HOME

Pod tlenem – 55 sonetów (XI)

Sonet dziesiąty cyklu pierwszego: antyczne sarkofagi, godzina myśli

Ten sonet, jak dziewięć go poprzedzających i kolejne – aż do XX pierwszej partii cyklu włącznie (i jeszcze kilka innych z części pierwszej oraz drugiej), powstał między 2 a 5 lutego 1922 roku. Wszystkie sonety pierwszego i drugiego cyklu orfickiego objawiły się Rainerowi Marii właśnie w tym niezwykłym miesiącu, lutym 1922, czasie poetyckiej epifanii. To właśnie tę, prawie wulkaniczną, erupcję Rilke nazwał w liście do Witolda Hulewicza z 13 listopada 1925 roku, liście powszechnie nazywanym testamentem twórczym poety – wichurą, nawałnicą, czymś, przed czym nie mógł się obronić. Po dekadzie zmagań z elegiami z Duino, nagle nie Rilke musiał zabiegać o natchnienie, to ono porwało poetę. Stało się niebywałe.

Gdy pięćdziesiąt pięć sonetów powstaje w ciągu jednego miesiąca (najkrótszego w roku, a rok 1922 nie był przestępny), można mówić o cudzie twórczym. Można sobie też jednak wyobrazić, że istniały takie chwile, gdy poeta, zwłaszcza piszący kilkadziesiąt wierszy przez cztery dni, musiał wziąć głębszy oddech. Wtedy pojawiał się ów, jedyny w swoim rodzaju, ton uspokojenia, swego rodzaju godzina myśli. Takim czasem, wyjętym z gorączki twórczej, czasem spadku temperatury tworzenia, czasem głębokiej i spokojnej refleksji jest sonet, o którym dziś tutaj piszę.

Przyjrzę się tym razem kolejnym tłumaczeniom w całości. Najpierw temu Mieczysława Jastruna:

 

Was, o których nigdy nie zapomnę,

pozdrawiam, sarkofagi antyczne[1],

co je rzymskich dni wody idylliczne

przepływają jak pieśni wędrowne.

 

Lub otwarte pogodnie jak oko

pasterza, gdy wstaje zbudzony

– pełne ssania pszczół i ciszy – głęboko –

skąd odleciał motyl upojony;

 

pozdrawiam wszystkie wydarte zwątpieniu

usta, gdy znów je życie rozchyla,

które znają się już na milczeniu.

 

Czyż to dla nas, bracia, nic nie waży?

Jedno, drugie zwlekająca chwila

odbija w ludzkiej twarzy.

 

Teraz przyjrzyjmy się spolszczeniu Bernarda Antochewicza:

 

Was, których uczucia me nie zapomniały,

pozdrawiam, grobowce antyczne,

które wody wesołe epoki rzymskiej,

jako pieśń wędrowna przepływały.

 

Ale te tak otwarte jak oczy

radośnie zbudzonego pasterza,

– wewnątrz pełne ciszy i jasności –

z których motyl cudowny uleciał;

 

wszystkie usta wyrwane zwątpieniu

pozdrawiam, znowu otwarte tchem życia,

co wiedziały, co znaczy trwać w milczeniu.

 

Wiemy to, czy nie wiemy o niczym?

Jedno i drugie chwiejna godzina

ukazuje na ludzkim obliczu.

 

I – wreszcie – przeczytajmy ten sonet w przekładzie Adama Pomorskiego:

 

Których pamięć w moim sercu nie zginie,

cześć wam, starożytne sarkofagi:

rzymskich dni wesoła woda bez powagi

jak pieśń zmienna płynie w was i płynie.

 

I wam, tak otwartym, że jak oko

wesołego budzącego się pasterza –

z ciszą we wnętrzu i z kwietną patoką[2]

motyl w zachwycie was odlotem uderza;

 

i wam wszystkim, niepewności wydartym,

cześć wam, ustom na nowo otwartym,

co już martwą poznały ciszę.

 

My – czy znamy ją? czy nam daleka?

Chwila wahania na twarzy człowieka

i niewiedzę, i wiedzę wypisze.

 

Wydaje się, że tym razem w żadnej z polskich translacji nie udało się osiągnąć uroczystej, lecz i przejrzystej, krystalicznej, nie epatującej wysokim stylem, tonacji i aury wiersza oryginalnego. U Rilkego rymy są dokładne, czasem nawet – głębokie, lecz nie są nigdy trywialne czy wysilone, tymczasem, nawet przy zachowaniu ich architektury przez Jastruna i (częściowo) Pomorskiego (Antochewicz rezygnuje ze współbrzmień), zdają się zawadą lekturową – kosztem brzmienia lub znaczenia (czasem – niestety – obydwu). Właściwie najbliżej Rilkego – w samym wydźwięku wiersza, w jego nastroju – pozostaje Jastrun. Cóż, kiedy dla rymu poświęca często precyzję (w pierwszej strofie raczej trzeba by spolszczać – jak Pomorski – „pieśń zmienna” – nie: „wędrowna”; w strofie ostatniej mamy zaś do czynienia z „godziną wahania”, godziną myśli właśnie, a nie ze „zwlekającą chwilą”). Lepsze zaś u Jastruna ewidentnie jest „pozdrawiam” (powtórzone u Antochewicza) niż owo „cześć” Pomorskiego (bezosobowe, zbyt uroczyste).

Wyobraźnia lekturowa (a także kulturowa kompetencja) podpowiada osobie czytającej ten wiersz – motyw, czy nawet topos, et in Arcadia ego (z całym jego bagażem wanitatywnym i ocalającym – jednocześnie): dawny rzymski cmentarz, nagrobki antyczne w dzisiejszej południowej Francji, pasterz jako znak idylli, obraz pracujących pszczół i upojnego miodu, spotkanie śmierci z żywym poetą, medytującym nad pięknem i znaczeniem prastarych sarkofagów. Jesteśmy w samym środku tradycji, w centrum kulturowego sensu miejsc cmentarnych, wewnątrz interferencji. I wtedy znaki życia, a także znaki śmierci – spotykające się ze sobą tak wyraźnie i tak bezpośrednio nie powinny podlegać meandrycznej składni (nienaturalnej w polszczyźnie, a jak najbardziej zwyczajnej, nieco podwyższającej ton – w niemczyźnie). U Rilkego powietrze jest klarowne, nieco zatrzymane w kadrze, jak w upalny dzień, w lipcu: pytanie retoryczne akcentuje refleksyjność drugiej partii sonetu, jesteśmy na lekcji milczenia, której udzielają nam niegdysiejsi zmarli (długo już terminujący w domenie śmierci), ich podobizny. Tego wszystkiego, tej ciszy, tego skupienia, tego zamyślenia, zatrzymania się w życiowym biegu – lepiej nie psuć ostentacyjnym rymem, nieco za długim wersem czy zbytnią zawiłością frazy.

Poeta zadumał się, zatrzymał – pod przemożnym wrażeniem pradawnego cmentarza. Tylko tyle, aż tyle. Zapisał ten pasaż życia i śmierci jako jeden z sonetów. W następnym będziemy podnosić już głowę ku niebu i tam wypatrywać znaków.

KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY

[1] W oryginale „antikische Sarkophage” – z komentarzy, także autokomentarzy Rilkego, z jego przypisów do cyklu orfickiego, wiemy, że mowa o starym cmentarzu w Allyscamps, niedaleko Arles (w Prowansji), o którym mowa także w Maltem. W innych miejscach: „römische Sarkophage”.

[2] Ryzykowny zabieg leksykalny. Tłumacz wybiera słowo, dziś nie funkcjonujące powszechnie w polszczyźnie (notowane we współczesnych słownikach, lecz już specjalistyczne), a oznaczające „miód oczyszczony z wosku”, „ustoiny, fusy” (wg Arcta, 1929).

Alchemia Urszuli Honek

Jeśli chcemy przybliżyć się do utworu literackiego, tak gęstego i zaszyfrowanego jak Białe noce, często pomaga nam jakieś słowo, kilka słów, które pozwolą wejść z nim w kontakt bardziej osobisty.
Zastanawiałam się nad tym, jaki to zabieg przeprowadza autorka na swoim pisarskim warsztacie, dający od razu odróżnić jej świat pisarski od wszystkich innych we współczesnej polskiej prozie. Zaproponowałam sobie samej słowo „alchemia”, aby określić rodzaj zdziwienia, budzony przez jej pisarstwo w umyśle czytelnika.
Spotykamy tu realia pozwalające umieścić te historie – czy tę historię! – we współczesnej Polsce. Pierwszym odruchem – najwyraźniej mylnym! – byłoby zaliczenie książki do „małego realizmu”, który próbuje zdać sprawę z przemian w naszym kraju. Mamy bowiem przed sobą wieś i jej mieszkańców, dla których życie dzisiejsze nie okazało się łaskawe, ludzi zastygłych w zaniedbaniu i bezczynności, z której parę razy na rok wyrywają ich prace polowe, przywracające na krótko jakieś więzy wspólnotowe. Dodam, że taka więź odzywa się jeszcze w dwóch podstawowych dla wsi sytuacjach, przy pożarze i przy pogrzebie.
To obraz wypróbowany w polskiej prozie.

Ale to nie tak. Po kilku stronach pierwszego opowiadania, które może być pierwszym rozdziałem konsekwentnej opowieści, odczuwamy niepokój, który będzie narastał. Coś takiego dzieje się z postaciami i wokół nich, że czujemy lekkie, potem śmielsze przesunięcie perspektywy, przesunięcie języka. Im głębiej wchodzimy w opowieść, tym bardziej osoby, o których mowa, mężczyźni, kobiety, dzieci, pokazują, że żyją równolegle w kilku rzeczywistościach. Jest to życie wsi, dzisiejszej, ale zaskoczonej przez pisarkę w swojej archaicznej istocie: w swoich sekretach. To jak zawsze codzienność ciężkiej, dla dzieci nieraz zabójczej pracy. Bezwzględność rodziców, przyczajona wrogość sąsiadów, okrucieństwo dorosłych wobec zwierząt, naśladowane przez dzieci. Jest sposób myślenia i odczuwania, w którym uderza nas brak zmysłu praktycznego, tego, co opłacalne i nieopłacalne, brak woli wydobycia się z beznadziejnego zamknięcia. Ludzie – a może ziemia, na której żyją? – są jak dotknięci czarem. Zgubili zdolność rozumienia siebie, widzenia siebie w przestrzeni i w czasie. Ich myślenie i odczuwanie są rządzone przez składankę wyobrażeń z wiejskiego folkloru, strzępki pamięci po ostatniej wojnie i po komunizmie, wyobrażeń o obcym świecie, który znajduje się tuż obok, z którego można czerpać pieniądze, lecz skąd płynie też niejasna groźba. A zwłaszcza są określeni przez mocną więź ze zmarłymi, która decyduje o ich krokach. Z pozostawionych swemu losowi starców i staruch, krzywdzonych dzieci, dziewczyn, którym nie udał się ożenek, wydobywa się dziwny język, jak osobista melodia szepcząca do ucha – odsłania się inny świat. Świat zbudowany z pamięci, która sięga dalej niż indywidualne wspomnienia, do starych ballad, animistycznych wierzeń, wiedzy znachorskiej, poczucia uzależnienia od życia ciemności, ważniejszego niż życie za dnia. Może tylko tak potrafią oni przetrwać: Maria, bez żadnej wieści o dopiero poślubionym chłopcu, Zofia, która wychodzi nocą na spotkanie z narzeczonym-widmem, malutka Mira posłana po zmierzchu w śnieg na śmierć, Anielka, wokół której rozwija się upiorna historia o balii i topieniu wszystkiego co się rusza… Rzeczywistość już dla nas ledwo zrozumiała, bo odeszliśmy daleko od tych form życia, od tego odczuwania. Od własnej przeszłości wydanej na lęki i znaki płynące ze strony ziemi, drzew i zwierząt, od takiej zależności wobec naturalnego otoczenia, które do niedawna było oczywiste dla niezliczonego ciągu pokoleń.
Tę niezwykłą operację, która pokazuje przebitkę czasową, przebitkę cywilizacyjną w beskidzkiej wsi, wyrzuconej ze swego bytu przez nowoczesność – nazywam „alchemią”. Jej formą przetrwania staje się język tej książki, chwilami halucynacyjny, bliski poezji – lecz poezji gorzkiej, niebezpiecznej. I nie o tradycyjną „alchemię słowa” tu chodzi. Nie o język piękny, wyszukany. Transmutacji magicznej ulega nasze spojrzenie na rzeczy i na ludzi. Jesteśmy przeniesieni „gdzie indziej”, pozostając zarazem w tych samych, niby oswojonych przez nas warunkach. Rzeczywistość jest wielowątkowa, ukrywają się w niej możliwości różnych języków. Zderzenie z nowoczesnością może przybrać postać życia przetykanego snem. Sen paruje z tamtych domów zanurzonych w morderczym letnim upale, który zapala stodoły, z domów zakopanych w śniegu, gdzie ginie ten, kto wychodzi po zmierzchu.
Czy Białe noce Urszuli Honek można nazwać poetycką diagnozą? Metaforycznym ostrzeżeniem? Ten osąd jej pozostawmy, dla nas czytelników ważne jest świadectwo jej wrażliwości i magia jej języka.

EWA BIEŃKOWSKA

Laudacja z okazji przyznania Urszuli Honek Nagrody Kościelskich (2023) za książkę „Białe noce”. Wołowiec, Czarne, 2023.

Marek Karpiński „Z perspektywy Konika Garbuska”

Mieć dwóch genialnych braci to tragedia. A jeśli są na dodatek starsi… Młodszy genialny brat jeszcze jakoś ujdzie. Na starszego spadają pewne obowiązki wychowawcze i ten młodszy jest wtedy, po części, jego dziełem. Starsi są jednak absolutnie poza zasięgiem i stanowią obiekt aspiracji i źródło kompleksów. Trzeci najmłodszy brat jest z kolei tradycyjnym motywem bajek. W wersji Hansa Christiana Andersena w bajce o Głupim Jasiu opowieść zaczyna się informacją, że było dwu braci — tak jakby narrator zapomniał o istnieniu tego trzeciego, najmłodszego i, powiedzmy sobie szczerze, odrobinę niedorobionego. Ja byłem takim Głupim Jasiem. Tym bardziej, że od siódmego roku życia postępowałem po edukacyjnych śladach moich braci. Wykształcenie podstawowe zdobywaliśmy w Szkole Podstawowej nr 121, średnie w VI Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Rejtana, na studia poszedłem na Wydział Filozoficzny UW (Wojtek też tam studiował, Kuba był asystentem — socjologia stanowiła część filozofii). Byłem przyzwyczajony do mało dla mnie odkrywczych konstatacji: „Brat Kuby i Wojtka”. W trakcie zajęć w Katedrze Socjologii, które prowadził mój brat, zwracaliśmy się do siebie przez „pan”, a na przerwach byliśmy znów na „ty”. Bracia byli szczególnie wrażliwi i starali się oddalić od siebie nawet cień podejrzenia o protekcjonizm i nepotyzm. Dydaktycznie też nie miałem z nich nadmiernych pożytków. Kiedyś zwróciłem się do mego brata Jakuba (podówczas studenta między innymi matematyki), aby pomógł mi zmóc jakieś zadanie z rachunków. Miałem nadzieję, że rozwiąże je za mnie, a ja będę się mógł oddawać właściwym mojemu wiekowi aktywnościom podwórkowym. On natomiast ułożył dla mnie 10 (dziesięć!) zadań o rosnącej skali trudności: pierwsze – banalnie proste, a po rozwiązaniu ostatniego nie miałbym żadnych trudności przy rozwiązaniu tego mojego, zadanego. Nigdy go już o pomoc w lekcjach nie prosiłem.

Wojciech, Jakub i Marek Karpińscy

Jeszcze ta różnica wieku. Osiem lat, które dzieliły mnie od najstarszego z braci, kiedy miałem — na przykład — lat dziesięć, stanowiły intelektualną przepaść. Kuba był już studentem (robił maturę w wieku 16 lat), Wojtek zaś pogrążonym w poważnych lekturach licealistą – ja zaś bawiłem się w Indian. Zero wspólnych tematów, zero porozumienia. Dopiero gdy ja skończyłem osiemnasty rok życia, to się wyrównało. Różnica wieku ma to do siebie, że z biegiem lat z różnicy mentalnej przechodzi w kalendarzową. Można nawet ułożyć jakieś mądre matematyczne wzory na ten temat. Taki na przykład współczynnik, który w liczniku będzie miał sumę lat w mianowniku zaś różnicę w latach (można by zastosować greckie litery delta Δ i sigma Σ, co zawsze ożywia tekst graficznie i dodaje naukowej powagi). Można, tylko po co? To są wspomnienia, a nie praca naukowa, w której należy płoszyć i humanistów zawstydzać matematyką. Ważne, że kontakt intelektualny z braćmi uzyskałem gdzieś razem z pełnoletniością. Przy czym chodzi tu o kontakt, a nie o równorzędność ról – bo o tym mowy być nie mogło.

Do tej pory bracia prześmiewczo pocieszali mnie bajkami o trzech braciach, z których dwu było mądrych, a jeden głupi — szczególne miejsce zajmowała opowieść Piotra Pawłowicza Jerszowa o Koniku Garbusku. Tym bardziej że zbiegło się to z nową polityką radzieckiej kinematografii. Imperialistycznemu Kaczorowi Donaldowi, burżuazyjnej Myszce Mickey czy kapitalistycznemu Psu Pluto przeciwstawiono nową socjalistyczną animację. Ta miała być (wedle wskazań Żdanowa) narodowa w formie i socjalistyczna w treści. Tę narodową formę miała rosyjska bajka i ludowy kostium. Kobiety wdziały kokoszniki, mężczyźni barwne rubaszki. Radzieccy Rosjanie mieli kłopoty ze swoją XIX-wieczną spuścizną literacką – tworzona była przez arystokratów, a miała być ludowa. Pamiętam biogram Puszkina ze szkolnego podręcznika. Pojawiła się mianowicie enigmatyczna niania (nie żadna kosmopolityczna mademoiselle, czy inna freulein), która z dietskich liet tuliła jemu liubow k prostemu narodu. I tak w tej atmosferze w roku 1947 w reżyserii Iwana Iwanowa Wano powstał kolorowy film animowany Konik Garbusek, który w latach 50. wszedł na nasze ekrany. W podobnym czasie ukazała się książka z napisanym wierszem tekstem Piotra Jerszowa i wpływającymi na wyobraźnię ilustracjami Jana Marcina Szancera.

Pocieszany bywałem, że obok dwu mądrych braci – jak Daniło i Gawryło w bajce – jest ten trzeci Iwan …a najmłodszy / Głupi był i plótł trzy po trzy. Ten z pomocą Konika Garbuska i tak wychodzi na swoje. I rzeczywiście jakoś tak się ułożyło. Nie mogę na swoje życie narzekać. Nie ujmując niczego moim znakomitym braciom, z żadnym z nich bym się nie zamienił. Poszedłem własną drogą i ta nie okazała się najgorsza. Przez całe życie jednak czułem na plecach pomocny oddech Konika Garbuska.

Marek, Wojciech i Jakub Karpińscy

Nie widziałem go nigdy, lecz byłem świadomy jego obecności i wiem, że tak potrafił zakręcić zawirowaniami historii, że przeważnie – jak to ongiś mówili bracia – wychodziłem na swoje. Przede wszystkim jako jedyny miałem normalny (ręka mi nie zadrżała przy wklepywaniu tego przymiotnika w komputer) dom. Takie miejsce na ziemi, w którym czuję się u siebie, gdzie mam wokół siebie oswojoną nie tylko przestrzeń, lecz także ludzi. Miejsce, gdzie się urodziłem, gdzie żyli moi rodzice i które chciałbym przekazać swemu synowi. Nie należy pojmować tego zbyt geograficznie, kojarzyć tylko z określonym adresem, który da się wpisać w wyszukiwarkę GPS-u (choć i ten element jest ważny). To obiekt utkany też z materii psychicznej, choć wierzę głęboko, że materia ta może mieszkać i w rzeczach, i w ludziach.

Po drugie zaś mój opiekuńczy wierzchowiec zapewnił mi – tak jak w jer-szowowskim pierwowzorze Cud-Dziewczynę. Hankę poznałem przez naszego wspólnego znajomego w holu Muzeum Narodowego. Wierzę, że to Konik – wytwór syberyjskiej wyobraźni, a nie Wawrzyniec Brzozowski syn znanego malarza, spiknął nas ze sobą. Kto był rzeczywistym sprawcą, trudno dociec, ważne, że zapałałem miłością do Cud-Dziewczyny. Polszczyzna dobrze rozróżnia dwa stany emocjonalne: kochać kogoś i kochać się w kimś. Pierwszy opisuje relację z innym, zewnętrznym bytem; sytuację, że darzy się kogoś uczuciem (skądinąd reiści uważają, że jest to błąd hipostazy. Logicznie możliwe — ale jakie przyjemne). Drugi zaś informuje nas (dzięki partykule strony zwrotnej), że podmiot i przedmiot uczucia są tożsame, że to nie tyle egoizm we dwoje, co zdwojony egoizm. Ja kochałem Hankę. Rezultatem tego stanu była całkowita zmiana postrzegania rzeczywistości. We wszystkich kobietach widziałem tę jedną, jedyną – Cud-Dziewczynę. Idzie, na przykład, drobna brunetka zdaje mi się, że to Hanka i idę za nią. Podąża ulicą postawna blondynka, a ja podążam za nią, za nią jako za Hanką. Swoiste pars pro toto, żeby nie powiedzieć paranoja – miłość jest przecież zaburzeniem normalnych stanów psychicznych. Redukcja wszystkich kobiet do jednej zdarzyła mi się raz w życiu. I to wystarczyło na trzydzieści lat wspólnego życia.

Hanna Baltyn-Karpińska

Starszym braciom zawdzięczam dwa wielkie dary: książki i ludzi. Nie było tu ingerencji Konika lub może był życzliwy brak ingerencji. W życiu młodego człowieka przychodzi taki moment, gdy powinien się przesiąść z lektur młodzieżowych na dorosłe. Mowa tu o czasach, gdy dostępny był tylko jeden program TV i to od określonej, popołudniowej godziny. Książki były więc głównym domowym narzędziem socjalizacji. Rynek wydawniczy, dostępność książek była taka, że po przeczytaniu Karola Maya, Henryka Sienkiewicza oraz Aleksandra Dumasa trzeba było zacząć czytać Jeana Paula Sartre’a. Albo i nie zaczynać, jak też uczyniła większość moich kolegów. Ale w moim domu ten Sartre — w odróżnieniu od ich domostw — był. Były i inne lektury, które zgromadzili i w których zaczytywali się bracia. Rodzice chowali przed nami trzy książki, które oczywiście natychmiast zostały wykryte i, mimo wszelkich trudności, przeczytane. Były to: Życie seksualne dzikich Bronisława Malinowskiego, Płeć i charakter Ottona Weiningera oraz Feliks Dzierżyński Czerwony kat, złote serce Bohdana hr. Jaxy-Ronikera. Książki, których przed nami nie chowano, ale ich lekturę trzeba było chować przed innymi, to była tak zwana biała biblioteka. W biały papier obkładane były książki Instytutu Literackiego w Paryżu. Kiedy się widziało w środkach komunikacji faceta pogrążanego w lekturze obłożonej w gazetę książki, można było być pewnym, że czyta paryską kulturę. Dostęp emigracyjnej literatury tworzył elitarne kręgi, bo książki te wydawane były w małych nakładach, a w jeszcze mniejszych docierały do Polski. Do 1968 roku można było w BUW-ie wypisać sygnaturę z magicznym skrótem „cim” (cimelium lub cymelium, od greckiego słowa keimēlion – skarb, klejnot, oznacza druk bardzo cenny, rzadki) i dostawało się rzecz do czytelni. Książek było mało, miały więc wielu czytelników. Pożyczało się je na godziny albo pod zastaw cennego fantu. Krążyły, kreując nowe typy więzi. Świat książek miałem podany jak na tacy.

Inny ciekawy świat tworzyli ludzie. Na przyjęciach u braci Tarkowskich można było posłuchać łagiernych rosyjskich pieśni. Przywiózł je niejaki Szulc, który w Warszawie zatrzymał się w drodze do Izraela, a całe dzieciństwo spędził w dietdomach. Jego pieśni nie miały tej dawki liryzmu, co – późniejsze – Wysockiego czy Galicza, ale miały dozę i brutalizmu, i autentyzmu. Tam też można było posłuchać produkcji samych braci. Jacka o inwazji na Czechosłowację czy tłumaczeń Kryla. Michał z kolegami z architektury stworzył Salon Niezależnych i ich produkcje można było tam usłyszeć. Z kolei Gienio Frajer Halski – szycha i szatniarz w „Stodole” (klub Politechniki Warszawskiej) – otwierał świat studenckich klubów. Dzięki towarzystwu Wojtka, ludzi takich jak Marcin Król i Małgosia Dziewulska, mogłem uczestniczyć w wielu wydarzeniach, jak na przykład działaniach teatru w puławskich Azotach. Wśród kolegów moich braci znaleźli się różni ludzie, od księdza Małkowskiego po Karola Modzelewskiego, a wszyscy należeli do grona tych, z którymi na wymianie poglądów się nie traci.

Stan wojenny w roku 1981 odciął obu braci za granicą. Zostałem w kraju jako jedyny. W roku 1989 na Targach Książki Leopold Unger „Brukselczyk” przywołując stary szmonces, powiedział: „Ktoś musi być w sklepie”. Fakt, że ten czas spędziłem w kraju, że mogłem pochować ojca, opiekować się matką, zajmować mieszkanie, w którym przyszedłem na świat, nie mówiąc już o tym, że ożeniłem się (ponownie) szczęśliwie i dochowałem się syna – to wszystko uważam za interwencję Konika Garbuska. Z całą pewnością miałem mądrzejszych braci, ale nawet głupiec może na towarzystwie mądrych skorzystać, byleby szedł własną, indywidualną i autonomiczną drogą. Ładnie to ujął mój nieżyjący już przyjaciel Jacek Kaczmarski:

 

Głupi Jasiu, Głupi Jasiu,

Rozumiałeś mowę ptasią,

Ale więcej już rozumiesz dziś:

W baśniach śpią prawdziwe dzieje;

Woda życia nie istnieje,

Ale zawsze warto po nią iść.

 

MAREK KARPIŃSKI

Przytoczony tekst pochodzi z książki Marka Karpińskiego „Puzzle pamięci”. Warszawa, Alegoria, 2021.

Galeria jednej fotografii (40)

Ten kadr mam w głowie – nagle, zza pałacu po lewej, tuż przy brzegu, wyrasta olbrzymi statek i, na moich oczach, bardzo powoli, wypełnia lukę między domami. Ale na negatywie mam tylko to ujęcie – z drugiej strony kanału Giudecca, gdzie następnego dnia, o ósmej, czekałam na statek.

Zawsze, kiedy przeglądam skoroszyt z negatywami z Wenecji z 2006, mam cichą nadzieję, że olbrzym, między pałacami, się znajdzie. Jeśli nie pod datą 27 kwietnia, to gdzieś w okolicy.

„Pałac Dożów i Ariadne Palace”, Wenecja 2006, z cyklu: „Przyszli barbarzyńcy” © Elżbieta Lempp

19 września 2022

ELŻBIETA LEMPP

Mycielski o Krzysztofie Pendereckim

W 2023 roku minęła 90. rocznica urodzin Krzysztofa Pendereckiego. Przygotowując się na zorganizowane z tej okazji przez Akademię Muzyczną w Krakowie sympozjum naukowe, postanowiłam przyjrzeć się temu, co o muzyce Pendereckiego pisał Zygmunt Mycielski. Wiem, że zachwyciła go Pasja według świętego Łukasza. Od razu rozpoznał w tym utworze arcydzieło. Pendereckiego poznał też osobiście i szczerze polubił. Dawał temu wyraz na kartach dzienników. Jak jednak odbierał pierwsze utwory debiutującego w 1959 roku na Warszawskiej Jesieni młodego twórcy z Krakowa? Sam był przecież kompozytorem, a rozkwitającej po 1956 roku w Polsce awangardy nie rozumiał, jej zrywające z tradycją propozycje były mu z gruntu obce. Jakie zatem odczucia wzbudzały w nim niezwykle przecież radykalne brzmieniowo wczesne utwory Pendereckiego?
O Trenie ofiarom Hiroszimy tuż po jego prawykonaniu na Warszawskiej Jesieni w 1960 roku Mycielski pisał: „Penderecki operuje przede wszystkim walorem barwy 52 instrumentów smyczkowych, operuje dźwiękami, których ścisła wysokość «traci jakiekolwiek znaczenie» – jak to Zieliński napisał w programie. Używa efektów perkusyjnych, wydobytych żabką o pudło instrumentu – wszystko jednak brzmi celowo podlega prawom tej celowości muzycznej, komunikuje całości muzyczne, a nie rozsypane tylko fragmenty, nie poszukiwania wyrazu (ekspresji) na zasadzie dźwięku, który zawieszony w próżni «zawsze będzie coś znaczył». Środki użyte przez Pendereckiego są bardzo ograniczone, są jednak bardzo oszczędnie wybrane i zestawione, służą muzyce, a nie każą wodzić się za nos – od wyspekulowanego przypadku (?) do przypadku, z którego «i tak coś wyniknie». Analogiczne wrażenie muzycznej ciągłości sprawia na mnie Le Marteau sans maître Bouleza w przeciwieństwie do wielu innych dzieł tego kompozytora, którego Structures na dwa fortepiany mogą zanudzić najbardziej pozytywnie nastawionego do awangardy słuchacza. Zróżnicowanie materiału u Pendereckiego podlega tym prawidłom, które każą domyślać się, że dyktowała je chęć przekazania słuchaczowi autentycznego wzruszenia twórczego” („Ruch Muzyczny” 1961 nr 21).

Zygmunt Mycielski z Penedereckimi i Tomaszewskimi

Natomiast o zaprezentowanym rok później Kwartecie smyczkowym notował: „Poszukiwania dźwiękowe zajmują też wyraźnie Pendereckiego. Cieszy go używanie «dźwięku najwyższego» z możliwych do uzyskania na skrzypcach, cieszą różne formy artykulacji, «formy uderzeń w struny i pudła rezonansowe, różne sposoby wydobywania dźwięków za podstawkiem» itp. W rezultacie jego Kwartet mnie zawiódł, nie mogłem się pozbyć myśli, co by z niego zostało, gdyby «zdjąć efekty». Jednak zdaję sobie sprawę, że dla tych, którzy w samym efekcie dźwiękowym upatrują cel i wartość dzieła sztuki, dla tych, których cieszy sama kula bilardowa, nie jest to żadnym argumentem. Penderecki sprawia wrażenie człowieka, który modli się przy źródle, z którego wypływają wszystkie możliwe efekty akustyczne. Czekam, do jakiego naczynia nabierze on tej pięknej wody” („Ruch Muzyczny” 1962 nr 21).
Owej „wody” najwyraźniej Penderecki zaczął nabierać w odczuciu Mycielskiego wraz z sięgnięciem po tematy religijne. W styczniu 1963 roku obszerny tekst poświęcił Mycielski analizie Stabat Mater (włączonego później do Pasji). Pisał wówczas: „Widzę tu wartości, które sprawiają na mnie wrażenie wielkiego i kunsztu, i wzruszenia muzycznego. Bo zrobić coś z tak bardzo surowo i dyskretnie wybranych elementów – a nie tylko e f e k t ó w, wydaje mi się o wiele trudniejszą i bardziej «artystyczną» sprawą niż to, co słyszy się tak często i co sprawia tak często wrażenie dążenia, by «zamanifestować się za wszelką cenę». […] I muzyka, i forma zrobione jak gdyby «z niczego» – z kilku elementów tylko. Ale jest to to materiał szlachetny, a nie świecąca politura, pod którą kryje się byle co. (15 I 1963, w: Z. Mycielski, Postludia. Kraków 1977, s. 243)
Zachwyt tym utworem Mycielski potwierdził rok później, rekomendując Pendereckiego Jerzemu Giedroyciowi do nagrody Fundacji Alfreda Jurzykowskiego. W liście do redaktora „Kultury” pisał: „W kraju, młody «awangardzista» napisał bardzo piękne dzieło na 3 chóry a cappella, to znaczy bez instrumentów. Za to dzieło (a nie za całą twórczość) wart jest nagrody. To STABAT MATER, PENDERECKIEGO. (Krzysztof). […] Byłaby to nagroda godna i pewna, Penderecki ma chyba około 30 lat, chce pisać PASJĘ, co nie ułatwia zamówienia przez komisję zamówień kompozytorskich, gdzie będziemy się jednak starali zamówić tę rzecz u niego (biorę udział w tej Komisji). Nazwisko Pendereckiego obiega już muzyczne festiwale międzynarodowe. […] Poważne, nowe, znakomicie „zrobione” dzieło Pendereckiego (ale nie inne, moim zdaniem zbyt efektowne – ekspresjonistyczne, zbyt goniące za nowymi efektami. Stabat jest w dodatku muzyką dla ludzi, co uważam zawsze za ważny cel i cechę sztuki” (9 VI 1964, Archiwum Kultury Paryskiej ).
Penderecki rzeczywiście otrzymał nagrodę Jurzykowskiego w 1965 roku, a wspomnianą Pasję według św. Łukasza ukończył w 1966. Mycielski pojechał na premierę do Münster. Był tym dziełem niesłychanie przejęty. Na bieżąco notował swoje wrażenie w dzienniku, a tuż po prawykonaniu pisał do „Ruchu Muzycznego”: „Nie ulega żadnej wątpliwości, że jest to istotnie i prawdziwa i autentyczna Pasja, już od pierwszego zawołania chóru: O crux. Na rozpiętej oktawie zawołanie to przenika nas dreszczem, jak bachowskie wołanie Herr! na wstępie Johannespassion. […] Penderecki naciągnął strunę, przerzucił ja ponad przeszło dwoma wiekami naszej sztuki, poszedł daleko, ale nie wyszedł z europejskiego kręgu muzycznego, który tę wielką formę muzyczną wykształcił” (30 III 1966, w: Z. Mycielski, Postludia, Kraków 1977, s. 254).
Podziw Mycielskiego dla Pasji nie słabł. 6 czerwca 1975 roku, tuż przed polską premierą Diabłów z Loudun, pisał do Andrzeja Panufnika: „Wiesz, że centralnym moim stosunkiem do tej [Pendereckiego] twórczości stała się Pasja według św. Łukasza, dzieło, które po dziś uważam za wielką rzecz – ja zawsze tak szukam, czym zaspokoić moje pragnienie sztuki, wzruszeń, przeżyć”. Co do samych Diabłów z Loudun – opera ta niezwykle Mycielskiego ciekawiła, także ze względu na znany mu doskonale temat (znał przecież choćby Matkę Joannę od Aniołów Iwaszkiewicza). Nie mógł doczekać się polskiej premiery. Wcześniej poznał operę z partytury i z nagrania. Wysłuchanie dzieła sprowokowało go do bezpośredniej reakcji, napisał wówczas wprost do Krzysztofa Pendereckiego: „Trzy dni temu ze ZNAKOMITEJ zdaniem moim płyty, słyszałem wreszcie DIABŁY loudunowskie. Partyturę miałem, ale nie sposób odnaleźć, ktoś mi ją ukradł z moich 18 metrów kwadratowych (z Twoją dedykacją w dodatku, i pierwszą redakcją!) – pies go jebał – alem zły, za to słuchałem tych dwóch płyt bez partytury (u Andrzejewskich, z dobrych dwóch głośników, stereo) – bardzo, bardzo mnie ta audycja zamyśliła – […]. To cała historia te Twoje Diabły. A, przede wszystkim: libretto. Ta wstrząsająca historia – (zresztą: dobrze znana) – widowisko, egzorcyzmy, sprawa boska i diabelska i ludzka: jak może być przyjęta dzisiaj przez człowieka takiego jaki dzisiaj jest, który się boi wszystkiego co jest na serio i co jest naprawdę? – I: zaraz potem: jak może być przyjmowana Twoja muzyka do tego, całe dźwiękowe tło do recytatorów i recitativów, z wybuchami nut, skoków, erupcji muzyczno-akustycznych, którymi operujesz jak mistrz, z fantazją i odwagą, bezczelnością, która jednocześnie i mrozi mi krew i wzbudza zazdrość i peszy mój – raczej intelekt niż wrażliwość (moją, rzecz jasna) – bo ta – może 70, czy 80% – na najwyższym diapazonie NAPIĘCIA, ekspresji, a więc i tego, co nazywamy efektem […]. Sądzę, że nie możesz nic innego robić, niż pisać dalej Pendereckiego. Nie masz innego wyjścia, i jesteś… wystarczająco artystą, żeby to robić nadal, mieć w dupie kretynów, grymaśników też, artysta bowiem polega na tym, że posiada w sobie busolę swojej prawdy – zależy to tylko od stopnia wiary w to co robi, wiary autentycznej, i tylko to jest jego siłą, a więc i prawdą et caetera. – A cała sprawa wzbogacenia własnej «palety», środków, jest tylko częściowo w jego władaniu, woli, myśleniu, spekulacji też. Nie możesz pisać takiej muzyki, jaką chcieliby inni od Ciebie otrzymać. Jeżeli ja, stary, mam tęsknotę do dźwięku czystego, nuty, którą kocham, bo ją słyszę – jak słyszę g, gis, a oboju, skrzypiec, sopranu – i sam sobie takie piszę, bez względu na niewykonywanie i niesłuchanie, to Ty mnożysz te «bloki», którymi operujesz z pewnością ręki i imaginacji, przy której inni wyglądają jak cienkie siusianie przy prawdziwej Niagarze. – Przelewasz ogromne jezioro położone wyżej do innego ogromnego, położonego niżej – tak mi się przedstawiła Niagara, gdy tam byłem – i kretyn może się tylko zastanawiać nad: «po co taki żywioł?», skoro on płynie, spada i daje rzeczywiście niezwykły szum, huk i ton” (15 I 1971, Archiwum Zygmunta Mycielskiego Biblioteka Narodowa).
Czy można sobie wyobrazić lepiej, uczciwiej i bardziej szczerze wyrażony podziw jednego twórcy dla drugiego? Nie oznacza to, że Mycielski nie spoglądał na Pendereckiego także i krytycznym okiem. Zwłaszcza jego późniejsza twórczość, w której Penderecki wyraźnie zwrócił się w kierunku muzyki późnoromantycznej, nie budziła już jego entuzjazmu. Nie stracił jednak nią zainteresowania. Przeglądając pisma Mycielskiego, mogę nawet powiedzieć, że w powojennej polskiej muzyce było tylko dwóch kompozytorów, którzy prawdziwie go poruszyli siłą swojego talentu – byli to Andrzej Panufnik i właśnie Krzysztof Penderecki.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Zakład Todorova

Pierwszy pakt zaproponował szatan Chrystusowi. W XV wieku kuszącą ofertę ponowił Mefistofeles wobec Fausta. Trzeci pakt, zawarty w tym samym czasie, miał charakter wyjątkowo podstępny, o jego istnieniu bowiem dowiedziano się, kiedy wszedł już w życie. Kontrahent, czyli człowiek nowożytny, miał uwierzyć, że po kolejne zdobycze sięga dzięki własnemu wysiłkowi; że za sprawą zdobytej właśnie wolności staje się nie tylko panem własnego losu, ale także sędzią uprawnionym do rozstrzygania, co jest dobre a co złe. Nie wiedział, że za tę wolność przyjdzie mu zapłacić.

Taki jest punkt wyjścia rozważań Tzvetana Todorova w dziele Ogród niedoskonały. Myśl humanistyczna we Francji, przełożonym z języka francuskiego przez Hannę Abramowicz i Jana Marię Kłoczowskiego (Warszawa, Czytelnik, 2003). Książkę będącą połączeniem rozprawy z dziedziny historii myśli z błyskotliwym esejem czyta się z fascynacją, co jest rzadkie w przypadku rozpraw, ale charakterystyczne dla tekstów, które wyszły spod pióra francuskiego pisarza i teoretyka literatury, wykładowcy Uniwersytetu Yale, urodzonego przed osiemdziesięciu pięciu laty w Sofii, a zmarłego w Paryżu w roku 2017. Czynnikiem dodatkowo wzmagającym uwagę czytelnika jest to, że – jeśli rzeczywiście istnieje układ z diabłem – każdy, kto partycypuje w rozkoszach płynących z wolności, spotka się pewnego dnia z roszczeniami infernalnego egzekutora. Jaka jest cena? Najpierw porzucenie Boga, później osłabienie więzi rodzinnych i społecznych, w końcu dezintegracja własnego „ja”. Z chwilą ujawnienia kontraktu intelektualiści podzielili się na kilka istniejących do dziś odłamów różniących się reakcją na wezwanie do uregulowania rachunku. Autor nazywa je rodzinami: konserwatystów, scjentystów, indywidualistów i humanistów.

Rodzina konserwatystów – traktując poważnie zagrożenie płynące z paktu – rezygnuje z wolności, przedkładając ponad nią posłuszeństwo grupie, tradycji i religii; rodzina scjentystów odrzuca pretensje diabła, negując istnienie wolności w świecie zdeterminowanym przez prawa biologii i historii; dla indywidualistów natomiast zanik wspólnych wartości, więzi społecznych i spójnego „ja” nie jest bynajmniej stratą, tylko kolejnym, zadowalającym stopniem na drodze do wyzwolenia. Ostatnia z wielkich rodzin, humaniści, uważając wolność za równie cenną jak inne wartości, chce się nią cieszyć, nie płacąc ceny, jaką wyznaczył handlarz z piekła rodem. Pytanie, czy ten zamiar może się udać, towarzyszy lekturze Ogrodu niedoskonałego. Lekturze pasjonującej i niespokojnej, jako że odpowiedź na to pytanie ma znaczenie rozstrzygające.

Todorov, opowiedziawszy się już na wstępie po stronie humanistów, ich właśnie, a dokładniej – sformułowaną przez nich koncepcję wolności, czyni przedmiotem swoich poznawczych poszukiwań. Pomocą w tym przedsięwzięciu służą mu przede wszystkim pisma Montaigne’a, Rousseau oraz Benjamina Constanta. W pierwszej kolejności podejmuje próbę wyjaśnienia, dlaczego w przekonaniu humanistów wolność stanowi cechę wyróżniającą nowożytnego człowieka, następnie skupia uwagę na zagrożeniach dla życia społecznego, przywołując w tym celu humanistyczne koncepcje społeczeństwa i samotności, miłości i przyjaźni. Rozważania zamyka analiza kwestii wartości w świecie, w którym Bóg przestał być ich źródłem i poręczycielem.

Czy chcąc pozostać wolnymi, nie narażamy się na odcięcie od wspólnoty, z której pochodzimy? Czy samotność nie jest konieczną zapłatą za naszą autonomię? Czy w świecie nowożytnym jest jeszcze miejsce dla miłości, czy już tylko dla relacji wynikających z umów? Na te pytania, powiada Todorov, musi dać odpowiedź obrońca wolności, „jeśli nie chce pogodzić się z faktem, że przy dobijaniu targu zostaliśmy oszukani”. Pierwszą wspólnotą, jaką poznaje człowiek, jest rodzina. Dla ukazania, że humaniści nie przeceniali jej wartości, Todorov przywołuje pisma Montaigne’a, w których autor wyznaje, że przyjaźnie pochodzące z wyboru ceni bardziej od relacji narzuconych przez więzy krwi. Pozostaje w zgodzie z tą zasadą, gdy stwierdza, że własne dzieci nie są mu tak drogie jak przyjaciele czy książki. Podejrzliwość Montaigne’a wobec przywiązania do własnego potomstwa wynika z tego, iż tym uczuciem nie rządzi wola, lecz instynkt, który ludzie dzielą ze zwierzętami. Okrutnie mogą brzmieć słowa Montaigne’a, szczególnie w uszach konserwatystów, jednak analiza Todorova pokazuje, że osłabienie więzów krwi wcale nie musi przywieść człowieka do samotności, przeciwnie – relacje nawiązane z wyboru tym silniej, bo świadomie, zakorzeniają jednostkę w rodzinie ludzkiej.

Nie mniej istotna od autonomii uczuć jest autonomia intelektu. Wszelka działalność umysłowa – głosili humaniści – winna wyzwolić się spod presji tradycji i oprzeć na własnych siłach (Gombrowicz, który określał siebie mianem „Montaigne’a w miniaturze”, formułował ten postulat w sposób bardziej dobitny, powiadając, że woli własną głupotę od cudzej mądrości). Jednakże decydującym krokiem ku nowożytności było uznanie, że dobro nie jest owocem zesłanym przez Boga, lecz skutkiem aktu woli człowieka. Rzecz jasna, humaniści nie postradali rozumu, by utrzymywać, że człowiek jest jedynym panem samego siebie: „Humaniści nie głoszą wszechmocy człowieka, nie godzą się jednak na wszechmoc Boga lub natury. Ich zdaniem, obok tego, co z góry dane, jest miejsce – i to miejsce niepoślednie – na to, co dyktuje nam wola”. Bluźnierstwo! – zakrzyknęliby konserwatyści, utrzymujący za św. Pawłem, że człowiek jest w rękach Boga niczym glina w rękach garncarza. Skoro tak – odpowiedzieliby humaniści z Erazmem na czele – do czego potrzebny byłby człowiek? Ciekawe, co powiedziałby autor Pochwały głupoty, gdyby się dowiedział, że za prekursorów humanizmu Todorov uważał m.in. heretyków, czyli – ujmując rzecz etymologicznie – „tych, którzy wybierają”.

W możliwości wyboru leży godność człowieka – powtarzają humaniści wszystkich czasów, nie żywiąc przy tym przesadnego wyobrażenia o ludzkich zdolnościach. „Ludziom trzeba pozwolić na kierowanie własnymi sprawami nie dlatego, że są dobrzy lub inteligentni (bo nie są) – podsumowuje Todorov – lecz dlatego, że nikt tego za nich nie zrobi. Rozum jest słaby i zawodny, lecz mimo wszystko wart jest więcej niż ślepe posłuszeństwo wobec tradycji”. Propozycja humanistów przypomina zakład Pascala, choć stopień ryzyka jest w niej nieporównywalnie większy. Jeśli przyjąć, że gra toczy się o najwyższą stawkę, pytanie o cenę wolności stanie w całej swojej grozie.

AGNIESZKA PAPIESKA

„Lew Tołstoj bardzo lubił dzieci”. Anegdoty o pisarzach przypisywane Charmsowi

Rzeczywiście przez długi czas sądzono, że autorem tych miniatur mógł być sam Charms, w rzeczywistości w charmsowskim duchu układała je w latach siedemdziesiątych para awangardowych, niezależnych artystów grafików – Władimir Piatnicki i Natalia Dobrochotowa-Majkowa. Poznali się na wydziale chemii Uniwersytetu Moskiewskiego. Piatnicki po dwóch latach rzucił uniwersytet, zaczął studiować sztukę użytkową w Moskiewskim Instytucie Odzieżowym, skąd szybko wyleciał za „formalizm”. Zmagał się z uzależnieniem od alkoholu i zmarł młodo. W 1978 roku w wieku czterdziestu lat, jak plotka głosi – po wypiciu butelki płynu czyszczącego.

Piatnicki i Dobrochotowa-Majkowa pisywali charmsowskie pastisze dla zabawy, wiele z nich ozdabiali naiwnymi rysunkami. Pod koniec lat siedemdziesiątych drobne teksty robiły furorę w samizdacie, przepisywano je i puszczano dalej w rozmaitych konfiguracjach, więc nikt właściwie nie znał zbioru w całości – stu kilkudziesięciu anegdotek. Wtedy były lekkimi żarcikami z oberiuckiej klasyki, dzisiaj same są klasyką. Oto kilka z nich:

*

Lew Tołstoj bardzo lubił grać na bałałajce (i oczywiście lubił dzieci). Ale nie umiał. Bywało, że pisze powieść Wojna i pokój a przy tym myśli: tam ta-ram, dzyń, dzyń, dzyń! Albo: pu-pu rum, ta-da dam, ta-da dam!

*

Pewnego razu Puszkin napisał list do Rabindranatha Tagore: „Drogi daleki przyjacielu – pisał – nie znam Pana i Pan mnie nie zna. Bardzo chciałoby się poznać. Wszystkiego najlepszego. Sasza”. Kiedy przyniesiono list, Tagore oddawał się medytacji. Był tak skupiony, że można było przy nim walić z armaty. Żona go szturchała, szturchała, podsuwała list – nic nie widzi. Jeszcze i po rosyjsku czytać nie potrafił. I w końcu się nie poznali.

*

Lew Tołstoj i Fiodor Michajłowicz Dostojewski założyli się, kto napisze lepszą powieść. Na sędziego wzięli Turgieniewa. Tołstoj pobiegł do domu, zamknął się w gabinecie i od razu zaczął pisać – o dzieciach (bardzo je lubił). A Dostojewski siedzi u siebie i myśli: „Turgieniew jest człowiek bojaźliwy. Siedzi teraz u siebie i myśli: «Dostojewski to nerwus. Jeśli powiem, że jego powieść jest słabsza, gotów mnie zarżnąć». Co się będę wysilać? (to Dostojewski tak myśli). Specjalnie słabo napiszę i tak pieniążki będą moje” (założyli się o sto rubli). A Turgieniew tymczasem siedzi u siebie i myśli: „Dostojewski to nerwus. Jeśli powiem, że jego powieść jest słabsza, gotów mnie zarżnąć. Z drugiej strony – Tołstoj to hrabia. Lepiej się w to nie pchać. I w ogóle”. I jeszcze tej samej nocy po cichutku wyjechał do Baden-Baden.

*

Pewnego razu Puszkin postanowił nastraszyć Turgieniewa i schował się na bulwarze Twerskim pod ławką. A Gogol też postanowił tego dnia nastraszyć Turgieniewa i schował się pod drugą ławką. Idzie Turgieniew, a ci dwaj jak wyskoczą!

*

Pewnego razu Dostojewski miał zatkaną dziurkę w nosie. Zaczął przedmuchiwać, pękł mu bębenek w uchu. Zatkał korkiem, ale korek był taki duży, że coś mu w czaszce chrupnęło. Przewiązał ją sznurkiem, patrzy – buzia się nie otwiera. I w tym momencie obudził się zdziwiony, Panie świeć nad jego duszą.

*

Pewnego razu Gogol przebrał się za Puszkina i przyszedł w gości do Majkowa. Majkow posadził go w fotelu i tylko herbatą poczęstował. „Niech mi pan, Aleksandrze Siergiejewiczu uwierzy – mówi – kostki cukru w domu nie ma. Gogol zachodził dopiero co i cały cukier zjadł”. Nic mu Gogol na to nie powiedział.

*

Pewnego razu Gogol przebrał się za Puszkina i przyszedł w gości do Wiaziemskiego. Wyjrzał przypadkiem przez okno, a tam Tołstoj tłucze laską Hercena, a dookoła stoją dzieci i się śmieją. Tak mu się żal zrobiło Hercena, że zapłakał. Wtedy Wiaziemski zrozumiał, że ten przed nim to nie Puszkin.

MAREK RADZIWON

List Prokopiosa z podróży do Egiptu

Prokopios życzy Andreasowi i Archelaosowi, aby im się dobrze działo.
Jestem więc w Antiochii, sam w to nie mogę uwierzyć. Tu mnie kiedyś dzieckiem przywieziono i przeżyłem nawet trzęsienie ziemi. Pamiętam widok posągów spadających z cokołów. A może pamiętam nie trzęsienie ziemi, lecz opowieści rodziców. Antiocheńczycy mówili, że spadające posągi to najgorsza wróżba. Ojciec na to powiedział, że najgorszą wróżbą są tacy wróżbici i że gdyby był antiocheńczykiem, wyprosiłby ich z miasta, bo zmyślonymi głupstwami nie należy powiększać prawdziwego nieszczęścia.
Nasz statek wyszedł z Pireusu o wschodzie słońca. Nie mogłem się napatrzeć morzu, które było koloru wina. Dobre wiatry sprzyjały żegludze i płynęliśmy szybko kursem na Kretę. Myślałem, że będę z nostalgią patrzył w kierunku Attyki, ale nie było siły, która by mnie przeniosła z dziobu na rufę. Bałem się, że jak spojrzę za siebie, statek i morze znikną, a ja znajdę się na agorze wśród przekupniów zachwalających swoje sery i oliwki. Dom i Ateny z każdą chwilą oddalały się, świat z każdą chwilą otwierał się przede mną.
Przylądek Sunion, którym Attyka wita i żegna żeglarzy, minęliśmy w znacznej odległości. Świątynia Posejdona świeciła jak rozpostarty żagiel, budząc zachwyt podróżnych, ale nie mój. Hymenaios specjalnie lubił ten chram i często go nawiedzał. Długo przesiadywał na stopniach świątyni, napawając się obrazem wody i nieba. Nauczył mnie kochać horyzont.

Nie pożegnałem Sunionu, tak jak nie pożegnałem Aten. Kiedyś Aristobulos zaprowadził swoich uczniów do Pireusu, żeby nam pokazać statki wypływające w morze i zawijające do portu. Biednego Aristobula poniosła swada i zamiast poprzestać na pokazaniu nam portu, który rzeczywiście nas zachwycił, kazał nam wyobrazić sobie smutek tych, co opuszczają ojczyznę, i radość tych, którzy z łaski bogów mogą znów postawić stopę na ukochanej ziemi. Smutek Achajów wyruszających na wojnę z Troją łagodziła wiara w zwycięstwo, radości powrotu nic nie mąci. Ona wiedzie podróżników z najdalszych bezdroży do bram umiłowanego miasta, które z czcią całują. Kiedy Aristobul tak deklamował na nabrzeżu, my obserwowaliśmy z jakim zapałem marynarze przygotowywali statek do wypłynięcia w morze, z jaką ochotą wykonywali wszystkie polecenia bosmana.
– Chłopcy – zawołał do nas jeden z marynarzy – ma tam który dla nas drachmę na wino u Empedoklesa? Płyniemy do Aleksandrii, nie znam piękniejszego miasta!
– Nie znasz piękniejszego miasta – odpowiedział czujny Aristobul – boś nie widział Aten, pijaku!
– Ja Aten nie widziałem? Urodziłem się w Atenach i dzieciństwo spędziłem na Keramejku, zanim zamieszkałem pod żaglem i niebem. Żadne miasto, a widziałem ich kilkadziesiąt, nie śmierdzi jak Ateny.
– Łżesz, oszczerco – zawołał Aristobul i kazał nam wynosić się z portu.
Odpowiedział mu śmiech kilku marynarzy, którzy przysłuchiwali się rozmowie.
Pomyślałem, z jakim smutkiem będę wracał, jak trudno będzie mi się pogodzić z przymusem powrotu. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl, żeby nie wracać. Jaki sens ma daleka podróż, skoro planujemy wrócić do miejsca, skąd wyruszyliśmy? Po co były te wszystkie przygotowania, praktyczne i duchowe? Czy po to wiatr i morze, słońce i ludzie Egiptu odmienią mnie, abym godził się na powrót do punktu wyjścia? Nie jestem zainteresowany przeszłością, jestem zainteresowany życiem. Węże zrzucają starą skórę – spodziewam się, że to samo przydarzy mi się w Egipcie. Z jaką łatwością oderwałem się od Aten, ile nadziei budzi we mnie ta podróż. Moje plany mogę w każdej chwili zmienić, jednego tylko się nie wyrzeknę – ruchu. Przywiązujemy się do miejsca jak drzewa albo kamienie, a przecież nie jesteśmy ani drzewami, ani kamieniami.
Na statku czułem się jak argonauta i to poczucie mnie nie opuszcza. Nasz skarb jest gdzie indziej. Dom przygotowuje nas do wyprawy, która nas odmieni. Nie ma gorszego losu niż spędzenie życia na progu własnego domostwa. Każdy dom jest klatką. To nas różni od zwierząt, że nas w naszych klatkach nie trzeba zamykać. Drzwi otwarte, ale próg przestąpić strach. Byłem tylko Ateńczykiem, chciałem stać się również aleksandryjczykiem, a teraz jestem nawet antiocheńczykiem. Nazywać siebie całe życie tylko od imienia jednego miasta, to tak jakby przykuć się łańcuchem do ściany i chwalić ogniwa, że trwałe. A przecież kilkaset lat wystarczyło, abyśmy nabyli niebywałą łatwość przemieszczania się: statkiem, wierzchem, wozem, pieszo. Gdybyśmy mieli wegetować jak rośliny, bogowie ujęliby nam rozumu i nie pozwolili wymyślić koła, żagla, siodła czy nawet sandałów. Wygnanie uchodzi za surowy wyrok, ale gdyby na mnie kiedyś spadło, powtórzyłbym za Diogenesem: „I to nie do pogardzenia!”. Dopiero bowiem na obczyźnie Diogenes zwrócił się ku filozofii. Najdalsza podróż nie da nam odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy, ale zaprawi nas do zmiany. Tylko ona czyni nas ludźmi. Co cię unieruchamia, zabija cię.
Powiedziałeś kiedyś, Andreasie, że gdy wstajesz wieczorem od swojego koła, oglądasz z Archelaosem amfory i kratery, które właśnie powstały, czujesz, że praca cię odmieniła. Formowanie kształtu, malowanie obrazów to rodzaj podróży w nieznane, której wam zawsze zazdrościłem. Moje dłonie nie nadają się do niczego, ale nie brak mi zmysłu do opowieści. Łaknie on jednak powietrza i rozmachu, bo w ateńskim zaduchu i zastoju nie zdołał się rozczmuchać.
Nasza galera, świeżo czerwoną pomalowana minią, prezentuje się dumnie, a nazywa się też dobrze, bo „Δι’ ελπίδος”, co upewnia podróżnych, że wsiedli na właściwy statek, i nie zwracają uwagi na żarciki załogi. Glaukos, obecny właściciel nawy, kupił od miasta wycofaną ze służby trierę, wyremontował ją i przerobił na statek handlowy. Ma teraz mniej wioślarzy, za to więcej miejsca dla towarów i pasażerów i lepsze ożaglowanie. W rozmowie z Glaukosem porównałem go do Odysa, który umiał zbudować nie tylko drewniane zwierzę, dzięki któremu Grecy weszli do Troi, ale i tratwę, na której opuścił Ogygię i w siedemnaście dni przepłynął morze od słupów Heraklesa aż do brzegów Hellady. Z Odysem jednak nie odważyłbym się żeglować, bo on co prawda ze wszystkich tarapatów wychodził cało i nawet wrócił do domu, ale nie da się tego powiedzieć o jego towarzyszach. Z Glaukosem dopłynąłem do samej Antiochii.
Pierwszej nocy nie mogłem zasnąć. Kajuta była duszna, a do tego dzieliłem ją z Fenicjaninem, który niemiłosiernie chrapał. Kiedy chłodne powietrze wionęło z pokładu, włożyłem płaszcz i wyszedłem. I dobrze zrobiłem. Noc była bezchmurna, a statek pod żaglami w świetle księżyca wyglądał jak nawa argonautów. Na pokładzie zastałem Glaukosa przy sterze. Uśmiechnął się na mój widok i przywołał gestem na rufę. Zdradziłem mu przyczynę mojej bezsenności.
– Jeżeli chcesz – powiedział – możesz się przenieść do mojej kajuty. Ja często biorę nocną wachtę.
Przystałem na to bez wahania.
Glaukos był w dobrym nastroju. Nucił piosenkę:

 

Stawiaj żagle, wiosłuj żwawo,
Mknij po falach, nawo nasza.
Jutro Rodos zobaczymy!

 

Powiedziałem mu, co mówi Bias o marynarzach. Nie zalicza ich ani do żywych, ani do umarłych. Człowiek stworzony do życia na lądzie, jak amfibia rzuca się w morze, stając się igraszką losu. Glaukos roześmiał się i odrzekł, że nigdy nie zastanawiał się, do czego jest stworzony. Opowiedział mi jedną ze swoich przygód. Homer, łasy na ekscesy, pewnie by nią wzgardził, ale dla mnie już zawsze będzie się łączyła z Glaukosem i aurą tej pierwszej nocy między morzem a niebem na statku, którym płynąłem na południe.
Kilkadziesiąt lat temu na Morzu Fenickim rozpanoszyli się piraci. Ich zuchwałość nie miała granic. Szpiedzy już w porcie ustalali, co który statek wiezie, i starali się przekonać kapitanów do dobrowolnego oddania ładunku po wyjściu w morze. Glaukos pływał wówczas często do Byblos, gdzie spotykał się nie tylko z kupcami i rzemieślnikami w portowych tawernach i warsztatach. Wolne godziny i noce spędzał u Tamaris, pewnej Greczynki, z którą czas nigdy mu się nie dłużył. Właśnie w Byblos, gdzie statek Glaukosa załadował wyroby z brązu i żelaza, szpieg od piratów zapytał go wprost, ile dostaje za rejs. Glaukos odpowiedział, że tysiąc drachm. Szpieg machnął lekceważąco ręką.
– Czy masz dom? – zapytał.
– Mam chałupę w Pireusie.
– A chciałbyś ją zamienić na prawdziwy dom? – kusił szpieg. – Mógłbyś porzucić niebezpieczne tułactwo po morzu i pielęgnować gaj oliwny albo winnicę w słonecznej Attyce?
Glaukos już wiedział, że piraci zagięli na niego parol i łatwo im się nie wywinie. Udał więc, że przyjmuje propozycję szpiega. Kiedy się rozeszli, uzyskał pozwolenie opuszczenia portu. Pod osłoną zmierzchu podniósł żagle, pożegnał się z Tamaris i wypłynął na pełne morze. W ten sposób wywiódł złodziei w pole. Wkrótce potem żwawe ateńskie triery ukróciły piractwo na Morzu Fenickim, posyłając na dno wiele łajb razem z rzezimieszkami ku uciesze zawsze niesytych rekinów.
– A czy nie przyszło ci na myśl, aby na morzu stawić czoła piratom, zaatakować ich znienacka, kiedy będą sięgać po łup, przekonani, że nic im z waszej strony nie grozi? – zapytałem Glaukosa. – Przecież twój statek był pełen żelaznych mieczy, hełmów i napierśników z brązu, które wiozłeś na Sycylię. Zwycięstwo było w zasięgu miecza. Zresztą już na sam widok zbrojnej załogi piraci by się cofnęli. Nie ty umykałbyś nocą jak zając, podkuliwszy ogon.
– Miecz bez ramienia jest niczym – odrzekł Glaukos – tarcza leżąca w skrzyni nie odbije żadnego ciosu. Moi marynarze umieli bić się na pieści w tawernie, ale żelazo budziło w nich zabobonny lęk. Nikt z nas nie miał serca do walki z uzbrojonymi piratami, już sama ucieczka wydawała mi się dowodem męstwa.
– A dziś jak byś postąpił? – zapytałem.
– Dziś? – Glaukos się zawahał – dziś postąpiłbym tak samo. Nie ma lepszych i gorszych sposobów ratowania życia. Są tylko skuteczne i nieskuteczne.

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Fragment książki „Keramejkos. Powieść ateńska”, która ukaże się w 2024 roku nakładem wydawnictwa Austeria.

Z listów do Krystyny Marek (1)

Poniższy list Jerzego Stempowskiego adresowany jest do Krystyny Marek (1914-1993), profesor prawa międzynarodowego Uniwersytetu Genewskiego. Była ona córką Zygmunta Marka, działacza Polskiej Partii Socjalistycznej, posła na Sejm RP, przeciwnika dyktatury marszałka Piłsudskiego. Polskę opuściła w roku 1939. W latach pięćdziesiątych pracowała w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium. Publikowała także w paryskiej „Kulturze”. W latach osiemdziesiątych organizowała pomoc dla represjonowanych działaczy „Solidarności” i opozycji demokratycznej. Zmarła w Bernie, pochowana została na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Fragmenty listów Stempowskiego do Marek wydane zostały pod tytułem „Listy z ziemi berneńskiej” (Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn 1974). Listy pisarza do Krystyny Marek z lat 1940-1969 przechowywane są w Muzeum Polskim w Raperswilu. Edycję korespondencji Jerzego Stempowskiego i Krystyny Marek planuje Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, Oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.

List przepisał i przypisami opatrzył Andrzej Stanisław Kowalczyk

23 XII 1966

Jerzy Stempowski

Nydeggasse 17, Berne

 

Droga, kochana panno Krystyno,

Żałuję bardzo, że jestem tak złym korespondentem. Rzecz w tym, że znajduję się od roku w złej fazie. Jest l’âge ingrat[1] młodzieży, ale jest też l’âge ingrat starych. Znajdują się w nim ci, którzy odczuwają już przykrość starości, niedołęstwa, lecz nie nauczyli się jeszcze cenić każdego darowanego im dnia. Mam nadzieję, że wyrosnę z tego, i że będę miał na to czas.

Dziękuję najserdeczniej za piękną pocztówkę z Ischii z widokiem dzikich kąpieli. Koło Casamicciola jest długa szczelina wulkaniczna, gdzie spod każdego kamienia płynie struga gorącej wody. Przypuszczam, że na pocztówce widać fragment tej właśnie szczeliny. Podczas pierwszego pobytu na wyspie w 1907 kąpałem się w takiej na półdzikiej kąpieli. Było to samo południe i wszystkie zakłady kąpielowe były zamknięte. Po tej kąpieli poczułem pierwsze dreszcze. Był to początek „influenzy azjatyckiej”, która pojawiła się właśnie w Neapolu i w ciągu następnych dwóch dni miała ogarnąć połowę ludności. Razem z grypą przywieziono bezwartościową szczepionkę amerykańską. Szczepiono kolejarzy, aby utrzymać ruch pociągów i karabinierów, aby ladri[2] nie wzięli góry nad „forze del ordine”[3]. Ladri jednak byli chorzy i nie zdradzali żadnej inicjatywy. W hotelu pytano mnie, jak ustrzec się tej choroby. Odpowiadałem, że znam tylko jeden sposób, mianowicie znak zwany le corna[4].

Krystyna Marek, Londyn, lata 40.

Czy zauważyła Pani, że na wyspie nie ma wcale starych budynków? Musiało ich kiedyś być wiele, zważywszy wszystkie ludy, jakie ją kolejno zamieszkiwały i gdzie indziej zostawiły ślady swych uzdolnień do budownictwa. Ischia jest jednak tak często nawiedzana przez trzęsienia ziemi, że budynki rozpadają się co pewien czas, i w ich miejscu trzeba wznosić nowe? Aby nie odstraszać turystów, o tym się nie mówi. Wielu zachowało jednak żywe wspomnienia niedawnych katastrof. Benedetto Croce[5] był na wyspie z rodzicami, kiedy nocą dom runął na śpiących. Rodzice utracili życie, młody Benedetto został nazajutrz odkopany żywy, lecz mocno poszkodowany. Pozostał mu na całe życie lekki niedowład jednej ręki. W Sulmonie widać też na każdym kroku ślady trzęsień ziemi w postaci nieregularnych larghi, placów po zniknionych domach, portali po kościołach, itd. Ostatnie wielkie terremoto było w początku XVIII wieku.

Czy i w tym roku wybiera się Pani na wyspę? Wydaje mi się, że sam pobyt w tamtejszym klimacie ma właściwości lecznicze.

Ja sam niewiele podróżowałem w tym roku. Byłem dwa razy w Genui (Genova la superba), wspaniałym mieście zgubionym przez pychę mieszkańców. Stare budynki są tam obrazem pychy. Mimo przemieszania ludności na ulicach Genui spotkać można dotąd kobiety noszące się tak dumnie, że królowa angielska w porównaniu z nimi n’est qu’une dinde[6]. Zwróciłem na nie uwagę już podczas poprzednich bytności, ale teraz mogłem podziwiać to zjawisko bez pośpiechu, jako swego rodzaju dzieło sztuki. Przeszukałem biblioteki genueńskie w poszukiwaniu książek dotyczących historii Ligurów, o których tak dobrze jak nic nie wiadomo. Miałem w Genui szczęście o tyle, że przyjechałem nazajutrz po zakończeniu strajku generalnego, a wyjechałem w przeddzień zamieszek. Byłem też kilka dni w Bordigherze, cudnym miasteczku dostosowanym do gustów turystów angielskich z czasów królowej Wiktorii. Znajduje się tam instytut badający historię Ligurów pod kierownictwem profesora Lamboglia. Zapytałem go od razu, kto zbudował les berges, rodzaj stopni wspinających się po stokach gór aż do wysokości 1000 metrów na całej przestrzeni Alpes Maritimes, Ligurii włoskiej i części Katalonii. Lamboglia przymrużył filuternie jedno oko i powiedział, że na ten teren nikt z uczonych nie chce się wychylać w obawie omyłki o parę tysięcy lat i ośmieszenia się. Dodał potem, że w kołach wtajemniczonych uchodzi za aksjomat coś, co wydało mi się mało prawdopodobne, mianowicie że berges zostały wzniesione przez ojców benedyktynów w XII wieku, propagujących uprawę oliwek. Ojcowie benedyktyni zostawili niezliczone i obszerne pisma, z których oglądałem kiedyś Gallia Christiana[7] w wielkiej ilości tomów, m.in. historie poszczególnych klasztorów bardzo szczegółowe. Jest to zasięg wiedzy francuskiej École des chartes[8]. Łatwo jest przypisywać benedyktynom najdziwniejsze rzeczy, bo przejrzenie ich własnych relacji wymagałoby lat czasu. Nikt więc nie zaprzeczy, Lamboglia nie zachęcał mnie wcale do badania berges i ich historii.

W tym roku przyszło mi na myśl napisanie książki, która byłaby moją pieśnią łabędzią. Byłby to spis wszystkich projektów, których z powodu krótkości życia nie udało mi się wykonać, historia Ligurów należy najwidoczniej do tej projektowanej książki.

Przez dwa tygodnie odpoczywałem w pełnym znaczeniu tego słowa w małym domku przyjaciół na Cimiez[9], gdzie siedziałem przez cały dzień w suchym jak proch Wilhelma II ogrodzie, wśród geranii i na półdzikich winnic, z których nikt więcej nie zadawał sobie trudu zbierania winogron. W drodze powrotnej zatrzymałem się raz jeszcze w Bordigherze, gdzie omal nie utonąłem w potokach diluwialnego deszczu. Był to początek nadchodzącego kataklizmu.

Liczę, że mój list przyjdzie na święta, to jest na czas, kiedy Pani będzie miała cierpliwość na czytanie tej przydługiej relacji.

Czy nie za bardzo objechałem Zenona Kliszkę?[10] Może on na to nie zasłużył?

Przysyłam Pani, kochana Panno Krystyno, najserdeczniejsze życzenia wesołych świąt i rączki Pani całuję szczerze oddany

 

JERZY STEMPOWSKI

 

[1] Wiek niewdzięczny (fr.).

[2] Złodzieje (wł.).

[3] Siły porządku (wł.).

[4] Znak rogów: po zagięciu kciuka, palca wielkiego i serdecznego dłoń uzyskuje kształt rogatej głowy. Znakiem tym robionym ukradkiem odczynia się na południu Włoch zły urok.

[5] Benedetto Croce (1866-1952), włoski filozof i eseista. Tragiczne trzęsienie ziemi (wł. terremoto), w którym stracił bliskich, wydarzyło się w roku 1883.

[6] Jest zaledwie gęsią (fr.).

[7] Liczący kilkanaście tomów zbiór dokumentów dotyczących dziejów Kościoła.

[8] Właść. École nationale des chartes, założona w roku 1821 słynna uczelnia paryska.

[9] Dzielnica Nicei, znana z licznych muzeów i parków.

[10] Zob. P. Hostowiec [i.e. Jerzy Stempowski], Notatnik nieśpiesznego przechodnia. Prochy Norwida, „Kultura” 1966 nr 12/230. Autor nawiązuje do decyzji władz komunistycznych o sprowadzeniu z Paryża prochów Cypriana Norwida. Akcją kierował Zenon Kliszko (1908-1989), działacz komunistyczny będący najbliższym współpracownikiem Władysława Gomułki, I sekretarza PZPR. Stempowski pisał m.in.: „Zresztą jak długo nie ma w kraju żadnego dostępnego i nieoskubanego przez cenzurę wydania dzieł Norwida, jest jasne, że nie chodzi tu ani o niego, ani o jego czytelników, lecz o efekty uboczne tego przedsięwzięcia. Z urną z prochami Norwida w ręku tow. Kliszko przegląda się w lustrze: Czy mi do twarzy z tymi prochami? Czemu nie? Przede wszystkim będzie się z nimi czuł bezpiecznie. Prochy Norwida nie są materiałem wybuchowym. […] Następnie prochy Norwida są bardzo dekoracyjne. Wyobraźmy sobie tylko fotografię pamiątkową z uroczystości norwidowskich. Zobaczymy na niej tow. Kliszkę opartego o urnę żałobną w otoczeniu honoratiorów literatury. Od czasów Augusta wszyscy dyktatorzy i uzurpatorzy usiłowali zgromadzić u stóp tronu najsławniejszych pisarzy i artystów. Szukali w tym ubocznej legitymacji swej władzy. Nawet generał Franco, mało na pozór interesujący się tymi właściwościami słowa pisanego, oświadczył na uroczystości uniwersyteckiej w Salamance, że każda szanująca się władza otacza opieką literaturę i naukę. Gomułka i Kliszko wojowali dotychczas z pisarzami: gnębili ich za pomocą cenzury i szykan. I oto tow. Kliszko ukaże się w otoczeniu znanych poetów i zasłużonych historyków literatury. Zrobi przy tym na prochach świetny interes. Będzie mógł uchodzić niemal za nowego Mecenasa, nie obiecując nic żywym, nie rozluźniając wcale gniotącej ich obroży”.

Miejsce na pobyt tymczasowy

Zimowe dni odliczam z niepokojem, wciąż jest ich tak wiele przepełnionych chłodem, wilgocią, przenikliwym wiatrem, smutnymi wiadomościami. Listopad przyniósł pożegnania, sypnął nimi hojnie pod próg niczym pożółkłymi liśćmi i nie pozwala ruszyć w żadną stronę, trzyma za gardło. Nie sposób poradzić sobie z nagłą nieobecnością przyjaciół, z żalem nie do wyrażenia. Nasi przyjaciele opłakują swoich przyjaciół – i tak bez końca: odszedł nagle dobry duch Poznania poeta i archeolog Andrzej Sikorski niosący wiersze tkwiące w nas głęboko „na nowy posiew”, w Gdańsku zmarł w samotności pisarz Paweł Huelle. W przejmującym tonie Marek Wittbrot wspomina, że był wyjątkowo świadomym twórcą i sztukmistrzem, a jego słowa i książki czarowały. Przypomina, co autor Weisera Dawidka mówił o pisaniu: „Cud języka ma w sobie rzeczywiście coś boskiego. Dlatego poeci, wybitni poeci, są właściwie bez wyjątku metafizykami. Myślę, że każdy, kto świadomie tworzy literaturę, jest w jakimś sensie sługą Logosu. I bardzo lubię stwierdzenie z Księgi Zohar – że słowa nie wpadają w próżnię”.

Ciepłe dni końca lata niosły łagodne chwile, były nasycone zapachem dojrzałych śliwek, przekwitających hortensji, brzęczeniem pszczół krążących wokół nektaru, gdy przysiadały na krótko w kiściach winorośli i wzbijały się znów w dalszą drogę. Godziny przesycenia żarem południa koiły wszelkie niepokoje. Mimo późnych godzin słońce mocno grzało, okna były szeroko otwarte, powietrze drżało od upału, choć nadchodził wieczór i cienie kładły się nisko.

Bohater jednego z nowych wierszy Marcina Orlińskiego (Późne słońce, Wydawnictwo Wolno 2023) zadaje nierozwiązywalne pytania podczas koszenia trawy wokół letniego domu: „Specjaliści od ducha chcą, bym się / przebudził. Mam się przebudzić,/ jasne, ale do której jawy? […] I boję się, że jedna jawa zaciemni / mi inne. A potem, jak to często / bywa, dostanę rachunek”.

O rachunku życia mówi często moja matka Zofia i to nawet wtedy, gdy zasiadamy podczas wycieczki na drewnianej ławce przy stawie, chrupiemy wafelki i patrzymy na kaczki krążące wzdłuż brzegu, a potem odpoczywające grupami przy trzcinach. Jakby trzymała kamień w kieszeni i nie mogła się go pozbyć, tak jak lęków zapamiętanych z wojennej młodości. Nie umie odpuścić, zapomnieć, radować się chwilą w słońcu, w wietrze kołyszącym fale u naszych stóp. Gdy ujrzała dwie kaczki na wodzie (a jednak je dostrzegła, choć powtarza, że widzi jak przez mgłę), od razu wspomniała starszą siostrę Alinę, która pomagała jej piłować drzewo w lesie na zesłaniu. Wiadomo, że sama nie dałaby rady wykonać ciężkiej pracy, bo gdy ją zabierano, miała dopiero dwanaście lat. Alina jest wciąż przy niej, jej cień krąży co dnia po naszym domu. To porównanie z kamieniem przyszło z innego wiersza zamieszczonego w tym samym tomiku, bo „późne słońce” oświetla i rozjaśnia różne zaułki, do których ścieżki chcielibyśmy zapomnieć. Młody poeta jest na początku swojej drogi życia, lecz już daje znaki, że każdy z nas nosi jakiś ciężar i musi z tym kłopotem sam sobie radzić, czerpiąc ze spiżarni doświadczeń, ale i z wyobrażeń, z przeczuć:

 

Już się nie pozbędziesz myśli o kamieniu,

który masz w kieszeni, na którym wyciskasz

swoje spocone palce. Nie myśl, odpuść,

przebacz Bogu, że go nie ma, choć ciągle jest

blisko. Boga masz w kieszeni, na Bogu zaciskasz

swój niepokój, smutek, może nawet trwogę.

Nie myśl o tym. Odpuść. Nie słuchaj

poszeptów i świstów w trawie lub konarach,

bądź skałą. Potrafisz? Nie mogę.

 

Wiersze Marcina Orlińskiego czytane w godzinach późnego lata – w towarzystwie siwej Mamy, która traci pamięć i na nowo opowiadam jej świat – stały mi się szczególnie bliskie. Zadają pytania o sens istnienia, o naszą gromadną obecność wśród roślin, grudek ziemi, kamieni i ptaków odlatujących w nieznane. Niosą pociechę, że w codziennych lękach, w gubieniu się dni, spraw, osób i lat nie pozostajemy sami.

Pytania o wspólne zamieszkiwanie świata nigdy nie wydają się błahe, przynoszą otuchę, oddalają niepokój, który zwłaszcza w chłodne dni przybliża się i napiera, dusi od środka. Niepokój zostaje na chwilę wstrzymany krzepiącą metaforą, gdy poeta mówi: „Mieszkało się w gwiazdach, zamieszka się / i tu: wśród konarów, na liściu, może nawet / w kałuży. Jest tyle możliwych adresów”. Wiersze z promieniami „późnego słońca” zamieszkały w mojej pamięci, znalazły miejsce na pobyt tymczasowy.

TERESA TOMSIA

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek