Sonet jedenasty cyklu pierwszego: assunta?
W krótkim szkicu o Gustawie Mahlerze pisze Adam Zagajewski, że kompozytor ten w szóstej, ostatniej części Das Lied von der Erde, zatytułowanej Der Abschied, osiąga muzycznie ekstazę pożegnalną, przedśmiertną: śmiertelnie zmęczony Mahler (nieuleczalna wówczas choroba serca) żegna się z życiem, z ziemią. Zagajewski zestawia to pożegnanie z cyklem duinejskim: „[…] i bodaj tylko w Elegiach duinejskich Rilkego znajdujemy podobną powagę przyjęcia własnego losu, przykład wielkiego artysty, który w swoim dziele usuwa granicę dzielącą smutek od radości”[1].
Usuwa ją też – dodajmy – przez sobowtórze, odpodobniające, choć przecież bliźniacze, pokrewieństwo cykli: elegijnego i sonetowego. W sonetach zdarzają się wizje zupełnie skądinąd. Jak ta w jedenastym części pierwszej, przywodząca osobom urodzonym w polszczyźnie na myśl Assuntę Norwida. Assuntę, czyli odmieniające człowieka patrzącego – spojrzenie ku niebu.
„Sieh den Himmel” – powiada Rilke w pierwszych słowach sonetu jedenastego części pierwszej. Spójrz w górę: „Spojrzyj w niebo”, jak spolszcza to Jastrun; „Spójrz w niebo” (tak Antochewicz), „Spójrz na gwiazdy” (Pomorski, co mnie nie przekonuje – jest horoskopowo-romantyczne). Zaczyna zatem autor od imperatywu, który jest poetycki i kategoryczny jednocześnie. I zaraz potem pyta, stawia pytanie za pytaniem, więc tę inicjalną kategoryczność osłabia. Pytanie w pierwszym wersie (na tym samym oddechu, co wezwanie – nie ma tam żadnej przerzutni, jak sugerują nieuważni tłumacze, jedynie Antochewicz idzie tu, krok w krok, za Rilkem); pytanie w kolejnej strofie; dwa pytania w trzeciej strofie. Kiedy patrzymy w niebo, nasza własna kondycja ludzka objawia nam się coraz mniej twierdząco.
O co pyta poeta? „Nie zwie się tam żadna gwiazda Jeźdźcem?” („Heißt kein Sternbild Reiter?”) Tu Antochewicz także pozostaje wierny literze oryginału (brakuje tylko kursywy, ta z kolei pojawia się u Jastruna; Pomorski ignoruje obydwa sygnały: i wyróżnienie nazwy możliwego, potencjalnego gwiazdozbioru i bezprzerzutniowy zapis pytania). „Reiten” to po niemiecku jazda konna, „Reiter” to ten, kto jeździ konno. Słowo należy do ulubionych wyrazów Rilkego, od jego potrojenia: „reiten, reiten, reiten” („konno, konno, konno”)[2] zaczyna się słynna proza rytmiczna, Kornet. Rozważania pierwszej strofy dotykają obrazowo podwójności kondycji ludzkiej: „dumy z Ziemi” („dieser Stolz aus Erde”) i wypatrywania znaków na niebie, co przypomina ów ruch poganiania, przynaglania rumaka przez jeźdźca i – jemu przeciwstawny gest: skracania cugli, kiełzania zwierzęcia.
W drugiej strofie poddaje poeta tę kwestię bezpośredniemu namysłowi. Strofę otwiera bowiem następne pytanie (pytania to – jak wiemy – kruche rusztowania tego sonetu): „Ist nicht so, gejagt und dann gebändigt, / diese sehnige Natur des Seins?” (co u Jastruna brzmi: „Czyż natura istnienia tęskniąca / zna też pęta i naglący ruch?” – tłumacz zmienia kolejność wersów oryginału, acz zachowuje samo pytanie (i – jego rytm); co Antochewicz spolszcza: „Czyż nie gnaną i kiełzaną bez litości / jest żylasta natura bytu na ziemi?” – tu zarówno struktura, jak ich charakter pytania oddano poprawnie, nie obyło się jednak bez pokusy amplifikacji – Rilke nie pisze „bez litości”, jest bardziej powściągliwy; Pomorski niszczy pytanie, zamieniając je w twierdzenie i nadinterpretuje w przekładzie: „Takie też, naglone, poskramiane, / samo muskularne bycia sedno”). Swego rodzaju odpowiedzi, pięknej, pogłębionej aliteracji, poetyckiej formy bliźniaczej z trzeciego wersu tej strofy – „Weg und Wendung” – nie potrafił oddać po polsku, z równą urodą słowa, nikt. U Jastruna czytamy „W przód i wstecz”; u Pomorskiego pojawia się formuła opisowa, gubiąca całkowicie tę grę słów i ten ruch; u Antochewicza jest „Droga – powrót”. Niestety, polski czytelnik nie dozna radości lekturowej, porównywalnej z tą tekstu oryginalnego. Co byłoby jednak ważne (owa radość), gdyż staje się ona przedsionkiem istotnej – podanej wprost – odpowiedzi na pytanie tej strofy, ale także buforowo tę bezpośredniość odpowiedzi łagodzi: „Doch ein Druck verständigt. / Neue Weite. Und die zwei sind eins” (Jastrun: „I przemoc łącząca. / Nowa oddal. I jedność w dwóch” – co brzmi dość nieudolnie; Antochewicz: „Jeden uścisk łączy. / Nowa dal. I ci dwaj są jednym” – nieco lepiej; wreszcie Pomorski: „Ucisk: ten objaśnia drogi zmianę. / Nowa dal. I w dwojgu istnień jedno” – podobnie).
Dociekliwość poety podwaja pytania strofy trzeciej – czy też, by rzec językiem Rilkego – ponagla je tak, że jedno biegnie za drugim: „Aber sind sie’s? Oder meinen beide / nicht den Weg[3], den sie zusammen tun?“ (u Jastruna: „Ale czy są tym? Czy ich nie myli / droga, którą zdążają do celu?”; u Pomorskiego: „Lecz czy są nim? Czy też drogę mylą / wspólną, której znowu nie pojęli?”; u Antochewicza: „Rzeczywiście są? Czy też obaj jednak / mylą drogę, którą razem odbywają”[4]). Tu również nie ma idealnego spolszczenia: najbliżej jest do Rilkego Jastrunowi; Pomorski i Antochewicz – niestety – dają nie-ekwiwalent, coś opowiedzianego po swojemu, gubiąc ważną przerzutnię, tę, która dotyczy mylenia drogi.
W zakończeniu strofy trzeciej następuje znów wers tajemniczy, a jego ośrodkiem jest to, co nazwałam poetycką formą bliźniaczą (Zwilligsform), analogiczną do wcześniejszej „Weg und Wendung”. Wers ten brzmi po niemiecku: „Namenlos schon trennt sie Tisch und Weide“ (prawie dosłowne pozostają spolszczenia Jastruna „Stół i wierzba niezmiernie je dzielą” i Antochewicza „Niewymownie dzieli ich już stół i wierzba”, przy czym pierwszy z tłumaczy zmienia szyk, a drugi tego nie czyni; Pomorski proponuje: „Stół, pastwisko – niech już to ich dzieli” – traci więc potencjalną formę bliźniaczą, tak bardzo charakterystyczną dla niemczyzny, i jeszcze dodaje tryb rozkazujący tam, gdzie u Rilkego jest oznajmienie czegoś, czego mieliśmy nadzieję, że da się uniknąć). Stół i wierzba? Kultura i przyroda? Życie i opłakiwanie? Łączność i tęsknota? Skojarzenia można by mnożyć. Dlatego nazwałam to określenie „poetycką formą bliźniaczą”, a nie po prostu „formą bliźniaczą” – podobnie jak „Weg und Wendung”, „Tisch und Weide” należy do repertuaru osobniczej i osobliwej wyobraźni Rilkego. Nazwijmy ją wyobraźnią poetycką.
Coś próbuje Rilke wyjaśnić w strofie ostatniej:
Auch die sternische Verbindung trügt.
Doch uns freue eine Weile nun
der Figur zu glauben. Das genügt.
W polskich przekładach strofa ta brzmi następująco:
Jastrun:
Łudzi związkiem nawet gwiezdność nocy.
Nam niech starczy radość z jednej chwili
wiary w istność figury. To dosyć.
Pomorski:
Złudne skojarzenie gwiazd nad światem:
ale cieszmy się choć jedną chwilą
wiary w konstelację. Dosyć na tym.
Antochewicz:
Nawet więzi gwiezdnych mylą szlaki.
Ale nas niech chwile pocieszają,
gdy wierzymy w kształt figury. To wystarczy.
Mikrokosmiczna niekoherencja z makrokosmosem ma tu swe maleńkie prawa, czy nawet przywileje. Bez spojrzenia w niebo nie bylibyśmy ludźmi, nie próbowalibyśmy przekroczyć nas samych, lecz pełna analogia, doskonała symetria – byłyby dla nas niszczące. Może lepiej – zdaje się mówić poeta – marzyć, patrząc w niebo?
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
[1] Adam Zagajewski, Gustaw Mahler, uwagi dyletanta. W: tegoż, Substancja nieuporządkowana, Kraków, Znak, 2019, s. 169.
[2] Zob. Rainer Maria Rilke, Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke. Tłum. i posłowiem opatrzył Adam Włodek. Kraków, Wydawnictwo Literackie, 1976, s. 8-9. Pełen tytuł oryginału: Die Weise von Liebe und Tod des Cornets Christoph Rilke (1899).
[3] To droga – „Weg” – z formuły „Weg und Wendung”, czego nijak nie można wysłyszeć ani wypatrzyć w polskich przekładach.
[4] Antochewicz – tym razem – uronił wyróżnienie Rilkego.
Książka wyszła niedawno. Jej prezentacja odbyła się w Warszawie, z udziałem autora, w grudniu 2023 roku; wydawcą jest Noir sur Blanc. Przekład autorstwa Magdaleny Jatowskiej został dokonany z niemieckiego, bo książka miała pierwodruk w Niemczech w 2019. Przedmowa i posłowie do polskiej edycji doprowadzają rzecz do czasów obecnych, kiedy to kończy się drugi rok wojny, a zaczyna – gdy to piszę – trzeci (upraszczam, bowiem – wedle autora – wojna trwa od aneksji Krymu w 2014 roku). Pisarz nazwał swoją książkę listem do Europy. Otwórzmy ją zatem…
Słowem, które przewija się w książce, jest „ułus”. Nie ułuda, nie złuda, ale „ułus” właśnie. Oznacza prowincję państwa mongolskiego, konkretnie zaś Ruś podległą tatarskiemu chanatowi Złotej Ordy, Ruś, której władcy – w oparciu o przywilej zwany jarłykiem – sprawowali bezwzględne i surowe rządy nad poddanymi. Owszem, można nazwać „ułus” słowem-kluczem, wolę jednak inne – łańcuchowe – określenie: słowo-ogniwo. Dodam jeszcze, że ów wschodni „ułus” jest podobny łacińskiemu słowu „usus” znaczącemu utrwalony zwyczaj. Po takim spotkaniu Wschodu i Zachodu uwalniam ułus od skrępowania cudzysłowem i przechodzę do czytelniczych notatek.
Już na wstępie czytamy o księciu Aleksandrze Newskim („skuteczny i bezwzględny sługa obcego okupanta”), o jego legendzie niezłomnego władcy utrwalonej w czasach Stalina filmem Eisensteina, żywej do dnia dzisiejszego na tyle, że pośród postaci najważniejszych dla rosyjskiej historii Newski, w dodatku – prawosławny święty, zajął pierwsze miejsce (drugie zaś: Stalin). O Piotrze mówimy podręcznikowo, że wybił dla Rosji okno na Zachód, tymczasem Szyszkin twierdzi, że jego celem był jedynie dostęp do zachodniej techniki („Nakazał co prawda noszenie zagranicznych ubiorów, ale nie zmieniło to faktu, że siłami napędowymi rosyjskiego życia pozostawały strach i przemoc”). Owo „okno” pojawiło się więc „wbrew zamiarom władcy”, a w dodatku „okazało się jednak dziurą w burcie statku, niewidoczną pod taflą wody”, skutkiem czego „system przestał być odporny na idee”. Tak więc od połowy XVIII wieku Rosja została wystawiona na kontakty z Zachodem. Kolejny monarcha, Piotr III, choć przyszło mu rządzić tylko kilka miesięcy („nim został zamordowany przez swoją małżonkę Katarzynę II”) pozwolił szlachcie na podróże. I inna rzecz: tenże sam władca, uwalniając posiadaczy majątków ziemskich od obowiązkowej służby państwowej, stworzył z nich carów dla swoich poddanych („ironią historii jest to, że pierwsi wolni ludzie w Rosji sami mieli niewolników”). Potem przyszły czasy Katarzyny, dekabryści, terytorialne poszerzenie kraju przez Mikołaja I, ale równolegle, wciąż docierały wolnościowe idee Zachodu, które „pobudziły najważniejszą przemianę społeczno-polityczną: przekształciły naród w bliźnięta syjamskie ze wspólnym ciałem, ale dwiema nierozumiejącymi się głowami”. Jedna z nich, „nie chce żyć w patriarchalnej strukturze, opowiada się za wolnością, prawami, konstytucją”, druga zaś „kieruje się tradycyjną wizją świata: święta Ruś to wyspa pośród wrogiego oceanu i tylko ojciec na Kremlu może uratować kraj wraz z jego ludem, żelazną ręką strzegąc rosyjskiego porządku”. Pierwsi nienawidzili ułusu, drudzy – pierwszych, łącząc to z poddańczo-uniżoną miłością do władzy. Na płaszczyźnie poglądów był to konflikt między okcydentalistami (zapadnikami) a słowianofilami. Najliczniejsi jednak – milczący, niewykształceni, prawnie przykuci do ziemi – byli chłopi, stanowiący zdecydowaną większość społeczeństwa Imperium. Dobro, którym był dla nich carski ukaz z 1861 roku o zniesieniu poddaństwa i nadziale ziemi, nigdy nie został zrealizowany w pełni. Szyszkin nieco upraszcza, pisząc, że ziemia nadal została w pańskich rękach; w rzeczywistości procedura jej otrzymania była skomplikowana (ziemię otrzymywała gmina, która dzieliła ją potem na poszczególnych chłopów), długotrwała i kosztowna (spłaty ciągnęły się wiele lat, potrzebne były kredyty). Nie zmienia to prawdziwości zdania: „Dla niepiśmiennego ludu wolność bez ziemi była niewiele warta”. Lud wcale nie przeszedł na stronę okcydentalistów – pierwsze objawy jego niezadowolenia nastąpiły wiele lat później, dopiero w 1905 roku. Rewolucjoniści natomiast nie osłabili swoich ataków: car Aleksander II zginął w zamachu, chociaż wcześniej dał chłopom wolność, zreformował rosyjskie sądownictwo na wzór zachodni i wprowadził samorząd na poziomie ziemstw (powiatów). Sprawa konstytucji została odłożona na lata, bycie inteligentem samo w sobie dawało pieczęć wrogości wobec caratu.
Szyszkin – do opisanego wcześniej bliźniaczego dualizmu – dodał nowy model podziału: triadę. Jej funkcjonowanie nazwał „spektaklem na trzech aktorów”, z rolami rozpisanymi na lud, wykształcone społeczeństwo i władzę państwową. Ten pierwszy milczy, drugi – wierzga, a trzeci – wybiera między przykręcaniem śruby a wycofywaniem się. Po upadku caratu monarchiczna forma ułusu „stała się przestarzała i nie dało się jej reanimować”, a skoro tak, potrzeba było szukać jej nowej formy. Po niedługim antrakcie wywołanym rewolucją lutową 1917, w warunkach społecznego zmęczenia („wojna światowa przetrąciła kark nowo narodzonej rosyjskiej demokracji”) wygrali ci, którzy postawili na bezwzględność i kontynuację reguł ułusu. Byli nimi władcy komunistyczni, którzy, choć znali myśl Zachodu, postawili na wdrożenie „idei i metod wielkich chanów” („marksistowska retoryka stanowiła świetny kamuflaż”). Skutek był błyskawiczny: „Najbardziej wolnościowy porządek społeczny w ciągu zaledwie kilku miesięcy doprowadził kraj do ruiny, po czym został zastąpiony najmniej wolnościowym porządkiem”. Po Leninie nastąpił Stalin, który całkowicie odebrał chłopom ziemię, zdegradował warstwy wyższe i mieszczaństwo oraz wyrugował niezależność inteligencji. „Moskiewski ułus zmartwychwstał w pełnym blasku. Jedyną prawdziwą wiarę przekodowano z prawosławia na komunizm, ale mitologiczna świadomość milionów obywateli pozostała nienaruszona”. Kiedy trzeba było (1941 rok – wojna z Niemcami), władcy zwracali się do ludu per „bracia, siostry” i pozwalali na chwilowe otwarcie świątyń, nigdy nie rezygnując ze swoich uprawnień. Czemuż to? Ano dlatego, że każde uszczuplenie prerogatyw może okazać się zabójcze dla władcy. Czemu? – nie ustajemy w pytaniach, a Szyszkin tłumaczy: „Rosyjski ułus nie istnieje dla Rosjan, tylko dla władzy. Jedyną ideologią ułusu jest utrzymanie władzy”. I tylko to. Do dzisiaj. W innym miejscu pisze acontrario, że dla obywateli Rosji była całkowicie niezrozumiałą sytuacja, kiedy to latem 1945, po wygranej wojnie, Churchill w wyniku wyborów stracił władzę.
Okres po II wojnie światowej to kontynuacja zasady, że następca władcy (o ile nie zostanie zabity) wywodzi się z jego otoczenia – vide: Chruszczow, Breżniew, Andropow, Gorbaczow, Jelcyn, Putin. Nadal istnieją dwie społeczności: wielka – milcząca i nieliczna – rozdrobniona, mówiąca o sprzeciwie, a czasami go wyrażająca. Dla Szyszkina takim objawem masowego buntu, choć ograniczonego do wielkich miast, były wydarzenia roku 2011, kiedy to przez Rosję przetoczyły się protesty, głównie młodzieży i nowej klasy średniej. Później, aż do dzisiaj, już się nie powtórzyły. Trwa natomiast mantryczne pomawianie Zachodu o zakusy na bezpieczeństwo Rosji (dodam, że Putin powtórzył je niedawno w wywiadzie udzielonym Carlsonowi). Kraj, w którym nigdy nie doszło do rozliczenia monstrualnych zbrodni stalinizmu, ustawia siebie w roli sędziego innych. Nie tylko sędziego, ale i oskarżyciela. Przykładem jest nienawistny stosunek ekipy Putina do sąsiedniej Ukrainy: potępienie kijowskiego Majdanu, aneksja Krymu, podtrzymywanie konfliktu w Donbasie, wmawianie, że Kijów jest stolicą odrodzonego faszyzmu, i – ostatecznie – zbrojna napaść w lutym 2022 roku. Przekaz informacyjny dla społeczeństwa odbywa się poprzez telewizję państwową, która – wobec wyrugowania niezależnych mediów – nie tylko kształtuje, ale i wymusza jego postawy, utwierdzając pokoleniową uległość wobec rządzących.
Jak Szyszkin patrzy na obecną Rosję? Przywołując kwestię: „Jeśli ojczyzna jest potworem – czy należy kochać go, czy nienawidzić?”, pisze o Tomaszu Mannie, życzącym swemu narodowi klęski w wojnie prowadzonej przez III Rzeszę. Powołuje się też na słowa Adama Michnika, że „patriotyzm jest bezpośrednio zależny od rozmiaru wstydu, który odczuwa człowiek za przestępstwa popełnione w imieniu jego narodu”. I konkluduje: „Napisane przeze mnie powieści to wyznanie miłości do mojej potwornej ojczyzny”. A jaka będzie jej przyszłość? Szyszkin stawia sprawę warunkowo: „Aby w Rosji mogły zajść przemiany demokratyczne, potrzebna jest masa krytyczna w samoświadomych obywatelach wyznających «europejski» system wartości”. Ilekroć prognozuje, czyni to ostrożnie i każdorazowo napomina o wymogu nieobojętności Zachodu. Cokolwiek nowego wydarzy się w Rosji, wpłynie to na Europę. I – najdosłowniej – do Europy, bo nie można wykluczyć masowego napływu Rosjan jako emigrantów w przypadku totalnego zamętu w ich ojczyźnie. Przyszłe terytorium odmienionej Rosji? Utrzymanie go w niezmienionym kształcie jest wykluczone („W obecnym składzie etnicznym Rosja nie jest miejscem dla demokracji”).
To tylko niektóre z pytań, przypuszczeń i obaw. Odpowiedź przyniosą najbliższe dni, miesiące i lata.
MARIAN SWORZEŃ
Michaił Szyszkin „Pokój czy wojna? Rosja i Zachód – zbliżenie”. Warszawa, Noir sur Blanc, 2023. Żeby zamówić – kliknij tutaj
Do zakątka świata stanowiącego tło tej znakomitej książki[1] trafiłem po raz pierwszy jako dziewiętnastolatek, wiosną i latem 1934 roku, będąc na półmetku długiej i mozolnej wędrówki z Holandii do Turcji. Jak wielu podróżników, zakochałem się w Budapeszcie i w Węgrach, a nim dotarłem do dawnego księstwa Siedmiogrodu, głównie na pożyczonym koniu, uczucie to jeszcze się pogłębiło.
Z wyjątkiem jednego okresu bezkrólewia Węgrami i Siedmiogrodem, na którego obszarze zmieściłyby się trzy Walie, władzę przez tysiąc lat sprawowali Madziarzy. Na mocy traktatu pokojowego zawartego po I wojnie światowej, z której Węgry wyszły pokonane, Siedmiogród został oderwany od korony i przyznany Rumunom stanowiącym większą część jego ludności. Kwestia ta stała się przedmiotem zażartego sporu, którego zawiłości starałem się zgłębić i uporządkować w książce Between the Woods and the Water[2], w dużej mierze, by samemu lepiej je zrozumieć, toteż dziękuję Bogu, że w obecnej krótkiej przedmowie nie muszę do nich wracać. Dawni węgierscy ziemianie poczuli się wyrzuconymi poza nawias ofiarami historii. Nikt nie lubi, kiedy mu się narzuca obcą narodowość i, co gorsze, konfiskuje majątek. A taki właśnie los spotkał potomków dawnych feudalnych rodów z Siedmiogrodu.
Szczęśliwy traf oraz znajomości, które zawarłem wcześniej w Budapeszcie i na Wielkiej Nizinie Węgierskiej, pozwoliły mi wędrować w charakterze gościa od zamku do zamku po tym, co ocalało z niegdysiejszych dóbr lennych.
Dla obcego przybysza ślady tej katastrofy były prawie niedostrzegalne. W mojej pamięci zachowało się głównie wspomnienie bezgranicznej uprzejmości i dobrej woli. Dawne posiadłości, jakkolwiek boleśnie okrojone, nadal istniały i chwilami można było odnieść wrażenie, że nic się nie zmieniło. Czar i douceur de vivre nadal emanowały z przyblakłych wnętrz i nieuszczuplonych bibliotek, na dworze zaś wszystko jakby się zmówiło, aby budzić zachwyt. Wyobcowanie spośród rzeszy rumuńskich wieśniaków, od których różniła ich ponadto wiara i religijny obrządek — Węgrzy są katolikami, a Rumuni wyznają prawosławie albo unitarianizm — oraz trwanie pośród widm dawnych przewag sprawiało, że panująca atmosfera przywoływała na myśl podupadłe majątki Anglo-Irlandczyków z Waterford czy Galway z ich melancholijnym czarem. Pogrążeni w tęsknocie za minionym czasem, widujący jedynie swych pobratymców z sąsiednich posiadłości i nielicznych, obrabiających ich pola rumuńskich chłopów, trwali, zapatrzeni w przeszłość, w niemal konfucjańskim, genealogicznym śnie, a wiele zdań kończyło się westchnieniem.
Z nazwiskiem Bánffy zetknąłem się po raz pierwszy, kiedy byłem w samym sercu Siedmiogrodu, w dawnej stolicy księstwa, noszącej podówczas nazwę Koloszwar (obecnie Kluż-Napoka). Nie mogło być inaczej. Pałac rodu Bánffych należał do najświetniejszych budowli miasta i, podobnie jak przynosząca krajowi chlubę Bonchida, był arcydziełem architektury baroku. Przez tysiąc lat, od przyjścia Madziarów, ród Bánffych zajmował poczesne miejsce wśród panujących na Węgrzech i w Siedmiogrodzie wielkich rodów magnackich, a portrety jego przedstawicieli — w zarzuconych na ramię dolmanach i haftowanych złotem kubrakach, z ozdobnymi bułatami u boku i w futrzanych kołpakach z unoszącymi się niczym obłok pary piórami — wisiały na wielu ścianach.
W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, zanim jeszcze los się od nich odwrócił, kuzyn hrabiego Miklósa Bánffyego pełnił przez pięć lat w cesarstwie austro-węgierskim funkcję premiera Węgier. Niedługo później, w 1905 roku, rozpoczyna się akcja książki. Autor ukazuje w niej życie wyższych sfer edwardiańskiej Mitteleuropy. Panowie, nawet najbardziej niedowidzący, odrzucali okulary i zaopatrywali się w monokle. Byli to modni wykwintnisie, jakby wyjęci z karykatur Spya albo późnego du Mauriera, a ich żony i faworyty najpewniej pozowały Boldiniemu albo Helleu. Życie stolicy było jednym pasmem przyjęć, balów i wyścigów konnych, na wsi zaś upływało na kolejnych grandes battues, podczas których posługiwano się wyłącznie strzelbami Purdeya. W powietrzu fruwały plotki, unosił się dym cygar i ogólna anglomania; istniały kręgi wyznawców Moneta, d’Annunzia i Rilkego; setki akrów lasu padało z dnia na dzień ofiarą kolei żelaznej; o brzasku z potarganych łóż z baldachimem sekretnymi drzwiami wymykali się kochankowie, i toczono pojedynki, które za mojej bytności nadal się odbywały. Rola, jaką odgrywała polityka, nasuwa skojarzenia z Trollope’em i Disraelim. Na dalekich równinach majaczą zjawy i przemykają dzikie konie, po niebie suną bociany; i mimo że w lasach pełno jest niedźwiedzi, wilków, pieczar, wodospadów, bawołów i dzikiego bzu, wiejski krajobraz Siedmiogrodu w jakiś dziwny sposób przypomina mi świat Hardy’ego.
Bánffy jest urodzonym gawędziarzem. Mamy tu spiski, intrygi, morderstwo, polityczne zawirowania i namiętne romanse, ale chociaż przeciwstawienie motywów miejskich i wiejskich mogłoby sugerować typową materię melodramatu, z lekką domieszką Anthony’ego Hope’a[3], to w tym przypadku tak się nie dzieje. Dramatyzmu jednak nie można książce odmówić. W miarę lektury wyłania się coraz pełniejszy obraz życia autora i zarys jego refleksyjnej natury. Bánffy ukazuje przesądy i szaleństwa bohaterów z właściwej perspektywy, bez zbytniej surowości, gdyż łagodzi ją poczucie humoru i zmysł absurdu autora. Jego patriotyzm jest całkowicie wolny od szowinizmu, nie ma też cienia pychy w naturalnych odruchach plemiennego poczucia odpowiedzialności, które kazało mu dążyć do tego, co uważał za słuszne, zawsze z dobrym skutkiem. (W przełomowym okresie lat dwudziestych XX wieku Bánffy był ministrem spraw zagranicznych). A jeśli niektóre karty książki owiewa mgła melancholii, to było to nieuniknione w niepewnych czasach, opisywanych przez człowieka głębokiej kultury.
Chatsworth, Boxing Day, 1998
PATRICK LEIGH FERMOR
tłum. Ewa Krasińska
[1] Wstęp do książki Miklósa Bánffyego, They Were Counted (The Transylvanian Trilogy), Londyn, Arcadia Books, 1999. Szkic przytaczamy za 133. numerem „Zeszytów Literackich” (2016; w tym samym numerze, poza tekstem Fermora, zamieszczono fragment powieści Banffyego i szkic o Banffym Ireny Makarewicz). W 2024 nakładem wydawnictwa Officyna ukazał się pierwszy tom trylogii Banffyego Policzone w tłumaczeniu Ireny Makarewicz. Aby zamówić kliknij – tutaj
[2] Patrick Leigh Fermor, Between the Woods and the Water. On Foot to Constantinople: the Middle Danube to Iron Gates, London, John Murray, 1986. Drugi tom zapisków Fermora, Między lasem a wodą, ukaże się wiosną 2024 roku nakładem wydawnictwa Próby w tłumaczeniu Doroty Kozińskiej i Ewy Krasińskiej.
[3] Anthony Hope (1863–1933), autor powieści przygodowej Więzień na zamku Zenda.
Na stare lata odważyłem się napisać tradycyjną powieść, choć myślałem o niej już od dawna. Niektórym może się więc wydawać, że był to zaledwie fakt przygodny i niczego więcej w takiej narracyjnej dykcji już nie przedstawię. Tymczasem, o ile zdrowie pozwoli, kolejne tomy zaplanowanej przeze mnie opowieści powstaną, co oznacza, że z czasem, mam nadzieję, będę nabierał prozatorskiego doświadczenia. Jestem przy tym świadom, że do tej pory odbiorcy mogli się zetknąć z moimi propozycjami poetyckimi, eseistycznymi, ściśle filozoficznymi czy publicystycznymi, ale powieść to coś całkowicie odmiennego, wymagającego zgoła odrębnych dyspozycji twórczych.
Onegdaj Adam Zagajewski zwierzył mi się, że po Cienkiej kresce zaprzestał pisania powieści, gdyż uniemożliwiła mu to jego poetycka natura i poetyckie widzenie świata. Zbyt uciążliwa okazywała się konieczność panowania nad różnorodnymi losami bohaterów powieściowych, łączenie prowadzonych wątków w jednorodny świat przedstawiany, wreszcie pilnowanie logiki i konkretności wydarzeń, konstruowanie rozmów (dialogów), które stanowią istotny składnik powieści i życia, a powieść to przecież życie chwytające prawdę jako prawdę powieściową, prześwitującą spoza często fikcyjnych zdarzeń bądź opisów. Chętnie się godzę z takim oglądem sprawy, gdyż i mój umysł tym się poniekąd charakteryzuje, że na doznawane przeżycia narzuca impresyjną siatkę liryczności, niedopowiedzenia i sugestii.
Na szczęście, dysponujemy możliwościami, żeby wskazany żywioł poetyckości wykorzystywać w konstrukcjach typowo fabularnych. I tak właśnie jest w Jedenastym przykazaniu, mającym swe zasadnicze źródło w realnych egzystencjalno-historycznych wypadkach, zwłaszcza w losie i doznaniach Franciszki oraz Józefa, moich rodziców. Przypadkowe odnalezienie w domowej szafie pliku listów niemieckiego oficera do Franciszki uruchomiło we mnie lawinę pytań, wątpliwości i nade wszystko chęci zrozumienia rodzinnych dziejów, nader dotkliwie naznaczonych dramatem i tragicznością wojny, okupacji niemieckiej i sowieckiej, wreszcie ograniczeniami ludzkiego sposobu życia i ludzkiej wolności zmagającej się z siłą nakazów sumienia, etosu społecznego, religii, nietkniętych jeszcze przez naukową i antymetafizyczną aurę obecnego czasu.
W mojej świadomości rozpoczął się przedziwny ruch myśli wychwytujący z historii bohaterów powieści swego rodzaju stany przesiąknięte najróżniejszymi dylematami niesionymi przez ich osobiste wybory i toczącą się wokół nich historię. Rozeznałem, że stały się one niezależne ode mnie i od moich emocji i zapatrywań, tworząc świat tak różnorodny i wielobarwny, że aż domagający się tolerancyjnego spojrzenia. Spoiwem łączącym owe „osobowości powieściowe” stała się miłość, na którą patrzę oczami Franciszki. Ten sposób prowadzenia narracji, połączony przy opisie pewnych wydarzeń z widzeniem narratora wszystkowiedzącego, wydał mi się najbardziej odpowiedni. Zastanawiałem się: w czym tkwi wszechpotężna moc miłości, że pokonuje wszelkie przeciwności historyczne, obyczajowe i wszelkie inne? Jak można jednym sercem, a mamy tylko jedno serce, kochać różne osoby, w szczególności uznawane za złe, wrogie, akceptujące idee totalitarne? Wydarzenie niesłychanie zagadkowe i niełatwe do artystycznego uwidocznienia.
Mimo to spróbowałem podjąć próbę naświetlenia owego egzystencjalnego sekretu, jaki spiął w jeden miłosny żar Franciszkę i Daniela Richtera. Czy zadanie się powiodło? Nie wiem. Nigdy zresztą nie powinienem być pewien tego, co robię, jako że – według opinii Philipa Rotha – na starość pisarze tracą magię. Czułbym się uszczęśliwiony, gdyby sugestia amerykańskiego powieściopisarza okazała się w moim przypadku odległa od faktycznego stanu rzeczy, a duch artystycznego natchnienia nadal mnie, przynajmniej niekiedy, nawiedzał. Jakie więc były powody napisania powieści?
Jednym z zasadniczych okazała się słabnąca we mnie pamięć o historii, zwłaszcza historii mojej rodziny. Jeżeli chodzi o pokolenie moich dziadków i rodziców, rzadko zdarzało się, że opowiadali oni swoim najbliższym o przeszłości. U mojego taty Józefa, była to obawa polityczna, bo jako AK-owiec wiedział, że po powrocie z Włoch do Polski w 1945 roku może zostać zamordowany. Z tej racji niewiele wiedziałem o wyjątkowych doznaniach rodziców oraz ich krewnych. Mimo to podjąłem się napisania rzeczy narracyjnej. Najtrudniejsza była konstrukcja dialogów oraz świadomość, że wszystko, o czym opowiadam, ma być ze sobą spięte w jeden świat przedstawiony, logicznie ujmujący często nieoczywistą różnorodność zdarzeń. To pierwsza sprawa.
A druga? Znalazłem w domowej szafie listy pisane do Franciszki przez nieznanego mi bliżej niemieckiego oficera. Pytałem ją o nie. Początkowo nie chciała niczego zdradzać, ale po wielu zabiegach z mojej strony przedstawiła całą historię o niespodziewanej, dramatycznej i w pewnym sensie niespełnionej miłości do Daniela Richtera[1]. Stało się to dosyć późno, kiedy już przyjąłem święcenia kapłańskie. Franciszka miała wtedy 90 lat. Podczas jednej z wieczerzy wigilijnych ujawniła życiowy sekret, swoje 11 przykazanie, jak to określiła. Kto wie, może aura świąteczna skłoniła ją do najszczerszych zwierzeń.
Mogłem oczywiście odnotować tematykę listów pisanych do Franciszki przez Daniela, lecz nie uczyniłem tego, ponieważ zaburzyłoby to autentyczność konstruowanej przeze mnie wspomnieniowej gawędy, tym bardziej że i sama narratorka nie chciała się z nimi zapoznać. Ona wszak snuje opowieść, przeto nie powinna opowiadać o czymś, o czym zasadniczo nie wie. Być może Teofila (ciotka, z którą Franciszka mieszkała w jednym domu i która znała niemiecki) niektóre z owych listów jej przetłumaczyła. W każdym razie jedno pozostaje pewne: ewentualna ich lektura okazała się dla Franciszki nazbyt trudna. W związku z tym jedynie sugerowałem pewne sprawy po to, żeby czytelnik zechciał rozwijać swoje interpretacyjne intuicje.
Na przykład, jak oceniać kogoś, kto obdarza uczuciem jak najbardziej miłosnym mężczyznę, który jest najeźdźcą, wrogiem, okupantem? Żeby wyjść z powieściowego uwikłania, nieraz zamazywałem różnicę między jawą a snem. Chociażby historia z Żydami i palącą się synagogą. Józef z Franciszką płyną w tym obrazie, niczym u Chagalla, bez mała w chmurach. Podobnie przy końcu książki, spotkanie Franciszki i Daniela de facto nie nastąpiło, jako że należało do przestrzeni wyobrażonej przez Franciszkę, jednakowoż było tak silne, że właściwie realne. Musiałem takich zabiegów dokonywać, bo inaczej nie mógłbym opisać napięcia zrodzonego w życiu Franciszki przez obecność Daniela Richtera.
Natomiast formuła „jedenaste przykazanie” nawiązuje do Dekalogu i równocześnie ów zestaw naturalnych norm przekracza. Kryje się w niej doświadczenie miłości tak piorunującej, że odważającej się na omijanie tego, co zapisano jako ogólnoludzkie prawo. Piotr Wojciechowski w jednej z pierwszych recenzji Jedenastego przykazania zauważył, że każdej z powieściowych postaci dałem na drogę podwójny bagaż – jej człowieczy los i jej misję ewangelizacyjną. Zaproponowałem też pogłębione rozumienie grzechu pierworodnego. Wermachtowiec Daniel, któremu wcześniej pozwoliłem grać rolę opiekuńczego Samarytanina, zakochanego w Polce, po wojnie zjawia się wśród wilczych praw stalinizmu jako wąż z przypowieści. Nie z jabłkiem, ale z bukietem pąsowych róż, z kuszeniem równie mocnym jak to biblijne. Chce rozwalić małżeństwo, zabrać do raju bezpieczeństwa Franciszkę z dziećmi, a Józefa, bohatera spod Monte Cassino strącić w piekło piwnic bezpieki. To intrygujące odczytanie. Widać z niego, że obszar ewentualnych znaczeń sugerowanych przez tytuł powieści, zdaje się być niebywale panoramiczny.
Poza tym w życiu mojej rodziny skupiło się jak w soczewce wiele dylematów moralnych. Toteż książka jest ich pełna. Wiele w niej pytań natury religijnej, politycznej, obyczajowej. Wypada powiedzieć, że piszę o tym, jak żyć w świecie pełnym zła, okrucieństwa i przemocy, z nadzieją, że w Bogu ma sens wszystko, nawet to, co wydaje się nie do przyjęcia, pozbawione czułości, odarte z naturalnej empatii wobec drugiego człowieka? W opowieść włączyłem zdarzenie, kiedy to Franciszka z Józefem spotkają się przy polnym krzyżu, ustawionym pośrodku drogi między Sochoniami a Wasilkowem. Nie byłoby tej prozatorskiej migawki, gdyby mój tata nie należał do osób pobożnych, chociaż nie okazywał religijnego zaangażowania w sposób ostentacyjny. Wieczorem klękał przy łóżku i bezgłośnie się modlił. Czasami z mamą, czasami sam. Widywałem nieraz, jak pracując w polu, cicho wypowiadał słowa modlitwy.
A ja? W jakiś czas po dyplomie magisterskim z polonistyki doznałem niecodziennego, duchowego i bolesnego skurczu, że nie robię tego, co powinienem, że powinienem kategorycznie wejść w hierarchiczny porządek Kościoła jako przyszły kapłan. I tak się stało, choć ostatni czas po przejściu na emeryturę, choć przyniósł pewien spokój i zmniejszył nacisk stresu związanego z aktywnością uniwersytecką, wyrzucił mnie na pobocze aktywności duszpasterskiej. Ale nie zniechęcam się, wszak w ogniu hartuje się stal.
Przywołana sfera opatrznościowa pozostaje w Jedenastym przykazaniu najważniejsza, mimo że jeden z krytyków szepnął mi do ucha, że niepotrzebnie włączyłem w tok dialogów tak wiele kwestii dotyczących religii, że ludzie o niej wówczas nie rozmawiali zbyt często i nie rozmawiają dzisiaj. Czy rzeczywiście? W sytuacjach granicznych przecież człowiek otwiera się na obecność tego, co święte, co przynosi ocalenie. Kiedy dosięga kogoś straszliwy egzystencjalny albo dziejowy kataklizm, natychmiast zwraca serce i oczy ku Wszechmogącemu.
A ponadto, tak starałem się narracyjnie montować opowieść, żeby każdy z jej bohaterów odczuwał osobiste istnienie jako mikrokosmos dopełniający w organiczny sposób istnienie uniwersalne. Oświetliłem jedynie te aspekty ich doświadczenia, które nabierają charakteru powszechnego, czyli mogą przydarzyć się wszystkim. A jeżeli nawet dotyczą tylko i wyłącznie wrażeń prywatnych, w opisie zyskują uniwersalną rangę. Na tym bowiem polega tajemnica każdej twórczości, żeby to, co artyści wpisują w ramy formy artystycznej, zyskiwało ogólniejszy wymiar, żeby czytelnik mógł niektóre przynajmniej aspekty z przedstawianego intencjonalnie świata uznać za swoje własne. I w ten sposób głębiej siebie samego zrozumieć.
To ważne, ponieważ nigdy nie mamy do samych siebie bezpośredniego dostępu, nie jesteśmy w stanie przekazać innym ludziom tego, co najgłębiej przeżywamy. Jedyne, co potrafimy, to posłużyć się siatką znaków, gestów zewnętrznych, na przykład językiem literackim. A ten pośród chaosu rzeczywistości chwyta jej skryte szczegóły i podąża za prawdą. Dobry artysta programuje idee, które bez niego pozostawałyby rozmyte, a bez czytelnika dostrzegającego w dziele literackim strukturę otwartą, nie miałyby właściwej siły wyrazu.
Jedenaste przykazanie to arcypolska książka o ludzkiej miłości, która ujawnia niezwykłą zdolność przetrwania w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Ukazana w niej historia, naznaczona radykalnym złem, upostaciowionym przez wojnę, ideologię faszystowską i komunistyczną, staje się historią, w którą wkroczył Bóg z ideą zbawienia i miłosierdzia; historią polskich spraw, polskiej tożsamości, kadrującą przesłanie, że sens i wartość podejmowanych przez człowieka decyzji najpełniej rozświetla się w szerokiej perspektywie dziejowej. A poza tym, realia powieściowe, szczegóły obyczajowe bądź religijne, jak również związane z meandrami ówczesnej polityki, dla wielu teraźniejszych czytelników, zwłaszcza młodych, bywają prawie nieznane, mogą tedy ich zainteresować. Oby to przypuszczenie naprawdę się zrealizowało.
Warszawa-Bielany, luty 2024
ks. JAN SOCHOŃ
[1] Czy to kwestia przypadku, że w tomie Hugo von Hofmannsthala Księga przyjaciół i szkice wybrane (Warszawa 2023) odnajdujemy wspomnienie o Raulu Richterze, wykładowcy filozofii, edytorze i znawcy twórczości Nietzschego, z którym austriackiego poetę wiązała tajemna więź.
Od stacji kolejki WKD szło się do nas około dziesięciu minut na skróty przez trzy laski, czyli jakieś nieogrodzone działki. Drzewa były znajome: ulubiona brzózka mojej siostry, dalej inna na rozwidleniu ścieżek, otoczona wielkim mrowiskiem, nad którym unosił się specyficzny kwaśny zapach, dąb, pod którym kiedyś długo siedziałem z ciotką Agą gawędząc o jej miłosnych przygodach. – Ach, był jeszcze porucznik Syrokomla-Sopoćko… Która to godzina? Spojrzała na zegarek: – Ależ się zagadaliśmy. Mama na pewno czeka z kolacją.
Dalej przecinało się ulicę Wiewiórek, gdzie przebiegała granica między Borkami i Podkową. Mało kto nią jeździł i była porośnięta trawą. Tu można było zobaczyć krowę, wypasała ją pani Jancia. Zaczepiała wszystkich przechodzących pytając: – Która godzina?
Dlatego przylgnęło do niej przezwisko: „Jancia Która Godzina”.
– Która godzina? – zapytał mnie Antoni Słonimski, kiedy śmiałem dosiąść się do jego stolika w kawiarni „U Marca”, a było to w rok po Marcu, czyli w 1969 roku, czyli miałem czternaście lat, a ze sobą Poezje mistrza. – Piętnasta trzydzieści – odpowiedziałem uprzejmie. – Otóż nie, Piotrusiu – rzekł Słonimski pisząc dedykację na książce – pamiętaj, że jest trzecia trzydzieści po południu, p.m. Nie miałem pojęcia, o co chodzi z tym p.m. Dopiero rok później zacząłem się uczyć angielskiego.
A rok wcześniej dostałem ostatnią kartkę od ojca z leczenia w Ciechocinku. Czarnobiała pocztówka przedstawiała słynny zegar kwiatowy. Na odwrocie tata napisał: „– Przepraszam pana, która godzina? – Za cztery fiołki niezapominajka”.
PIOTR MITZNER
Szwecja to woda. W promieniu najwyżej kilkuset metrów od domu każdy ma linię brzegową. Potoku, rzeki, jeziora, Bałtyku. Wzrok mknie po tafli albo podskakuje na falach… taki wzrok łatwiej daje się ponieść prądom wyobraźni. Otwiera się na świat, marzy o tym, co za horyzontem. Chciałby być w kilku miejscach naraz. A jeśli zostaje mu odebrany dar patrzenia na szerokie wody – więdnie.
Eyvind Johnson w Jeszcze raz, kapitanie pisze o J. G. Bottenhammarze, wiecznie pijanym dowódcy „Gołębicy”, łajby, w której za mostek kapitański służy skrzynka po cukrze. Bottenhammar pływał kiedyś okrętami po oceanach, teraz gdzieś w Norrbotten wozi ludzi na potańcówki, a łopatki jego parowczyka buksują w piaszczystych łachach. Czy może dziwić picie u kogoś, czyja dusza, szeroka po widnokrąg, osiadła na mieliźnie?
Późnym wieczorem przypominam sobie to opowiadanie, siedząc wygodnie na M/S Gotland, promie rozmiarów Ikei, większym od niejednego szkieru przy porcie Nynäshamn, który, nawiasem mówiąc, nie zmienił się od czasów, kiedy bracia Zielińscy (pierwowzory bohaterów 300 mil do nieba) uciekli z Polski do lepszego świata. Przed wejściem na pokład zjadam w piekarni szafranową babeczkę i semlę, czyli ciastko zwane zabójcą królów, a to dlatego, że w tłusty wtorek 12 lutego 1771 roku unicestwiło króla Adolfa Fryderyka.
Ta podróż zaczyna się jak Biblia. Ląd za mną zanurza się w noc, nad powierzchnią bezmiaru wód jest ciemność, a nad wodami hula wiatr. Obchodzę prom: kino, kawiarnie, butiki… Kolos, nawet nie wiem, gdzie przód, gdzie tył, gdzie kapitan. W restauracji zamawiam dziesięć kulek mięsnych w sosie żurawinowym, a do tego mariestads export. To lekkie piwo przywodzi na myśl kurort nad jeziorem Wener, dokąd zawinęliśmy w te wakacje. W intencji powrotu do Mariestad wznoszę sobie nieme „skol”.
Widząc te moje uroczyste gesty, z rogu kiwają na mnie dwaj Szwedzi, na oko młodociani, chociaż w przypadku Skandynawów bywa to mylące, znam takich, co wyglądają na trzydzieści, a mają pięćdziesiąt pięć. Jeden z tych dwóch nosi kapelusz stosowany, drugi osadzoną na sztorc wełnianą czapkę, która chwieje się na czubku głowy. Taka u nich moda. Machają, żebym się dosiadł. Zagięli na mnie parol.
Daję się namówić. Pierwszy na powitanie mówi „Bonsoir, beau masque!”, jak jakiś spiskowiec, uchyla kapelusza i mruga porozumiewawczo, drugi go strofuje: „Weź się nie wygłupiaj”. Na milę czuć ich ściemą. Dobry i zły policjant? Normalny i stuknięty? Obaj wariaci? Ponoć chcą tylko pogawędzić, postawić drinka, ale ja wiem, że Szwedom trudno dotrzymać placu w piciu, więc szybko przechodzę na cappuccino, a potem na pustą filiżankę, którą wychylam kolejne toasty.
Z łyczka na łyczek coraz szerzej otwierają serca. Opowiadają. Wyszli z więzienia, płyną na Gotlandię. Jeden z nich właśnie tutaj – „bo na wyspie nie ma przestępczości” – przed laty zakopał zdefraudowane pieniądze. Sęk w tym, że w 2017 roku ważność straciły stare banknoty, setki i pięćsetki, a akurat takie zostały ukryte w ziemi. Do niedawna można je było wymienić, chociaż tylko w Riksbanku, poza tym, jak tu wymienić kradziony szmal?! Dlatego ich wypad ma charakter czysto nostalgiczny. „To powrót do krainy młodości”, wzdycha jeden, co natychmiast gasi drugi: „Do krainy młodości nie ma powrotu”.
W lesie za Visby pomachają szpadlem, wyszczerbią blachę na kamieniach, spocą się jak mopsy, a później przeniosą skarb na Drottensgatan, gdzie w jednym z drewnianych domków wychował się kapelusznik. Usiądą na skrzyni, zaczną robić statki: kleić, strugać, składać – i będą je puszczać na wolno stojące kałuże. Byli bowiem marynarzami, zanim wsiąkli w mrok działalności przestępczej. A czym innym może wypełniać czas emerytowany matros, jeśli nie modelarstwem?
Znamy to z książek. Sigfrid Siwertz w Ostatniej fregacie opisał przypadek Petera Lorentza, żeglarza z trzydziestotrzyletnim stażem, który na swojej ukochanej „Annie Christinie” opłynął glob i nagle musi zmierzyć się z tym, że nowy armator chce fregatę przerobić na barkę węglową. Dla Lorentza to potwarz. Pozbawiony pracy popada w depresję, długi, nałogi i biedę. Z bagna próbuje wybrnąć, robiąc za grosze łódeczki dla dzieci, „małe klocki drzewa z trzema patyczkami zamiast masztów”. Jedna taka atrapa łudząco przypomina „Annę Christinę” – kapitan pokazuje ją armatorowi, chcąc zmiękczyć jego serce. Bezskutecznie. Peter trafia do schroniska dla bezdomnych, do szpitala, stacza się na dno, tęskni aż do szaleństwa: „Lorentz upijał się na dobre, a potem ciemną nocą, zataczając się, wędrował do Beckholm i stojąc w śniegu, mruczał coś, i wpatrywał się w zamarły, opuszczony statek, skuty lodem”. Ostatecznie podejmuje decyzję, że zatopi fregatę. W trakcie akcji ginie, a uratowany żaglowiec zostaje przerobiony na barkę.
Moi kompani snują wizje masowej produkcji rafandynek i w ogóle, im dalej od brzegu, tym bardziej są rozochoceni. Dokupują alkohol, zwierają pięści, intonują pieśni, na przykład taki śpiewany pochop do odwiedzin Visby:
Będzie dzianina, w drogę panowie!
Liny na statku dawno splecione,
barek od bro pęka już w szwach,
kto się wychyli – do wody bach!
Dziób wodę spruje,
tył zaceruje.
Grubymi nićmi uszyte fale,
piana utkana z włóczki białawej –
morze haftuje po ciemku, ślepo…
Znów na mieliźnie, a ląd daleko.
No ileż można!? Do wyrzygania!
Zanim wysiądziesz, jest jeszcze bania.
To ja rozumiem – trap rzuć na brzeg!
Zwijamy żagle, dźwięk: krótki ścieg.
To ja rozumiem – trap na brzeg rzuć!
Ruszamy w miasto, będziemy szczuć.
To ja rozumiem – na brzeg rzuć trap!
Do Visby ciągnie dwanaście małp.
Przekrzykują się, plotą od rzeczy, zupełnie jak Piekarski na mękach, przy czym oni mnożą oskarżenia pod adresem króla Karola XVI Gustawa, podczas gdy Michał Piekarski, chory psychicznie szlachcic herbu Topór, wygadywał na Zygmunta III Wazę. Czym skończyły się jego skargi, wszyscy dobrze wiemy: 15 listopada 1620 dziabnął króla nadziakiem na Świętojańskiej w Wawci. Skojarzenia zachowuję dla siebie. Siedzę z gębą zamkniętą na szwedzką kłódkę, uchem słucham moich Szwedów, a okiem patrzę, jak prom zawija do portu.
Schodzimy na ląd. Rozstajemy się, życząc sobie powodzenia. Ruszam w swoją stronę, na Drottensgatan przystaję wstrzymany pytaniem: „Może jeden z tych domów należy do kapelusznika?”. Pod numerem 10 przy kamienicy rodziny van dem Berghe widnieje tabliczka: „W 1790 roku mieszkał tu Jacob Johan Anckarström, oficer, który 16 marca 1792 roku podczas maskarady w operze sztokholmskiej zabił Gustawa III”. To nie wszystko. Dokładnie naprzeciwko jest popiersie Christophera Polhema, wynalazcy kłódki, a trochę dalej wewnętrzne parapety chatek pysznią się żaglowcami w butelkach.
Jak tylko wychodzę zza winkla, wiatr bije mnie w twarz, a kiedy tak bije, nie tylko wraca mi pamięć, ale też nagle wstrząsa mną wyobraźnia, jakbym z wysokiego klifu spojrzał na otwartą wodę. Odwracam się i oto jest – Bałtyk. Morze.
„Co, gdyby mi je odebrano? Co wtedy? Co się kleci z braku dostępu?”.
Na arkuszu białego papieru zaznaczam jeden punkt, obok drugi, dalej trzeci i następne, w coraz większej odległości od siebie. Dużo, więcej, ile wlezie. A później łączę je tak długo, aż powoli zacznie spod spodu wyłaniać się rysunek, nabierze kolorów, wyrazistości i wymiarów: dwóch, trzech… I wyrosną przede mną okręty, rozpostrą reje, wydmą żagle, nabiorą wiatru.
MIŁOSZ WALIGÓRSKI
Leśniczówka Pranie leży nad Jeziorem Nidzkim. Obok znajduje się tylko jeden, niewielki dom, w którym lato spędzał Mieczysław F. Rakowski z żoną, wiecznie uśmiechniętą i serdeczną Elą Kępińską. Oboje bywali gośćmi w naszej Oberży.
Nieco dalej od Prania leży niewielka wioska Krzyże (nim. Kreuzofen), w której chętnie spędzali lato artyści warszawscy. Wśród pierwszych, którzy pojawili się w Krzyżach i okolicy byli pisarze Ziemowit Fedecki i Igor Newerly (Archipelag ludzi odzyskanych), poeta Konstanty Ildefons Gałczyński oraz malarz Andrzej Strumiłło, który zamieszkał tam w 1953 roku i powtarzał: „Senne Krzyże są sposobem na życie”.
Po nich pojawili się artyści z kręgu STS-u czyli Studenckiego Teatru Satyryków. Oprócz najbardziej chyba znanej – za sprawą piosenek o Mazurach, Agnieszki Osieckiej (Na całych jeziorach Ty) bywali tam m. in. Andrzej Wajda, Jerzy Gruza, Jerzy Markuszewski, Jerzy Putrament, Edward Stachura (Jak mi było na Mazurach), Marian Brandys, Wojciech Siemion, Jan Tadeusz Stanisławski, Jacek Janczarski, Andrzej Drawicz, Krystyna Sienkiewicz (Wolę Krzyże niż Paryże), Maryla Rodowicz, Bohdan Łazuka, Daniel Olbrychski, Seweryn Krajewski, Stan Borys, Wojciech Młynarski, Jan Pietrzak i wielu, wielu innych. Po nich przyjechali inni, a Krzyże od czasów STS-u zmieniły się bardzo, co Osiecka skwitowała w wierszu: „Zabierz mnie stąd na litość boską, bo to już nie są te Mazury […]”.
Niektórzy kupili domy i mieszkali tam sporą cześć roku: wśród nich Olga Lipińska (w naszej „Złotej Księdze” wpisała: „Najlepsza kuchnia w Polsce”), Andrzej i Maria Jareccy oraz Zofia i Jurek Markuszewscy, którzy spędzali na Mazurach czas od wiosny do jesieni.
Przez Kassów, w Praniu poznaliśmy wiele osób związanych z Krzyżami. Wielu z nich często przyjeżdżało do nas – nie tylko do Oberży by zjeść, z niektórymi z nich się zaprzyjaźniliśmy. Tak było z „Markuszami” – Zosią i Jurkiem Markuszewskimi. Oboje chętnie u nas bywali (ale też gościli nas w swoim domu), lubili „wyrwać” się z Krzyży, a Zosia w naszej oberżowej „Złotej Księdze” wyznała nawet: „Dobrze, że jesteście – świat się dzięki wam poszerzył. Z. Góralczyk-Markuszewska 25 sierpnia 2000”.
Zofia i Jerzy Markuszewscy, Jagienka i Wojciech Kassowie oraz Danusia przy stoliku z czerwoną kanapą, Kadzidłowo 29 IX 2000
Na ganku Oberży lub wewnątrz, przy stoliku z czerwoną kanapą (to było ich ulubione miejsce), mieliśmy z Markuszami wiele miłych i ciekawych spotkań. Oboje byli zawsze pełni radości. Jurek, który był reżyserem, twórcą i głównym animatorem STS, a potem słynnego ITR-u, czyli Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego (autorskiego magazynu satyrycznego Programu III Polskiego Radia) był smakoszem („Bardzo lubię jeść i nie znoszę się odżywiać”), cudownym opowiadaczem i „sypał” historiami i dykteryjkami z „dawnych” czasów i nie tylko. Był też niezłym kucharzem. Zosia była artystką, zajmowała się scenografią i ceramiką. Pełniła także funkcję wiceprezesa zarządu Stowarzyszenia „Leśniczówka Pranie” i organizowała tam wystawy. Na jednej z nich, oprócz jej własnych prac (w Krzyżach miała pracownię z piecem do wypalania ceramiki) znalazły się także dzieła Wandy Sobczyńskiej, Barbary Hanuszkiewicz, Marii Jareckiej, Katarzyny Stankiewicz oraz moje (wystawiałem martwe natury – oleje i fotografie).
Ostatnie zdjęcie, które zrobiłem Markuszewskim – Jurek zmarł kilka miesięcy później (16 X 2007), a Zosia dwa lata po nim (13 XII 2009), Pranie 30 VI 2007
Pranie w ramach letnich koncertów gościło wielu wybitnych poetów, pisarzy, muzyków oraz aktorów. W sierpniu 2000 roku było to „okazyjne trio”: Grzegorz Turnau, Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat. Po udanym występie wszyscy – wraz z żonami i dziećmi, pojawili się w Oberży i od tego czasu często – choć już nie jako „trio” – wracają do nas, więc wkrótce się zaprzyjaźniliśmy. Podczas jednego z pobytów Grzegorz, obserwując kota smacznie śpiącego obok, na „słynnej” czerwonej kanapie, napisał w „Złotej Księdze” wiersz:
Gdy mnie spytają aniołowie
Czy dobrze żyłem jako człowiek
i czy w reinkarnację wierzę
i chciałbym wrócić jako zwierzę
by jeszcze raz się z życiem mierzyć
czy też już raczej wolę nie żyć –
to bez wahania im odpowiem:
chciałbym być kotem
w Kadzidłowie.
G. T., 4 VII 2010
Grzegorz Turnau wpisuje do „Złotej Księgi” wiersz o śpiącym kocie, Kadzidłowo VII 2010
Wśród ludzi pióra, którzy nas odwiedzali – i odwiedzają, jest Kazimierz Orłoś – pisarz, którego książkę Cudowna melina, wydaną w 1973 roku przez „Kulturę” paryską i przeszmuglowaną do Polski (gdzie była na indeksie) potajemnie czytałem, wówczas jeszcze jako student. Ponad ćwierć wieku później wielką dla nas przyjemnością było gościć autora z żoną – śp. Teresą, a w efekcie zaprzyjaźnić się. Kazimierz z Teresą całe lato spędzali w swoimi niewielkim domu, w spokojnej wiosce na uboczu, tuż obok malowniczej rzeki Krutyni (to kilka kilometrów od nas, a więc także zaliczają się do sąsiadów). Dobrze się dogadywaliśmy, zwłaszcza na temat ochrony przyrody i krajobrazu Mazur (wspólnie wypowiadaliśmy się w kilku programach telewizyjnych, pisaliśmy artykuły, a w 2005 roku Kazimierz i ja odebraliśmy w Warszawie „Nagrodę Zielonego Liścia” – przyznawaną osobom, które przyczyniły się do promowania i realizacji programu ekorozwoju na obszarze Zielonych Płuc Polski).
Teresa i Kazimierz Orłosiowie z Danusią na ganku Oberży, VIII 2002
Oboje lubili siedzieć na naszym ganku, a ulubieńcem Kazimierza był nasz pies Irtysz. Podczas jednego ze spotkań, w sierpniu 2002 Kazimierz poprosił o naszą „Złotą Księgę”, do której wpisał… opowiadanie, legendę, którą nam zadedykował (później ukazała się drukiem – najpierw w gazecie, potem w książce).
Orłosiowie na ganku Oberży – Kazimierz wpisuje do „Złotej Księgi” Legendę o Irtyszu, VIII 2002
Opowiadania mazurskie
KAZIMIERZ ORŁOŚ „LEGENDA O IRTYSZU”
Danucie i Krzysztofowi Worobcom
Było to w czasie jednej z ostatnich – prawdziwych zim, kiedy już w grudniu przychodzą zawieje, a jeziora skuwa lód. Śnieg padał od kilku dni. Tak gęsty, że widzieliśmy tylko białą ścianę naokoło domu – z któregokolwiek okna wyglądaliśmy. Odcięło nas od świata! Drogi nieprzejezdne. Zaspy, zaspy. Białe płatki nieprzerwanie leciały z nieba – wielkie jak małe talerzyki. W ciszy, bezszelestnie.
Tak było przez tydzień. A potem nagle zaświeciło słońce – wyjrzało niebo. Wyszliśmy na ganek. Wszędzie biało – białe pola, łąki, skraj lasu. Oczy zaczęły łzawić od patrzenia na śnieg. Zastanawialiśmy się, jak odkopać ścieżkę do drogi? I wtedy, niespodziewanie, niewielka zaspa niedaleko ganku poruszyła się. I skoczyła w naszą stronę. Zastygła na chwilę i znów skoczyła. Przysuwała się coraz bliżej. Gdy była bardzo blisko, przestała się poruszać. Zobaczyliśmy mały trójkąt – trzy ciemne punkty. Dwa wyżej, blisko siebie i jeden, większy – niżej. Patrzyliśmy zdziwieni na zaspę – ona na nas. Do chwili, gdy zaskomlała.
Tak, to był pies! Jak ulepiony ze śniegu. O tak białym futrze, że na tle zasp niewidoczny. Ten trójkąt to były jego oczy i nos! Przypominał białego wilka.
Skąd przywędrował? Na pewno ze wschodu – przemykając przez wszystkie strzeżone granice. Niewidzialne w śnieżnych zadymkach. Niektórzy mówili, że jest znad Bajkału – inni, że znad Morza Białego, zza Uralu, z Gór Kaukazu, z Inguszeti, Iczkerii, Gruzji?
Nie wiemy. Czasem, w księżycowe noce, wyje unosząc biały łeb. Może tęskni za wilczymi braćmi? Za przestrzenią tamtych pół, łąk, dolin? Górskich przełęczy? Nie wiadomo. Został z nami. Nazwaliśmy go Irtysz. I tylko zimą, gdy zdarzy się śnieżna, boimy się, że zniknie. I pobiegnie z powrotem na wschód: w stronę Bajkału, Morza Białego, Uralu, Inguszeti, Iczkerii. W wilczej wędrówce, dalej i dalej, przepadnie w białej zadymce.
Kazimierz Orłoś
Wpis Teresy i Kazimierza Orłosiów oraz fragment rękopis Legendy o Irtyszu
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
Aż zaskakująco dobra, mnie zaś wręcz wzruszająca sztuka, czyli Proszę Państwa, Wyspiański umiera Agaty Dudy-Gracz w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego (tak będę to pisał, a nie: „w Słowaku”, podobnie jak myślę: „na Placu Zbawiciela”, a nie „na Zbawiksie”…).
Spektakl utrzymany w gwałtownym, naprzemiennym rytmie, nieco podobnym do tego, który budował dawną, arcydzielną ekranizację Wesela autorstwa Andrzeja Wajdy. Wiele w nim fragmentów satyrycznych, kwitujących krakowskie kołtuństwo, prowincjonalizm, klerykalizm, zgodnie zresztą z duchem Wyzwolenia, także przecież rozliczającego współczesnych. Wiele scen gorzkich, wymierzonych w „ludzi zza biurek”, w miernotę czy w każdym razie przeciętność, której ręce w różnych epokach krzepko trzymają władzę. Wiele fajerwerków gry aktorskiej, nieraz – jak w scenie monologu „krakowskiej kurii” – nieledwie zapierających dech w piersiach i przypominających, że wystarczy czerwony reflektor oraz talent twórcy roli, by z przeciętnej postaci wyskoczył diabeł. Wiele też scen po prostu śmiesznych, może nawet jest ich za dużo – jakby scenarzystka obawiała się, że widzowie nie wytrzymają smutku, którym tak naprawdę emanuje przedstawienie.
Rok 1907, śmiertelne łóżko artysty, który chciałby jeszcze spełniać „ten trud”, co go „zabijał”, choć ołówek dosłownie wypada mu z dłoni, a wokół chaos ludzkich spraw, doskonale nam znany upiorny bełkot. Nawet nie partii politycznych (bo nie jest to sztuka o na przykład PiS-ie, mówi znacznie poważniej o polskości i artyzmie), ale rozmaitych koterii i ideologii. Bełkot sączący się zewsząd, bełkot, który niegdyś kazał bohaterowi Wyspiańskiego marzyć:
„Nie chcę nic, nic, — nic… nikogo, żadnych stronnictw, żadnych idei, one wszystkie upadły, – muszą upaść, żadnych ludzi, osobistości; oni wszyscy muszą upaść, upadną. Chcę…, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień…
Chcę, żeby w letni dzień,
w upalny letni dzień
przede mną zżęto żytni łan,
dzwoniących sierpów słyszeć szmer
i świerszczów szept, i szum,
i żeby w oczach mych
koszono kąkol w snopie zbóż”.
Ponad tym wszystkim, także ponad banałem aktorskich ambicyjek – rozbrzmiewa nuta piękna i bólu. Jak to na scenie, gdzie – to znów cytat z Wyzwolenia – fałsz teatralnej machiny prowadzi do prawdy, a prymitywny blaszany mechanizm („»Tam-tam« nazywa się narzędzie / w orkiestrze, które dzwon udaje”…) nie tylko tworzy iluzję, ale w duszach widzów staje się wawelskim Zygmuntem. Albo też jak w moim biednym Krakowie, z wszystkimi jego przywarami, spośród których od czasu do czasu wybłyskuje przecież coś istotnego i który kocha się jak ojczyznę, czyli miłością wyjątkowo trudną. Zaś w sztuce Agaty Dudy-Gracz spomiędzy gadaniny współczesnych i dawnych „wyspiańskologów”, spomiędzy eksplodującej hipokryzji mieszczaństwa (nie sądzę zresztą, by mieszczaństwo czy „klasa średnia” miały na hipokryzję monopol), odsłaniają się partie wstrząsające.
Rozmowa umierającego syna ze zmarłą matką, jak sądzę, brzmi w niej także Różewicz, jego ascetyczny wiersz o kresie życia, dedykowany zresztą pamięci Konstantego Puzyny. Wielki monolog Agnieszki Przepiórskiej w roli żony artysty, Teodory Pytko – pendant do tak dziś rezonującego tematu chłopek (i Chłopek). Rozdzierająca opowieść przybywającego z zaświatów Jerzego Grzegorzewskiego. Finałowe „Kindertotenlieder”, monologi dzieci Wyspiańskiego zgruchotanych przez historię, ciężar dziedzictwa, samolubnego być może, na pewno zaś ciążącego niczym pomnik ojca, społeczne konwencje. Ostatnia droga artysty, wiodąca, jeśli nie na zasnute mgłą Planty, które poprzez wielką pustą scenę można było dostrzec w Wyzwoleniu, to na teatralny korytarz, dokąd Wyspiańskiego odprowadza taka śmierć, jaką portretował Jacek Malczewski.
Bo też szczęśliwie jest to bardzo polska sztuka, pokazująca, że nadal można mówić właśnie Wyspiańskim, ale też Gombrowiczem, Tadeuszem Kantorem, pleść warkocz czy łańcuch śmieszności i tragizmu. Łańcuch, który zresztą chciał podtrzymać także Zbigniew Herbert, choć z jego nawiązującego do Wyzwolenia dramatu pozostał jedynie Prolog, znany jako wiersz o takim właśnie tytule.
Surowe deski sceny – „dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż. / Przecież to miejsce dość obszerne, by w nim myśl polską zamknąć już”. I jeszcze wynoszona z teatru potrzeba wierności temu miejscu, tym sprawom – przez pospolitą łapczywą codzienność skwapliwie grzebanym.
ANDRZEJ FRANASZEK
Kister […] witał wchodzącego przekręcając imię męskie na żeńskie, do mnie mówił: panna Kazimiera.
Kazimierz Wierzyński, Wspomnienie o Marianie Kisterze
Kotka bliska sercu, przez kilka lat obecna w tutejszym wiejskim domu, Burka, co i rusz słyszała, jak woła się na nią – „Burak”, a to dla jej zadziornego charakteru i zuchowatości, ale i z powodu jakiejś przemożnej chęci nazywania „męskiego” – „żeńskim” i na odwrót; do domowych kotek, bywało ich tu sporo, rzucało się nie raz: „ej, chłopaki!”.
Takie zamiany to rzecz powszechna, to ciągnie się zapewne jeszcze z czasów, gdy kategorie płci różnych istot, zwierząt i roślin, bywały nieostre i rozmyte, widziane w sposób odmienny niż to każe współczesna nauka, w której ujęciu notabene wcale nie zawsze te kategorie przyjmują wartości dwubiegunowe, a przeciwnie – często opisujemy istoty obupłciowe, poligamiczne, zmienne w tej mierze (wspomnę tu tylko, z ogrodu za oknem, wielogodzinne, powolne miłosne zaplatanie się ślimaków winniczków, które są obupłciowe i grają za każdym razem jedną lub drugą rolę?, czy jesiony, których kwiaty mogą być męskie, żeńskie lub obu płci, i pojawiają się na jednym i tym samym drzewie w zaskakująco zmiennych proporcjach w kolejnych sezonach, tak, że płci drzewa nie sposób czasem, na naszą ludzką modłę, określić). To, co widziano jako męskie i żeńskie, bywało wielopostaciowe i zmienne, bo „męskość” i „kobiecość” potrafiły zajmować różne pozycje, co zależało wcale nie od ekspresji gonad, ale od tego, jak odbierano proste, namacalne cechy, jak twardość czy miękkość, trwałość lub kruchość, i tak dalej (Zbigniew Herbert zanotował przykład odczyniania uroku, właśnie przez zamianę „męskiego” – „żeńskim”: „…ludzka dążność do oswojenia spraw i zjawisk niepojętych i budzących przerażenie […] cyklony noszą dźwięczne kobiece imiona”; Lekcja łaciny).
Dla roślin symbole płci, dla męskiej tarcza i włócznia Marsa, ♂, czyli – wojenne żelazo, a dla żeńskiej zwierciadło Wenus, ♀, czyli miedź i jej stopy, z których przecież robiono dawne lusterka, te symbole wzięły się ze sposobu prowadzenia notatek stosowanego przez alchemików, dla zaznaczenia przejawów omnipotencji, przy próbach uchwycenia istnienia i współistnienia ciał niebieskich, metali, roślin i zwierząt.
Linneusz tych symboli, które dzieckiem poznał w szkołach jeszcze w ich pierwotnej, alchemicznej postaci, sam zaczął później używać w ramach osobistej stenografii, gdy – człowiek skrajnie oszczędny w pracy i „poukładany” – coś sobie z dziedziny przyrodoznawstwa notował. W pierwszych swych drukach, na przykład w Systema naturae, dawał te symbole w dawnym ujęciu, czyli jeszcze dla oznaczenia metali; z biegiem lat już inaczej, ale jeszcze zmiennie, chwiejnie – to na określenie płci roślin, to dla oddania tego, czy są to rośliny, które wegetują jeden rok czy dwa lata, i dopiero w późnych pracach, w Species plantarum i Mantissa plantarum, użył tarczy Marsa i zwierciadła Wenus wyłącznie jako symboli roślin męskich albo żeńskich.
Cieszę się zawsze, gdy napotykam w botanicznych lekturach ślady dawnego spojrzenia na rośliny, tego odmiennego od współczesnego klasyfikowania ich różnorodności, zwłaszcza „męskości” i „kobiecości”, ślady tego, jak widzieli naturę alchemicy, szamani, zielarki. Wszystkim im przychodziło zresztą stosować zgoła inne rośliny, gdy tę samą przypadłość zwalczali u mężczyzny, inną – gdy leczyli kobietę. Kilka takich roślinnych historii stale do mnie wraca, bo to rośliny z najbliższego sąsiedztwa, z przydomowych kątów.
Urodzony w Węgorzewie polihistor z przełomu XVII i XVIII w., Jerzy Andrzej Helwing, roślinę chmielu, która niesie kwiaty męskie, dla której zanotował pogardliwą nazwę „śmieciuch” (taki chmiel śmieci swymi łatwo osypującymi się kwiatkami męskimi), określił jednak na odwrót, jako „humulus foemina”, chmiel żeński – żeński, bo „słabszy”, o kwiatkach bladych, drobnych, luźno stojących i szybko się osypujących, i w ogóle – byle jakich. Józef Rostafiński, botanik i historyk botaniki pisał o tym w Prowincyonalnych, polskich nazwach roślin XVIII w., z Prus Książęcych głównie z rękopisu Andrzeja Helwinga (1904): „Forma śmieciuch na oznaczenie męskich kwiatów jest prowincjonalizmem zresztą nieznanym; oczywiście śmieciuch jako rzecz niepożyteczna wobec gron żeńskiego chmielu, który się zbiera na słód. Że tu płciowość – po łacinie – oznaczana jest odwrotnie, to jest charakterystyczne dla wieku Helwinga”.
Owocujące konopie
Podobnie jak z chmielem jest z konopiami; tu także kwiaty żeńskie i męskie rodzą się na odrębnych roślinach, i to rośliny żeńskie są wyższe, gęstsze i silniejsze od męskich, ich liście są ciemnozielone i znacznie później niż w przypadku roślin męskich zasychają, płowieją i skręcają się ze starości. Victor Hehn (Kulturpflanzen und Haustiere, 1902) przytacza niemieckie ludowe nazwy dla obu konopi, które są przykładem owego odwrócenia płci – roślina żeńska, mocna i żywotna, to „mäschel” (z łac. „masculus”, męski), a męska, wyraźnie słabsza i mniej dorodna, to „fimmel” (z łac. „femella”, wyrazu w Rzymie bardzo rzadkiego, ale zachowanego we francuszczyźnie i prowansalskim w sensie „kobietki” i „części zawiasu, w którą wchodzi sworzeń”).
Grubodziób, latem wielki amator pestek czereśni, czyli „cornus foemina” starożytnych
Wreszcie dereń, po łacinie od czasów rzymskich – „cornus”. Na jego przykładzie można wyraziście poznać, w jak odmienny sposób, niepowiązany wcale z płcią tak jak ją definiuje wiedza nowożytna, starożytni stosowali określenia „męski” i „żeński”. Rzymianie wyróżniali dereń męski, „cornus mas”, zwany tak zresztą przez botaników po nasze czasy (Cornus mas L.), krzew, który wielu z nas zna dla jego czerwonych, elipsoidalnych, lśniących owoców z bardzo twardą pestką, owoców, z których mamy dereniówkę i dereniak. Ów „cornus mas” był przez Rzymian, ze względu na wyjątkowo twarde drewno przeciwstawiany dereniowi kobiecemu, „cornus foemina”, ale to była, już wedle naszej klasyfikacji świata roślin, roślina zupełnie, ale to zupełnie inna, mianowicie czereśnia lub wiśnia, drzewo o bardzo podobnych owocach, ale drewnie miękkim, mniej trwałym.
JAKUB DOLATOWSKI
W ogromnym archiwum Wojciecha Karpińskiego, wśród kilkunastu pudeł z materiałami dotyczącymi Józefa Czapskiego, wypełnionymi rękopisami, zdjęciami, wycinkami prasowymi, notatkami… znalazłem surowy maszynopis rozmów Piotra Kłoczowskiego z Czapskim, które ukazały się drukiem pod tytułem Świat w moich oczach. Z czystej ciekawości zacząłem porównywać maszynopis z tekstem opublikowanym i zauważyłem, że dokonano w nim skrótów. Czytając dalej, natrafiłem na niezwykły akapit o Claire.
O jej związkach z Czapskim nie wiedziałem niemal nic. Angielka, urodzona w Indiach, Gladys Claire Chancerelle Reynolds (ur. 1883, zm. 1942 w Wilnie), przewija się w opracowaniach jako paryska przyjaciółka i promotorka kapistów. Jej portret dał Krzysztof Muszkowski we wspomnieniach zatytułowanych Parasol angielski, ale nie wspomina w nich o Czapskim. Opowiada o jej przyjazdach do Polski, do przyjaciółki ze studiów na uniwersytecie w Cambridge, Heleny Iwanowskiej-Skinderowej, do majątku w województwie nowogródzkim. W tym majątku Claire znalazła się w czasie II wojny światowej i to z niego uciekła do Wilna spod okupacji sowieckiej. Z osób, które znały ją w tym okresie, Muszkowski wymienia m.in. poetę Światopełka Karpińskiego, stryja Wojciecha Karpińskiego, który dwie dekady później zaprzyjaźni się z Czapskim, zostanie jego biografem i niestrudzonym propagatorem. Autor wspomnień pisze o jej żywych uczuciach wobec Polski, a także o notesach, w których zapisywała wojenne przeżycia.
Próbowałem ją sobie wyobrazić. Muszkowski pisze, że była „szczupła, dość wysoka, może nawet wysportowana, miała duże niebieskie oczy i otwarty uśmiech na twarzy”. Dzień po tym, jak trafiłem na te fragmenty, Beata Bolesławska, autorka biografii Zygmunta Mycielskiego, wysłała mi album przedwojennych zdjęć z prośbą o pomoc w rozszyfrowaniu nieznanej postaci – G. C. Chancerelle-Reynolds… Zobaczyłem jej trzy fotografie. Na jednej, podpisanej „ostatnia fotografia” (Mycielski ma na myśli, ostatnią fotografię w albumie) z 1931 roku siedzi na fotelu i spogląda w okno. Przed jej oczami unosi się jakby dym, nie wiadomo czy to zapalony papieros, który trudno dostrzec na fotografii, czy zdjęcie zostało poruszone. Dwie pozostałe fotografie przedstawiają Claire na wycieczce w górach – na Rysach i w Dolinie Pięciu Stawów. Są przedzielone zdjęciem przyjaciela Czapskiego Jana Tarnowskiego z Chorzelowa (zapisuje się go z tym geograficznym uściśleniem dla odróżnienia od Jana Tarnowskiego z Dzikowa, który był wielką miłością Czapskiego). Claire poznała się z Mycielskim zapewne w Paryżu przez Czapskiego lub kapistów, prawdopodobnie też odwiedzała wraz z nimi Wiśniową – majątek Mycielskich, który służył im za plener.
Ale dlaczego Claire tak mnie ciekawi? Czapski opowiada Kłoczowskiemu, że poznał Claire Chancerelle po przyjeździe z kapistami do Paryża. Nawiązali romans, zamieszkali razem. Claire była jednak mężatką. Yves Marie Chancerelle wyzwał nawet Czapskiego na pojedynek. Czapski wyznaczył swoich sekundantów – Aleksandra Saszę Rzewuskiego (późniejszego dominikanina) i Loche Radziwiłła (przyjaciela Prousta, sportretowanego w W poszukiwaniu straconego czasu). Potrafię sobie wyobrazić Czapskiego w wielu sytuacjach, w tym z bronią w ręku, ale pojedynek o kobietę jest zbyt XIX-wieczny nawet jak na Czapskiego. I to jeszcze z takimi sekundantami, jakby nagle wskoczył do powieści Prousta. Do pojedynku zresztą nie doszło, a Czapski rozstał się z Claire dla Sergieja Nabokova. Zachowali mimo to przyjacielskie stosunki. A ona zakochała się w Polsce do tego stopnia, że przyjechała do Warszawy, gdy tylko wybuchła wojna. Chciała pomagać jako pielęgniarka, ale także (a może przede wszystkim) być bliżej Czapskiego, którego wciąż kochała.
Dziesięć lat temu odwiedziłem razem z Erikiem Karpelesem Nilsa Djurklou, syna przedwojennej miłości Czapskiego – Catherine Djurklou (1909–1977), która pozostała przyjaciółką i powierniczką Czapskiego do końca swojego życia. Nie spodziewałem się wtedy, że kiedyś spojrzę na zdjęcie innej kobiety, która zamieszała w jego życiu uczuciowym dużo wcześniej. Po związku z Catherine Djurklou zostały listy, rysunkowe i olejne portrety, a jej historia została wspaniale opisana przez Karpelesa w biografii Czapskiego. Po związku z Gladys Claire Chancerelle Reynolds mamy tylko skrawki, krótkie wzmianki i kilka zdjęć. Niech posłużą za przypis do „szkoły uczuć” Józefa Czapskiego.
MIKOŁAJ NOWAK-ROGOZIŃSKI
Poszerzone o pominięte fragmenty rozmowy Piotra Kłoczowskiego z Józefem Czapskim pod tytułem „Świat w moich oczach”, ukażą się nakładem wydawnictwa Próby.