HOME

Iwona Smolka „Mieczysław Jastrun – w odsłonach Czasu”

Tego dnia niebo nad Krakowskim Przedmieściem w Warszawie było błękitne, bez jednej chmurki. Szedł z podniesioną głową i zobaczyłam wtedy najbardziej niebieskie oczy, które patrzyły na mnie, poznawały i nie poznawały jednocześnie. Był obecny i nieobecny, z głową zanurzoną w niebie. Zrozumiałam, że Mieczysław Jastrun, który się do mnie uśmiecha, jest tu i teraz, w roku 1979, i zarazem zupełnie gdzie indziej, w innym czasie i innej przestrzeni.

Był uosobieniem poezji, kimś, kto wiedział, że tylko poezja zbliża miejsca i czasy najodleglejsze od siebie.

W szkicu O Duchu Czasu zapisał uwagi, które były autodefinicją, najbardziej istotną charakterystyką własnej twórczości: „W każdej chwili przeszłość jest obecna z nami, w nas i nasze próby przekroczenia horyzontu epoki są […] w niemałej mierze próbami ustawicznego ocalania przeszłości przez jej przeżywanie w sobie i tworzenie z niej jakby nowej kategorii, która nie jest już ani przeszłością, ani przyszłością”.

Czytając teraz wiersze Jastruna w układzie chronologicznym zobaczyłam, jak przebiega dramatyczna zmiana, przejście od przestrzeni, którą tworzyły topiczne obrazy, symbole i wszystkie sny kultury, do obszaru zdominowanego przez dziejącą się historię. Mężczyzna w złotym hełmie z obrazu Rembrandta za chwilę ukaże tępą twarz żołdaka, konie unoszące na swoich grzbietach chłopców, konie symbole swobody i beztroski, teraz ranione będą leżały „w przymglonych śmiercią ślepiach”. Wczesny wiersz Noce zapomniane z tomu Inna młodość (1933) ewokuje mityczną przeszłość:

 

Otwierają się wysokie drzwi

Wiodąc w pokoje tych, co kiedyś żyli.

Młodzi są jeszcze, ujeżdżają konie,

Judzą sokoły, dmą we flety

I hałaśliwie ostrzą broń.

 

Literacki obraz wykorzystuje wszystkie tropy romantyczne. Jest i kobieta w bufiastej sukni, dom rodzinny, święte obrazy, „owoce, wonie i dziewczęta, / i muzyka we włosy wpięta”, ale również „wrzask mordowanych” i nagła konstatacja:

 

Dla zapomnianych dawno nocy,

Dla gwałtu, zbrodni i przemocy,

Dla szumów zakochanej krwi –

Dla nienawiści i rozkoszy

Otwieram dzisiaj moje drzwi.

 

 

Dwa lata później w tomie Dzieje nieostygłe czytamy: „Mord milionów rozpoczął stulecie” i „poderwało historię spod stopy”. Literatura, mitologia ginie pod ciężarem historii. Myślę, że przez wiele lat, gdy ktoś przywoływał nazwisko Jastruna, kojarzył się jako autor wiersza Mitologia, o tym wiecznym czasie, wciąż takim samym, gdy:

 

Dzieci skacząc toczyły koła, po złotą wełnę zabawy

Przeprawiały się na drugą stronę.

[…]

Dzieci, porwane w niebo, w letnim unoszą się zmierzchu,

Zderzając się z tęczą kołami

 

Rok po Mitologii powstaje wiersz Bajka, a pod nim jest data 1938:

 

Niewiniątka, chłopczyki, przyjaciele zwierząt,

Gdy rysujecie kredą koła na chodniku

Śmiejąc się, któż by przy was śmiał pomyśleć: rzeź.

 

Śmiejące się dzieci, rysujące te same, co w mitologii koła, teraz są na ziemi, na bruku i przyszłość oznacza zagładę, krew i wspólny dół dla zamordowanych. Jest to dosłowne ściągnięcie obrazu z nieba na ziemię i wystarczy kilka lat, żeby poeta zapisał: „Uczyliśmy się praw historii / Na własnych ciałach” (Pierwsza wiosna). Jedno w tej poezji pozostaje bez zmian – przekonanie, że człowiek jest czasem; „Krwią go żywimy, otwieramy naszym życiem, / Z nami pada jak drzewo ścięte, w nas się rodzi” (W domu).

Wiersze dyktowane czasem historii są najmocniejszym świadectwem lat, gdy „Trumną był piec krematorium”. Czytam je i nie rozumiem, jak mogły ulec zapomnieniu. Zadrwił chyba z nas, piszących o poezji, Duch Czasu. Odkryta została twórczość Paula Celana i jego Fuga śmierci, ale dopiero dziś widzę, jak ten dół „kopany w powietrzu” trzy lata wcześniej pojawił się w bezradnym pytaniu Jastruna „Jak rzucić wieniec zielony/ Na grób wykopany w powietrzu?”.

Wiersze-świadectwa są pisane ze szczeliny między życiem a śmiercią, ze szczeliny między żywymi a zmarłymi, gdy trwa stan zawieszenia, gdy „To, co jest, i to, czego nie ma, jednako jest puste”. Ukrywający się Żyd wie, że każdy może go wydać i powtarza odwieczny lament:

 

Zabity jest Saul, poraził go wróg.

Odcięta jest głowa Saulowa.

Nad głową odciętą króluje kruk.

Sczerniała królewska głowa.

      (Pieśń chłopca żydowskiego)

 

Wtedy właśnie, w latach czterdziestych, w osaczeniu, w poczuciu, że żywy nie wyjdzie z ukrycia, rodzi się przekonanie, że:

 

Kłamał anioł płacząc w Jeruzalem,

Kłamał anioł lecący z Nazaret.

Nic – prócz ziemi porażonej żalem,

Nic – prócz nieba nieruchomych planet

 

I chlebów zmienionych w kamienie.

                                         (Krzyż Północny)

 

Pojawia się wizja umęczonego Chrystusa i świecącego, przerażającego krzyża. Czas historii jest kolisty. Czas święty, czas między Rajem a Paruzją jest liniowy. Przebiega od punktu do punktu, spełniając się w ostatecznym celu – zbawieniu. W tych wierszach krzyż, który jest po tej stronie muru, oddziela przestrzeń chrześcijan od getta i nie nadaje sensu masowej śmierci mordowanych.

Myślę, że największym dramatem dla poety-myśliciela, było szukanie jakiejś drogi wyjścia z poczucia śmierci Boga, z przekonania, że:

 

Nie było go w cierniowym dymie

Palonych ciał, w mroku komór.

Twe imię noc, twe imię pomór

Pożar twe imię.

       (Pieśń chłopca żydowskiego)

 

Po ogłoszonej śmierci Boga pozostaje nam wiedza, że przez wieki powtarza się to, co wielkie i to, co banalne, że nieunikniona jest zagłada kolejnych cywilizacji, że „Przyjdą narody obce z rzeźbą twarzy nieznanych” i wszystko, co tak ważne było w naszej kulturze ulegnie zapomnieniu. Jastrun-katastrofista pisząc W stronę Werony, zaledwie dziesięć lat po wojnie, widzi tych, którzy są „silni zbrodnią” i tych, którzy „Żrą, piją, gnoją ziemię”, żyjąc w urojonej rzeczywistości. W tomach Genezy i Większe od życia najgłośniej rozbrzmiewa vanitas vanitatum, a poeta-prorok wieści powszechne zapomnienie tego, co budowało wspólną, ludzką przestrzeń kultury. Między tymi, którzy przeżyli Zagładę, którzy ocaleli zapada milczenie winy. Wiersz Wdowa, który jest najbardziej przejmującym świadectwem niemożności wypowiedzenia poczucia winy ocalonych, znajdzie dopiero w XXI wieku kontynuację, a może tylko replikę, w wierszach Piotra Matywieckiego.

Historia, która przygniata ciężarem milczenia, będzie w wierszach Jastruna pojawiała się jakby wbrew zamiarom poety. Chciał przecież „uwolnić tę chwilę od ciężaru okoliczności, sytuacji, w jakich urodziła się, aby umrzeć. Chciałem, żeby poezja nosiła najmniej cech doraźnych, cech okresu. […] Oczywiście nie chodziło mi o to, żeby wiersze nie zawierały aluzji do wydarzeń, sytuacji, wśród których powstawały, aby były chemicznie wyprane ze swojej współczesności (w pewnych chwilach uważałem nawet za konieczne podkreślać postulat aktualności czy odpowiedzialności przed historią), lecz aby wolne były od tego, co jest tylko modą pewnego okresu, jego strojem” (O Duchu Czasu).

Ciężar okoliczności rodzi wiersze, które, robiąc ten wybór, uważałam za najważniejsze. Są świadectwem wstrząśniętego sumienia, utworami, które nie powinny nigdy zniknąć z pamięci historii literatury.

W Dzienniku 1955–1981, zapisując wydarzenia na Węgrzech, pod datą 8 listopada 1956, Jastrun notuje: „Ten smród zbrodni bije pod niebo. U nas spisek milczenia wokół zamordowania narodu węgierskiego. Jest coś, co wydziera wnętrzności człowieka na to milczenie. To, co się dzieje, wkracza w sferę pozaludzką, w przestrzeń opanowaną przez szatana”.

W wierszu Rozmowa z pisarzem zapisuje tę myśl jednym zdaniem „Prawdę o zbrodniach wieku i ludzkim cierpieniu / Możesz powiedzieć, ale później, ale później”. O tych zbrodniach i o ludzkim cierpieniu wiedzą ci, którzy wrócili z lodów Syberii. Z radzieckiego gułagu. Dziady mają „Szyje zgięte Polarnym Kołem, / W oczach mroźnej pustyni firmament”. Milcząc – oskarżają. Ten który wrócił z ubeckich więzień –

 

Przyjechał w czarnym aucie,

Wbiegł po schodach do mieszkania.

Powiedział tylko tyle: „Nie pytajcie!”

                                                  (Powrót)

 

Milczenie ukrywającego się Żyda, który patrzy na płonące getto, milczenie ocalonego z gułagu, słowa zduszone „odłożone na później”, gdy będą mogły być wypowiedziane, są podsumowane jednym zdaniem w Dzienniku: „Dławi mnie wściekłość i rozpacz”.

Nie jest łatwo uciec od historii. Wszędzie są zmarli, w sennych majakach, w wizjach, w realnym mieście, na ulicach Warszawy. „Umarli obok żywych, starci na proch, niewidzialni / Przechodzą środkiem ulicy, obojętni na ruch motorów”. W realnej przestrzeni „Zabici krzyczą spod ziemi, śpiew kamieni, zgrzytanie żelaza”. W przestrzeni snu „Są przy mnie, siedzą w krzesłach na tarasie, / Podróżują w sleepingach, wchodzą po schodach do samolotu”.

Sny zagarniają dla siebie coraz więcej miejsca w wierszach Jastruna. Sny zrównują ze sobą różne czasy, różne, odmienne przestrzenie, są boleśnie prawdziwe, niepokojące. Wizje, a może halucynacje, lęki, obrazy otwierające metafizyczną przestrzeń, kiedy:

 

W ogromnym przeciągu

Otwierają się i zatrzaskują drzwi bez klucza.

                                                                     (Tren)

 

 

Poczucie przekroczenia granicy między tą, a tamtą – nienazwaną przestrzenią, dominuje w wierszach pisanych w latach sześćdziesiątych. W większości tych utworów jest zaznaczona świadomość piszącego, który wie, że na obrazy pamięci nakładają się obrazy stworzone przez wyobraźnię i żaden pejzaż nie jest „prawdziwy”. O ile określenie „prawdziwy” można zastosować do tej ustawicznej gry wyobraźni, która często przywołuje ten sam, nieco tylko przekształcony obraz. Od tomu Większe od życia aż po tom Godła pamięci coraz częstszy jest dyskurs retoryczny, jakby świadomość tego, że „Nieskończone wariacje na ten sam temat” domagają się innego typu wypowiedzi. Jest to kolejny, gwałtowny przełom w tej poezji, która uciekając od historii zanurza się w czasie płynnym, rozmywającym kontury rzeczywistości.

To, co powraca w poezji Jastruna jest pejzażem wsi dzieciństwa, Korolówki, w której się urodził, a może okolic Kolbuszowej, gdzie w młodości był nauczycielem polskiego.

Krajobraz najpierw zmitologizowany, staje się coraz bardziej realny. Przejście od tego mitycznego do boleśnie konkretnego obrazu odbywa się niemal błyskawicznie.

Łąka trwa w upale lata. Otwarte są wszystkie zmysły, żeby mogła zabłysnąć kwiatami. Letnie popołudnie, gdy

„Słoneczniki schylają się pod wiatrem” każe patrzeć uważnie:

 

Nie pominąć nawet tego żarnowca

Ani dziewanny na piaszczystym wzgórzu,

Całej w żółtych stożkach, świecącej

Słońcem z tysiąca i jednego dnia.

(Nie pominąć nawet tego żarnowca…)

 

W tomie Błysk obrazu jest tekst „Zapisany – tak jak się zjawiał – tekst nawiedzonego wiosną”, a więc wizyjny, zanotowany przez tego, który przewiduje przyszłość, wieszczka. Wszystkie obrazy, począwszy od tego pierwszego „Idę łąkami dzieciństwa, idę w zapachu ziół, kwiatów, może miodunek, może rumianków bielejących mi w oczach” zmierzają w stronę unicestwienia wyśnionego raju. Wystarczy tylko zabić Czas. „Albowiem Raj może kwitnąć w swoich jabłoniach i owocować tylko w rzeczywistości bez czasu, jak bez zamykania oczu”. W dzieciństwie wszystkie rzeczy były prawdziwe:

 

I dotyk mój, tak wrażliwy,

Że zapalający iskrę

Nieomal religijną

Między mną a przedmiotem.

                            (Późny zapis)

 

Sakralizacja przestrzeni przynależnej dzieciństwu jakby mimochodem, krok po kroku, prowadzi Jastruna w kierunku poezji religijnej. Po okresie poezji, która negowała istnienie Boga, po okresie poezji zdominowanej przez sny o zmarłych i wizje o wyraźnym charakterze metafizycznym, powstaje wiersz – jeden z ważniejszych, jak sądzę, w twórczości poety: Chrystus Mantegni.

Trup umęczonego Chrystusa jawi się jako trup epoki „Tego Łazarza, w którego zmienił się Bóg, / By nie umrzeć w swej przeraźliwej chwale”.

Czy nie oznacza to, że historia, której zbrodnie zabiły obraz Boga, sama staje się obrazem cierpiącego, umęczonego Jezusa? Tak odczytuję ten wiersz: jako pojednanie historiozofii i ontologii, przywrócenie Bogu miejsca w świecie ludzi wydanych na żer historii.

Powstaje kilka wierszy będących rozwinięciem problematyki – nierozpoznanego Chrystusa przebywającego wśród ludzi. Emaus jest niemal dosłownym opisem rysunku Rembrandta z Fitzwilliam Museum. Słup światła bijący z pustego krzesła, oznacza, jak pisał Ryszard Przybylski w tomie Ogrom zła i odrobina dobra, ten moment, w którym niewidoczny już Zmartwychwstały przemienia się w „świetlisty obłok, z którego w przestrzeń gospody tryskają promienie Wiecznego Życia”.

Problem nierozpoznanego, znikającego Chrystusa pojawia się w wierszu Wiosna umarłych: „Nie poznała go Maria Magdalena / Nikt go nie poznał”.

A przecież, jak pisze Jastrun, będą „kochać go idący /na śmierć – i odtąd już na zawsze niemi / w Nim”.

Obraz Chrystusa w wierszach Jastruna pod koniec jego życia zawsze występuje w połączeniu z męką i śmiercią. Drzewo życia, to które rosło w środku Raju „dosłużyło się krzyża”.

Śmierć nieustannie podsłuchuje nas – żywych. Pojawia się wraz z pamięcią o zabitych powstańcach, wywlekanych na rozstrzelanie z kościoła Świętego Jakuba. Po latach wraca obraz szalejącej śmierci:

 

–  […] Nie ma zmiłowania

mówiłem sam do siebie. Tyś to słyszał Boże

i widzisz jeszcze dzisiaj w źrenicy wszechświata

przenikającej najodleglejsze przestrzenie

                                                                    (Charitas)

 

W późnych wierszach, z wydanego w roku 1980 tomu Punkty świecące zapisy wizyjnych snów są wypełnione obrazami śmierci. Ich zakończenia są gwałtowne, jakby należały do innego porządku rzeczywistości. Sprawy senne są sprawami obnażającej śmierci, kiedy „I śni mi się zima / jak zawsze bez oznaczonego miejsca / między nicością a śnieżycą życia”.

Rzeczywistość surrealistyczna z innego czasu, który nie jest ani przeszły, ani teraźniejszy, niesie ze sobą zerwaną logikę wydarzeń. Zdania urywają się, następują nagłe przeskoki z teraźniejszości na „inną stronę życia”, poza czasem. Niepokojący wiersz Orchidea zamyka obraz jakby wyjęty z innego tekstu, zagadkowego, który nie łączy się z żadnym innym z tego wiersza. Wiem, że nie muszę tego rozumieć, że mam przeżyć piękno odrealnionej jawy, które odsyła moją wyobraźnię poza rzeczywistość codziennego dnia.

W tej opozycji : nicość – śmierć – wieczność, pojawia się Bóg, którego mowy człowiek nie może zrozumieć. W wierszu zaczynającym się: „Z każdą sekundą tracę życie”, Czas – pisany dużą literą – ofiarowuje: „wielką nicość bezgraniczną jasność/ bez oczu w ostatecznym niebycie / i z łaski swej przekreśli moje życie/ jak czarną tablicę”. Ale to Bóg nada temu życiu sens, pozwoli go odczytać, gdyż ostatni wers brzmi: „Dzięki Ci Boże od białych liter”. Białe litery są widoczne na czarnym tle. Zapisana tysiącami wierszy tablica życia jest jasna i czytelna. Między Historiozofią wierszem będącym polemiką ze stwierdzeniami Czesława Miłosza – a Bożym Narodzeniem upłynęło wiele lat. Uprościł się język. Niepotrzebna stała się interpunkcja. Miejsce retorycznego wywodu zastąpiło liryczne westchnienie, ale sens został ten sam:

 

Boże!

Zasłoń nas przed historią

Zbaw nas

Ty, który płaczesz w psalmach

Nagich rzek.

 

I na zakończenie. Mój wybór wierszy jest bardzo osobisty. Nie chciałam przedstawić przekroju z całego poetyckiego dorobku Jastruna. Niepokoił mnie poeta historii i czasu, historiozofii i ontologii, wizji i faktów. Zapisana przez niego podwójność świata w złożonej strukturze czasu.

Nie ma tu poezji sięgającej do antyku, wierszy w kostiumie starożytnym, wierszy w kostiumie romantycznym, nie ma wierszy malarskich o sztuce. Zrezygnowałam z wierszy o domu, dziecku, o dorastaniu – pełnych czułości, ale niezbyt dobrych. Pozostał Mieczysław Jastrun – poeta dramatu, cierpienia, historii, wielkich wizji, niepokoju, pytań metafizycznych.

IWONA SMOLKA

Szkic pochodzi z tomu Mieczysław Jastrun „Wiersze wybrane”. Wybór i wstęp Iwona Smółka. Biblioteka Zapomnianych Poetów, 27. Redakcja Piotr Mitzner. Lublin, Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN, 2025.

Dorota Fortuna „Biblioteka Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Neapolu – wspomnienie”

W zapisku z 10 października 1980 roku w Dzienniku pisanym nocą Gustaw Herling-Grudziński wspominał: „Podczas wojny, w więzieniach i łagrach sowieckich, w wojsku na Bliskim Wschodzie i we Włoszech, często powtarzałem sobie z Trzech zim jeden szczególnie wiersz: O książce (Wilno 1934):

 

Była epoka burzy, czas apokalipsy.

Państwa dawne zburzono, pijanem wrzecionem

Kręciły się stolice pod niebem spienionem.

Gdzież jest miejsce dla ciebie w tym wieku zamętu

Książko spokojna, mądra, stopie elementów

Pogodzonych na zawsze spojrzeniem artysty?

 

Moją pierwszą książeczkę Żywi i umarli zamyka szkic O książce, pisany w lutym 1945 w Rzymie, jeszcze w mundurze wojskowym”.

4 lipca minęło dwadzieścia pięć lat od śmierci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, 7 kwietnia – dziesięć lat od śmierci Lidii Croce, jego żony i opiekunki spuścizny. I kiedy myślę o rocznicach, nie sposób nie wspomnieć, że to już przeszło dwanaście lat od mojej pierwszej wizyty w Neapolu…

 

Studio Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Villa Ruffo, Neapol. Fot. Dorota Fortuna, 2013.

 

Kiedy w 2012 roku po raz pierwszy pojechałam do Villi Ruffo, do domu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, z zamiarem sporządzenia inwentarza jego biblioteki, nie miałam pojęcia, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Na miejscu zobaczyłam zastawione książkami regały, książki ułożone w stosy, w podwójnych rzędach, piętrzące się w każdym wolnym miejscu, wypełniające prawie cały dom. Główny zbiór znajdował się w dwóch pomieszczeniach na parterze – w studio pisarza. Pozostałe książki w różnych miejscach: w korytarzu na niewielkim regale, w sąsiednim pomieszczeniu w zamkniętej szafie, na piętrze. W pokoju Lidii Croce – spory zbiór wyraźnie wybranych przez nią egzemplarzy, najcenniejszych i najbliższych sercu. To tu spotkały się po latach dwa egzemplarze debiutanckiej książki Gustawa Herlinga-Grudzińskiego Żywi i umarli, obie z dedykacjami. Jedna ofiarowana Lidii w 1945 roku, druga – „Samemu sobie” – w tym samym czasie. Księgozbiór zamykał wielki regał w holu na piętrze, wypełniony książkami w podwójnych rzędach.

Podczas pierwszej próby okiełznania tego ogromnego zbioru udało się spisać książki i czasopisma ustawione na regałach w jednej części gabinetu. Mieściło się tam blisko dwa tysiące woluminów. Rok później wróciłam do Neapolu z szalonym (biorąc pod uwagę czas, jakim dysponowałam) planem spisania materiałów znajdujących się w drugiej części gabinetu i pozostałej części domu. Plan się jednak powiódł i w dwa lata, podczas dwóch trzytygodniowych pobytów, udało się udokumentować całą bibliotekę – ponad 6 tysięcy tytułów. Wydawało się wtedy, że to tylko wstępne rozeznanie i jest jeszcze czas na pełne opracowanie zbioru. I tak by było, gdyby nie śmierć Lidii Croce w 2015 roku. To, co było wstępnym spisem i miało stanowić podstawę do późniejszych prac, stało się jedynym śladem biblioteki, jedynym dowodem pamięci. Dziś księgozbiór spakowany półka po półce do kartonowych pudeł, dzięki córce pisarza Marcie Herling znalazł schronienie w Istituto Italiano per gli Studi Storici w Neapolu. Biblioteka i studio pozostały jedynie na fotografiach Bohdana Paczowskiego oraz w zapisach wydanego przez Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską Inwentarza.

Biblioteka Gustawa Herlinga-Grudzińskiego rozrastała się w Villi Ruffo od listopada 1955 roku, kiedy to pisarz osiadł na stałe w Neapolu. Była najbliższym świadkiem jego twórczych zmagań i ludzkich słabości, bywała świadkiem ulotnych chwil szczęścia. To w niej toczył się dialog pisarza ze światem, potyczki z historią, ze sztuką i z literaturą. Bogactwo przeżyć i ciężar odpowiedzialności za słowo – to wszystko można znaleźć w Dzienniku pisanym nocą, to wszystko można lepiej zrozumieć sięgając po kolejne książki z biblioteki Gustawa Herlinga. „Gdzież jest miejsce dla ciebie w tym wieku zamętu / Książko spokojna, mądra…”

DOROTA FORTUNA

GHG

Daty mogą mieć swoje czarodziejstwo – potrafią błyszczeć radosnym splendorem, jak i odsłaniać mroczne lśnienie tragedii. Mogą stać się czymś tak prywatnym, że wolimy, gdy stopniowo będą zaniedbywane, w stanie pośrednim między pamięcią jeszcze dotykającą czegoś żywego, a leniwym odruchem wyciągania z kalendarza imion, nazwisk, którym należy się jakiś obrządek. Dwadzieścia pięć lat temu nie byłam uszczęśliwiona nagłym zadurzeniem się polskich czytelników w pisarstwie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego: właśnie wtedy, w okresie tuż poprzedzającym i następującym po jego śmierci. Oczywiście, mówiłam sobie, w wypadku wybitnego pisarza nie ma sensu oddzielać hołdów „dobrych” od „niedobrych”. Otaczający go – choćby na krótko – entuzjazm jest zawsze należyty, pobłogosławiony. Jest kompensatą cienia, który za nim szedł, cienia rozpaczy, cienia niewiary. Jest próbą wejścia w jakąś relację uczuciową, nieważne, że spóźnioną i służącą już tylko nam samym. „Dobra” historia literatury powinna opowiadać o wszystkim: również o pomyłkach i potknięciach Herlinga, o trudności przedzierania się na miejsce, o którym wiedział czy też pragnął, by do niego należało. Miejsce z tych najwyższych. Były też zawroty głowy, które go chwytały, gdy zdawał sobie sprawę, że zbliża się do czegoś najważniejszego (zwykle był to splot miłość-śmierć) i wtedy na moment opuszczała go dyscyplina i nie dbał, że popada w dziwactwa, jakich by nie zaakceptował u innych. W takiej historii literatury byłby paragraf o czytelniczym odbiorze, o nierównej wymianie, o krążeniu wielkoduszności pisarza i jego małych satysfakcji…

Jesteśmy, jestem już o dwadzieścia pięć lat starsza, moje myślenie o Herlingu przechodzi na nieco inne obszary, ale zawsze jest mgnienie zachwytu. Ten człowiek z jego biografią, z niesamowitą młodością na dalekiej Północy, z heroiczno-dramatycznym wiekiem męskim, z czymś co może się kojarzyć z przekleństwem w życiu uczuciowym; z przyjaźniami należącymi do najpłodniejszych jakie wydała nasza historia; z długim późnym owocowaniem, które nie miało nic z „zawodu literata”, było dopracowaniem się świata wewnętrznego całkowicie suwerennego. W tym sensie stał się dla mnie gwiazdą na europejskim horyzoncie, który był ojczyzną humanizmu i zakorzenienia się humanizmu w tym, co go przekracza. A skoro przypadek, który można określić jako straszny i wzniosły, który wygnał go z Anglii, wygnał z Niemiec, sprawił, że jego życie zrosło się z geografią i historią Włoch, lubię myśleć o nim na tle krajobrazów i kultury włoskiej. Te oczarowały go, stając się tworzywem, którego nie mógłby oddzielić od własnej osoby. Z tego zaś wynika cały łańcuch innych zdarzeń: wśród jego czytelników wychowała się pewna liczba takich, dla których Włochy stały się sprawą miłości.

Nie oznaczało to jakiegoś zharmonizowania. W latach moich pierwszych podróży znałam słabo książki Herlinga, nie były łatwe do zdobycia. Prawdziwe rozpoznanie nastąpiło dla mnie później, najpierw przez kolekcjonowanie wydań z Biblioteki „Kultury”, potem wydawnictw z kraju. Bliskie mi było nie tyle przeżywanie Herlingowe, ile jego punkty zaczepienia, jego urzeczenia, nawet jego gniewne odrzucenia (dziś znacznie bardziej problematyczne). Pozwoliły mi na naturalne wchodzenie w jego włoskie, z czasem i niewłoskie światy. Miasta Toskanii i Umbrii, przywoływane w niesłychanie zwięzłej architekturze polszczyzny, tak, że wzywając z zamkniętymi oczami własne wspomnienia mogłam iść ostrą granią języka Herlingowego. Niewyczerpane kamieniołomy Neapolu! Każda przechadzka przynosi znalezisko, jedno dodaje się do drugiego, kontrastuje z kolejnym. Staje się tkaniną świata, patchworkiem cywilizacji, która niczego nie wyrzuca na marne, układa w ruchu wielowymiarową opowieść z elementów, jakie znajduje pod ręką. Mówiłam sobie, że Herling stał się kimś w rodzaju mitografa kraju, który udzielił mu gościny. Układana przez niego wielopostaciowa księga mitów potrafiła powiązać uduchowiony krajobraz, ludową pamięć pogaństwa, niewiarygodne rytuały przygarnięte przez Kościół katolicki, konflikty towarzyszące wykluwaniu się nowoczesności, dramaty polityczne XX wieku. Pod jego piórem stają się one, w opowiadaniach i w Dzienniku pisanym nocą, przestrzenią zmagań moralnych, gdzie dobro skazane jest na dziwną słabość. Żaden bodaj kraj Europy nie nadawał się do tego stopnia, by mu towarzyszyła taka literatura, gdzie wiążą się prawdziwe doświadczenie, wiedza o żywej historii, w której uczestniczymy, pasja politycznej obserwacji i nieoddzielanie polityki od moralności. Urzeczenie sztuką, intuicja metafizycznych granic jednostki i potrzeba ich przekraczania…

 

Dragonea 1988. Fot. Bohdan Paczowski

 

Nie wychowywałam się na Herlingu-Grudzińskim, to prawda. Byłam już zasadniczo ukształtowana, gdy natrafiłam na jego książki. Ale było coś z ostatniego szlifu w tym wydarzeniu. Okazja do porównań, do porozumiewawczego półuśmiechu. Ostatnie ważne spotkanie – jakże by inaczej – to opowiadanie o Wenecji. Wielu z nas przeżyło tę lekturę podobnie. (Pamiętam rozmowy z Wojciechem Karpińskim…) Sam pisarz musiał na to długo czekać. Długo pisać o tym kraju w jego różnych wcieleniach, iść za wyłaniającym się tu i tam „deseniem losu”, długo wyrzucać z siebie obrzydzenie dla intelektualnych i politycznych elit, długo pracować nad kształtem własnego życia, w dwuznacznym zwarciu osądu i wdzięczności. Aż skrystalizowała się ta rzecz wyrafinowana i nierzeczywista: Portret wenecki. Miłość do miasta, które jest kobietą. Wyznanie o tym, że piękno, pasja muszą pozostać poza zasięgiem naszej ręki. Ten kronikarz własnego życia o najbardziej wstrzemięźliwych środkach dużo nam o sobie z rzeczy intymnych powierzył. Czasami wrażliwy czytelnik ma przez chwilę złudzenie, że to może przewodnik, który odsłania się nam w całej swojej złożoności… O nie! Herling ukazuje się w roli, która po prostu wpisuje się w jego szlak myślowy. Na nas patrzy z dystansu. Czy ośmielę się przyznać do odkrycia, które trafiło we mnie już dawno temu? On nas, czytelników, nie lubi. Jak to się stało, jak się dało utrzymać u człowieka, u pisarza tak od czytelników zależnego, w samej egzystencjalnej definicji własnej osoby? Tu zaczyna się nowa zagadka. Doświadczenia podstawowe, na których skupia się jego uwaga – już od młodości, od zapisków z sowieckiego Domu Umarłych – w jego pojęciu należą do prób, do których wznosi się tylko część literatury, ta część, która go namiętnie interesuje. Te doświadczenia zapisują się jako znaki pozostawione na drodze, o których znaczeniu nic nie będziemy wiedzieli.

EWA BIEŃKOWSKA

Świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego

Pierwsze spotkanie z pisarstwem Gustawa Herlinga-Grudzińskiego nastąpiło przed półwieczem, pod koniec lat pięćdziesiątych. Utrwaliło się w pamięci na zawsze. Chodziłem wtedy do liceum Reytana w Warszawie. Siedziałem w jednej ławce z moim przyjacielem Stasiem Małkowskim, dzisiaj znanym księdzem, wówczas żywym chłopcem o wybitnych zdolnościach do nauk ścisłych. Jego rodzice, wiedziałem o tym, przyjaźnili się z Juliuszem Poniatowskim, przedwojennym ministrem rolnictwa, który wrócił niedawno z emigracji. Przywiózł ze sobą bibliotekę. Byłem już wtedy po lekturzeZniewolonego umysłu Miłosza i Dziennika Gombrowicza, lecz Inny świat pozostawał dla mnie książką legendarną. Wiedziałem o niej z audycji Wolnej Europy, ale nie udało mi się dotąd uzyskać do niej dostępu. Poprosiłem Stasia o jej zdobycie. Przyniosłem do domu jak tajemny skarb. Miałem przed sobą londyńskie wydanie Gryfu w ciemnoczerwonej okładce z przedmową Bertranda Russella. Czytałem z wypiekami na policzkach. Tej nocy już nie zasnąłem. Nad ranem wyszedłem na balkon naszego mieszkania na Narbutta. Robiło się jasno. Patrzyłem na znajomy skwer, na szare domy, z uczuciem trudnym do zdefiniowania i wówczas, i teraz, lecz bardzo wyraźnym, że dostrzegam znajome widoki nowymi oczami, zmieniony przez niedawną lekturę. Otworzyło się we mnie okno na inny świat, świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, narzucający się umysłowi i sercu z niezwykłą mocą. Ta książka dołączyła natychmiast do moich książek zbójeckich, tych lektur sekretnych, które powodowały, że czułem się bardziej suwerenny, choć cień Innego Świata przygniatał. Urok owocu zakazanego, dzieła obłożonego szczególną anatemą przez komunistyczne władze, sprzyjał intensywnemu odbiorowi, ale od pierwszych stron doszło do mnie, że mam przed sobą nie tylko książkę politycznie śmiałą, lecz arcydzieło literatury, znakomite spełnienie polskiej prozy. Książkę żywą, mówiącą do mnie o moich sprawach, naprawdę książkę zbójecką, wdzierającą się w serce, w rozum, w pamięć, w wyobraźnię. Od pierwszej lektury wiedziałem: spotkałem znakomitego pisarza. Trzeba powiedzieć mocniej: spotkałem żywego pisarza. Tego właśnie szukałem: żywego głosu.

 

 

To doświadczenie sprawdzało się przy kolejnych powrotach do Innego świata. Książka pozostawała żywa. Widziałem i narratora, i inne postaci. Wierzyłem w ich istnienie. Podziwiałem mistrzowskie przeplatanie stylu podniosłego i niskiego, złączenie wysokich wymagań moralnych i przenikliwej obserwacji, celność analizy intelektualnej i umiejętność malowania natury człowieka. Podbiła mnie przede wszystkim zdumiewająca plastyczność opisów — ten płaski szkolny termin, nic już w moim poczuciu nieznaczący, nabrał życia przy lekturze Innego świata. Wielkość tej książki sprawdzała się w tym, że potrafiłem zobaczyć inny świat, nie tylko scenerię obozową, także wewnętrzny świat autora. Oglądałem pejzaże, portrety psychologiczne, namalowane wspaniale, ale właśnie namalowane — słowami. Nie były jedynie wywodem, jedynie notatką, jedynie ilustracją tez. To były utrwalone w języku obrazy człowieka, człowieczeństwa. Na kartach tej książki zobaczyłem cienie, odcienie, kolory, doszły do mnie dźwięki, zapachy, momenty przerażenia i olśnienia, rozpacz i nadzieja. Tak, nawet gdy opisywał momenty straszne, nie był to człowiek porażony, nie był to świat pozbawiony barw, pragnień, błędów, zwycięstw i porażek.

Świat żywy, choć inny, człowiek żywy, żywy pisarz. Takim go spotkałem na stronach Innego świata w tamtą warszawską noc sprzed lat, takim pozostał w tym dziele, gdy do niego powracałem, takim wychodził ku mnie z innych tekstów, jakże odmiennych od tego pierwszego arcydzieła. Wiedział, że nie może po prostu powtórzyć dokonania, które było z istoty rzeczy jedyne.

W Innym świecie opisał porażający świat obozów. I przedstawił żywego człowieka, który potrafi mówić o świecie obozów koncentracyjnych. Lechoń w Dzienniku uderzająco trafnie określił wyjątkowość literackiego dokonania Herlinga: to więzień, który ma proustowską pasję analizy. Powiedzieć by się chciało: to były więzień, który przeszedł przez doświadczenia literackie Dostojewskiego i Conrada, Henry’ego Jamesa i Kafki. Inny świat działa złączeniem literackiego kunsztu i siły moralnego przesłania. Uderza bujność i trafność opisów. Książka miała się początkowo nazywać Umarli za życia, a przecież pulsuje życiem.

Starałem się dostać do ręki wszystko, co autor Innego świata napisał. Skrzydła ołtarza zostały mi pożyczone niedługo po ich opublikowaniu w Instytucie Literackim, na początku lat sześćdziesiątych. Uderzała literacka maestria obu opowiadań, odważna niezawisłość wobec literackich fasonów. A jednak umieszczone pod włoskim niebem historie oglądałem jakby za szklaną szybą, jakby opowiadał je ktoś pozbawiony władzy swobodnej mowy. Zwłaszcza Wieża, silniej działająca, była ujęta w wiele cudzysłowów, otwarcie wyznawanej fikcji, przytoczenia. Traktowała właściwie o tym, że swojego świata autor nie może w pełni przedstawić. Zdolność opowiadania, tak przekonująco obecna w Innym świecie, zdaje się niedostępna. W przejmujący sposób opisany został niedowład głosu.

Co najbardziej uderzyło w kunsztownym cienkim tomie prozy? Wyszukana stylizacja. Herling stworzył język, którym stara się dotrzeć do własnego świata, do granic ludzkiego doświadczenia, odsłonić korzenie samotności. Może jest to zamierzenie nieosiągalne? Posługuje się przecież głosem cudzym, wplata we własną opowieść historię trędowatego z Aosty, którą znalazł na kartach francuskiego pisarza z pierwszej połowy XIX wieku, Xaviera de Maistre’a. Był to język epoki rozchwiania kryteriów. Jerzy Stempowski zwrócił uwagę na celność wyboru stylistycznego punktu odniesienia przez Herlinga. Tak właśnie, cofając się do czasów zamętu i ucząc się od tych, którzy potrafili wówczas znaleźć dystans do opisywanych przez siebie spraw, tak tylko można podjąć wysiłek prawdziwego wyjścia z milczenia, odzyskać władzę mowy. To przecież było zamierzenie Herlinga od początku działalności twórczej. Tym wysiłkom pozostał wierny przez cały czas, wówczas gdy starał się zmierzyć z zagrożeniem zewnętrznym, z Innym Światem, i wówczas, gdy zmagał się z wewnętrznymi lękami, rozdarciami.

Skrzydła ołtarza pokazały, że potrafi się zdobyć na niezawisłość wobec dzisiejszych mód, nie tylko ideologicznych, także artystycznych. Wszakże czyni to w bardzo oryginalny sposób. Nie odrzuca wszelkiej tradycji. Nie wybiera drogi czystego buntu. Nie wierzy w siłę nagiego krzyku. Narzucił sobie bardzo wcześnie mocne ograniczenia formalne. Pobiera lekcję u tych, którzy w przeszłości zmagali się z niedowładem języka. Swoistość drogi Herlinga, widoczna doskonale w Wieży, polega na tym, że stawiając sztuce bardzo wysokie wymagania, nie przestał nigdy wierzyć w jej uzdrowicielską moc. Jego twórczość, jego życie przynoszą wyjątkową w naszej epoce lekcję, jak można duchowo żywym powrócić z Innego Świata, jak można walczyć zwycięsko o odzyskanie władzy mowy.

 

 

Wieża kończy się otwartym wyznaniem własnych ograniczeń artystycznych: „Nie żałuję, że nie udało mi się napisać opowieści o mieszkańcu Wieży. Gdyby nie było w życiu ludzkim na ziemi rzeczy, wobec których nasza wyobraźnia rozkłada ręce, musielibyśmy w końcu złorzeczyć rozpaczy przenikającej literaturę, zamiast szukać w jej utworach nadziei”. A przecież nie znaki rozpaczy zachowałem w żywej pamięci z tego tekstu, lecz delikatną i czystą linię opowieści, jakby to była wyblakła i cenna rycina. Herling umieszcza na ścianach pokoju, w którym znalazł stary egzemplarz włoskiego tłumaczenia opowieści Xaviera de Maistre’a, cztery dzieła Piranesiego: „Kto widział bodaj raz w życiu jego sztychy, ten wie, że Piranesi gustował w ruinach i potrafił z nich wydobyć akcent ciała odpadającego od kości. W uczonej dysertacji o jego Więzieniach Aldous Huxley pisze, że wyrażają «doskonałą bezcelowość»: «schody nie prowadzą donikąd, stropy nie podpierają niczego»”. Nie potrafię dzisiaj odtworzyć, czy szkic Huxleya o Piranesim czytałem wcześniej niż Wieżę, w każdym razie to Piranesi, jakim pokazał go przywołany przez Huxleya de Quincey, wciąż wspinający się po schodach urywających się raptownie w pustkę, oddaje znakomicie duchowe przesłanie noweli Herlinga.

Przytoczony w Wieży dwuwiersz angielskiego XIX-wiecznego poety Jamesa Thompsona zapamiętałem na zawsze:

 

For life is but a dream whose shapes return

Some frequently, some seldom, some by night…

 

Życie jako sen, życie niemożliwe do wyraźnego uchwycenia, a przecież zawierające ważny sens, domagające się odcyfrowania — ten motyw, pojawiający się w noweli, będącej w pewnej warstwie wyznaniem granic języka i literatury, niemożności, a w każdym razie zasadniczej trudności, wyjścia z milczenia, ten motyw przewijać się będzie przez całą późniejszą twórczość Herlinga. Opowiada uchwycone w nocnym świetle sny, czasem koszmarne, czasem wspaniałe. Stara się z twarzy, krajobrazów, ludzkich historii cieniście, niby we śnie, rysujących się w pamięci i wyobraźni, uchwycić choćby tylko zarys życia, choćby tylko odbicie w przyćmionym zwierciadle nocnych rojeń.

Z Pietà dell’Isola, drugiego opowiadania składającego się na Skrzydła ołtarza, utkwiły mi w pamięci przede wszystkim dwa zapożyczenia, tak umiejętnie wplecione w utwór, że stały się dla mnie jego ważną częścią. Opowiadanie otwiera motto z Franza Kafki, fragment listu do Oskara Pollaka, po niemiecku. To motto też pasuje do całego dzieła Herlinga. Wskazuje na autorskie ambicje i porażki. Pojawia się ono jak leitmotiv w Dzienniku pisanym nocą, już w polskim brzmieniu: „Jesteśmy opuszczeni jak zabłąkane dzieci w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą na kolana i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci jako gorące i straszne? Już dlatego my, ludzie, powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący jak przed wejściem do piekła”. Przecież to z innej perspektywy, z perspektywy rozpaczy, ujęty podobny problem ograniczeń mowy jak ten ukazany w Liście lorda Chandosa Hofmannsthala (też bliskim Herlingowi). Co da się wypowiedzieć z ludzkiego doświadczenia? Jak można przekazać drugiemu własny ból, a i własną radość? A przecież przed laty udało się to Herlingowi. Nie mógł mieć wątpliwości, że Inny światstanowi zwycięstwo także w walce z niemotą, to było prawdziwe wyjście z milczenia, przeniesienie — na drugi brzeg nocy — snów i jawy obozowych dni.

Drugie spotkanie na kartach tego opowiadania, które utkwiło mi mocno w pamięci i przeniknęło na trwałe do wrażliwości, to dosłownie obraz: Święty Sebastian Mantegni. Prawie niezauważalnie jego opis wpisany został w tok narracji. „Doktor przymknął powieki i ujrzał nagle — jednym z tych dziwnych zrządzeń asocjacji, których wytłumaczenia nie należy nigdy szukać w przypadkowym pokrewieństwie elementów składowych — nagi, bladoziemisty tors mężczyzny, przebity strzałami, które spod swych grotów wypuszczały koraliki zakrzepłej krwi, a nad nim głowę przekrzywioną w bok, oblepioną długimi włosami dotykającymi ramion, z wyrazem bólu i równocześnie wniebowzięcia w oczach zwróconych jasnymi źrenicami ku górze”. Wkrótce po lekturze Skrzydeł ołtarza dane mi było zetknąć się po raz pierwszy z wielkimi galeriami malarstwa, najpierw w Wiedniu, w następnym roku w Paryżu. Długo zatrzymywałem się przed obiema wersjami Świętego Sebastiana Mantegni. Wiedeńska jest niewielka, o bardzo rozbudowanych szczegółach, paryska uderza monumentalnością, a też ziemistą barwą ciała męczennika. Dopiero po pewnym czasie uprzytomniłem sobie, że interesuję się obrazami Mantegni, bo wrył mi się w wyobraźnię opis Herlinga (sądzę, że gdy pisał Skrzydła ołtarza, miał przed oczami wersję z Luwru, jej tonacja barwna jest zbliżona do tonu tych opowieści i dla mnie na zawsze z nimi złączona). Zadziwiła mnie wówczas wrażliwość malarska Herlinga, nic o niej nie wiedziałem, po lekturze Innego świata mogłem jej się wprawdzie domyślać ze względu na niezwykłą plastyczność — i żywość — opisów przyrody i ludzi, ale dopiero w późniejszych utworach dostrzegłem pełniej jej znaczenie. Skrzydła ołtarza mają w sobie tę zduszoną, bladoziemistą tonację. Tak, odcięcie od świata, szklana szyba. Dusząca atmosfera włoskich opowieści Herlinga paradoksalnie różni się od ostrego, przejrzystego powietrza Innego świata. Obraz Mantegni, jak i sztychy Piranesiego, oddaje w przejmujący sposób wciąż ponawiany — i wciąż daremny — wysiłek dotarcia do świata, dotknięcia go żywym słowem.

W owym czasie, lata sześćdziesiąte, czytałem zawsze z uwagą artykuły Herlinga w „Kulturze”, ilekroć zdołałem uzyskać do niej dostęp. W Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego sięgnąłem po tomik Żywi i umarli i po przedmowę do wznowionych w Rzymie zaraz po wojnie Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego Mickiewicza. Podziwiałem polityczną niezłomność i polityczną rozwagę. Herling wybrał wyjątkową drogę, także na tle polskiej emigracji. Nie ulegał paraliżującemu działaniu frazeologii lewicowej, a jednocześnie podkreślał sympatię dla tradycji socjalistycznych i ludowych. Nie czynił tego z pozycji partyjnych. Takie były jego wybory wartości podstawowych i tak starał się pozostać im wierny w politycznych i społecznych zawieruchach XX wieku. Wielekroć nawiązywał do słów Jerzego Stempowskiego o „historii spuszczonej z łańcucha” w naszym stuleciu. Jak ważne dla kogoś sięgającego po polskie słowo w drugiej połowie tego stulecia było spotkanie pisarza takiego jak Herling-Grudziński! Przyglądanie się jego zmaganiom, jego kłopotom z „wyjściem z milczenia”, jego uczestnictwu w „boju napowietrznym”, który toczył się wokół nas, o nas, lecz także w nas samych — przynosiło otuchę.

To jednak nie w opowiadaniach, które były politycznymi czy egzystencjalnymi parabolami, takich jak Gruzy, Cud, Książę Mediolanu, Dżuma w Neapolu, spotykałem Herlinga pisarza przynoszącego mi pomoc. Nie te teksty stanowiły dla mnie lekcję swobodnego głosu, nie one były prawdziwymi książkami zbójeckimi, utwierdzającymi niepodległość myśli. A jakie to były teksty? Te, w których spotykałem żywego człowieka. Takim tekstem był, w sposób magistralny, w tonacji majorowej, Inny świat. Takimi tekstami były, w tonacji minorowej, niektóre szkice z Żywych i umarłych, także Godzina cieni, także Wieża jako wyznanie ograniczenia słowa i wewnętrznego omotania i zduszenia.

Takich tekstów wiele odnajdywałem w Dzienniku pisanym nocą. Już w pierwszym tomie, zaraz na początku, dwa razy odczułem to poszerzające rozpoznanie duchowej swobody i sensowności. Dwa krajobrazy, ukazane jako element egzystencji i kultury, a przez to także obecności w polis, polityki. Kruki nad Paestum i przede wszystkim Wenecja. Herling pokazał Wenecję jako sen. I jednocześnie, w ostatnim zdaniu, odsłonił duchowy sens tego snu dla kultury europejskiej, dla nas, dla siebie, dla mnie. Zapis z 25 września 1971 roku to jeden ze wspaniałych „autoportretów przez podstawione pejzaże” w dziele Herlinga.

 

 

„Czym jest Wenecja? Wenecjanin, postawiony wobec takiego pytania, odpowie w dziewięciu wypadkach na dziesięć, że cudem: un miracolo, un prodigio. Dla mnie, odkąd spędziłem w Wenecji tydzień zimą, raczej snem niż cudem.

Przyjechaliśmy w grudniowy wieczór. Mgła była gęsta, z dworca do Akademii stateczek posuwał się z powolnością żółwia, trąbiąc ciągle i ostukując niespokojnie kanał reflektorem, z Akademii do hotelu udało nam się dotrzeć tylko dzięki przechodniowi uzbrojonemu w mocną latarkę. […] Tak, to był sen, podniecający i ulotny, z przeczuciem olśnienia, którego nie można (jak we śnie) przeżyć w całości, ale o którym się wie, że istnieje na pewno: the desire and pursuit, pragnienie i pościg. Zdarzało się, że w południe ławice mgły przerzedzały się na okamgnienie, i wtedy fragmenty miasta oglądaliśmy jak dekoracje teatralne przez szparę w uchylonej nieostrożnie kurtynie. W poranek naszego odjazdu, nieoczekiwanie wypogodzony, Wenecja ukazała się nareszcie cała i czysta, w szklistej, złoto-zielonkawej aurze. I było coś z dziwnego żalu w tym przebudzeniu ze snu o niej.

Jeżeli (rzecz we Włoszech dość prawdopodobna) Wenecja nie zostanie ocalona, Europa zachoruje na «zatrucie psychiczne»; tak psychiatrzy określają stan ludzi, którzy nie cierpią wprawdzie na bezsenność, lecz tracą zdolność śnienia”.

To krótkie opowiadanie o Wenecji, ta „egzystencjalna esencja”, pokazuje, jakie może być lecznicze działanie krajobrazu, lecznicze działanie sztuki. Jest to dla mnie nie tylko wspaniały opis miasta nad laguną, lecz też znakomity wizerunek dzieła artystycznego Herlinga w tym, co jest w nim ożywczego — mimo pokusy milczenia, groźby acedii, wewnętrznego skwaśnienia. O tym zagrożeniu Herling wiedział doskonale. W chwilach skrajnej depresji dziennik, jak sam przyznawał, leżał odłogiem. W innych momentach owo duchowe zgorzknienie stanowiło wyzwanie, któremu jakże trudno było sprostać. Wymagało to wielkiej wewnętrznej siły. Zanotował w Dzienniku pisanym nocą 5 maja 1973 roku: „W starym notesie pod szpargałami na dnie szuflady znalazłem zdanie Stempowskiego, bez daty, zapisane, jak sądzę, gdy go ostatni raz spotkałem w Laffitte: «Pisarze traktujący poważnie swoje powołanie muszą w naszych czasach bardzo uważać, żeby ich nie zatruł własny jad»”. Nie dałbym głowy, czy słowa te zapisał rzeczywiście Stempowski, tak pasują do autora Dziennika pisanego nocą, zadziwia w każdym razie odważna samowiedza Herlinga, który wyraził w nich autorskie wyznanie wiary, na kilku poziomach sensu.

To właśnie te momenty, te obrazy, gdy opisywał, jak zmagał się z acedią i jak wychodził z tych zmagań zwycięsko, są najważniejszymi spotkaniami z Herlingiem. Te chwile, gdy mimo goryczy rzeczywistość, dzięki sztuce, potrafi ożywać przed naszymi oczami.

[2009]

WOJCIECH KARPIŃSKI

Z tomu Wojciech Karpiński „Szkice sekretne”. Warszawa, Zeszyty Literackie, 2017.

Ławka Witka Różańskiego

„Kiedy wreszcie przyjdzie ta chwila / która stanie się wiecznością / bym mógł spokojnie odpocząć w prawie moim / nie stąd”; „lekcja ciemności skończona / drzwi nieba otwarte na oścież / potępieni spadają w otchłań / błogosławieni weselą się jak dzieci” (Wincenty Różański, Wiersze niecierpliwe, 2015). W tym pośmiertnym wydaniu odnalazły się wiersze dedykowane poetom, pozostawione w poetyckim testamencie.

W cieniu platanów na ławce postać poety z brązu czeka na odwiedziny – twarz zwrócona ku ścieżce prowadzącej z nieodległego domu przy Ostrobramskiej, gdzie mieszkał przez długie lata. Tam nas przyjmował pośród książek, pamiątek i rzeczy najróżniejszych, najczęściej mało przydatnych, lecz wiele mówiących o wrażliwości ich właściciela, który te wszystkie drobiazgi starał się ocalić przed zniszczeniem. Teraz przychodzimy do parku – z okruchami pamięci, żeby przywitać się, pocieszyć i zarazem pożegnać, pobyć razem przez chwilę, bo dni mijają niepostrzeżenie, nie wiadomo, czy nie nadchodzi właśnie i dla nas przedostatnia godzina.

Duch się umacnia, lecz kruchego ciała ubywa, chude łopatki wystają spod swetra jakby skrzydła miały wznieść mnie do lotu. Ale dziś jeszcze niedziela słoneczna, spokojna, dokucza tylko chłodny, porywisty wiatr. W drodze do grobu rodziców, pochowanych na cmentarzu górczyńskim w Poznaniu, wstępuję często w gościnę do Witka Różańskiego i przysiadam z nim w południowym świetle, przywołuję strofy jego wiersza:

 

Niech się pasie słońce na niebiosach

niech wyzwoli się łaska Twa

bądź z nami jeszcze i ratuj nas.

 

Na kolanach poety leży kartka z wersem: „Bądź pozdrowiona chwilo”! Tym przesłaniem wita i pozdrawia przechodzących. Figura z brązu lśni nieporuszona, bo nie jest to już Witek ruchliwy, pełen niepokoju o życie, wciąż dokądś zdążający jakby miał się zaraz spóźnić na spotkanie, lecz poeta cierpliwie czekający na tych, którzy przyjdą go tu odnaleźć, zobaczyć wśród spacerujących przechodniów, kręcących się pod nogami gołębi, dzieci jeżdżących w kółko na rowerach, matek z wózkami wiozącymi niemowlęta cienistą aleją platanów.

 

Fot. Eugeniusz Toman

 

Serdecznie wspominam wspólne wycieczki do ogrodu za miastem, gdzie Witek zachwycał się kwitnącą wiśnią, a było to wiosną dwadzieścia pięć lat temu. Zaczęłam wtedy pisać wiersz na papierze śniadaniowym: „Siedzimy z Witkiem wśród agrestów / moczymy nogi w Styksie”. Radował się chwilą i każdym wierszem, zaprosił nas na swój kameralny ślub z flecistką Małgorzatą Kasztelan. Woziliśmy go czasem na wieczory literackie i bywało, że gdy znajdowaliśmy się już prawie na miejscu, przypominał sobie, że zostawił włączony czajnik, więc wracał, by gasić pożar, a ja zawiadamiałam gości o powodach spóźnienia.

Wiersze Witka, który żył cicho na obrzeżu Poznania – a jednocześnie był uznanym i podziwianym poetą, przyjacielem Edwarda Stachury – ujawniają też wewnętrzny niepokój człowieka pytającego o tajemnicę: „Z trwogi zrodzony / w pośpiechu żyjący / układam klocki bycia / zapinam guziki / chwalę Boga i śpiewam / czy starczy mi sił / by umrzeć na Twe zawołanie”.

Zamykając świat w metaforze Witek odsuwał ten niepokój, a w wierszach czynił rachunek sumienia, godząc się na los, jaki przypadł mu w udziale. Jego poezja uczy pokory i czyni pokój ducha, weseli się z nami i płacze, pociesza, gdy nastaje noc ciemna: „wśród zeschłych liści żółtych i rdzawych / siedzę o poranku w ciemnym parku / i wołam Ciebie Panie Boże wołam / daj mi koronkę łaski i radości”.

TERESA TOMSIA

Zapiski ze stanu wojennego w szarym stukartkowym zeszycie (II)

Zapiski w szarym 100-kartkowym zeszycie zaczęłam prowadzić, żeby rozładować kipiące we mnie emocje wywołane warunkami życia pierwszych dni stanu wojennego, zaradzić przymusowej bezczynności, zapanować nad niszczącym poczuciem bezsilności, zwalczyć bezradność. W ciągu jednej nocy została zamrożona wszelka działalność, urwane kontakty, zablokowany dostęp do informacji. Tym, których nie internowano, nie aresztowano, grożono represjami. Zapiski miały charakter osobisty, intymny i nie miałam zamiaru ich publikować. Dziś zdecydowałam się je ogłosić, bo tamte emocje zblakły, a dziennik czytany po czterdziestu latach nabiera wyrazistości, obserwacje i komentarze w nim zawarte, aktualności. Do oryginalnego tekstu włączyłam uzupełnienia, wyjaśnienia, rozwinięcia, które, jak sądzę, są potrzebne tym, którzy nie mogą pamiętać tamtego czasu.

P. S.

 

12 stycznia – wtorek

Zadzwoniła Perła Kacman. Nie mogłam się do niej dodzwonić od niedzieli tj. od włączenia telefonów. Zadzwoniłam do jej mamy, która powiedziała, że jest tam uszkodzona linia, ale zapomniała mi powiedzieć, że w Sylwestra wrócił Danek [Kalbarczyk]. Byliśmy u Perły na chwilę, 30 grudnia. Na samym początku, kiedy znalazłam Danka na listach – posłaliśmy tam ucznia, żeby pomógł Perle w domu. (Dzieci paliły się do pożytecznej roboty, a nie chcieliśmy ich angażować w nic niebezpiecznego i nielegalnego). Gdy szliśmy do niej dzień przed Sylwestrem miałam tzw. przeczucie, że otworzy nam Danio. Otworzyła Perła, ale okazało się, że to był dzień pełen przeczuć: Perła miała sen, Małgosia pierwszy raz od 12 grudnia zapytała o tatę i przyjechał Marcin Król sprawdzić, czy jest Danek, bo też miał przeczucie. A następnego dnia Danio wrócił. Zabrali go wiadomej nocy (o drugiej), a przyjechał po niego ubek Wiśniewski, który od lat nagabywał Danka w fikcyjnej sprawie problemów z jego zagubionym i odnalezionym paszportem. Marcin Król też był zatrzymany tej nocy, ale po podpisaniu oświadczenia, że będzie przestrzegał prawa – zwolniony.

Znowu słyszę z babci pokoju telewizyjną papkę. Ostatnio dość systematycznie podają komunikaty o procesach i wyrokach. Toczą się śledztwa o nadużywanie władzy przez byłych prominentów (i czerpanie korzyści osobistych) oraz oddzielnie wymieniana kategoria, sprawy kryminalne – tryb doraźny – tj. o spekulację (u p. X znaleziono Y par butów), o pobicie, o posiadanie szkalujących ulotek, o gwałt i o niezaniechanie działalności związkowej. Są też wyroki: za pobicie patrolu złożonego z milicjanta i trzech żołnierzy (jedna osoba) – trzy i pół roku; za niezaniechanie działalności związkowej – 3 lata; za posiadanie ulotek (w celu rozpowszechniania) – 3 lata, ale prokurator wniósł rewizję i żąda 7 lat. Trwa proces ursuski z Janem Józefem. J. J. jest poważnie chory, ale stary wyga, lekarz więzienny z Rakowieckiej orzekł, jak zawsze wbrew opinii lekarzy prawdziwych, że może stanąć przed sądem.

Program TV systematycznie się rozszerza. Ciągle nadają tylko jeden program (podobnie radio), ale jest on coraz „normalniejszy”. Nie mogę się ciągle oprzeć wrażeniu, że autorzy tych „normalnych” tzn. nieideologicznych audycji – to kolaboranci. Pierwszymi osobami, które pojawiły się w studio był m.in. p. Słodowy (w programie dla dzieci pokazywał, jak zbudować karmnik dla ptaków i jak samodzielnie wykonać godło państwowe) oraz niestety panowie Kurek i Siudym [1], znakomici naprawdę autorzy audycji pt. „Sonda”, którzy tym razem na użytek dzieci wystąpili w programie „Mała Sonda”. Z przykrością też obejrzałam tuż przed świętami Czesława Niemena, który pięknie śpiewał, ale jednocześnie dał się naciągnąć na rozmowę o trudnych czasach. Teraz z kolei, prezentuje się w TV (zresztą czysto merytorycznie) znakomity popularyzator muzyki Bogusław Kaczyński. Nie wymieniam łobuzów, których obecność w TV ani mnie nie dziwi, ani nie dotyka. Nie mogę się jednak oprzeć przekonaniu, że w naszej sytuacji wybory, których trzeba codziennie dokonywać są trudniejsze i nie zawsze można stanąć pośrodku. Niekoniecznie pozostaje się „porządnym człowiekiem” jedynie nie przykładając się aktywnie do świństwa. Tym bardziej, że w przypadku TV, tymi przerywnikami w praniu mózgów, przyciąga się do telewizorów ludzi. Przed audycją pana Kaczyńskiego był program o dywersji ideologicznej radiostacji zachodnich („nawet BBC, które nam, pamiętającym wojnę, kojarzy się z rzetelną informacją nadaje tendencyjne audycje nie odbiegające – o zgrozo – od Wolnej Europy” – żalą się w tym programie), a po niej nastąpi DTV = DDT, bo ma działać radykalnie jak niegdyś środek owadobójczy znany pod tym skrótem. Może należy tu rozumować inaczej. Może przeciętny obywatel pozbawiony…, ograniczony… itd. powinien otrzymać coś, cokolwiek pozytywnego? Ale czy dzisiaj jest miejsce i czas na pracę u podstaw? Czy są do tego wystarczające warunki? Zabrali nam wszystko, jeszcze nie czas z zabranego zrezygnować. Jeszcze trzeba próbować coś odzyskać. Inaczej będziemy zaczynać od zera.

Z Drawska wróciła Lilka Wosiek. W Białołęce głodują. Zaostrzono im reżim, zmieniono służbę więzienną. Przywieziono tam kilkanaście osób z KK (poprzednio byli w Strzebielinku). Nie wiadomo dokładnie kogo, ale są wśród nich [Janusz] Onyszkiewicz, [Karol] Modzelewski, [Jan] Rulewski, podobno Jacek [Kuroń]. Trzymają ich oddzielnie. Obecnie warunki internowanych różnią się od warunków aresztowanych jedynie tym, że wolno im w dzień leżeć na łóżkach. Strajkują od 4 stycznia. Głodują celami po trzy dni.

 

14 stycznia – czwartek

Wczoraj cały dzień poza domem. Rano zajęcia z piątym rokiem. Te zajęcia to wyzwanie. Wiosną kończą studia, a jest cały semestr do nadrobienia. Już nie będzie kiedy. To możliwe przy współpracy studentów. Rozdzieliłam materiał, każdy dostał do zreferowania temat, który następnie omawialiśmy na zajęciach. Większość rozumie, że to w ich interesie i że ta forma nauki nie ma być fikcją. Niestety, zdarzali się tacy, którzy sabotowali zajęcia, uważając, że skoro jestem przeciwko opresyjnej władzy nie mogę nie dać im zaliczenia, bo wtedy, zgodnie z polityką stanu wojennego, wylecieliby ze studiów i trafili do wojska. Wobec wykładowcy sprzyjającego władzy takich oczekiwań nie mieli i bez szemrania wykonywali polecenia. Nie zgodziłam się z tą pokrętną logiką, więc do skutku dyskutowaliśmy w grupie o tym, że wezwanie rebelianta do „solidarnego zbojkotowania” zajęć nie ma nic wspólnego z solidarnością i że największą szkodę przyniesie im samym i to nie dlatego, że mogą być relegowani. Większość zrozumiała, ale wciąż byli tacy, którym żal było straconej okazji zaliczenia „za nic”. Tak jak listopadowy strajk okupacyjny dla niektórych studentów był okazją wyjazdu na narty. Po zajęciach, o trzeciej zebranie, w międzyczasie wpadłam do Perły. Danka nie zastałam. Wystałam się na przystankach i wieczorem wróciłam do domu przemarznięta i zmęczona. W Białołęce głodówka nie tylko w sprawie regulaminu, ale i w sprawach bardziej ogólnych i zasadniczych. Głoduje 100 osób od 4 stycznia i nie rotacyjnie, a w sposób ciągły. Dołączają do nich nowi. Dwa lub trzy dni temu głodujących przeniesiono ze wspólnych cel do oddzielnego baraku. Są bez kontaktu z resztą. Prawdopodobnie są sztucznie karmieni.

Wiadomość z Wrocławia. Szczegóły z pacyfikacji Politechniki. Tam też panują nastroje odwetowe, tam też czekają na bardziej sprzyjający moment. We wszystkich docierających do nas relacjach z różnych stron Polski powtarzają się wiadomości o tym, że podczas akcji pacyfikacyjnych [ZOMO] demoluje pomieszczenia i hale produkcyjne, nawet wtedy, kiedy nie było to konieczne. Bardzo częste są przypuszczenia, że zomowcy działają pod wpływem narkotyku. Relacje od służby zdrowia potwierdzają to.

Wczoraj minął miesiąc od wprowadzenia stanu wojennego. DTV postanowił przypomnieć o tym społeczeństwu komentarzem odczytanym przez kapitana od komentarzy. Dowiedzieliśmy się, że właśnie mija miesiąc jak wreszcie jest spokój, kraj nie jest targany strajkami, a my czujemy się bezpiecznie i bez obawy możemy chodzić po ulicach. Pan kapitan zapomniał dodać do tej charakterystyki paru drobnych szczegółów, ale skoro teraz czuje się bezpiecznie, nie warto mu psuć samopoczucia.

Tymczasem wylewa Wisła i Warta. Powodzie trwają prawie od tygodnia. Sytuacja jest fatalna. Przez pierwsze dwa dni informowano w telewizji, że nie jest dobrze, że woda coraz wyższa, że Wisła w okolicach Płocka wylewa, a także odczytywano stale komunikat wojewody (!) płockiego (w stanie wojennym [zawieszonej] władzy cywilnej!!), żeby każdy sam, na własną rękę, własnym transportem lub na piechotę opuszczał zagrożony teren. Bydło, trzodę zabijać i zostawiać. Ubite zostanie zabrane. A tymczasem patrole wojskowe uwijały się po mieście (a pewnie w ogóle po miastach i po kraju) pilnując skrzyżowań, rewidując ludzi na ulicach (panowie z karabinami zaganiają pod mur, jeden odbiera to, co się ma w ręku, a ty twarzą do ściany, ręce do góry i na ścianę, a kolega cię obmaca), pilnują przestrzegania godziny policyjnej itd. Od dwóch dni zaczęli nam pokazywać w TV, że wzięli się wreszcie za ewakuację powodzian. Związki branżowe okazały wielką szlachetność, zapragnęły wesprzeć powodzian finansowo. I autonomiczne też. Trzeba im było odblokować konta bankowe. Tylko „Solidarność” brzydko się zachowała, nic się nie stara. A w końcu taka KK mogłaby do klawisza albo naczelnika więzienia wystąpić z prośbą o ułatwienie w tak ważnej sprawie.

Dopisane 28 stycznia [do zeszytu w tym miejscu wklejona dodatkowa kartka]

W związku z powodzią:

Informacje od kompetentnych osób (m.in. z PIHMu – czy jak to się teraz nazywa). Zagrożenie powodziowe, a potem skutki wylania Wisły tak ogromne wynikły w znacznym stopniu z popełnienia karygodnych błędów. Spuszczono ze stopnia wodnego (zalew we Włocławku) za dużo wody. W jakimś miejscu krytyczny poziom wody wynosił 1,5 m co przy dużym mrozie spowodowało zamarznięcie wody aż do dna, brak przepływu wody pod lodem oraz zamarznięcie śluz także do dna, co odebrało człowiekowi wszelką kontrolę nad żywiołem. Woda nie mogąc płynąć pod lodem, musiała wypływać na boki. Najpewniej moje relacje nie są ścisłe, bo się znam na tym zagadnieniu nie lepiej niż WRONa, ale rozumiem z tego, że nie musiało być aż tak strasznie jak jest i że wypowiedzi w TV tzw. najstarszych ludzi z zalanych terenów o tym, że nie pamiętają, żeby kiedykolwiek woda doszła dalej niż do… i że nie ma prawa tej linii przekroczyć, nie były całkiem szalone. Po prostu w ich długim życiu jeszcze się nie zdarzyło, żeby człowiek współdziałał z tym żywiołem zamiast mu przeciwdziałać. We współdziałaniu z powodziowym żywiołem WRONa posunęła się aż do odwołania z tradycyjnie zagrożonych miejsc (most pod Wyszogrodem okolice Zegrza) wyspecjalizowanych w walce z zagrożeniem powodziowym w tym rejonie oddziałów saperskich i zamieniła je innymi.

Ponure dowcipy o powodzi:

WRONa dostała telex, że pod Płockiem LÓD się gromadzi – wysłano ZOMO.

Sposób na zator lodowy pod Płockiem: rozciągnąć na nim transparent z napisem SOLIDARNOŚĆ i wypuścić ZOMO.

Próbowano wysłać telegram z Płocka o następującej treści: KRA. Cenzura nie przepuściła.

Szczyt bezczelności: zapytać wojewodę płockiego jak mu się powodzi.

[koniec wklejki]

 

Finanse „Solidarności” najlepiej przedstawiają się we Wrocławiu. WRONA wypuściła listy gończe za kilkoma osobami, które 3 grudnia podjęły 80 milionów z konta wrocławskiego regionu (tj. całe pieniądze Regionu). Na wszystko są wystawione czeki i rachunki (pokazane w TV), wszystko jest zgodne z przepisami, ale WRONie wymknęło się 80 milionów, więc nas informuje, że nam ukradziono składki członkowskie.

 

17 stycznia – niedziela

Wczoraj Agata [Pawliszyn, uczennica Mirka] przyniosła wiadomość, że w piątek wywieziono wszystkich z Białołęki i z Olszynki w niewiadomym kierunku. Wygląda na to, że WRONa szykuje jakąś nową akcję. Wyczyściliśmy mieszkanie. Wszystkie trefne książki spakowaliśmy i wywieźliśmy. To co przeżywałam w czasie pakowania nie da się opisać. To rozstawanie się z książkami było bardzo przykre. Żal mi było zamykać je w walizkach i cały czas myślałam o tym, kiedy znów będę mogła postawić je na półce. A może już ich nigdy nie zobaczę.

Wiadomość z Branic, że Antka [Antoni Junosza-Szaniawski, lekarz psychiatra w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Branicach, działacz tamtejszej „S”, internowany w nocy z 12 na 13 grudnia] przeniesiono z Opola do Cieszyna. Ewa [jego żona, lekarka rodzinna w gminie Branice] ma teraz dalej na odwiedziny – nie wiadomo w jakich warunkach w Cieszynie siedzą internowani. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że internowanych przetrzymywano w nieogrzewanych celach więzienia w Cieszynie i jednocześnie nakłaniano ich do podpisywania deklaracji lojalności.

 Rozpowszechnia się nowa forma protestu. Począwszy od 13-tego do końca stycznia, a następnie każdego 13 w kolejnych miesiącach, gasimy światła między godz. 21–21:15.

Julka choruje znów (od czwartku). Dr Niedzielowa rozpoznała zapalenie płuc. Dała jej wibramycynę. Byliśmy zrobić Rtg. Julkę męczy okropny kaszel, a wieczorem wysoka temperatura.

Wg dzisiejszych wiadomości – wywieziono tylko kobiety (z Olszynki) do Gołdapi. W Gołdapi obóz jest zrobiony z ośrodka RSW „Prasa” (podobno) i są tam lepsze warunki niż w Olszynce. Dziś do Białołęki pojechał ksiądz ze Świętego Marcina.

 

18 stycznia – poniedziałek

Wygląda na to, że nasila się fala oporu. Są wiadomości o mnożeniu się ulotek i gazetek (Warszawa wcale tu nie przoduje). Wezwania w nich zawarte znajdują odzew m.in. w postaci krótkich, parominutowych przerw w pracy, spędzanych w milczeniu, każdy przy swojej maszynie. W fabryce …….. w ……… [dziś nie pamiętam nazwy fabryki i miejscowości, tu utajnionych z wiadomych względów], gdzie od dawna nie ma żadnej produkcji z powodu braku materiałów (prowadzi się jedynie konserwację maszyn) robotnicy rozpoczęli dzień pracy od tego, że każdy z nich siedział przy swojej maszynie, na której była rozłożona „Trybuna Ludu” z nadrukiem „Prasa kłamie”. „Trybuna Ludu” zamieszczała informacje o ogromnej wydajności tych zakładów i wzroście produkcji, co ilustrowała liczbami.

Pojawiła się odezwa [Zbigniewa] Bujaka, [Wiktora] Kulerskiego i [Zbigniewa] Janasa zawierająca m.in. kodeks okupacyjny. Ośmioro intelektualistów (W. Wiłkomirska, ks. J. Zieja, M. Brandys, J. Rybicki, Z. Kuratowska, S. Broniewski – b. nacz. Szarych Szeregów, D. Olbrychski, St. Kieniewicz) wystosowało list do premiera zawierający żądania (słuszne).

Ja zaś, postanowiłam zaopatrzyć Kamienne tablice, które mam zamiar odnieść Żukrowskiemu (Mirek dostał je kiedyś od wdzięcznego ucznia i teraz będą jak znalazł) w stosowną dedykację. Coś w rodzaju: Autorowi w dowód uznania za działalność publicystyczną w TVP oraz ogromne zasługi w krzewieniu prawdy tamże. Mam zamiar tę dedykację podpisać imieniem, nazwiskiem i adresem. Nie wiem tylko czy szanowny autor na nią trafi, bo podobno ciągle mu składają książki pod drzwiami. Podobno w księgarniach na pytanie o „coś Żukrowskiego” odpowiadają: „ja wiem, pan chce kupić, żeby mu oddać, ale niestety wszystko już wykupione”. Wczoraj w „Głosie Am.” wywiad z Miłoszem (to było powtórzenie), który uświadomił nam, że potraktowaliśmy Żukrowskiego tak, jak Norwegowie potraktowali Knuta Hamsuna, kiedy ten poparł faszyzm.

Miłosz powiedział też o sobie (na pytanie czy sądzi, że będzie nadal drukowany w Polsce), że prawdopodobnie zostanie „ukarany przez władze, że jest «wieszczem obrotowym», którego w razie potrzeby ustawia się twarzą do ściany”.

Ostatnio jestem okropnie przygnębiona. Telefonował Ryś [Ryszard Praszkier]. Z tego, co mówił wynikało, że Ankę wyrzucili z pracy – pewnie dawali im do podpisania długo oczekiwane deklaracje lojalności. Kodeks okupacyjny nie rozstrzyga tego problemu, apelując jedynie, aby tę sprawę rozstrzygać wspólnie w zakładzie pracy. Są jednak miejsca pracy, gdzie rozstrzygnięcie jest jedno.

Byli wczoraj Irena i Staszek z chłopcami. Irena w lepszym nastroju. Poprzednio martwiła się, że się sprawa wypala i cichnie. Teraz sporo informacji o tym, że jednak coś się dzieje, a jej zdaniem w tym cała nadzieja. WRONa ma zaplanowane kolejne posunięcia z bardzo małym wyprzedzeniem. Być może nie liczyli się z tym, że w ciągu miesiąca nie spacyfikują kraju. Teraz mają pełne więzienia internowanych, aresztowanych, a także już skazanych; w kraju na nowo się gotuje, liczba aresztowanych i procesów wcale nie maleje. Do tego wszystkiego wrócił stary problem. Trzeba przeprowadzić podwyżkę (ma ona sięgać 400%) i władza znów się tego panicznie boi. To widać przede wszystkim z ruchów, które wykonuje, z przedstawianych „wariantów rekompensat” itd. Podobno krążą także (na górze) pogłoski jakoby robotnicy mieli wyjść na ulice w odpowiedzi na podwyżki. Są wiadomości, że w fabrykach gromadzone są łóżka polowe i zapasy żywności w celu skoszarowania tam wojska w krytycznym momencie.

Z publikowanych propozycji cen wynika także, że planowany zabieg cenowy ma na celu jedynie wyciągnięcie forsy od obywatela. Ceny mają wzrosnąć, ale ich struktura niewiele się zmieni.

W piątek był u nas Jacek B [Barankiewicz]. Opowiadał, że był świadkiem sceny, która rozegrała się w biały dzień na Marszałkowskiej, przy DT Centrum. Dwóch zomowców zatrzymało chłopaka, który mógł się im nie spodobać z racji ubioru. Był wystrojony w „szpanerskie buciki z długimi nosami, w szpanerską wypasowaną kurteczkę i cały był taki gogusiowaty”. Jacek też w tym typie nie gustuje, jak zrozumiałam. Zomowcy chcieli chyba chłopaka wylegitymować, a on nie miał, albo nie chciał dać im dowodu. Zaczęli się z nim szarpać, w końcu jeden z nich tak wykręcił chłopakowi rękę, że ten musiał się pochylić. Wtedy panowie milicjanci wyciągnęli swoje pały i zaczęli okładać chłopaka po potylicy, bardzo metodycznie. Jacek twierdzi, że gdyby nie tłum, złożony zresztą przeważnie z kobiet, który się tam zebrał i parował oburzeniem, zomowcy zatłukliby chłopaka. Przestali tłuc, kiedy zwisł im bezwładnie. Wtedy jeden go trzymał, a drugi poszedł prawdopodobnie po radiowóz. W tym czasie chłopak zaczął przychodzić do siebie, wyrwał się glinie i zaczął uciekać, niestety w stronę, z której nadchodził patrol ludowego wojska polskiego. Jeden z żołnierzy podstawił uciekającemu nogę i ten wyłożył się jak długi, pojechał po lodzie i rąbnął w jakąś barierkę. Udało mu się jednak wstać i uciekał dalej. Wtedy na ulicy rozległo się dudnienie żołnierskich butów, które za chłopakiem goniły i dopiero wtedy komenda oficera dowodzącego patrolem – „gońcie go”. Wg Jacka oficer od początku wyglądał jakby nie miał ochoty mieszać się do tej sprawy, ale sytuacja nie pozostawiła mu wyboru. Któryś z pilnych żołnierzy lub milicjantów mógł na niego donieść. Cała scena ucieczki rozgrywała się przy akompaniamencie gwizdów i okrzyków tłumu (gestapo i uciekaj, uciekaj). Scenie bicia natomiast towarzyszył płacz niektórych kobiet i ich apele do dusz i serc milicjantów. Jacek sądził, że chłopak miał w końcu szanse uciec (chyba, że gdzieś natknął się na następny patrol), głównie zresztą dzięki przewadze szpanerskich bucików nad żołnierskimi buciorami i wypasowanej kurteczki nad mundurem i przewieszonym przez żołnierza karabinem.

Nie jestem pewna czy spekulacje, że WRONa „rozluźnia uchwyt” są uprawnione. Być może jest ona nieco zdezorientowana, choć i tego nie jestem pewna. Sądzi się, że represje gospodarcze Zachodu były ciosem i że nie liczono się, że to nastąpi w takim stopniu. W końcu opinia Zachodu ustaliła się na jednoznacznie potępiającą i jednocześnie oceniającą wydarzenia w Polsce jako efekt nacisków ze strony ZSRR. A więc jednak nie wewnętrzna sprawa Polski!!

W „Wiadomościach” nr 8 znajdujemy cenną informację, że stan wojenny został wprowadzony w Polsce bezprawnie, ponieważ Rada Państwa nie ma takich uprawnień podczas trwania sesji sejmu. Ale trzeba tu dodać, że nie jest to pierwsze bezprawne posunięcie Rady Państwa tego typu, chociaż niewątpliwie pierwsze na taka skalę. W tych dniach mają zgonić sejm na pierwszą w stanie wojennym sesję. Ciekawe co im każą uchwalić, ale najciekawsze jest to czy posłowie się czegoś nauczyli przez minione 18 miesięcy. Warto odnotować tu, że bardzo bojowi posłowie, np. Edmund Męclewski i Edmund Osmańczyk znaleźli się wśród apologetów WRONy i publicystów nowego pisma „Rzeczpospolita” – pierwszy numer wypuścili we czwartek tj. 14 stycznia.

„Wiadomości” nr 7 zawierają jeszcze lepszą wiadomość. Stan wojenny jest pogwałceniem Konstytucji. Art. 33 mówi, że wprowadzenie stanu wojennego może być podjęte (przez sejm!) jedynie: (a) w razie zbrojnego napadu na PRL, (b) gdy z umów międzynarodowych wynika konieczność wspólnej obrony przeciwko agresji. Sprawdziłam teraz w konstytucji. Cytowany fragment zawiera p.1. W p. 2 mówi się jednak o wprowadzeniu stanu wojennego, „jeśli wymaga tego wzgląd na obronność lub bezpieczeństwo państwa”. Pod p. 2 można podstawić co się chce. A WRONa chce uważać, że „Solidarność” zagrażała bezpieczeństwu i obronności państwa.

Ważne wiadomości: WRONa urządziła Rozwalakowi [Zdzisław Rozwalak, członek Prezydium KK] konferencję prasową z dziennikarzami zagranicznymi. Rozwalak podpisał im poprzednio obszerne, odczytywane wielokrotnie w TV, oświadczenie odcinające się i w ogóle okropne. Na konferencji prasowej Rozwalak odwołał to oświadczenie i oświadczył, że podpisał je pod przymusem. Zdarzenie miało miejsce w ubiegłym tygodniu [12 stycznia 1982]. WRONa podała w oficjalnych komunikatach gołą wiadomość o konferencji prasowej. W komunikatach serwowanych na zewnątrz podawano podobno, że dziennikarze zachodni, źle zrozumieli oświadczenie czy wyjaśnienia Rozwalaka.

We Wrocławiu władze Regionu opublikowały oświadczenie, że 80 milionów złotych podjęto decyzją władz Regionu, przewidujących, że mogą się przydać (i przydają się), a upoważnione do ich podjęcia osoby nie dokonały żadnej kradzieży. Mirek obliczył, że skoro te pieniądze zostały podjęte 3 grudnia, tzn., że przeczucie wrocławian wiązało się z akcją na WOSP, [Wyższą Oficerską Szkołę Pożarnictwa], która miała miejsce 2 grudnia. 2 grudnia 1981 ZOMO i antyterroryści spacyfikowali trwający tam od 28 listopada strajk okupacyjny studentów, sprzeciwiających się podporządkowaniu WOSP wojsku. Zresztą bardzo dokładnie widać, że była to próba generalna (łącznie z odcięciem łączności). Szkoda, że my nie potraktowaliśmy tej akcji jako próbę.

 

19 stycznia – wtorek

Odrabiałam dziś zaległości w korespondencji. Postanowiłam wysłać kartki, żeby dać znak życia. Ale bardzo trudno było mi je zapełnić, bo zależy mi, żeby dotarły do adresatów. Julka narysowała list do Tomka Grossa. „Widokówka” przedstawia Koziołka Matołka przebranego w żołnierski mundur i z karabinem przechodzącego „mimo” drzewa, na którym siedzi czarna wrona. Te pocztówki to jest najnowsza rozrywka warszawiaków. Mała rzecz a cieszy.

 

21 stycznia – czwartek

Dopadła mnie grypa. Leżę i babcia też choruje. Julka zdezorientowana sytuacją pakuje mi się do łóżka, a ja się boję, żeby się ode mnie nie zaraziła, nie zaczęła chorować na nowo.

Z datą 15 stycznia bardzo ładne oświadczenie podpisane przez 101 osób. Chętnie podpisałabym je także. Ale czy mogłabym? Czy nie skierowałoby to na nasz dom niepotrzebnej uwagi służby bezpieczeństwa? Ktoś mógłby się też zorientować, że Mirek, „za karę” zesłany do szkoły niepoprawny „element antysocjalistyczny”, dostał możliwość nieprawomyślnego wpływania na serca i umysły swoich uczniów.

 

25 stycznia – poniedziałek

Dziś Julka zobaczyła przez okno kolumnę transporterów jadących w stronę Bielan (dotąd jeździły wyłącznie w stronę miasta) i powiedziała, że wojna się skończy, bo czołgi pojechały w drugą stronę.

Odbyło się pierwsze wojenne posiedzenie sejmu. Ogłoszono wygaśnięcie mandatów kilku posłów (podali nazwiska), którzy złożyli mandaty (?). Nie rozumiem co to dokładnie oznacza. Przypuszczam, że posłów też weryfikowano. Odtworzono w TV przemówienie Jaruzelskiego w sejmie. Sejm grzecznie klaskał. Przemówienia nie byłam w stanie wysłuchać w całości. Oświadczył m.in., że nie zwolnią internowanych. Deportować nie będą, ale jeśli jacyś działacze chcieliby opuścić Polskę, to nie będą stawiać przeszkód. Kultury nie będą tłamsić, ma się rozwijać, ale nie dopuści się do twórczości wyszydzającej ustrój itp. Jeśli będziemy grzeczni to stan wojenny zostanie zniesiony z końcem lutego, ale nie do końca.

Od wczoraj chorujemy wszyscy. Mirek dołączył do nas z zapaleniem ucha.

 

26 stycznia – wtorek

Dziś moje imieniny. N[atalia Woroszylska] przyniosła mi prezenty, które wkleiłam obok. [Wiersz Cypriana Kamila Norwida Do wroga. Pieśń „wygłoszony przez Daniela Olbrychskiego w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu podczas mszy św. za internowanych w styczniu 1982”].

 

 

oraz tekst śpiewanej przez Jana Krzysztofa Kelusa piosenki Ostatnia szychta w KWK „Piast” – słowa: Jan Michał Zazula; muzyka: Jan Krzysztof Kelus].

 

 

I piękne frezje. Przybiegła też Teresa [Bogucka] z herbatą – zatelefonowała pierwsza w tej sprawie i dzięki temu przypomniała mi, że mam imieniny. Upiekłam czarne ciasto (po raz pierwszy) i było pyszne. Muszę to powtórzyć. Dzwoniło mnóstwo ludzi. Michał, że ma dla mnie grafikę, Szania [Isia, Julianna Szaniawska], autorka przepisu na czarne ciasto i matka przyjaciół – krem, a wszyscy z uściskami. Mama zapomniała.

 

27 stycznia, 46 Jaruzela – środa

Oglądamy właśnie fragmenty wypowiedzi posłów na wczorajszym posiedzeniu. Przykro tego słuchać. To, co wygaduje w tej chwili Przymanowski nie da się po prostu opisać! To jest jakiś specjalny rodzaj czarnego humoru. W każdym razie samopoczucie tego pana jest zadziwiająco dobre. Z przerażeniem patrzę jak posłowie grzecznie i posłusznie klaszczą i śmieją się z obrzydliwych dowcipów pana Przymanowskiego (przed chwilą wytykał, że zwrócił uwagę, że niektórzy posłowie nie klaskali, kiedy przemawiał gen. Jaruzelski). Przedtem [Janusz] Zabłocki, kłaniając się nisko w stronę WRONy, stwierdził jednak, że dekret z 13 grudnia budzi pewne zastrzeżenia i dlatego koło PZKS wstrzyma się od głosu. [Zenon] Komender – nowy szef PAXu – polizał stopy generała (13 grudnia, [Ryszard] Reiff, ówczesny szef PAXu, jako jedyny członek Rady Państwa sprzeciwił się wprowadzeniu stanu wojennego za co PAX został ukarany – odebrano mu całą działalność gospodarczą). Następnie chrześcijanin [Kazimierz] Morawski poszedł w ślady Komendera. [Karol] Małcużyński wygłosił przemówienie, w którym próbował ratować godność posła, bo chociaż powiedział coś o niektórych przywódcach „Solidarności”, którzy w swojej działalności wykraczali poza ramy działalności związkowej, ale jednocześnie wskazywał na tragedię stanu wojennego. Mówił o internowaniach „na zapas”, itp. Zachwycił się WRONą [Edmund] Osmańczyk. „Odpór” Zabłockiemu i Małcużyńskiemu dał oczywiście [Janusz] Przymanowski. Skupił się przede wszystkim na tym ostatnim. Zabłockiemu poświęcił tyle uwagi co nieklaszczącym posłom. A twórców internowano przecież nie za to, że są twórcami, ale za to, że się brali za politykę, na której się nie znali (oklaski). A nikt nie zabrania twórcy siadać do biurka i pan P nie słyszał, żeby nie drukowano kogoś za to, że z jego poglądami politycznymi władza się nie zgadza. Innych rewelacji (np., że „Solidarność” posiadała listy proskrypcyjne, na których umieszczano osoby przewidziane do powieszenia wraz z dziećmi od lat 6) nie potrafię zrelacjonować, bo się cała trzęsę ze złości.

Wyjaśniło się, że te kilka mandatów poselskich, które wygasły, należało do tzw. byłych prominentów, na których teraz przyszła „kryska”. W sejmie dość luźno się zrobiło przez te dwa lata, jak zaczęli patrzeć na ręce „prawdziwej reprezentacji narodu”. Szkoda tylko, że patrzą tylko na wybrane ręce. No, ale inaczej, gdyby to robić naprawdę rzetelnie, na Wiejskiej musiałoby się zrobić naprawdę pusto. „Reprezentacja narodu” uchwaliła ustawę o stanie wojennym przy pięciu głosach wstrzymujących się i jednym przeciw. A Przymanowski kazał im się oburzać na prof. [Jana] Kotta (o zgrozo zaproszonego na Kongres Kultury Polskiej, podczas gdy do wybitnych twórców – Żukrowskiego i Przymanowskiego zaproszenia nie dotarły), że powiedział w wywiadzie dla „Newsweeka”, że posłowie na sejm PRL to kukły na sznurkach. Zresztą może porównanie Kleyffa z jego piosenki „sejm mówi tak” było bardziej trafne, na pewno oryginalniejsze. Należałoby wyciągnąć słowa tej wciąż aktualnej piosenki.

 

28 stycznia, 47 Jaruzela – czwartek

Przeczytałam dziś moje dotychczasowe notatki i ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie ma w nich bardzo wielu rzeczy, o których myślałam, że je zapisałam. Nie udało mi się także „dogonić” dnia dzisiejszego z wydarzeniami, które miały miejsce zanim zaczęłam pisać. Postaram się to nadrobić. A za to dwa razy opisałam warunki stawiane przez [Henryka] Samsonowicza. Uniwersytet ciągle jeszcze nie pracuje. Ponieważ jestem chora i nie bywam w Instytucie mam mniej wiadomości o tym, co się dzieje. Wg relacji z ubiegłego tygodnia rektor Samsonowicz został usunięty z PZPRu (niespodzianką dla mnie było, że był członkiem) przez Woj. KKP tj. Wojewódzką Komisję Kontroli Partyjnej(organizacja uniwersytecka jest podobno zawieszona). [Henryk] Samsonowicz miał powiedzieć, że w żadnym wypadku nie ułatwi zadania WRONie i nie ma zamiaru sam składać żadnych rezygnacji. Podobna sytuacja jest w UAM. W niedzielę był kurier z Poznania – pierwszy bezpośredni kontakt. Tam zwolniono prorektora [Janusza] Ziółkowskiego, a przedtem rektorowi proponowano, żeby sam złożył rezygnację. W oświacie dużo gorzej niż w Warszawie. W szkołach podstawowych nauczyciele polskiego, historii i WOP składają ustne deklaracje lojalności (przed dyrektorem). W Regionie mają nowy Zarząd, który działa utrzymując stare struktury związkowe. Zbierają składki, wydają jedno centralne pismo Obserwator Wielkopolski. Wpadło im 13 grudnia bardzo dużo poligrafii. Mają już stały kurierski kontakt z Wrocławiem, Gdańskiem i Łodzią. Rozwalak – skreślony. Miał podobno powiedzieć w swoim kręgu, że po rozmowach z Cioskiem widzi dla siebie miejsce w nowych, socjalistycznych zw. zaw.

Wiadomość o odwołaniu przez [Zdzisława] Rozwalaka oświadczenia czytanego w TV uległa weryfikacji. Informacje od reporterów BBC, którzy uczestniczyli w wydarzeniu. Było to spotkanie dziennikarzy zagranicznych z robotnikami Cegielskiego. Robotnicy wystąpili w znaczkach „S” lub „element antysocjalistyczny” i dementowali oficjalną propagandę o strajkach w Cegielskim (jednak były), o produkcji (mizerna) itd., itp. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, że w zakładach pracuje Rozwalak poprosili, aby go też zaproszono, co nastąpiło po krótkich wahaniach. Rozwalak miał wtedy powiedzieć o sobie, że jest skończony, że się dał złamać, nie chciał i bał się uwięzienia. Pod tą presją zgodził się podpisać oświadczenie, którego gotowy tekst podsunięto mu. Podobno [Jerzy] Urban przy jakiejś okazji oświadczył, że Rozwalak odwołał odwołanie.

O Urbanie opowiadają, że jest przykładem najbardziej nieudanej operacji plastycznej – przyszyli uszy do tyłka. Opowiedziałam to Szani [Isia Szaniawska], bo byłam pewna, że znajdę w niej wdzięcznego odbiorcę. Była zachwycona. Wszyscy hierarchizujemy nasze antypatie. Kiedy Urban został rzecznikiem prasowym rządu, jeszcze w dawnych czasach przedwojennych, Szania orzekła, że jest to próba rozpętania hecy antysemickiej. Urban się przyjął pod nazwą niedorzecznik.

Z naszych rozważań nad poniedziałkową „debatą sejmową”. Mizernie wypadła próba [Karola] Małcużyńskiego. Resztek ani części godności nie da się obronić. Trzeba iść na całość albo od razu się zdecydować na rolę kukły na sznurkach. Bo taki lub inny Przymanowski obśmieje, obrzuci błotem tę próbę, a protekcjonalnie odwoła się do tego cienia koncesji na rzecz władzy („będziemy razem, drogi Karolu, walczyć z tymi elementami co wykroczyły w działalności związkowej poza swoje kompetencje”). A Zabłocki próbował i Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Wstrzymali się od głosu z powodu prawnych zastrzeżeń. Sejm poklepał niegrzeczne dzieci po pupkach, ale wielkodusznie im wybaczył. W końcu ci panowie nie zrobili sejmowi prawdziwej przykrości, nie zmusili do poważnego potraktowania swoich wystąpień i siebie samych.

Dziś Mirek skończył poprawki w pracy magisterskiej. Można zawieźć ją znów promotorowi. Teraz już będzie do przepisywania na czysto. Jeszcze dwa wyjazdy do Białegostoku i koniec z tym problemem. 12 stycznia był już Mirek w dziekanacie. Dostał zaświadczenie o absolutorium co w efekcie podniosło mu pensję o 500 zł. Magisterium da mu stałe zatrudnienie. A kłócił się kłótnik, że to nie ma znaczenia.

 

1 lutego, 51 Jar – poniedziałek

Wczoraj w wieczornym DTV wiadomości o zajściach w Gdańsku (sobotnich). Informacje b. skąpe. Zatrzymano ponad dwieście osób. W starciach z milicją obrażenia odniosło sześć osób i ośmiu milicjantów. Równie skąpe wiadomości w radiu zach. Gdańsk ukarany wydłużeniem godziny policyjnej (od 20 do 5), wyłączeniem telefonów, zakazem poruszania się samochodów prywatnych, pełnym zakazem zgromadzeń, zebrań, spotkań itp. Nam wolno już bez zezwolenia urządzać spotkania rodzinne!!! Co do przyczyn wydarzeń w Gd. właściwie brak wiadomości. Były to raczej zajścia uliczne („przeważa młody wiek zatrzymanych, ale nie dajmy się tym zmylić – działali z inspiracji wrogich…” itp.), prawdopodobnie z hasłami przeciw podwyżce. W W-wie (więc może i w Gd) przekazywano wiadomość z grypsu [Lecha] Wałęsy, w którym wzywał do protestów przeciwko podwyżce cen. Krążą różne przypuszczenia na temat spodziewanych strajków lub protestów w Ursusie i w Hucie W-wa. Ale sądzę, że to raczej przypuszczenia niż wiadomości. Zresztą wkrótce się okaże. Myślę jednak, że jeśli nie teraz to w ciągu miesiąca, dwóch, kiedy okaże się, że za pensję z rekompensatą trudno związać koniec z końcem, a podstawowych artykułów ciągle brakuje, może się rzeczywiście coś wydarzyć gwałtownego. Z dotychczasowych obserwacji wynika, że WRONa nie jest bardzo dobrze przygotowana na zwalczanie masowego protestu. Wbrew pozorom i wtykanej nam propagandzie, już z samych gazet można wyczytać, że nie ma spokoju, że w całym kraju ciągle wrze, że stale mają miejsce jakieś bagatelizowane strajki, protesty itd. Wczoraj wieczorem wizyta N-skich [Andrzej i Elżbieta Notkowscy]. Andrzej opracowuje znakomitą analizę propagandy prasowej WRONy. Tylko tam można przeczytać, że jest spokój, kraju nie nękają strajki itd., itp., ale jednocześnie liczba strajkujących w Polsce zakładów, przez te 50 dni idzie w setki!!!

Dostaliśmy paczkę z RFN. Przed południem zadzwonił telefon i ktoś przekazał Mirkowi informację, że jest dla niego paczka z RFN do odebrania w kościele Świętego Krzyża między 12 – 13. Mirek pojechał z siateczką, a przywiózł karton, do którego po opróżnieniu mieści się swobodnie Julka. Wyszedł z tą paką z kościoła i zdążył dojść do bramy Uniwersytetu – zatrzymał go patrol milicyjny. Wylegitymowali go i zrewidowali całą paczkę. Wszystko wywalali, bo „może pod tym papierem coś jest”. Przechodnie patrzyli na milicjantów z politowaniem. Oni wywalali zawartość (puszki z mięsem, rybą, mlekiem, ryż, płatki owsiane, kakao, mydło, pasta do zębów, proszek do prania, papier toaletowy, maggi, kiełbasa itp.) z zazdrością i nie chcieli wierzyć, że Mirek nie wie od kogo to wszystko dostał. A tu rzeczywiście, nie wiadomo komu dziękować. Do paczki załączona była pocztówka z widoczkiem miasta Bergstadt Oerlinghausen. Bardzo miła mieścina położona na zboczu zielonej góry. [Dziś Google informuje, że to miasteczko w środku Lasu Teutoburskiego ma 17000 mieszkańców]. Napiszemy do burmistrza.

 

5 lutego (55) – piątek

I już piątek. Kolejny tydzień z WRONą przeminął. Julia już zdrowa. Jeszcze nie chodzi do przedszkola. Chodzimy na spacery. Dziecko nabiera kolorów i zaczyna przyzwoicie wyglądać. Jesteśmy ostatnio dużo razem. Prowadzimy poranne rozmowy w łóżku (nie trzeba się spieszyć do przedszkola). Jest bardzo przyjemnie. Nie chce mi się zabierać do pracy. Mogłabym w wolnych chwilach posiedzieć nad „moją” percepcją subliminalną. Przychodzą mi różne pomysły do głowy. Szkoda tylko, że tak naprawdę nie wiem, czy założenia są uzasadnione. Należałoby wreszcie zrobić to sprawdzenie, żmudne, a proste eksperymentalnie.

 

 

Tyle czasu spędzam ostatnio z Julką, a ciągle jestem nią po prostu oczarowana. To mi się czasem wydaje niesamowite, staram się ukrywać przed innymi z tym zakochaniem we własnym dziecku (ale nie przed nią). Ale też Julka jest teraz w rozkosznym okresie (nie lubię tego określenia, ale ono najlepiej pasuje). Przemawia do nas tak wspaniale, w naturalny sposób wprowadza swoje fantazje w nasze życie, jest pełna wdzięku i naturalna. Często wygłasza długie monologi i dialogi w zabawie, które dobiegają do nas z jej pokoju. Tatuś jest jej miłym Krokodylem, mama Krokodylicą. „Ja jestem Krokodylątko”. [tu: dziecięcy bazgroł] (odeszłam na chwilę do kuchni i Jula „uzupełniła” zapis).

A Natalia jest Natalią – powiedziało nasze dziecko. Ale po chwili popatrzyła przenikliwie na Natalię i widocznie uznała, że Natalia wolałaby być krokodylem, należeć do naszej krokodylej rodziny (a może, że należy już do nas), bo zapytała: „Natalio, czy chcesz też być Krokodylem?”.

 

 

„Podczas sejmowej dyskusji w dniu 25 stycznia br. poseł, płk Janusz Przymanowski poddał pod rozwagę projekt przywrócenia godłu państwowemu korony na głowie orła – jako symbolu suwerenności socjalistycznej Polski i majestatu PRL, zgodnie z chlubnymi tradycjami tego godła”.

[Wycinek wklejony do zeszytu] To jest wycinek z dzisiejszego Expresu Wieczornego. Tego fragmentu exposé posła Przymanowskiego nie pokazali nam w telewizorze. Sądzę, że Wysoka Izba szparko uchwali koronę jako symbol socjalistycznej suwerenności. Wprowadza się też rogatywki dla wojska.

Julka w zatłoczonym tramwaju chciała koniecznie wiedzieć, gdzie Natalia ma swojego Witka. Musiałam jej powiedzieć, że go WRONa internowała. A dlaczego? – padło nieuchronne u czterolatki pytanie, skupiając na nas uwagę współpasażerów. – Myślę, że się go boi – odpowiedziałam czując na sobie badawcze spojrzenia. Nie dało się odgadnąć czy życzliwe.

Uniwersytety zaczynają regularnie działać od 8 lutego. Pierwsze dwa dni będą poświęcone na pouczanie studentów. Ja jeszcze na zwolnieniu. U Mirka w szkole był wczoraj prokurator Czajka. Pouczał nauczycieli i uczniów klas maturalnych.

Jutro Natalia jedzie do Witka. Upiekę czarne ciasto. Chciałam je czymś nadziać, choćby kartką z ucałowaniami, ale okropnie na mnie nakrzyczeli (Mirek z Natalią, a potem dołączyła Teresa). Nie rozumiem ich. Na pewno nadziewane byłoby dużo lepsze. W końcu zgodzili się na daktyle.

Jest jakaś afera z grypsami z Gołdapii. W ogóle nie jest tam podobno przyjemnie. Przesłuchują stale, straszą odbieraniem dzieci itp. Podobno niektóre z pań dają się zastraszyć i prowadzą jakieś rozmowy, co dodatkowo psuje atmosferę. Poza tym usiłują wywrzeć nacisk na niektóre twardsze osoby (m.in. Ankę Kowalską) informując je, że zostały przechwycone ich grypsy.

PAULA SAWICKA

[1] Autorami „Sondy” byli Andrzej Kurek i Zdzisław Kamiński i to oni prowadzili program, którego współtwórcą był także Marek Siudym. Nie wiem dziś czy w „Sondzie” stanu wojennego, czyli „Małej Sondzie”, zamiast Kamińskiego pojawił się Siudym, czy zrobiłam błąd wymieniając jego nazwisko.

Pod tlenem – 55 sonetów (XXVIII)

Sonet pierwszy cyklu drugiego: wolność i re-animacja

                                                                                                                      Jerzemu, w walce

Sonet inicjalny części drugiej cyklu orfickiego jest przedziwny i przepiękny. W literaturze przedmiotu nazywa się go najswobodniej napisanym, najbardziej uwolnionym sonetem. Ta swoboda ekspresji: ciągle zmieniająca się długość wersów, z których najkrótszy liczy w oryginale trzy sylaby, a najdłuższy – czternaście zgłosek, i gdzie istotniejszym od regularnego metrum okazuje się rytm oraz oddech jako wolna gra strof i rymów, a także napięcia składniowo-wersowego, powtórzę, ta niebywała swoboda czyni sonet jedynym, wyjątkowym. Aż chciałoby się przywołać poetów później urodzonych, terminujących u Rilkego: Paula Celana i Serhija Żadana – dla nich poezja to przecież, jak w tytule tomu poety z Czerniowiec, Atemwende („zmiana oddechu”). Myślenie o wierszu jako o metaforze tlenowej jest tu ewidentne: to wdech i wydech, jakie czynią wszelką mowę, poetycką zwłaszcza, to ciągła komunikacja między „ja”, które mówi – a światem.

Istnieje też subtelne powiązanie między sonetami introdukcyjnymi obydwu partii cyklu orfickiego: w pierwszym sonecie części pierwszej pojawia się, w drugim wersie, wykrzyknienie „O hoher Baum im Ohr” („O wysokie drzewo w uchu!”), zaś w pierwszym sonecie części drugiej, w dwu wersach wygłosowych mieści się fraza: „Du, einmal glatte Rinde, / Rundung und Blatt meiner Worte” („Ty, kiedyś gładka koro, / krągłości i kartko mych słów”) – co brzmi jak pogłosowa rozmowa inicjałów.

 

 

Z polskich przekładów najbliżej oryginału sytuuje się – tym razem – ten Andrzeja Lama:

 

Oddechu, poemacie niewidzialny!

Wciąż wokół własnego

bytu wymieniana przestrzeń świata. Przeciwwaga,

w której objawiam się rytmem.

 

Jedyna fala, której

rosnącym morzem jestem;

ty najskromniejsze ze wszystkich możliwych mórz, –

pozyskana przestrzeń.

 

Ileż tych miejsc przestrzeni już było

we mnie wcześniej. Niektóre wiatry

są jak mój syn.

 

Poznajesz mnie, eterze, pełen miejsc swych dawnych?

Ty, gładka kiedyś koro,

okrągłość i kartka mych słów.

 

Lam nie amplifikuje, nie przeinacza, zachowuje gramatykę i semantykę sonetu, jego swobodną swobodę. Inaczej czynią – niestety – jego trzej poprzednicy, odbierając wierszowi prostotę – cechę konstytutywną jego urody i identyfikacji, przy czym Antochewicz zdaje się naśladować (miejscami niewolniczo) Jastruna; Pomorski idzie raczej własną drogą, co nie znaczy, że się nie myli, rezygnując z wołacza czy rymując w sposób nazbyt oczywisty i ryzykowny („morze – przestworze”) – co nie znaczy jednak, iż nie próbuje twórczo wyzyskać miejsc translacyjnie otwartych (jak wers wygłosowy – „słów mych obłości i liście”):

Jastrun:

 

Oddechu, mowo niewidzialnego poematu!

Wciąż wokół bytu swego nieuchwytnie

wymieniana przestrzeni świata.

Przeciwwago, gdzie spełniam się w rytmie.

 

Ruchu fali jedynej,

jestem jej morzem, rosnącym niepostrzeżenie;

najoszczędniejsze z możliwych mórz głębiny –

rozprzestrzenienie.

 

Ileż z tych miejsc gościłem w sobie.

Niektóre wiatry przestworu

są jak moi synowie.

 

Powietrze, jeszcze pełne miejsc po mnie, czy poznajesz mnie znów?

Ty niegdyś gładka koro,

zaokrąglenie i kartko moich słów.

 

Antochewicz:

 

Oddechu, niewidzialnego wiersza falo!

Ciągle dla własnego Trwania

czysto wymieniany wszechświecie. Przeciwwago,

w której rytmicznie się stawam.

 

Falo jedyna, której tu

zwolna morzem się stawam głębią;

najoszczędniejszym z możliwych mórz, –

zdobywaną przestrzenią.

 

Ile miejsc tych przestrzeni było już

w moim wnętrzu. Wiatry, co wioną

są jakby moimi synami.

 

Poznajesz mnie, powietrze, ty, wypełnione moimi ongiś miejscami?

Ty, niegdyś gładka koro,

krągłości i kartko mych słów.

 

Pomorski:

 

Niewidzialny poemat oddechu!

Wszechświat, co wciąż się wymienia

z moim byciem. W rytmicznym pośpiechu

przeciwwaga, powołująca mnie do istnienia.

 

Pojedyncza fala: dla fali

ja to miarowe morze;

najoszczędniejsza z wszystkich morskich dali –

zdobyte przestworze.

 

Ileż tych punktów w przestrzeni mi przypomina

to, co było już we mnie. W niejednym wietrze

mam swego syna.

 

Moich jeszcze miejsc pełne, czy się do mnie przyznasz, powietrze?

Koro, gładka niegdyś jedwabiście,

słów mych obłości i liście.

 

Mowa zaświatów, w których próbuje się odzyskać życie, brzmi: tak, tak – nie, nie. A jednocześnie jest mową orficką, czyli poetycką integralnie. Zawiera, kumuluje wszystkie sensualne ślady życia samego, życia przed śmiercią – wspomnienia przestrzeni, wiatru, powietrza (tlenu, owego życiodajnego daru), dotykanej kory – jej faktury, podobieństwa (w niemczyźnie zamkniętego w jednym słowie) liścia z drzewa i jego żyłek do arkusika zapisanego papieru.

Co znaczy zatem naruszyć poetykę prostoty, rudymentarnej prostoty, pośmiertnego inicjału – tego jedynego możliwego i niemożliwego oksymoronu? Gdy pokawałkowany Orfeusz scala się na nowo dzięki oddechowi – wierszowi, dzięki anarchicznemu dotlenianiu mowy i bezmowy poetyckiej? Kora bywa u Rilkego pre-Celanowska. Antycypuje tę niezwykłą frazę autora Atemwende: „Gedichte als bessere Platanenrinde” – Wiersze jako lepsza kora platanów. Na zdartej żywcem korze – blizny, na porwanym na strzępy, rozkawałkowanym ciele Orfeusza, już drobny ścieg życia, któremu „prządki cierpienia” (formuła Norwida) przypatrują się ze zdumieniem.

Naruszyć poetykę – zasadniczo – w akcie translacji znaczy, być może nawet naruszyć proces przywracania życia, scalania, naruszyć ów rytm uparty, choć nie do końca przewidywalny – nie kapryśny wcale, a jedyny.

Wspaniała brawura oryginału zatraca się w przekładach, a przywracać oddech da się jedynie radykalnie, jak gdy re-animuje się istotę żywą: wtedy najczęściej łamie się żebra. Ratunek to jednocześnie naruszenie i przywrócenie. Tam, gdzie istnieje groźba nieodwracalnej utraty życia, tam rośnie też ratunek; tam gdzie zagrożenie, tam ratunek, w tym samym miejscu  – powie po latach najlepszy, przekraczający mistrza (bo przeżył śmierć w pełni życia), uczeń Rilkego: Celan.

KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY

O przyjacielu

I.

straciłem go z oczu

zniknął zamilkł

przestał odpowiadać na maile

doszły mnie słuchy o jego chorobie

nie dawałem im wiary

był ode mnie młodszy ładnych parę lat

a jednak nie miał się dobrze

 

gdyby w pewnym miesięczniku

nie wydrukował swoich wierszy

zacząłbym wątpić

czy wciąż jest wśród żywych

pisał przy stole z widokiem na drzewa

a innym razem z widokiem na bug

czasami na morze egejskie

wyobrażam sobie że prawa ręka trzyma pióro

a lewa sięga po szklankę z czerwonym winem

odkąd go znam pisanie i picie zawsze szły w parze

 

szczęśliwi którzy mają dar przyzwyczajania się

szybko przywykli do jego nieobecności

tymczasem on żył ale nie miał się dobrze

zadowoleni nie myśleli o nim w ogóle

pamiętam nosił przy sobie słownik jak inni brewiarz

brakuje nam słów mawiał słów jest za mało

bóg trudzi się i pyszni

nie ma powodu abyśmy pozostawali za nim w tyle

potrzebujemy słów urodziwych i wieloznacznych

słów które prowadzą do kogoś

i obudzą zazdrość jahwe

 

ja otwierałem słownik jak mszał

wypowiadałem z miłością każde słowo

dotykałem językiem jak hostię

brakowało mi odwagi

 

był duchem niepokornym

sprawdziłby się w roli buntownika

ale przyszło mu rządzić pewną trzódką

nawet dawał sobie radę

ale formułowanie poleceń nudziło go

przestało go bawić uśmiechanie się do tych

co zawsze odpowiadają nie

spotkania z urzędnikami w każdy dzień powszedni

ubranymi odświętnie

tych musiał onieśmielać

w swoich bluzach

z białymi włosami do ramion

 

pamięć mnie zawodzi boję się

że zapomnę a dużo się tego nazbierało

kawałek mojego życia którego coraz mniej

mój przyjaciel był zręcznym sternikiem

omijał rafy sztormy przechodziły obok

żył szczęśliwie wśród tych którzy go kochali

tylko czytelnicy jego wierszy wiedzieli o niepokoju

tylko niektórzy bo każdy ma własny niepokój

i nie słyszy cudzego co może jest i dobre

nigdy nie rozmawialiśmy o samotności

o wielu rzeczach nie rozmawialiśmy

przemilczaliśmy niejedno udając dobre samopoczucie

może i całkiem niepotrzebnie

ale jak mówić o swoim niepokoju

o rozmowę trudno a co dopiero o szczerość

na szczęście są wiersze i listy

pośredniczą między przyjaciółmi

między kochankami

dodają odwagi jednym i drugim

 

II.

ja już siedzę w celi

z której się nie wychodzi

nad ranem zjawia się ból

przychodzą postaci zmarłych

jakby mnie witały po tamtej stronie

ludzka rzecz mówią przekraczać granice

po tamtej stronie tyle znajomych twarzy

jeden po drugim się tam wynoszą

nie bój się otchłani innej nie będzie

nie bój się otchłani

 

prawdę powiedziawszy mijaliśmy się

żyłem bez planu z dnia na dzień

w ramionach opiekuńczej instytucji

która łożyła na moje utrzymanie

w zamian za pracę która była przyjemnością

 

jak żył mój przyjaciel nie umiem powiedzieć

jak żyją poeci pozostanie tajemnicą

miał swoich podopiecznych przyjaciół rówieśników

z którymi rozumiał się w pół słowa

nie znosiłem muzyki jakiej słuchał

nie czytałem książek które recenzował

nie znałem autorów o których mógł mówić godzinami

niejedno w jego życiu mnie dziwiło

pocieszam się że wyświadczyłem mu kilka razy przysługę

nic wielkiego nie ma o czym mówić

na pewno ja jemu więcej zawdzięczam

lubię myśleć o sobie jako o dłużniku

któremu skrycie sprzyja jahwe

dlaczego nigdy o tym z nim nie rozmawiałem

jak również o wielu innych rzeczach

 

jego dom zawsze był pełen zwierząt

poczciwe psy łasiły się przyjaźnie

koci awanturnicy udający niewiniątka

odsypiali przed kominkiem nocne eskapady

niewiele więcej o nim wiem niż o tych kotach

całymi miesiącami nie dawał znaku życia

potem wychodziło na jaw

że się leczył albo pisał powieść

 

III.

mój przyjaciel nie daje znaku życia

zaszył się pewnie w swoim domu wśród drzew

posłuszny zaleceniom doktorów

prowadzi życie uregulowane żadnego alkoholu

wyciszenie emocji nieforsowny spacer przed snem

rozmowy z żoną ze zwierzętami

do życia trzeba wracać stopniowo

kiedy się spotkamy powie leżałem na sali reanimacyjnej

wszystko było jak w serialu

maska tlenowa serce na podsłuchu kroplówka

potem profesor swoim zwyczajem bagatelizował

na wszelki wypadek woleliśmy mieć pana na oku

ale to nieprawda było ze mną krucho

 

stoicy radzą zawsze pytać

czy cena pozostania przy życiu

nie jest zbyt wysoka

czy nie lepiej przeciąć żyły

i leżąc w wannie pozwolić życiu

wymknąć się z ciała

na tak poważny temat nigdy nie rozmawialiśmy

bo co tu zawczasu można powiedzieć co

w ostatnich jego wierszach

nie było więcej goryczy niż zwykle

nie na to by nie poszedł

stać się katem samego siebie

to niewiele mniej niż zabić innego

zawsze zbrodnia zawsze

mówcie co chcecie

on podopieczny dionizosa

nigdy by na to nie poszedł

 

cudza nieobecność wchodzi w krew

niewielu jest ludzi których potrzebujemy

ubywa bliskich z dnia na dzień

nowi nie umieją nikogo zastąpić

nie proś o nieśmiertelność

byłaby nie lada kłopotem

w ogóle o nic nie proś

co najważniejsze wydarzy się i tak

czasami wydaje mi się że on jest w pobliżu

ale to tylko czyjś cień

bezimienny i obojętny

 

luty – marzec 2025

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Nad Owidiuszem (7)

Mój przyjaciel K. B. mawia, że Owidiusz to najinteligentniejszy poeta starożytności. Coś musi być na rzeczy, skoro sąd taki głosi nie latynista, ale „hellenista spoglądający na Rzym przynajmniej nieufnie”.

Szczytem błyskotliwej perwersji jest sam finał Metamorfoz, w którym poeta deifikuje i przemienia w gwiazdę Juliusza Cezara i tego samego (ma się rozumieć: po długim i pomyślnym panowaniu) życzy Augustowi. Można by, oczywiście, obrazy te uznać za przejaw czołobitności, gdyby nie jedno jedyne słowo, które pada w wersie 875 ostatniej, piętnastej księgi – super, co znaczy po prostu: „ponad”. Samo w sobie jest ono zupełnie niewinne, ale Owidiusz zrobił z niego taki przecież użytek: „Ponad gwiazdy się wzbije cząstka mnie, ta lepsza, / A mojego imienia nie da się wymazać”. Może i cezarowie – ci władcy świata, panowie życia i śmierci – są ponad wszystkimi, ale ja – poeta – jestem… ponad nimi!

Osobiście byłbym nawet skłonny użycie tego słowa uznać za ów tajemniczy, i jakże fatalny (także w pierwotnym, etymologicznym znaczeniu tego słowa), błąd – error, który wespół z carmen spowodować miał wygnanie Owidiusza.

I czy nie miał racji? Upadają miasta, reżimy, państwa i cywilizacje, ale dobra poezja zawsze się obroni.

Jestem w Kalamazoo (mniej więcej w połowie drogi między Chicago a Detroit), gdzie na Western Michigan University odbywa się sześćdziesiąty, więc jubileuszowy kongres mediewistów. Na kilka dni zjechali się tu badacze średniowiecza z różnych zakątków świata, a jako że semestr dobiegł końca, to cały ogromny kampus WMU opanowali średniowiecznicy. Dziennie odbywa się tu dobrze ponad sto imprez: wykłady, seminaria i grupy robocze, a towarzyszą kongresowi targi książki średniowiecznej (od Princeton i Columbii po nieznane szerzej niszowe oficyny), warsztaty rękodzieła i pokazy mody. Uczonych z plecakami i torbami na laptopy witają siedzący na parapetach wikingowie, a dworzanie i dwórki mijają się w korytarzach z słuchaczami, pędzącymi na interesujące ich panele tematyczne. Język angielski miesza się tu ze staroangielskim, a łacina z włoskim i hiszpańskim.

Dante – choć króluje tu jednak „ojciec literatury angielskiej” Geoffrey Chaucer – jest wszechobecny. Jako poeta, filozof, teolog. I także, w jakimś sensie, jako sponsor, bo kilka paneli, w których brałem udział, zorganizowały wspólnie Dante Society of America i Societas Ovidiana.

Dante był prawdopodobnie samoukiem. Lekturę autorów łacińskich zacząć miał późno (po dwudziestym piątym roku życia), studia jego nie miały więc przebiegu – nomem omen – klasycznego. Czytał kogo i jak chciał.

Lektura Owidiusza w czasach Dantego, i w ogóle w średniowieczu, była czymś – właśnie – perwersyjnym. Trudno bowiem wyobrazić sobie rzecz dalszą od chrześcijańskiej moralności i filozofii w ogóle niż Sztuka kochania czy Metamorfozy. O ile jednak tę pierwszą można było strywializować i postawić na półce z innymi obscenami, których przecież nigdy nie brakowało, a już na pewno nie w średniowieczu, o tyle te ostatnie – kiedy akurat nie czytano ich pokrętnie i symbolicznie w duchu chrześcijańskim – zyskały sobie przecież status pogańskiej „księgi ksiąg”. Czegoś takiego nie da się ot tak odrzucić, obśmiać, zbagatelizować, wymazać. Ovidius maior to ktoś, z kim poeta chrześcijańskiej Europy musi się po prostu zmierzyć. Zwyciężyć nie zwycięży, ale z tego pojedynku zrodzi się coś wielkiego.

Co prawda w młodzieńczych Rime Dante nie zdradza swoich fascynacji poetami starożytnego Rzymu, ale już w Vita Nuova i Convivio Owidiusz – obok innych dawnych mistrzów – pojawia się, choć w roli dość konwencjonalnej. Rzymski poeta dla Dantego sprzed Boskiej Komedii jest ważnym autorytetem w dziedzinie poezji, dostarczającym mu przydatnych cytatów, ale trudno mówić na tym etapie o jakimś współzawodnictwie czy sporze.

Zmienia się to z czasem.

Nie ma wątpliwości, że Owidiusz, nade wszystko ze swoimi Metamorfozami, w Boskiej Komedii pełni już rolę nie mniej doniosłą (choć z pewnością i świadomie mniej eksponowaną) niż Wergiliusz. Na tym etapie życia – osiągnąwszy, jak pamiętamy, półmetek – Dante czuje się wreszcie na siłach, by stanąć do wyrównanego pojedynku z Owidiuszem.

W pewnym momencie mówi tak: „Niech o Kadmosie i o Aretuzie milczy Owidiusz, / bo jeśli tego w węża, a tamtą w źródło / zamienia poezją, ja mu nie zazdroszczę; / bo nigdy dwóch natur z sobą zestawionych / nie zmienił tak, by oba kształty / były gotowe na zmianę swej materii” (Inf. XXV 97-102, tłum. J. Mikołajewski).

Motyw przemiany jest jednym z najważniejszych w arcydziele Dantego. Podlega jej Dante-pielgrzym, ale i czytelnik-chrześcijanin; podlega jej ciało – niczym w Metamorfozach, ale i dusza – tu idzie poeta za tradycją średniowiecznych komentarzy do Owidiusza (mutatio moralis). I tak dokonuje się synteza tradycji grecko-rzymskiej z chrześcijańską. Owidiusz, dogłębnie przestudiowany, wyzwany na pojedynek, a wreszcie odrzucony, jest jednym z immanentnych składników Boskiej Komedii. Autor Metamorfoz, jak Wergiliusz, jest przewodnikiem Dantego, ale działa w przebraniu, w dyskrecji, w ukryciu – niczym Atena w Odysei.

Jesteśmy teraz w limbo. To tutaj trafiają ci, którym nie było dane przyjąć chrztu – jak na przykład pogańscy poeci. Nie cierpią oni mąk piekielnych (tak daleko Dante nie był się w stanie posunąć), ale – oddzieleni od chrześcijańskiego Boga – żyć mają w wiecznym smutku.

 

 

Dante spotyka tam Homera, Horacego, Owidiusza i Lukana („cztery wielkie cienie”). Wraz z Wergiliuszem stanowią oni piątkę podziwianych przez Florentczyka poetów antycznych. Autor Eneidy mówi: „Popatrz na tego z mieczem w dłoni, / który idzie przed trzema tak jak władca: / to jest Homer, poeta monarcha; / ten drugi, co nadchodzi, to satyryk Horacy; / Owidiusz jest trzeci, a ostatni Lukan” (Inf. IV 86-90). Chwilę porozmawiali między sobą – mówi nam Dante-pielgrzym – po czym zwrócili się do niego i zaprosili go do swego grona: „byłem szósty wśród takiej mądrości”.

Owidiusz – schrystianizowany; Dante – zaliczony (przez siebie samego) do grona wielkich pogan. Oto jest moc poezji!

Nie o wszystkim mógł mówić wprost. A to, co przemilczał, miało nieraz wielkie znaczenie. Lektura Boskiej Komedii to zstępowanie także w głąb duszy poety, a u samego kresu tej akurat podróży objawia się Dantego największa perwersja – miłość do Owidiusza i jego pogańskiej Biblii.

Wystarczy. W drogę!

JACEK HAJDUK

Drapmy mury!

Mój Pirat zajmuje się drapaniem sprzętów. Kto ma kota, wie o czym mówię. Na nic firmowe drapaki, najlepsza jest kanapa, mój fotel, a nawet biurko. Pirat zostawia ślady. Trudno mi się na nie złościć, bo w końcu sam to robię, niejako zawodowo.

Wśród rozmaitych zdjęć z moich podróży po Polsce ze Zbigniewem Klochem znalazłem ostatnio fotografię ściany opactwa cystersów w Jędrzejowie.1 kwietnia 1909 roku wydrapali tam swoje podpisy; Helena Wertheimówna i Tadeusz Szcachura – uczeń III kursu, a obok nich niejaki Waleron.

 

 

Helena, to być może znana śpiewaczka, sopranistka, która zginęła w getcie warszawskim. Nie wiem, czy zachowały się jej nagrania, czy jej głos został w rowkach jakiejś płyty. W każdym razie podpis się zachował.

A może to inna Wertheimówna i nie śpiewała, i ocalała, zdążyła na okręt do Ameryki. W każdym razie od 1909 roku mówi, że jest.

W Świętej Katarzynie u podnóża Łysicy jest grób bezimiennego powstańca styczniowego, a w pobliskiej kapliczce na ścianie napis, prawdopodobnie przez niego wykonany: „Szczyt mego cierpienia zrównał się z tą górą. 1863”. 2 sierpnia 1882 miejsce to odwiedzili dwaj kieleccy gimnazjaliści i podpisali się pod tymi słowami. Byli to Jan Stróżecki (później działacz PPS, redaktor „Robotnika”) i Stefan Żeromski (później wiadomo kto).

Pewnie każdy z nas widział takie napisy na murach różnych zacnych budowli i toalet dworcowych, czasem opatrzone wielkiej wagi słowami: „Byłem tu” – niczym z nagrobka. Żadne chmury, żadne serwery, nawet papierowe składnice nie gwarantują takiej nieśmiertelności. No, w każdym razie przedłużonego trwania.

Biorę tęgi gwóźdź i idę szukać ściany.

PIOTR MITZNER

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek