tego, co stanowi o naszej konstytucji wewnętrznej, sporą część usiłujemy przypisywać innym. Poeta Krzysztof Kuczkowski napisał do mnie: „Piszesz owe listy do figury wymyślonej, ale przecież wymyśliłeś ją po to, żeby jak najprecyzyjniej sformułować swoje poglądy i jak najwierniej naszkicować własną sytuację duchową. Zresztą być może tylko to jest najciekawsze?”. Otóż to, dlatego, jeśli Pan sądzi, że to Pana widzę, formułując krytykę lub zalecenie, to gwarantuję, że nie widzę, a co najwyżej ów falujący i drgający obraz, kiedy taflę stawu rozerwie wrzucony weń kamień.
Wracam do naszego zasadniczego tematu, mimo że jak Pan wie, z tematem mam kłopot, a to dlatego, że sposób powstawania moich myśli przypomina rozrost drzewa, od tematu pnia do gałęzi dygresji. W ogóle obawiam się, że świat nie posiada tematu, a składa się z niepoliczonych dygresji. Nie jest tematem, jest dygresjami tęskniącymi do tematu, czyli gałęziami, co prawda pnącymi się ku przestworowi, ale również „zapamiętującymi się” w tęsknocie do pnia. Chciałby Pan ode mnie kanonu, gotowych rozwiązań, odpowiednio związanych i skroplonych perfumą zagadnień tradycji, ordynacji dewiz i definicji, w ogóle woła Pan o grunt. Wielu z mądrych ludzi te atrybuty posiada, czy jednak one Pana uszczęśliwią, naprowadzą Pana na radość i udrękę tworzenia? Tego nie wiem. Mogą Pana pobudzić – to już fakt, nie przypuszczenie. Woła więc Pan o sypanie przed wyznaczoną Panu drogą kruszców ją gruntujących, dostrzegam jednak w tym wołaniu grzech wygody, gdyż tę drogę musi Pan ukształtować sobie sam i na własne ryzyko podjąć trud pozyskania tradycji i brania na siebie całej nędzy i całego piękna ziemi oraz Pańskiego na niej żywota. Życie więc nie jest wygodną i bezpieczną, suchą i czystą drogą, to jasne. A marzenia, co wielokrotnie podkreślałem w swoich zapiskach, są dla dyletantów, sentymenty zaś dla tłumów.
Wiesław Szumiński „Winterreise”
Zacznijmy. TO jest poezja. TO jest wiersz-miejsce, w którym TO zostawia wyraźny ślad, coś jak odcisk palca, wypalenie, lub znak turbacji albo dewastacji. Zostawia lub tylko ledwie zostawia. Żywioł słowa uderza w TO miejsce jak piorun, natychmiastowo i bezwzględnie, koniecznie i nieomylnie. Bezbłędnie!
Żywioł – wiadomo – niszczy i zarazem tworzy. Pewien stan zamyka, inne otwiera. Żywioł przyrody przesuwa rzeczywistość, tak jak żywioł słowa przesuwa szyk słowa. Dopiero później przychodzą inni: analitycy, geodeci, rządcy dyscyplin, racjonalizatorzy, eksperci i zadają pytanie – JAKA? A taka: kobieca i męska, młodzieńcza i dojrzała, religijna i bluźniercza, klasycystyczna i barbarzyńska, uczuciowa i liryczna, balladowa i epiczna, wojująca i awangardowa, lingwistyczna i tradycyjna, polityczna i intelektualna, impresyjna lub ekspresyjna. Mógłbym te podziały i przydziały, segmentacje i kategoryzacje, miary i krytykanckie swary wymieniać jak litanię rozmaitych grzechów. Kwestia JAKA jest wtórną odnośnie TO, wobec arcytrefnego żywiołu słowa, które uderza jak piorun, jak pęd cyklonu, jak ulewa z zerwanej chmury. I zostawia TO. Niczym błyskawica w ułamku sekundy rozświetla TO. Czyli CO? Odpowiedź udzieloną w sekundę formułowania pytania.
O fizyce, chemii i elektryce żywiołów wiele mają do powiedzenia naukowcy. Mnie jednak ciekawi ich natura, którą poezja dewastuje i zarazem tworzy. Na tym poziomie rozumuję działanie poezji. Inne rozumienia są mi mniej potrzebne, a w wielości swojej nieprzebranej – zbędne. No tak, ale Pan pytasz o różnicę między wierszem teoretycznym a podpowiedzianym, pytasz, co to jest to podpowiedzenie? Ono zagarnia i zajmuje poetę całkowicie jak żywioł, który postanowił przejść jak olbrzym kosiarz przez Pańską okolicę, przez jej mit, genius loci, solidną jej podstawę i który wszedł w poważną szkodę tej okolicy. Czy wówczas nastawia Pan słuch lub wzrok na alternatywne zjawiska, otóż nie, gdyż one wszystkie maleją, stają się nieważne, co nie znaczy, że natychmiast, od razu, Pan je unieważnia, odrywa od nich, odzwyczaja, ślepnie na nie, głuchnie. Proces ten trwa wiele dłużej w czasie, a niekiedy nie ma końca. Pozwolę sobie w tej kwestii przytoczyć słowa Józefa Czapskiego, które dotykają progu tego podszeptu, a i ryzyka zaufania mu: „[…] ale wizja, mówiąc ściślej i ciszej – to ten głuchy szok w nas (szept: to maluj – ależ dlaczego to – nie twoja rzecz wiedzieć, dowiesz się później i to nie na pewno)”. Należy zwrócić uwagę na zwrot „nie na pewno” oraz „maluj to”. A zatem mój drogi Panie nic pewnego, co do otrzymania odwiedzi, a podszept brzmi: pisz TO. Pytamy dlaczego? Bo TO!
Nie rozumie Pan. Za to bezkrytycznie przyjmuje zdanie klakierów, jakoby należy mieć dystans do poezji niezrozumiałej. Tak i nie. W tej kwestii zabierał głos Witold Gombrowicz, naigrywając się z wierszy wrażeniowych, impresyjnych, nastrojowych, a przez to nadto subiektywnych, tako i Miłosz bronił poezji zrozumiałej, zarzucając jej współczesnym realizacjom hermetyczność, tudzież bełkot. Obaj mają rację, poeci sami są sobie winni, poeci sami wypuścili nabój niezrozumiałości, który pośród naśladowców czyni śmierć i spustoszenie w literze. Niechaj czytelnik, zwłaszcza ten, który w ogóle nie czyta, nie zadziera jednak głowy, gdyż i on, niedoposażony w podstawową wiedzę z zakresu kultury literackiej, ubogi w erudycyjne zakresy, niepozbawiony jest winy, a i grzechu braku względnej biegłości w czytaniu i pisaniu. Należy więc również posiąść dystans do możliwości percepcyjnych własnego umysłu, umięśnienia swojej wyobraźni, potencjału wrażliwości etc. Antyczni architekci stawiali świątynie swoim bogom, sztuki swoje ofiarowywali tym bogom, nie bacząc na pomruki obywateli, czy też tzw. głos społeczeństwa. Myśmy ze społeczeństwa i wszystkiego, co społeczne uczynili Baala. On bodzie artystów, poetów i mówi: piszcie dla społeczeństwa, prospołecznie, a najlepiej społecznie, używajcie poezji do ideologicznych bojów, bo ona jest military art. Nie należy się dać temu zwieść. Jan Sebastian Bach sygnował swoje partytury „na chwałę Boga”, także Ingmar Bergman niektóre swoje scenariusze tak podpisywał, niechaj i Pan pisze in gloriam Deo. Niedawno zmarły poeta Jarosław Marek Rymkiewicz przypomniał, że człowiek powołany jest w służbę Bogu, a potem, jeśli już tak naprawdę chce, to niech służy historii. Jej władcom, klasom, rewolucjom i bestiom.
Tyle poezji powstaje, którą rozumiem aż zanadto dobrze, więcej – podczas lektury całych tomów rozumowo wyprzedzam te wiersze o kilkanaście wersów, a czasem na długość całego wiersza, znaczy, niejako z góry znam jego przebieg, puentę, znam karczmy i szulernie, do których mnie prowadzi. Mówię sobie: jak to, czytać i nie zaznać zaskoczenia, żyć i nie być zaskakiwanym? Poezja więc zrozumiała, to najczęściej ta, która operuje przeżutym już i zdewastowanym językiem, który wyobracały konwencje epok. A poza tym – mnie osobiście – nudzi. Nawet nie wzrusza, zresztą nuda nigdy nie wzrusza. Poezji nie czyta się jak codziennej gazety (gdyż ona nie jest komentarzem), ani się jej nie słucha jak newsów i serwisów. W ogóle, miły Panie, jeśli ktoś umie powiedzieć, o czym jest wiersz, to w moim przekonaniu nie warto byłoby go pisać. Temat, treść, nie są istotą poezji i z cechu tak myślących już dawno się wypisałem. Wiersz, jak zauważa Gottfried Benn da się opisać z zewnątrz, co w pewnym sensie jest i tak jałowym zajęciem, ale wewnątrz (w jego temacie, jakby chciały różne marudy) panuje bezmiar, a zatem wolność, bo przecież co nieuchwycone, pozostaje wolnym, nieprawdaż? Mierzyć się z gotowymi, powszechnie przyjmowanymi miarami, takimi, które ludziom weszły w krew, to żadna sztuka mój Panie. Za to z bezmiarem – o!, to już wyzwanie. Poezja i jej rozmaite wyrazy pochodzą z innej jazdy, a prawo do niej nie wystawia bynajmniej społeczeństwo ani inne organy przez nie ustanowione. Właśnie, kto wydaje prawo do takiej jazdy? Litera poezji podąża i obraca się na inaczej ustawionych kołach, wcale nie bez reguł i obliczeń, ale w większości jednak tak, a jej koła często zwracają się przeciwko sobie, również ich pozycja mogłaby odebrać mowę budowniczym. Bo żywioł odbiera mowę.
Najwspanialsze wiersze to te, do których się wraca, a po co mam wracać do czegoś, co zrozumiałem? Ciekawym dla mnie, wywołującym dreszcz, jest obiekt wiersza, który chciałbym pojąć, lecz on mi się wymyka jak cień. Wiersz między innymi służy naszemu samopoznaniu, odkrywaniu siebie w istnieniowej drodze, on wskazuje na ciebie i mówi, kim jesteś, kim naprawdę jesteś lub kim nie jesteś ani nie będziesz. Nie wiem, jedynie przypuszczam, ku czemu prowadzi mnie każdy dzień mojego życia, skąd mógłbym wiedzieć, ku jakiej strofie lub katastrofie wyprawia mnie wiersz? Nie poznam siebie, a tym samym świata ludzi, używając klisz i skamielin językowych, tego całego żużlu słów, które niczego nie otwierają. Mężczyzna do kobiety, która w mękach rodziła dziecko, mówi: pięknie rodziłaś, to było piękne. A ja mówię do siebie – coś tu nie gra, to nie jest to słowo.
Poezja to inny rytm, święty rytm – powiada Konstanty Ildefons Gałczyński. Co oznacza ni mniej i ni więcej jak uroczysty wtręt TO w nasze życie, anons tego TO. Poeta jest fascynatorem języka i tak samo unosi go TO, co chce przybrać imię, co domaga się zalążka widzialnego zarysu i nawiasu słowa, jak i TO, co imię posiada od wieków i stało się widzialną (czy użyteczną?) cząstką naszego życia, która kiedyś wzmacniała egzystencję naszych przodków. Zatem wiersz zrozumiały jest dla mnie raz na zawsze strukturą zamkniętą, jak wieko trumny, jak grobowiec. W pewnym sensie, choć nie całkowitym, uwłacza on ruchliwości mojej duszy, rwącej się z tworu do przestworu, mojej wielookiej duszy.
Proszę przyznać, irytuję Pana, wyprowadzam z intelektualnego i erudycyjnego komfortu, depczę i rozpraszam koleinę mocnego śladu nart w śniegu, który Pan przez zimę, przez wiele zim wyrobił we własnym umyśle, ale czynię to z rozmysłem, aby skłonić Pana do przemyślenia rzeczy zasadniczej, a mianowicie, czy da się miarę racjonalnego rozumowania przełożyć na odbiór poezji, czy w przypadku tej najbardziej z ekonomicznych form sztuki nie chodzi przypadkiem o inne „rozumowanie”, i imię dla niego, o które spór toczymy wszyscy. Pragnę więc rozumowanie „koleiny zimowego śladu nart” w Panu zaburzyć, wstrząsnąć. Wiem, wolałby Pan, abym tego nie robił, bo ten zabieg jest bolesny, polega na łamaniu zrostów. Rozumiem, nie chcemy, aby nas bolało, aby z boleści broczyło, to jednak, co przez wieki narosło, trzeba skruszyć; „utwierdzenia” rozbić, „szczelności” rozszczelnić, zejść z wyjeżdżonej koleinami drogi. Po co? By głębiej doświadczyć tego, co rzeczywiste i ujrzeć ją z pozycji ani utrwalonej, ani narzuconej. W wierszu Czesława Miłosza: „Kabir mówi o tym tylko, co sam przeżył / To, czego nie przeżyłeś, nie jest prawdziwe”.
Dochodzi wieczór. Zaczyna się cudna wieczorność, pod próg podchodzą, głaszcząc stopy, fale ciepła. Zamierzam więc odłożyć pióro. Na koniec proszę przyjąć ode mnie radę, niech Pan za dużo nie myśli. Zbyt przemyślane myśli są jak przegotowana esencja na herbatę. Proszę zasiąść przed maszyną do pisania i walić zapamiętale, byle nie jak małpa, w klawiaturę. I oby myślenie nie myliło się Panu z tworzeniem. Żywioł tworzy; spójrz Pan na wulkany, które obudziły się na Islandii, ich lawy podobnie jak ręce tworzą, kształtując inaczej rzeźbę ziemi. Od chwili przejścia przez nią tego piekielnego żywiołu, nigdy już nie będzie ona w tym miejscu taka sama. Czy żywioł, kiedy tworzy / niszczy, to myśli? Myśl w literaturze „jest zawsze trochę podejrzana” – zapisał Péter Esterházy i dodał: ona „na ogół nie zajmuje się myślami, tylko je tworzy”.
Bonne nuit szanowny Panie.
WOJCIECH KASS
W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku w Państwowym Instytucie Wydawniczym ukazywała się, zapewne przez wielu czytelników dobrze pamiętana, niezwykła seria o poważnej nazwie „Biblioteka Krytyki Współczesnej”. Skromna, ale charakterystyczna szata graficzna, różniących się jedynie kolorem niedużych książek, do dziś wyodrębnia się w wielu domowych księgozbiorach. Zwłaszcza, że wydano w niej dużo ponadczasowych arcydzieł nie tylko polonistyki, ale w ogóle humanistyki. Są wśród nich eseje Eliota i Audena, znakomite teksty Gastona Bachelarda i Rogera Caillois, niezapomniane Problemy poetyki Dostojewskiego Michaiła Bachtina, praca Martina Walsera Opis formy – studium o Kafce, czy wreszcie najobszerniejszy w tej serii tom Czym jest literatura? J. P. Sartre´a. Jest w niej także książka, zapewne nie najważniejsza w całej „Bibliotece”, która stała się szczególnie ważna dla mnie, dla mojego osobistego rozwoju intelektualnego. To zbiór szkiców literackich Waltera Hilsbechera pod tytułem Tragizm, absurd i paradoks. Niemiecki pisarz, zmarły przed prawie dziesięcioma laty, po świadkowaniu całemu XX stuleciu, przeżył bowiem 98 lat, pisał eseje, prozę i wiersze. W Polsce znany wyłącznie jako autor tego jednego jedynego zbioru. Wyboru tekstów do niego dokonał Stefan Lichański, który jest również autorem krótkiej przedmowy. Widać z niej wyraźnie, jak on sam niewiele wiedział o życiu i twórczości Hilsbechera, stąd wprowadzenie do książki jest zaledwie przeglądem jej zawartości. Przekład esejów to dzieło Sławomira Błauta, nieżyjącego już znakomitego tłumacza Güntera Grassa. Grassa, dodajmy, który odszedł w kwietniu 2015 roku równo miesiąc przed śmiercią samego Hilsbechera.
Tragizm, absurd i paradoks ukazał się w Polsce późną jesienią 1972 roku. Miałem wtedy dwadzieścia lat, byłem na drugim roku studiów polonistycznych. Książkę kupiłem w Krakowie w nieistniejącej już księgarni Pegaz przy ulicy 1 maja, dziś biskupa Juliana Dunajewskiego. Kosztowała 20 ówczesnych złotych. Nie pamiętam, czy to było dużo, ale przecież wtedy wszystko było dużo… Zakupy w tej bodaj najważniejszej wówczas literackiej księgarni, dziś, choć broniła się długo, zamienionej na mały supermarket, wynikały ze studiów, z wykładów, z rozmów z wybitnymi pedagogami. Dozgonna wdzięczność dla nich rosła i rośnie wraz z upływem lat. Jednym z najważniejszych był profesor Jan Błoński, który właśnie wtedy wrócił z kolejnego pobytu we Francji. Czy to nie on był jednym z głównych programatorów kolejnych tytułów Biblioteki Krytyki Współczesnej? Każdy jego wykład, każda wypowiedź prowokowała kolejne tropy i poszukiwania zawsze licznie zgromadzonych studentów. Jak ta, kiedy ogłosił z katedry, że Paul Celan to największy poeta języka niemieckiego po Rilkem. Słuchaliśmy zdumieni, bo na wypełnionej sali wykładowej nikt, łącznie z laureatami, świeżo wtedy rozpoczętej, Olimpiady Literatury i Języka Polskiego, nie miał pojęcia, o kim profesor mówi. Ale to już inna historia…
Książkę Waltera Hilsbechera otwiera próba odpowiedzi na pytanie: „Jak dalece literatura jest nowoczesna?”. Autor analizuje tendencje i charakterystyczne cechy literatury XX-wiecznej, zwracając szczególną uwagę na kategorię „fragmentu”. Za punkt graniczny nowoczesnego piśmiennictwa uznaje Ulissesa Joyce´a, w którym „wola ogarnięcia pełni zaczyna się w realizacji rozpadać i rodzi fragmentaryczność”. Ta konstatacja sama w sobie nie jest może już dziś rewelacyjna, ale sposób w jaki niemiecki eseista ogarniał wówczas całość nowoczesnej sztuki, bo przywoływał również malarstwo, budziła niekłamany podziw i do dziś przekonuje błyskotliwym wywodem. Swoją uwagę skupia on na znalezieniu źródeł porzucenia przez sztukę ambicji ogarnięcia „całości” bytu, przekonania, że da się to osiągnąć. Hilsbecher odnosi się do zdobyczy współczesnej fizyki i psychologii. Pisze: „nasz obraz świata, na który decydujący wpływ wywierają obie te dziedziny wiedzy, odznacza się tym, iż jego dotychczasowe granice przesunęły się w niewidzialne”.
Wielkie wrażenie na ówczesnym dwudziestolatku robiły eseje poświęcone „pisaniu jako terapii”, fantazji, czy samemu esejowi, jako wyjątkowemu gatunkowi literackiemu. Dla kogoś, kto poszukiwał swojej drogi, także w literaturze, Hilsbecher określa eseistę jako „poszukiwacza duchowej przygody, […] tropiciela i zarazem strażnika tajemnicy”, dla którego „absolut to nieustanna pokusa”. Czy może dziwić, że przeciwstawia esej felietonowi, który zdominował współczesne piśmiennictwo popularne? „Felietonista chce się bawić, eseista chce wiedzieć”. Ten drugi nigdy nie ustaje w poszukiwaniach, choć wie, że osiągnięcie pełnej wiedzy nie jest możliwe. I w tym sensie jest może podobny do uczonego, tyle że uczony musi się zawęzić do specjalizacji, do swojej specjalizacji, a eseista jest, by tak rzec, uczonym amatorem, który nigdy nie pozwoli ograniczyć pola swoich obserwacji i poszukiwań. Jest kimś, kto bada nie tylko przedmiot swoich zainteresowań, ale i samego siebie badającego, szukającego prawdy o sobie. Zapewne z tej przyczyny Hilsbecher analizuje sylwetki mitycznych poszukiwaczy prawdy o sobie: Narcyza, Edypa, Hamleta…
I właśnie esej Apologia Narcyza, przyznaję dziś po latach, był dla mnie w zbiorze Tragizm, absurd i paradoks największą rewelacją. Dla jego autora Narcyz nie jest zachwyconym swoją wyjątkową urodą playboyem, jak nam każe wierzyć naiwne rozumienie mitologii, lecz młodzieńcem, który przeżywa „zachwyt i przerażenie spotkaniem z samym sobą, ogromne zdumienie”. W tej interpretacji jest on przede wszystkim uosobieniem poszukiwania prawdy o sobie, osiągania progu dorosłości i dojrzałości. W tym sensie jest bliski i Edypowi i Hamletowi, „wszyscy trzej byli wydani jednakowo na pastwę wewnętrznych sprzeczności”. Edyp szuka wiedzy o tym, kim jest naprawdę. Jego dzieciństwo kończy się z chwilą, kiedy odchodzi z Koryntu, aby poprzez delficką wyrocznię powrócić do matki, rozwiązać zagadkę bytu i osiągnąć tragiczny finał swego losu. Hamlet różni się tym od nich, że jego rozdarcie dociera do granicy świadomości. „Uświadamia sobie boleśnie pęknięcie, które go rozdziera. Utajona zależność między świadomością a bólem wychodzi w nim na jaw; wrażliwość pobudza świadomość, świadomość podsyca wrażliwość”.
Powróćmy jednak do pierwszego z mitów. Interpretacja Waltera Hilsbechera jest wnikliwą polemiką z powszechnym przecież odczytaniem mitu Narcyza jako osoby, która tak zachłysnęła się urodą, pięknem swojej postaci, że ten zachwyt doprowadził ją do samozagłady. Najczęściej używane pojęcie Narcyza i co za tym idzie określenie narcystyczny ma się, jego zdaniem, do mitu tak, jak ideologia do idei. W podobny sposób zawłaszcza pierwotne treści i w miarę oddalania się od źródła, zniekształca je. Niemiecki pisarz analizuje ów mit jako, powtórzmy, mechanizm poznania samego siebie, drogę do osiągnięcia samoświadomości. Pierwsze skojarzenie, jakie kieruje Hilsbechera w stronę Narcyza, dotyczy znanego od stuleci w sztukach plastycznych motywu autoportretu ze śmiercią w lustrze, „malarz przy sztalugach, z pędzlem w dłoni, z uniesioną głową, jakby nasłuchiwał, w głębi szkielet. Wszystko to, ta świadomość śmierci, ta wiedza o nietrwałości, smutek, zachwyt, strach i rezygnacja, powinno by było skupić się, stopić w samej tylko twarzy”. A przecież właśnie zderzenie wizerunku malarza i ostatecznego „docelowego” kształtu ustala perspektywę, która stoi przed każdym człowiekiem. Podążanie ku wnętrzu, rozpoznanie w nim siebie jest tym spojrzeniem, które przenosi nas w świat. W sztuce objawia się ono w sposób właściwy danej dyscyplinie artystycznej. W sztukach plastycznych to nie tylko autoportret ze śmiercią, ale przede wszystkim sam autoportret. Mieczysław Wallis w monografii, poświęconej temu tematowi (swoją drogą Wallis jest też autorem Dziejów zwierciadła) mówi wprost, że „potężnym impulsem do przedstawienia samego siebie jest u artysty pragnienie lepszego poznania samego siebie, pragnienie głębszego wniknięcia we własną psychikę.” Wallis przywołuje wypowiedź Maxa Beckmanna, wybitnego ekspresjonisty, jednego z najbardziej zagorzałych autoportrecistów: „Czym jestem? Oto pytanie, które stale mnie prześladuje i dręczy”. Ileż przykładów na potwierdzenie tego wyznania można przywołać, od Fidiasza przez Dürera i Rembrandta po współczesność… A przecież podobny „gest artystyczny” daje się odnaleźć również w teatrze i filmie. Wystarczy z tej perspektywy zobaczyć późną sceniczną twórczość Tadeusza Kantora. I czy podobnym narcystycznym spojrzeniem nie ogląda siebie w Osiem i pół Federico Fellini? Byłby zatem tak rozumiany mit o Narcyzie mitem konstytutywnym ARTYSTY? Hilsbecher przypomina, że mit o Narcyzie jest późnym mitem. W każdej wersji tej opowieści bohater jest bardzo piękny. Niemiecki eseista sugeruje, że po wiekach braku definicji „piękna” w tej właśnie historii objawiło się u Greków klasyczne, dojrzałe, zindywidualizowane stadium tego pojęcia. „W Narcyzie ucieleśniła się ostatecznie okazywana długo przez naturę pasja tworzenia. Doświadczenia, jakie natura poczyniła z człowiekiem, skupiły się w nim w najpiękniejszej, najczystszej formie”. Samoświadomość i pragnienie doskonałości nie są jednak źródłami radości i spełnienia, lecz, jak w tym okrzyku Beckmanna, powodami prześladowań i udręki, bólu, który powstaje z napięcia między wyobrażeniem a spełnieniem. Stąd przejmująca konstatacja Hilsbechera: „Gdy na jego twarzy pojawiło się zachwycenie, Narcyz nie widział już swojego obrazu – spoglądał głębiej, tam, gdzie łączy się życie i śmierć, ból i zapomnienie, początek i koniec”. I słusznie, powiedzmy raz jeszcze, niemiecki pisarz dodaje, że idea zawarta w micie tak się ma do popularnego rozumienia „narcyzmu”, jak częste w historii przeciwieństwo między pierwotną ideą a utworzoną później ideologią.
Ta lektura zbioru esejów Waltera Hilsbechera wróciła do mnie ostatnio w Tarnowie za sprawą programu teatralnego do przedstawienia, które miało swoją premierę czterdzieści cztery lata temu. Na Strach i zachwyt złożyły się trzy jednoaktówki, a właściwie słuchowiska, Ireneusza Iredyńskiego: Głosy, Panie i Terrarium. Iredyński był wtedy gwiazdą, autorem wielu sztuk teatralnych, w tym Żegnaj Judaszu, przeboju, który przeszedł przez większość scen w Polsce (w krakowskim Starym Teatrze reżyserował tę sztukę Konrad Swinarski), ale także świetnej prozy i znakomitych tekstów do radia, a nawet autorem piosenek, śpiewał je m.in. Czesław Niemen. Spektakl był moim dyplomem reżyserskim w krakowskiej Szkole Teatralnej. Scenografię przygotował Adam Brincken, malarz, który wkrótce został jednym z najważniejszych przedstawicieli współczesnej sztuki polskiej. Na zachowanych fotografiach widać „obiekty opakowane”, które później staną się znakiem rozpoznawczym tego twórcy. Dla nas obu przedstawienie stało się początkiem długiej drogi. Tytuł spektaklu, zaakceptowany przez autora, był cytatem z „Głosów”. Jako rodzaj młodzieńczej deklaracji w jego programie zacytowałem fragment eseju Waltera Hilsbechera Lustro i horyzont: „Horyzont kusi przygodami, rozległością i dalą. Lustro – tajemnicami psychicznego wnętrza. Horyzont należy – patrząc powierzchownie – do geografii, lustro do psychologii. Ale za nimi kryje się coś, czego nie wyczerpiemy ani geograficznie, ani psychologicznie. Wyobrażenie przestrzennej dali, z którym wiąże się czar horyzontu, budzi także myśl o dali czasowej – w kierunku przyszłości. Psychologiczne zagadki lustra wskazują na tajemnicę pochodzenia. Horyzont pobudza do działania, lustro do medytacji”.
Warto wracać do dawnych lektur, aby się jak w lustrze w nich przejrzeć i zobaczyć swoje nowe odbicie, nawet jeśli, podobnie, jak w młodości, znowu nie budzi ono zachwytu, a jedynie otwiera kolejny ciąg pytań, powtarza nigdy nieusuwalny „strach i zachwyt” istnienia… Jak go złagodzić? Ciągle szukając nowych książek. Dziś czytam Hilsbechera równocześnie z węgierskim eseistą Bèlą Hamvasem w znakomitych tłumaczeniach Teresy Worowskiej. Jakże przemawia do mnie choćby to wyznanie z Monologu apokaliptycznego, zamieszczonego w Godzinie owoców: „Dojrzeć. Ripeness is all, mówi Szekspir [„Dojrzałość jest wszystkim”, Król Lir, tłum. M. Słomczyński], najwięcej, co można osiągnąć, to stać się dojrzałym. Być miękkim i łagodnym, kruchym i podatnym, nie uciekać, tylko wyjść naprzeciw temu, czemu i tak trzeba się poddać”…
Tarnów/Kraków, marzec 2024
BOGDAN TOSZA