W pierwszych latach XXI wieku (… co brzmi jakby to było strasznie, strasznie dawno), po wybudowaniu oberży i „galerii”, dwóch spichlerzyków, uprządkowaniu terenu, pogłębieniu stawu, nasadzeniu setek drzew, mogliśmy uznać (i tak wówczas myśleliśmy), że niczego do szczęścia już nam nie brakuje. Wokół było coraz ładniej, w Oberży przybywało gości, pojawiali się też dziennikarze (najwięcej z pism wnętrzarskich), a także ekipy różnych telewizji, by pokazać innym „nasz mały raj na ziemi” – jak mówiła Danusia. Był to również czas, gdy poznawaliśmy sąsiadów, nawiązywaliśmy pierwsze znajomości i przyjaźnie. O kilku z nich – zgodnie wcześniejszą zapowiedzią, napiszę teraz.
W mieście sąsiadami są osoby mieszkające w pobliżu – w tej samej klatce schodowej, tym samym bloku, przy tej samej ulicy. W słabo zaludnionym terenie jakim jest Puszcza Piska, zwłaszcza, gdy się mieszka we wiosce zamieszkałej przez pięć osób (tak było w Kadzidłowie 30 lat temu, bo teraz mieszkają już tylko dwie – my) sąsiadami są także osoby mieszkające kilka czy nawet kilkanaście kilometrów od siebie (bo naszymi bezpośrednimi sąsiadami są tylko dzikie zwierzęta – te mieszkające w lesie lub w za płotem, w zoo). Dlatego sąsiadami możemy nazwać naszych przyjaciół Izę i Rafała, którzy mieszkają w Lipowie, wiosce oddalonej w linii prostej od nas o około 10 kilometrów – pomiędzy naszymi domami jest tylko las, a jadąc szosą mijamy tylko małą wieś z kilkoma domami.
W 1997 roku z modnego Sopotu trafili na Mazury Jagienka i Wojtek Kassowie. I jak my zamieszkali na odludziu, w głuszy, w sercu Puszczy Piskiej. Wówczas Kira Gałczyńska, córka poety Konstantego Ildefonsa, postanowiła opuścić Mazury i Leśniczówkę Pranie – o czym napisała w książce zatytułowanej Nie wrócę tu nigdy, czyli Pożegnanie z Mazurami, a prowadzenie muzeum poświęconego jej ojcu powierzono Wojtkowi – również poecie.
Takich jak my miejscowi lekceważąco nazywają „aliantami, spadochroniarzami, zrzutami, warszawskimi Mazurami” lub „warszawką” – i to nieważne skąd pochodzą: z Zielonej Góry, Wrocławia, Gniezna czy z Sopotu. Ale bardzo często to właśnie „obcy” wnoszą do życia mazurskich społeczności wiele nowych idei, pomysłów i akcentów; zwracają uwagę na wartości i walory tej ziemi, których „miejscowi” (na Mazurach za sprawą historii i woli politycznej jej autorów po II wojnie światowej nastąpiła prawie stuprocentowa wymiana ludności, więc rodowitych „swoich” już w zasadzie nie ma) „z przyzwyczajenia” nie zauważają, lub ich nie doceniają.
Pranie i Kadzidłowo w linii powietrznej są od siebie oddalone o 11 kilometrów, więc nie trwało długo by drogi „nowych Mazurów” – Kassów i nasze, się przecięły. Nastąpiło to podczas jakiegoś spotkania w urzędzie gminnym, potem były pierwsze rozmowy, wzajemne zaproszenia, poznawanie się, co zakończyło się trwającą ćwierć wieków przyjaźnią.
W kwietniu 2001 roku, podczas otwarcia mojej wystawy fotograficznej w Mrągowie Wojtek Kass wygłosił laudację, którą rozpoczął: „Ilustracją do mojego poznania Danuty i Krzysztofa Worobców mogą być słowa Zofii Góralczyk, które znalazłem w Złotej Księdze „Oberży pod psem”: «mój świat poszerzył się o dodatkową przestrzeń». I nie jest to jedyne przestrzeń krajobrazowo-architektoniczna, ale mentalna. Przestrzeń ludzkiej duchowości. Z ogromnym kunsztem budują w sercu Kadzidłowa coś w rodzaju przestrzeni duchowej, nie wrzucając przy tym kamyków do cudzych ogródków […] jego centralną częścią jest dzieło własnych rąk – „Oberża pod psem” i jej obejście – dzieło inspiracji i wyobraźni, które właściwie powstało z nicości. Dzieło, w którym odczuwamy wręcz sakralny stosunek do przedmiotu…”.
Okazało się, że mamy z Kassami podobne poglądy na wiele spraw, tak samo odbieramy otaczający nas świat, tak samo niepokoją nas obserwowane zmiany w krajobrazie etc. Wiele lat temu (w 2003 roku) wspólnie z Wojtkiem napisaliśmy długi artykuł Ginące leśniczówki Puszczy Piskiej[1], z którego pochodzi ten fragment: „Należy pamiętać, że na Mazurach pod każdym względem cywilizacyjnie zacofanych, leśniczówki pełniły funkcję kulturową, stanowiły rodzaj centrów, były znakami identyfikacyjnymi. Nawet w tych najskromniejszych na półkach stało kilka książek – przede wszystkim o charakterze religijnym (Biblia, kancjonały, śpiewniki, modlitewniki, kalendarze, ale również świeckie poradniki). Ponieważ leśniczy najczęściej umiał czytać i pisać, jego dom był również kancelarią, z porad której korzystała ludność leśno-wiejska. Wokół nich koncentrowało się życie społeczno-towarzyskie…”.
Warto przypomnieć, że do I wojny światowej Prusy Wschodnie, położone na peryferiach państwa, uważane były za zaścianek, a wschodnie Mazury i powiat piski traktowano jako odludzie, gdzie wilki biegają po ulicach i przysłowiowy diabeł mówi dobranoc. Dawne niemieckie powiedzenie brzmiało: „Gdzie kończy się kultura, tam spotkasz Mazura”. Po 1945 roku Puszcza Piska nadal pozostała – delikatnie rzecz nazywając – „kulturową pustacią”. Paradoksalnie, bo przecież przyjeżdżało tu tak wielu ludzi kultury (o czym wkrótce). Wojtek i Jagienka postanowili to zmienić. Nie zadowolił się wygodnym, spokojnym życiem w pięknym miejscu nad Jeziorem Nidzkim ani bezstresowym prowadzeniem „zwykłego”, prowincjonalnego muzeum, z racji położenia niezbyt często odwiedzanego. Dlatego w 1999 roku założyli Stowarzyszenie „Leśniczówka Pranie” i zaczęli realizować ambitny, autorski program: organizować liczne spotkania, recitale, poranki poetyckie połączone z recytacją wierszy Gałczyńskiego przez znakomitych aktorów, kameralne koncerty – także muzyki poważnej i jazzowe, oraz konkursy poetyckie (…o ich dokonaniach można by dużo pisać). W ten sposób w sercu Puszczy Piskiej powstało swoiste „centrum kultury”, które Kassowie nazwali „Ośrodkiem Promiennym”, wokół którego skupia się życie kulturalne i towarzyskie. Nie tylko lokalne, bo prańska scena plenerowa stała się znana w całej Polsce.
Jagienka i Wojciech Kassowie na kameralnej scenie w Praniu, 30 VI 2007
W 1999 roku otworzyliśmy Oberżę. My również nie chcieliśmy rutyny, nie zamierzaliśmy prowadzić „zwykłej” restauracji. Dlatego wybraliśmy dość niezwykłą, jak na tamte czasy, nazwę. Staraliśmy się, by to miejsce było inne niż wszystkie, żeby „nowe-stare” budynki wpisywały się w krajobraz Mazur i były miejscem spotkań. No i myśleliśmy o stworzeniu galerii, a nawet muzeum.
Rzeczą naturalną było więc, że pierwszym kameralnym spotkaniem w Oberży, które odbyło się w czerwcu 2000 roku, był wieczór autorski Wojtka Kassa, który właśnie opublikował jeden ze swoich pierwszych tomików poezji. Później Wojtek regularnie „przywoził” do nas wielu poetów i pisarzy. Byli wśród nich młodzi adepci poezji, którzy brali udział w organizowanych w Praniu konkursach. Przyjeżdżali do nas nie tylko po strawę dla ciała, ale także, by u nas, w kameralnym gronie czytać swoje wiersze lub też słuchać wierszy uznanych, starszych stażem i dorobkiem poetów, bo takich też gościliśmy. Wśród nich było dwóch Krzysztofów – Kuczkowski i Krasek.
Krzysztof Karasek czyta w Oberży swoje wiersze. Pod ścianą (na zdjęciu po prawej) siedzi Krzysztof Kuczkowski, Kadzidłowo, 23 VIII 2002
Obaj poeci wielokrotnie u nas gościli, a pierwszy z nich napisał w naszej Złotej Księdze: „Chociaż z zawodu jestem poetą, nie wydaje mi się, bym zdołał opisać przyjaciołom cudowności jakich tu doświadczyłem. Krzysztof Kuczkowski 27 VII 2002”. Jego wpis poprzedził wpis żony: „Chociaż z zawodu jestem tłumaczem, wątpię bym zdołała wytłumaczyć znajomym, jakim urokiem emanuje to miejsce… Ewa Kuczkowska”.
Natomiast Krzysztof Karasek napisał: „Piękno ma różne twarze, ale na pewno jedną z twarzy jest Wasz dom”. A nieco później: „Danusi i Krzysztofowi, pięknym i mądrym, oby nas jak najdłużej chronili bogowie, i wspierali w dziele istnienia – Krzysztof Karasek, w dniu otwarcia stolika Karaska, 23 II 2002”.
Wpis Krzysztofa Karaska do „Złotej Księgi”. Na zdjęciu poeta przy „swoim” stoliku, ze stosowną okolicznościową tabliczką, 23 II 2002
Wpis może zaskakujący, ale faktycznie ma on w Oberży (a raczej miał, bo ze względu na wiek i stan zdrowia niestety już do nas nie przyjeżdża) symboliczny „stolik”, przy którym biesiadowaliśmy i słuchaliśmy nowych wierszy (siadali przy nim też inni poeci i również recytowali swoje wiersze). Przy „stoliku Karaska” rozmawialiśmy nie tylko o poezji, ale też na przykład o malarstwie, bo ojciec Krzysztofa malował martwe natury (podobnie jak ja).
Krzysztof Karasek czyta swoje wiersze przy „swoim” stoliku. Obok „portret” Karaska… z piernika – sfotografowany na tle jego ulubionych drzew: brzóz. Piernik specjalnie dla Oberży wykonała Maria Janczarska (córka Czesława – twórcy „Misia Uszatka”, siostra Jacka – pisarza i satyryka)
Jednym z poetyckich „owoców” spotykań w Oberży był wiersz, który Wojtek Kass zadedykował Karaskowi. Jest w nim nasz staw i rosnąca nad nim wierzba, i słynna czerwona kanapa (ulubiona przez gości) a także koty, no i ulubieniec wszystkich: biały pies rasy łajka, który wiosną akompaniował kumkającym żabom w stawie.
WOJCIECH KASS
Dedykacja z oberży
Przymilne światło otarło się o łąki, błysnęła sadzawka w kształcie nerki,
wierzba pochyliła głowę jak dziewczyna rozczesująca mokre, zielone włosy,
ujadała łajka wyrzucona przez śnieg ustępujący w dąsach preludium kwietnia.
Zaklęcia wypowiadane przy stole, przy innych stołach traciły już moc –
anegdoty komizm, przepisy smak. Obumarłe spadały na serwetę i solniczkę
jak ciała wczesnych muszek po pocałunku oddanym łysinie żarówki.
Stały pikantne sosy i przyprawy, mankiety muskały czubki flaszek
z winem i winnym octem. Pod kanapą wyściełaną czerwoną kapą
czatował kocur, potem przysiadł – ogon zarzucając jak etolę.
Dedykuję tobie ten widok, kota i wieczerzę, w której celebra ma się nad delibrę,
tobie, który z balkonu nie widzisz ani księżyca, ani gwiazd ani nawet nieba
bo wszystko przesłania jakaś brudna ręka. Tobie poeto z Warszawy
przy nadawcy zapisuję Kadzidłowo jeden, przy adresacie numer lokalu czterysta dwa.
Wiem, co odpowiesz, chyba wiem: poeci wywracają poszewkę świata
przemycając w widzialne metki słów, będące jak świecąca ciemność,
że nie powinienem bawić się w liczby, a zapisem adresu jest wiersz, wielu adresów.
Nasze komentarze, do natur na ścianach, nie mniej martwe,
mój synek o alergicznych rumieńcach coś gadał, może do aniołów,
które mają czas na rozmowy z takimi jak on, jeszcze przedsłownymi.
Oby kiedyś umiał słuchać, do czego trzeba być czystym i pełnym radości,
Zawsze to zwycięstwo – ucha nad ustami.
Wierz mi mowa bywa tłumikiem sumienia.
Kiedy wychodziliśmy, nad oberżą jak kolczyk wisiał ostry sierp księżyca
a mrok ścinał sierść zeszłorocznych traw z pagórków i niecek obejścia.
U Danuty i Krzysztofa W., kwiecień 2001. Cytaty pochodzą z wiersza Krzysztofa Karaska
Wojtek Kass w „Oberży” czyta młodym poetom wiersz „Dedykacja z oberży” ze zbioru „Prószenie i pranie” (na obwolucie tomu moje zdjęcie szczytu chałupy z Warnowa – o której więcej wkrótce). Po prawej, przy piecu, siedzi Jagienka Kass. Kadzidłowo, 23 VIII 2002
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
[1] Wojciech Kass, Krzysztof A. Worobiec, Ginące leśniczówki Puszczy Piskiej, „Znad Pisy” 2003 nr 12, s. 284-300.
Otylia Górecka zmarła 6 grudnia 1935 roku, w dniu drugich urodzin swojego jedynego syna. Trudna do ukojenia tęsknota za nieobecną matką miała chłopcu odtąd stale towarzyszyć. Wypełniła też sporą część jego twórczości. To w muzyce bowiem Henryk Mikołaj Górecki szukał wytchnienia i w niej niejednokrotnie starał się wyśpiewać swój żal. Może dlatego tak bardzo go do niej ciągnęło? W nowym domu w Rydułtowach, który ojciec zaczął budować jeszcze za życia żony, ale którego ona nie zdążyła już doczekać, stało pianino Otylii. Matka Henryka była muzykalna i to najprawdopodobniej po niej przyszły kompozytor odziedziczył swój muzyczny talent. Co prawda także i ojciec, Roman Górecki, nie stronił od muzykowania. Dla rozrywki, po pracy, prowadził nawet weselną orkiestrę. W domu siadywał nie raz przy pianinie zmarłej żony, synowi jednak stanowczo zabronił dotykać instrumentu. W zakazie utwierdziła go jego druga żona. Dla Henryka stała się macochą niczym ze złej baśni. Do końca życia miał wspominać zimne, okrutne dzieciństwo. Cierpiał nie tylko z powodu braku rodzinnego ciepła. Jako czteroletni chłopiec uległ nieszczęśliwemu wypadkowi podczas zabawy na podwórku. Uszkodził nogę, a złe leczenie doprowadziło do sytuacji, że groziła mu amputacja i trwałe kalectwo. Uratował go niemiecki lekarz, do którego trafił już w czasie okupacji. W bytomskim Domu Kalek, dzisiejszym szpitalu ortopedycznym, doktor Karl Seiffert z oddaniem zajmował się poskładaniem nogi chłopca. Po serii operacji i wielu tygodniach rekonwalescencji wypuszczono go do domu ze specjalną szyną, którą ostatecznie pozwolono mu zdjąć. Noga do końca życia była krótsza i nieraz dawała się we znaki, ale przynajmniej Górecki mógł chodzić. Na tyle dobrze, że już jako dorosły przemierzył wiele tatrzańskich szlaków. Od kiedy w 1958 roku pojechał z Jadwigą, późniejszą żoną w Tatry, wracał tam całe życie. W latach dziewięćdziesiątych, po międzynarodowym sukcesie Symfonii pieśni żałosnych kupił na Podhalu dom, z którego miał wspaniały widok na panoramę tatrzańskich szczytów. Tam spędził ostatnie lata życia. I tam też zaczął projektować meble, które według jego wskazówek robili zatrudnieni stolarze. W 2005 roku podczas publicznego spotkania z Krzysztofem Pendereckim w Bielsku-Białej żartował nawet, że w końcu – jak na prawdziwego Ślązaka przystało – ma jakieś solidne zajęcie. Bo przecież muzyka to nigdy nie był poważny zawód dla śląskiego syna.
Fot. Rafał Górski
Z tego założenia wychodził zapewne jego pracujący na kolei ojciec, Roman Górecki. A i macocha wolała, by chłopak był kiedyś w stanie sam zarobić na swoje utrzymanie. Może stąd brał się kategoryczny zakaz dotykania pianina matki? Nie powstrzymało to jednak Henryka od szukania kontaktu z muzyką. W końcu ojciec pozwolił mu uczyć się grać na skrzypcach u miejscowego muzyka. Szczęśliwie Paweł Hajduga nie był zwyczajnym ludowym grajkiem. Uczył dzieci radości wspólnego muzykowania, a jednocześnie pokazywał im świat muzyki klasycznej. Był artystą otwartym na różne przejawy sztuki, nie tylko grał, ale i budował instrumenty, malował obrazy i dużo czytał. „Wiejski filozof”, jak wspominał go po latach Górecki. Czy mógł wtedy przypuszczać, że mały chłopiec utykający na jedną nogę, z zapałem grający na skrzypkach własne i cudze melodie wyrośnie na jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów?
By to osiągnąć, Henryk Górecki musiał przejść długą drogę. Był niezwykle uparty i z determinacją dążył do celu. Dopiero po maturze i podjęciu pracy nauczyciela w szkole podstawowej w Radoszowach, został słuchaczem średniej szkoły muzycznej w Rybniku. Wreszcie uśmiechnęło się do niego szczęście. Kilka innych szkół muzycznych w okolicy odmówiło dziewiętnastoletniemu już młodzieńcowi. Był za stary, by przyjęto go do klasy instrumentalnej, nie skończył przecież szkoły muzycznej pierwszego stopnia, nie znał też podstaw teorii muzyki czy zasad harmonii. Ale akurat wtedy utworzono w rybnickiej szkole klasę instruktorską, mającą przygotowywać przyszłych nauczycieli muzyki. Tutaj kryteria były mniej restrykcyjne, pomyślano o tych, którzy z różnych względów mogli dotąd nie dopełnić wymogów podstawowej edukacji muzycznej. I tu, pod okiem braci Karola i Antoniego Szafranków, Henryk Mikołaj Górecki rozpoczął profesjonalną naukę muzyki. Trzy lata później, jesienią 1955 roku dostał się na studia kompozytorskie do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach, do klasy Bolesława Szabelskiego. A w 1958 roku zadebiutował jako kompozytor – najpierw, 27 lutego, w Katowicach, a jesienią w Warszawie, na Warszawskiej Jesieni. Z miejsca zdobył uznanie kolegów i krytyków. Wkrótce nikt już nie miał wątpliwości, że jest jednym z najciekawszych i najbardziej oryginalnych przedstawicieli polskiej muzyki. On sam nigdy nie zapomniał o Szafrankach, którzy przyjęli go do rybnickiej szkoły. Dedykował im skomponowane w 1973 roku Trzy tańce op. 34 na orkiestrę, symbolicznie dziękując za okazane przed laty wsparcie.
Ale to matka, a właściwie jej brak i tęsknota za nią, miały pozostać najważniejszym motywem twórczości Góreckiego. Już młodzieńczą pieśń Do Matki, z Trzech pieśni op. 3, oparł na słowach Juliusza Słowackiego: „W ciemności postać mi stoi matczyna, / Niby idąc ku tęczowej bramie – / Jej odwrócona twarz patrzy przez ramię, / I w oczach widać, że patrzy na syna”. Tekst ten najdoskonalej odbijał jego własne niewyraźne wspomnienie matki. Jej utrata rezonowała w muzyce Góreckiego jeszcze wielokrotnie. To jej poświęcone zostały dzieła tak poruszające, jak Ad Matrem czy III Symfonia „Symfonia pieśni żałosnych”. Ból osamotnienia, żal i cierpienie po stracie najbliższej osoby. Nieustająca tęsknota i szukanie ukojenia w żarliwej modlitewnej kontemplacji. Nie bez powodu Symfonia pieśni żałosnych zdobyła serca milionów ludzi na całym świecie.
W domu kompozytora, najpierw w Katowicach, potem zaś w podhalańskim Zębie, stanęło upragnione i tak długo zakazane pianino matki. Stoi tam do dziś. Nad nim wiszą rodzinne portrety: ukochanego dziadka kompozytora, Emanuela Buchalika oraz rodziców, Otylii i Romana Góreckich. A także zdjęcie matki, siedzącej w fotelu i z delikatnym uśmiechem spoglądającej w obiektyw. „I w oczach widać, że patrzy na syna”…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Zdjęcie publikuję za zgodą Anny Góreckiej, córki kompozytora
Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie,
Dwie tylko: poezja i dobroć… i więcej nic
Cyprian Kamil Norwid
W Nowy Rok 2024 wchodzimy w atmosferze już nawet nie lęku, ale trwogi. Trwoga nie przychodzi z zewnątrz, mieszka w nas samych i jest odpowiedzią na pytania świata. W tej sytuacji trudno wierzyć Norwidowi, że z rzeczy tego świata zostaną tylko poezja i dobroć. Brzmiałoby to dzisiaj jak rojenia pięknoducha, który nie chce, czy może raczej nie potrafi zobaczyć tego, co istnieje obiektywnie. Wojen, płonących domów, umierających dzieci. A jednak poezja i dobroć objawiają się na różne, czasami bardzo zaskakujące sposoby. Pisał o tym Zygmunt Mycielski do Jarosława Iwaszkiewicza w liście o artystach i skrzydłach motyla: „Pan Bóg powołał pewną ilość indywiduów z naszego gatunku, żeby mówili i wspominali zawsze to samo – że jesteśmy, pamiętamy, kochamy, umieramy, zachwycamy się tym żarłocznym światem, który miewa skrzydła motyla”. A na skrzydłach motyla wypisane są czasami dziwne do odczytania wzory i desenie. Nie tylko takie, które mają przyciągnąć zakochanych, ale i te drapieżne, które mają odstraszyć wrogów. „Kto to wie, na co tyle jest skrzydeł i kwiatów, płetw, ogonów i pióropuszy, malowideł i głosów, gwiazd i madrygałów” – pytał kompozytor przyjaciela poetę w 1976 roku.
W tej całej niepojętej różnorodności jest pewnie także miejsce na takie osobliwe wybryki natury jak poezja i dobroć. Ale poezja i dobroć potrafią być także drapieżne, kiedy zbroją się na wojnę z żarłocznym światem. Drapieżne przez swoją kruchość i ulotność właśnie, bo, jak uczą baśnie, to dobroć i niewinność okazują się silniejsze niż zło.
W nowym 2024 roku chciałabym życzyć światu, aby spełniły się słowa wigilijnych kolęd. Niech „Bóg się rodzi, a moc truchleje”.
Irracjonalna wiara w dobroć i harmonię towarzyszyła także Miłoszowi, gdy w ciemnej nocy 1943 roku pisał swoje Poema naiwne, jakby na wzór naiwnych kolęd.
Tam, gdzie zielona ściele się dolina
I droga, trawą zarosła na poły,
Przez gaj dębowy, co kwitnąć zaczyna,
Dzieci wracają do domu ze szkoły. […]
„Droga”
Ale po drodze dopada dzieci wielka trwoga i wołają:
Ojcze, gdzie jesteś! Las ciemny, las dziki,
Od biegu zwierząt kołyszą się chaszcze,
Trującym ogniem buchają storczyki,
Pod nogą czają się wilcze przepaście.
Gdzie jesteś, ojcze! Noc nie ma granicy,
Odtąd już zawsze ciemność będzie trwała.
Bezdomni, z głodu umrą podróżnicy,
Chleb nasz jest gorzki, wyschnięty jak skała. […]
„Trwoga”
Na wołanie dzieci odpowiada ojciec w kolejnym wierszu Odnalezienie.
Tu jestem. Skądże ten lęk nierozumny?
Noc zaraz minie, dzień wzejdzie niedługo.
Słyszycie: grają już pastusze surmy
I gwiazdy bledną nad różową smugą.
Ścieżka jest prosta. Jesteśmy na skraju.
Tam w dole dzwonek w wiosce się odzywa.
Koguty światło na płotach witają
I dymi ziemia, bujna i sczczęśliwa. […]
Ładunek tej nie do pokonania dziecięcej wiary w zwycięstwo dobra nad złem, rozbrzmiewa także w kolędzie o Mędrcach świata. Oby dzisiejsi mędrcy świata okazali się równie skuteczni.
Mędrcy świata, złość okrutna,
Dziecię prześladuje.
Wieść okropna, wieść to smutna,
Herod spisek knuje.
Nic monarchów nie odstrasza,
Ku Betlejem śpieszą,
Gwiazda Zbawcę im ogłasza,
Nadzieją się cieszą.
Kiedy kilka lat temu patrzyłam w szkolnej sali na moich małych uczniów o różnych kolorach skóry, odmiennym wykroju oczu i o różnych imionach, mozolnie próbujących nauczyć się pierwszych polskich słów, myślałam o tym, jakie obrazy noszą pod delikatnymi niczym skrzydła motyla powiekami. Lara z Ukrainy. Kandżu z Tybetu. Shu-Man z Chin. Vadim z Czeczenii. Dzieci, które mają pod powiekami barbarzyńskie obrazy wojny, przemocy, agresji, okrucieństwa, to ofiary ludzkiej natury, jej skłonności do zła czy jak kto woli nieuchronnego skażenia grzechem pierworodnym. No tak, niby wiadomo, kto jest księciem tego świata. Co gorsza, występkom człowieka przychodzi w sukurs natura, a tę trudno posądzać o świadome kierowanie się moralnością. Jak pisał Czesław Miłosz w wierszu Unde Malum, polemizując z Tadeuszem Różewiczem: „dobra natura i zły człowiek to romantyczny wynalazek”. Kiedy jastrząb spada bez świadków na zająca, a wilk rozszarpuje sarnę, trudno mówić o niewinnych wschodach i zachodach słońca. Dzieci o kruchych powiekach motyla też nie zawsze okazują się niewinne. Potrafią być okrutne wobec samych siebie czy swoich braci mniejszych. Ale właśnie w tej całej różnorodności i pomieszaniu dobra ze złem, w najdelikatniejszych i najokrutniejszych wzorach na skrzydłach motyla, kryje się jakaś odpowiedź. O różnorodności, która może ocalać, bo daje możliwość wyboru i odsłania przestrzeń, w której można odwołać się do wolnej woli.
W szkolnej sali dobrze zrozumiałam słowa z Talmudu, że „świat jest podtrzymywany oddechem dzieci spieszących do szkoły”. W tych słowach jest i poezja i dobroć.
ANNA PIWKOWSKA
Tekst jest zmienioną i rozszerzoną wersją artykułu opublikowanego w „Charakterach” 2017 nr 2.
Ta wierzba rzuca się w oczy zimą. Niewysokie drzewo, mocno ażurowe, bo ma niewiele gałęzi, przyciąga więc teraz spojrzenie nie sylwetką, ale mnóstwem wiszących wśród gałęzi białych, puchatych owocostanów, które kołyszą się na czubkach cienkich, przegiętych w łuk gałązek. Późną jesienią i w zimowe odwilże, wśród szaroburych, podmokłych łąk, te obwieszone kłębkami puchu cienkie pędy widzi się całymi tygodniami, dopóki wiatr tego nie pozrywa, nie porozwiewa. Puch, który unosi drobniutkie nasionka, jak to u wszystkich wierzb, pojawia się tak późno, bo owoce, drobne torebki, pękają nie z początkiem lata, a dopiero jesienią. Ta wierzba kwitnie bardzo późno, dopiero latem.
To jest wierzba laurowa czyli pięciopręcikowa, Salix pentandra L. Rośnie po całym kraju, ale szczególnie częsta jest ku północnemu wschodowi, to drzewo tych tu kresów, Wileńszczyzny i Inflant; rośnie tam gdzie wilgotno i chłodno, drzewa stoją w pojedynkę, szeroko rozsypane w krajobrazie. Sporo pisał o niej i to zwłaszcza o puchu jej owocków, co tak zadziwia nas zimą, Inflantczyk, Józef Gerald-Wyżycki, w swym Zielniku ekonomiczno-technicznym, który wydał w 1845 (książka szeroko swego czasu znana, szczególnie właśnie na północnym wschodzie): „Nasiona odziane są obfitą wełną, która do kołder i poduszek użytą być może. Chcąc ją do tego uczynić przydatną, zebrane kotki samicze i rozpuszczone na płachcie suszą się przez kilka dni i często przewracają; po czym wytrzepią się mocno patykiem, na koniec przeczesują grzebieniem drucianym czyli szczotką do wełny, i tym sposobem oczyszczają z nasienia. Tak otrzymana wełna zmieszana później z bawełną, lub wełną owczą, daje się wybornie prząść i na pończochy, rękawiczki itp. przerabiać. Atoli dla znacznej sprężystości i miękkości swej przydatniejszą jest wełna z wierzby do wytykania poduszek i wyściełania kołder”.
Gerald-Wyżycki, o którym bardzo mało wiem – gospodarował w pierwszej połowie XIX w. w Rosicy na Inflantach polskich czyli w Łatgalii – przyglądał się z uwagą wiejskiej codzienności, wszystkim pracom wokół zwierząt i roślin, a znał to wszystko, sumienny gospodarz, w szczegółach. Pierwsze wersje dwu rozdziałów Zielnika dał na próbę, kilka lat przed drukiem samej książki, do „Rubonu”, wydawanego w latach czterdziestych XIX w., przez Kazimierza Bujnickiego, wędrowca po tamtejszych „małych drogach”. Ukazywał się „Rubon” w nikłym nakładzie, bo to było tylko dla Inflantczyków, dla naddźwińskiej konfraterni współwyznawców tamtych stron, takich jak Michał Borch, Adam i Józef Kazimierz Plater czy właśnie – Józef Gerald-Wyżycki; wyszło wszystkiego dziesięć, choć jednak opasłych, tomów.
Rubon, to jedna z zapomnianych nazw Dźwiny, tytuł periodyku był więc sam w sobie kluczem, o sensie jasnym tylko dla wyznawców Podźwinia. Wielka rzeka kresów północnych – jak i inne wody pograniczy, niepochwytne nie tylko w swych nurtach i rozlewiskach, ale i w samych nazwach, jakie w ciągu tysiącleci rodzą się i z czasem zamierają, i wtedy są już niejasne i chwiejnej tożsamości dla tych wszystkich, którzy przychodzą nad ich brzegi późno – miała Dźwina wiele imion, jak choćby, z początku, Rubo i Turuntus, a potem – Daugawa i Düna.
Tu, na północy, niełatwo prowadzić ogrody; trzeba się mierzyć z mrozami i wschodnim wichrem, ze słońcem, które chodzi nisko. Wierzba pięciopręcikowa to laur dla północnych ogrodników, dla Gerald-Wyżyckiego, ale i dla Józefa Strumiłły i Adama Hrebnickiego. O dwu ostatnich myślę sobie od razu, gdy spoglądam na owocostany Salix pentandra, rosnącej na skraju łęgu, tuż przy domu w Wojnówce. Strumiłłę, wileńskiego ogrodnika przełomu XVIII i XIX w., autora wiele razy w XIX w. wznawianych Ogrodów północnych, przypomina mi też pieczęć jego „Zakładu ogrodowego”, ilekroć sięgnę, a to się często zdarza, do Zielnika Gerald-Wyżyckiego, bo też akurat ten mój egzemplarz przed stu kilkudziesięciu laty należał do Strumiłły. Praca ogrodnika jest cicha – kopanie i grabienie, szczepienie i okulizowanie odbywa się bezgłośnie, ale tu gdzie Józef Strumiłło i jego ogrodniczkowie całe lata oddawali się swym cichym i kojącym dusze zatrudnieniom, skąd na cały kraj rozchodziły się ich słynne georginie, jest teraz jakże inaczej, bo to gwarne i hałaśliwe tereny wileńskiego dworca kolejowego. Z kolei pomologa, Adama Hrebnickiego, który działał na przełomie XIX i XX w. w folwarku „Raj”, jak go sam sobie nazwał, w Berżenikach pod Duksztami na północnej Litwie, wspominam wtedy, gdy w ogrodzie kręcę się gdzieś w pobliżu jednej z dwu jabłonek, jakie zastałem tu przed dwudziestu laty – „koszteli”, dającej co dwa lata słodkie i twarde jabłka (to były ulubione jabłka na stole mojego radomskiego dziadka), i właśnie „ananasa berżenickiego”, wyhodowanego dawno temu w berżenickim Raju, który ma żółte jabłka o niezwykłym aromacie, akurat na zimowe, szkliste, pachnące dżemy.
JAKUB DOLATOWSKI
Tom Erwina Kruka Nieobecność. Te wiersze są tak proste, a zza ich prostoty tak wiele widać, jakby słowa, które stawia poeta sadowiły się na progu przezroczystości i miały w sobie coś z porannego, rześkiego powietrza. Zobaczyć więc zza nich można dzieciństwo i sieroctwo, mazurską wioskę i wygnanie, plac zabaw dla dzieci i cmentarz, umarłych jak żywych i żywych jak umarłych, dotkliwą historię i oddaloną współczesność, puste miasto i puste ogrody, dziewczynki i chłopców, poetów i starców, to, co na wierzchu i co ukryte, znikanie i przybywanie, nieobecne i obecne, jawnie i sennie przesuwające się krajobrazy, łkanie i uśmiech, strach i szczęście, zachwyt i melancholię, pochylenie i pogodzenie, wnuczki poety i jego loty na brytyjską wyspę oraz powroty do rodzinnego Dobrzynia, piołun i drogę, pieśń i wędrowca, i ziemię po horyzont i tyle zatartych, tyle niknących śladów. Tak, to wszystko wyraźnie widać jak na odkurzonym sztychu, to i jeszcze coś, jakby wkręcające się w szprychy koła ludzkiego losu. Po prostu To. I jeszcze więcej, lecz to więcej nie tyle oko, co tylko dziecięce serce jest zdolne wyłowić i podać nam swoim językiem, pulsującym naturalnością i prostotą, rejestrującym szept i wyciszenie.
Szerzej więc, szerzej otwierajcie okna poeci!
Wydaje mi się, że autorzy znakomitej większości „obecnych” na rynku wierszy budują mury ze słów, zamiast je znosić, mury, spoza których mało co widać lub zgoła nic nie da się zobaczyć. Faktura „nieobecnych” wierszy Erwina Kruka stara się usuwać przeszkody utrudniające widzenie porządku świata, który jest jak dziecięcy rysunek.
Być może, na nader skomplikowanej linii obecności / nieobecność tkwi punkt, gdzie zaczyna się ów wewnętrzny, dopiero co rozglądający się za swoją obecnością, skulony (jeszcze nie pąk) głos poezji wytyczający ruch słowa.
Wy(darzeniu) słowa.
WOJCIECH KASS
Skrzynki stały samotnie przed każdym domem, tuż przy drodze. Ale, im dalej od Franklin Street – głównej ulicy miasteczka, tym bardziej łączyły się w grupki. Takie szeregi spotykałam na początku dróg prowadzących do większych skupisk domów/kondominiów, często ustawionych na planie koła. W naszym drugim roku w Chapel Hill (North Carolina) niecierpliwie wypatrywałam listów. Zdjęcie zrobiłam w marcu 1985.
„Skrzynki na listy”, Chapel Hill 1985, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp
15 luty 2023
ELŻBIETA LEMPP
Każdy czytelnik cieszy się, gdy ma okazję stanąć przed pokaźnym księgozbiorem, którego jeszcze nie zna. O radości z odkrywania biblioteki, o tomach układających się w atole znaczeń i powinowactw pisał Roberto Calasso w Krętych ścieżkach. Widok ogromu książek pozwala powrócić do dziecięcej ekscytacji i entuzjazmu, zawsze jednak podszytych lękiem, bo odkrycie mnogości dziedzin, którymi można się zająć, oznacza zarazem uświadomienie niemożności kompletnego poznania świata i konieczności zmagań z wiecznym niedopowiedzeniem.
Szczególne zadowolenie odczuwamy, gdy czyjaś biblioteka powstała wokół interesujących nas tematów. Mamy wówczas wrażenie odkrywania zagadki skrojonej na naszą miarę, w której poszczególne elementy, pojawiające się zbiegi okoliczności i wywiedzione z nich przemyślenia, wywołują osobliwy rodzaj emocji.
Miałem niedawno okazję spędzić kilkanaście dni w otoczeniu wyjątkowej kolekcji książek. Był to zbiór gromadzony od wielu dziesiątków lat. Odnalazłem w nim mnogość zajmujących mnie spraw: kulturę klasyczną, średniowiecze, renesans, śródziemnomorze, sztukę, antropologię, literaturoznawstwo, słowem, wszystko, co wchodzi w skład współczesnej humanistycznej paidei. Zabrałem się za czytanie tych książek, bo wiedziałem, że dzisiaj trudno je zdobyć i nie ma ich nawet w antykwariatach.
Jako pierwsza wpadła mi w oko Katedra gotycka Otto von Simsona. To właściwe sformułowanie, bo w czasie gdy przesuwałem wzrok po półkach, ten tytuł wypisany na grzbiecie nagle wydał mi się jeszcze bardziej wyraźny niż w rzeczywistości. Takiej książki szukałem przecież od dawna, ale jak widać nie dość energicznie, bo gdybym przeprowadził prawdziwą kwerendę natrafiłbym na nią już dawno. Ale taki styl obcowania z książkami to nie jest droga, którą wybieram, wolę większą swobodę. Bliskie jest mi to, co tak dobrze wyraził Calasso, odwołując się do Eliasa Canettiego. Mowa o „podwójnej przygodzie” jaką dają książki. Pierwszą jest samo ich odkrycie, przeczucie wagi jaką mogą przynieść w przyszłości. Drugą — faktyczne ich przeczytanie. Calasso uznaje za „dowód rażącego barbarzyństwa poglądy kogoś, kto narzeka, że wielu kupuje książki i nie czyta ich od razu”. Przyznaje, że sam latami snuje fantazje na temat posiadanych tomów, marzy o ich lekturze, śni o nich na podstawie tytułów, krótkich wzmianek czy historii ich pochodzenia. Czeka, aż w pewnej chwili do niego przyjdą i pozwolą się poznać. Tak rozumiana praca intelektualna może nabrać pozorów metafizycznego uduchowienia, ale dla mnie jest to rzecz bardziej prozaiczna, chodzi bowiem o wytworzenie tych impulsów w głowie, które wywołują natychmiastową przyjemność, podnoszą motywację i pozwalają zapomnieć o bieżących kłopotach.
Istnieją zagadnienia, niektóre już trochę przeze mnie poznane, inne zupełnie obce, które przechowuję w myślach jak kosztowności w skarbcu, a przywołanie ich budzi twórczą radość. Kolory witraży, układ ogrodów klasztornych, języki starożytne, historia poczty, ryciny drzeworytnicze, kunstkamery, encyklopedyści francuscy, stare mapy… Kiedy niewiele o nich wiem, dopowiadam, wyobrażam sobie, a sama myśl przynosi nadzieję, poczucie, że istnieje coś naprawdę ważnego, a przy tym rzeczywistego, dostępnego do odkrycia.
Do katedr gotyckich zbliżałem się kilkoma ścieżkami. Prowadził mnie choćby August Rodin, od dziecka zafascynowany katedrą w Beauvais. Budowie tej świątyni Hanna Malewska poświęciła krótką powieść Kamienie wołać będą, ale nie omówiła jej dostatecznie wnikliwie. Dlatego dostęp do książki Simsona wydał mi się tak ważny. Co prawda nie skupia się ona na organizacyjno-technicznej stronie tytanicznego przedsięwzięcia jakim było wzniesienie katedry, ale za to przedstawia realia filozoficzne, estetyczne i mentalne, dające początek monumentalnej architekturze gotyku. Był to czas zachwytu geometrią, dostrzeżenia w niej boskiego pierwiastka, idąc za św. Augustynem, który z biblijnej frazy: „aleś Ty wszystko urządził według miary i liczby, i wagi!”, wywiódł kosmologię opartą na harmonii i symetrii, podchwyconą w XII wieku przez dwa wielkie ośrodki intelektualne – szkołę katedralną w Chartres i opactwo cysterskie w Clairvaux.
Simson przedstawia dzieje niezwykłej postaci, jednego z tych geniuszy, który wyrastając nad innych o głowę, pchał do przodu całą myśl ludzką. To opat Suger z Saint-Denis, popularyzator estetyki gotyku, pomysłodawca bazyliki, w której po raz pierwszy zastosowano na taką skalę przypory i łuki ostre, a przy tym wybitny kronikarz, autor reform prawnych, przyjaciel królów i regent Francji. Jeden z tych wizjonerów, którzy przenieśli delikatną iskrę kreatywności przez mrok niesprzyjających czasów.
Katedra gotycka, czy też, aby wskazać przykład mocno odmienny w swym duchu i formie, Wielka encyklopedia francuska, to idee pokazujące na jak wiele stać umysł człowieka, ile można osiągnąć łącząc siły, dążąc do wspólnego celu, nie doraźnego, ale nastawionego na przyszłe pokolenia. Znalezienie kolejnej takiej idei jest jednym z najważniejszych zadań naszych czasów.
Przeglądając dalej zawartość biblioteki trafiłem na Dziennik 1950-1959 Zygmunta Mycielskiego. Był kolejną książką, którą chciałem poznać. Zgodnie z oczekiwaniami tom okazał się bezcennym źródłem zakulisowych informacji o tworzeniu kultury w Polsce podnoszącej się z gruzów, w dekadzie najpierw socrealizmu, a później krótkotrwałej odwilży. Najciekawsze jednak wydało mi się to, czego dowiadujemy się o samym Mycielskim. Widzimy rozczarowanie artysty, który nie jest w stanie zdobyć szerokiego uznania, regularnie wątpi w swoje zdolności, a nawet przyznaje, że jest już dla niego po prostu za późno, żeby zmienić zawód, tak jakby tylko dlatego tkwił przy komponowaniu. A jednak w tym dzienniku zdarzają się strony, na których znów wierzy w siebie i sztukę, którą uprawia, często po napisaniu utworu, z którego jest zadowolony, albo wysłuchaniu muzyki, która szczególnie go poruszyła. Realia epoki sprawiają, że patrzy na tych, co robią kariery, ale sam nie umie rozpychać się łokciami, ani udawać większego niż jest. Otaczają go osoby interesowne, żerują na jego dobroci. Pisze ze wstydem, że czasami więcej czasu poświęca na załatwienie czyiś spraw, niż własnych. Narzeka na swoje lenistwo, na apatię. Przejmujący jest zapis o przebudzeniu w mieszkaniu, które po awarii kuchenki wypełniło się gazem i bezwolnym oczekiwaniu na nadejście śmierci. Wewnętrzna siła Mycielskiego, chociaż wielokrotnie wystawiana na próbę, zawsze jednak zwycięża nad pustką i pcha go do wyjścia z marazmu. Poza wszystkim, jego dzienniki są też wyjątkowym źródłem na temat jego życia uczuciowego, jego homoseksualizmu. I w tym również są ważnym świadectwem epoki, wartym przemyślenia.
Z Dziennika Mycielskiego wypisuję cytat: „Usiłowałem wysłuchać «Mszy» Strawińskiego – Grażyna ma aparat wolnoobrotowy i płyty z zachodu. Tamci pili wódkę, jedli i gadali głośno, co mnie doprowadzało do rozpaczy. Kisielewski, który gdacze tyle o Strawińskim, nawet się nie zainteresował tym dziełem, którego nigdy nie słyszał. Jest to dla mnie niezrozumiałe. […] Ale płakać mi się chciało, jak nikt tego nie słuchał – a przecież to są niby muzycy, Bacewiczówna, Serocki, Kisiel. Cóż robić! Wypili moc wódki, ja czytałem tam potem listy Chełmońskiego […]. Lubię Grażynkę, ale w sumie poziom tej kolacji jest niemożliwy. Kisiel jest inteligentny, ale oni potem zaczynają błaznować czy śpiewać – gorzej niż na jakimś weselu czy stypie”.
Ile w tej relacji jest poczucia samotności zrozumie każdy, komu choć raz zdarzyło się być w podobnej sytuacji. U Mycielskiego nie jest to jedynie wyraz towarzyskiego zawodu, ale świadectwo poważniejszego niesmaku, wywołanego stanem elit, kompetencji osób na stanowiskach i sposobu zarządzania instytucjami, czemu będzie dawał wyraz w swojej publicystyce.
Odkrywanie biblioteki to zaskoczenia i zbiegi okoliczności. W ten sposób wpadł mi w ręce Brewiarz śródziemnomorski, o którym dowiedziałem się jakieś pięć lat temu i nawet zdobyłem jego skan. Dopiero teraz przeczytałem tę niezwykłą książkę o rybackich sieciach, zapomnianych nazwach morskich prądów, mapach Al-Idrisiego, greckich okrętach i rzymskich drogach. Nadgryzłem też kilka innych książek, pozwoliłem im zasiać ziarno w swojej głowie, aby mieć o czym myśleć, móc coś dopowiadać, przeczuwać ich nadejście, tak jak Elias Canetti, który „w końcu otwiera [książkę] po dziesięciu latach, by odkryć, że jest to jeden z pilastrów dzieła, któremu poświęcił trzydzieści lat”. Podobnie czytam Delficki trójnóg. Sentencje delfickie Krzysztofa Bielawskiego, czy początkowe strony Sztuki pamięciFrances Yates o zapamiętywaniu w starożytności i renesansie. Także kilka esejów Fernanda Braudela czy wstęp do Historii humanistyki Rensa Boda. A w ramach wytchnienia, krótkie powieści Georgesa Simenona o komisarzu Maigret, przykład tego jak kunsztownie można pisać kryminały. Kiedyś przekonam się, do czego to wszystko mnie doprowadzi.
ARTUR URBAN
Chrześcijanie pierwotnego Kościoła zachodniego pielęgnowali wiarę w cieniu malowideł ściennych i różnego typu znaków i gestów symbolicznych. Wiedzieli, że z jednej strony żadne istotowe poznanie Boga nie jest im dostępne, z drugiej zaś kojarzyli zbawcze szczęście z pragnieniem Jego „widzenia”. W tradycji greckiej ukształtowała się teoria oglądu boskich teofanii (Grzegorz z Nysy, Pseudo-Dionizy Areopagita, Jan Chryzostom), natomiast w dykcji łacińskiej zwyciężyła wizja oglądania Boga w Słowie, które przyjęło widzialną ludzką postać. W ten sposób ziemskie bytowanie zyskało niespotykaną dotąd godność: oto sam Bóg zechciał w nim zamieszkać. Droga do ilustrowania chrześcijańskich dogmatów została otwarta. Sztuka mogła wykorzystywać wszystkie środki tkwiące w jej wyjątkowej strukturze i bez niepokoju ukazywać Chrystusa w najbardziej różnorodny sposób, w zależności od talentu, siły natchnienia i mocy wiary.
Obrazowania dotyczące wcielenia spotykamy po raz pierwszy w IV wieku jako wizualny odpowiednik chrystologicznych sporów i wprowadzenia święta Bożego Narodzenia. W najwcześniejszych ujęciach miejsce narodzin nie jest ustalone, była to albo stajnia, albo grota. Święty Justyn zanotował, że już od II wieku czczono grotę (w malarstwie Kościoła wschodniego była to pieczara) w pobliżu Betlejem, w której narodził się Jezus. Najpierw malowano lub rzeźbiono Dzieciątko owinięte w pieluchy i leżące w koszu z łoziny lub korycie, otoczone zwierzętami, po jakimś czasie pojawili się pasterze i Maria, która po soborze w Efezie (431 r.), uznającym w Niej Matkę Boga, znajduje się na każdym przedstawieniu, wraz (co nastąpiło nieco później) z Józefem. W żadnym przypadku Maria nie zdradza oznak cierpienia, nie leży na posłaniu, lecz klęczy przy swoim synu. Zmiana w ikonografii nastąpiła w sztuce dojrzałego średniowiecza, spowodowana wpływami myśli chrystologicznej Bernarda z Clairvaux. Odtąd miejsce przyjścia na świat Jezusa miało być surowe, skromne, ubogie. Napotykamy obrazy, na których Maria klęczała sama przed Jezusem bądź adorowała Go otoczonego świetlistym kręgiem. Widujemy także sceny ze zwiększoną liczbą postaci biorących udział w wydarzeniu (Zwiastowanie, Pokłon pasterzy, Hołd Trzech Króli).
W kolejnych wiekach niepomiernie wzrosła symboliczna głębia obrazów rozświetlających tajemnicę wcielenia. Wystarczy spojrzeć na twórczość Roberta Campina, mistrza malarstwa flamandzkiego, prekursora realistycznego malarstwa olejnego, zwłaszcza na jego Madonnę z Dzieciątkiem przed kominkiem i Boże Narodzenie. Pierwsze z tych dzieł ukazuje Madonnę trzymającą Dzieciątko tak, że leży Ono pomiędzy dwoma żywiołami: ogniem, palącym się w kominku, i wodą w miedzianym dzbanie, przygotowaną do ablucji. Przywołane żywioły kojarzone z Duchem Świętym, symbolizują chrzest. Postulują przy tym, że w narodzeniu Dzieciątka betlejemskiego odsłania się perspektywa przyszłego Odkupienia. Drugie natomiast przedstawia Matkę Bożą w białej drapowanej sukni, dziewczynę młodą, zadziwioną sytuacją, w której uczestniczy. Tuż obok klęczy św. Józef z pomarszczoną twarzą, trzymający świecę, która ma odmalowywać moment słabnięcia płomienia wobec niezwykłej światłości, bijącej z maleńkiej postaci nagiego, w nieruchomym, niemal kukiełkowym, ujęciu, Dziecka. Dostrzegamy również pasterzy z ciekawością przyglądających się wydarzeniu oraz zwierzęta. Siedzący wół, zwierzę czyste, zdaje się symbolizować Izraela, zaś stojący osiołek ludy pogańskie. Z prawej strony obrazu Campin umieścił postacie dwóch, zajmująco i pięknie ubranych akuszerek Salome i Zebel. Ewangelie kanoniczne nie wspominają o nich, lecz pojawiają się w literaturze apokryficznej, skąd zapewne przedostały się na karty Złotej legendy Jakuba de Voragine, jak też do naszych Kazań gnieźnieńskich i Rozmyślań przemyskich. Nad sceną Narodzenia fruwają w gotyckich szatach zwiewne anioły, owinięte falującymi w powietrzu banderolami wychwalającymi Boga w niebiosach, wyraźnie zapatrzone w napisy na szarfach, jakby chciały owe słowa z przejęciem wyśpiewać.
Artysta wcale nie musi odznaczać się moralną doskonałością, bardziej rozwagą i umiejętnością konstruktywnego tworzenia dzieła. Ma prawo korzystać z wielu inspiracji, na przykład z pobudek antycznych bądź biblijnych – ważne, żeby pośredniczył między pięknem samym w sobie (Boskim pięknem) a tym, co jest owocem jego twórczej aktywności, choć naturalnie to nie piękno zbawia, lecz sam Chrystus. Nie dziwmy się przeto, że sztuka powiązana z chrześcijańskim oglądem świata trwa i nie pozwala się zepchnąć na margines kultury. Dzieła poświęcone Jezusowi utworzyły na przestrzeni dziejów trudno policzalną ilość biografii ikonograficznych.
Początkowo ich główną funkcją była popularyzacja nauki wiary, zwłaszcza tam, gdzie nie docierały inne środki katechetycznego przekazu. Potem do głosu zaczęły dochodzić różnego typu środki ekspresyjne, dzięki którym fakt wcielenia przedstawiano w klimacie emocjonalnym, krajobrazowym, obyczajowym przynależnym poszczególnym czasom, w których odmienne tendencje filozoficzne bądź światopoglądowe zdobywały szerokie poważanie. Zasadniczo – na ogół tak jest i współcześnie – odnoszono się do tematyki zaczerpniętej z kart Nowego Testamentu, choć niekiedy brano pod uwagę również treści typowo apokryficzne. Rozumiano, że obrazy, rzeźby, drzeworyty, grafiki, sztychy niosą określone przekazy kulturowo-religijne, których nie daje się zakodować w żaden inny sposób, bardziej niż doznania zmysłowe czy pojęcie, w pewnych postaciach i w pewnych okolicznościach zachęcają do głębokiego namysłu.
Przywołajmy choćby Albrechta Dürera, którego poglądy nie odbiegały od scholastycznego kolorytu, choć go nigdy nie zagubiły, wtopione w europejską przeszłość filozoficzną, co pokazuje grafika artysty z 1502 roku przedstawiająca zasiadającą na tronie kobietę z koroną na głowie – personifikację królowej nauk, w nawiązaniu do Boecjusza, wyposażoną w scala atrium. Tradycje greckie, rzymskie, włoski humanizm kształtowały rdzeń filozoficznych rozstrzygnięć Dürera, zawsze jednak wrażliwego na religijne wartości i ewangeliczny styl życia. Jako że sam był człowiekiem głęboko wierzącym, którego chrystocentryczną pobożność ukształtował wczesnośredniowieczny kult człowieczeństwa Chrystusa, podjęty przez mistyków nadreńskich i devotio moderna, przeto z łatwością mógł odwołać się do postaci Marii, uosabiającej ideał wierności i życia w blasku cnót chrześcijańskich, tworząc swój wybitny cykl drzeworytniczy, składający się na niecodzienny elementarz etyczny mistrza. Każdej z tych 19 grafik został nadany przez Benedykta Chelidoniusa łaciński tytuł, nazywający przedstawione w niej wydarzenie. Tym bardziej że, Dürer nieomylnie prowadził rylec snycerski nie popełniając przy tym żadnej „pomyłki”. Nie mógł bowiem korygować ewentualnej twórczej niezręczności. Był wszak przekonany, że tworzy pod opieką Bożej łaski i właśnie Stwórcy przypisywał decydujący wpływ nie tylko na swoją twórczość.
Drzeworyty masowo pojawiły się na rynku w drugiej połowie XIV wieku. Z czasem stały się wręcz towarem obiegowym. Najbardziej popularne były w Niderlandach, we Francji oraz w państwach niemieckich. Wykonywano je z miękkiego drewna (jabłoni, lipy i topoli), jak i twardego (bukszpanu), często kolorowano, lecz pod koniec XV wieku prawie zupełnie zrezygnowano z tego zabiegu. Modne stało się szrafowanie równoległymi lub krzyżującymi się liniami. W obiegu były także drzeworyty tonowe, spopularyzowane około 1510 roku. Zanim drzeworyt został wyparty przez druk ilustracyjny, do użytku weszły również miedzioryty (w przypadku białorytu nie odstępowano od podkolorowywania). Przeważnie na kawałku drewna wydrapywano rysunek posługując się gotowym schematem. Deskę powlekano tuszem lub temperą i przykładano papier, następnie – ręczną prasą – mocno ściskano. Matryce na ogół nie były równe. Nie brakowało świeckiej tematyki, głównie na kalendarzach i kartach do gry. Zdecydowanie przeważały wizerunki świętych, sceny z życia Jezusa i Najświętszej Dziewicy.
Zwróćmy uwagę na miedzioryt Boże Narodzenie, wykonany przez Dürera w 1504 roku.
Bohaterowie wydarzenia Maria i Dzieciątko zostali przez artystę potraktowani dosyć marginalnie, umieszczeni w starej szopie, Józefa zaś dostrzegamy nieopodal niej w trakcie przelewania wody ze studni do wąskiego dzbana. W tle z trudem widzimy pasterza i anioła obwieszczającego światu dobrą nowinę oraz głowy bydła (woła i osła?) wychylające się zza drewnianej przegrody, o których nie wspominają ewangelie, a jedynie teksty apokryficzne. Całość ujęcia stanowi budynek znajdujący się w ruinie, stare podwórze, rozpadająca się ściana, z której wyrastają drzewa, i tuż obok zarysy ptaków w powietrzu. Wszystko to zostało dopracowane z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów, w aurze twórczej kontemplacji, melancholii, duchowego spokoju. Dürerowi nie chodziło o wykazanie się kunsztem w przedstawianiu tego typu scen, ale w głównej mierze o zarysowanie idyllicznego spokoju, który powinni odczuć również ogladający omawiane przedstawienie. Nie ma tu jeszcze idei, która będzie przewodziła Dürerowi w dalszych latach, czyli prezentacji ludzkiego ciała w konwencji idealnego piękna, jakim obarzyli ją twórcy antyczni, ale jest pełne wyzyskanie dokonań sztuki gotyckiej od czasu, gdy zwróciła się ona ku naśladowaniu natury. Odkrywamy nadto sugestię teologiczną, że wcielenie dokonało się w warunkach pozbawionych splendoru chwały i bogactwa. Uniżenie Nowonarodzonego zostało bowiem sprzęgnięte z kolorytem ziemskiej biedy i kruchości, co wyraźnie uwypuklał zdumiewający realizm Bożego Narodzenia.
ks. JAN SOCHOŃ
Sonet dziewiąty cyklu pierwszego: najmniej słów, jedyne
To sonet wyjątkowy: najkrótsze wersy, najmniej słów, najlapidarniej. Więcej światła, słowa tylko istotne, odpowiednio zważone, jedyne, nie do podmienienia, jakaś szalona oszczędność, jak gdyby Orfeusz grał na lirze – jednym palcem. Tylko wirtuoz tak potrafi.
Sonet, powstały między 2. a 5. lutego 1922 (a opublikowany jeszcze w tym samym roku, w sierpniu, w zeszycie 6. lipskiego „Das Inselschiff”), określany jest w komentarzach jako zbliżony do piosenki (krótkie wersy, rytm daktyliczny – sprzyjają śpiewności). Można by ten wiersz zanucić. Znawcy zwracają także uwagę na pokrewieństwo z utworem Goethego Phänomen (inc. „Wenn zu der Regenwand Phöbus sich gattet“)[1], a może nawet na świadomą doń aluzję.
Zobaczmy, jak spolszczają sonet dziewiąty części pierwszej polscy tłumacze. Mieczysław Jastrun zachowuje ton pieśniowy raczej niż piosenkowy, wysoki, a także pielęgnuje to, co trzeba by nazwać szczególną aurą tego wiersza (wiążącą mak i sen, mak i śmierć). Niestety, nie udaje się polskiemu tłumaczowi oddać anafory stroficznej, występującej w oryginale w pierwszych dwóch strofach – czterowersowych (po niemiecku obydwie zwrotki otwiera formuła „Nur wer”, czyli „Ten tylko” / „Tylko ten”). W trzeciej strofie postanawia Jastrun przełożyć Rilkeański imperatyw, radykalnie przecież afirmatywny, „Wisse das Bild” („Znaj obraz” / „Wiedz obraz”), wyróżniony zresztą przez austriackiego poetę kursywą, zachowawczo i eufemistycznie – jako „Nie trać obrazu”. Natomiast znakomicie wykorzystuje wyrażenie „w oboim żywiole”, wzięte z Mickiewiczowskiego wiersza Do samotności[2] – w strofie czwartej jako ekwiwalent oryginalnego „Doppelbereich” (dosłownie „podwójnego obszaru”) chociaż bliżej wersji niemieckiej – brzmiałoby spolszczenie wersu „Dopiero w oboim żywiole” – zamiast „Tylko w oboim żywiole”. Tłumaczenie odnajduje się jednak po polsku – jako całość – koherentnie; zasadnicza integralność stylistyczna jest utrzymana:
Ten tylko, kto zdołał wznieść
lirę pomiędzy cienie,
może hołd zmienić w pieśń,
przeczuć jej brzmienie.
Kto z umarłymi mak
spożył, z ich plonu,
zachowa najlżejszy takt
i tchnienie tonu.
Choćby odbicie wodne
zmąciło kształty swoje,
nie trać obrazu.
Tylko w oboim żywiole
stają się głosy od razu
wieczne, łagodne.
Adam Pomorski stara się w swym przekładzie zachować ułamek anafory stroficznej dwu pierwszych zwrotek (odpowiednio: „Ten tylko…” – „Ten, co…”); pięknie i imperatywnie (jak u Rilkego) spolszcza wyróżniony wers trzeciej strofy: „kształt miej w pamięci” (lekka amplifikacja jest tutaj elementem wzmacniającym, nie ma charakteru samowolnego). „Dwójobręb” jako odpowiednik „Doppelbereich” wydaje się jednak zbyt wydumany, zbyt fizyczny w tym metafizycznym wierszu, mało poetycki. Rytm i tonacja są nie tak swobodne jak u Jastruna, a współbrzmienia – zbyt ostentacyjne:
Ten tylko, co z lirą postał
wśród cieni, śmiało
nieogarnioną by sprostał
przeczuciu chwałą.
Ten, co z umarłych plonu
pożywał maku,
najzwiewniejszego tonu
nie traci smaku.
Choć nieraz odbicie wodne
znika nam, ginie:
kształt miej w pamięci.
W tym dwójobrębie jedynie
głosy łagodne
wieczność uświęci.
Bernard Antochewicz nie utrzymuje anafory stroficznej, wprowadza, co prawda, ton afirmatywny w wersie „Wisse da Bild”, lecz, niestety, dodaje do jego zwięzłości – zupełnie niepotrzebną – amplifikację, nie wyróżnia też wersu ani pogrubieniem, ani rozstrzeleniem druku, ani kursywą; a to przecież wers szczególny, podkreślony przez samego Rilkego; spolszczenie „Doppelbereich” jako „w obu sferach” jest neutralne, brzmi dobrze, lepiej niż propozycja Pomorskiego, choć nie tak finezyjnie jak zabieg mickiewiczowski u Jastruna. Tłumaczenie Antochewicza jest przegadane – z Rilkeańskiego „najmniej słów” czyni on (może prócz wygłosowej strofy) zwyczajną opowieść, narrację właśnie – a nie lapidarny wiersz. O rytmie czy tonacji nawet nie wspomnę, gdyż tłumacz – moim zdaniem – nie do końca je wysłyszał:
Tylko kto lirę wytrwale
niósł w krainie ciemności
może wieczystą chwałę,
przeczuwając, głosić.
Kto mak umarłych tknął
i jadł razem z nimi,
ten swój najcichszy ton
nie zgubi nigdy[3].
Choć odbicie nieraz
nasze rysy zamąci:
znaj obraz koniecznie.
Dopiero w obu sferach
stają się głosy
łagodne i wieczne.
Sonet o obcowaniu jasnej pieśni z ciemnością – o synestezyjnym rozświetlaniu mroku dźwiękiem liry, o ucztowaniu z umarłymi – życiodajnym, przypominającym sen; sonet o ocalaniu w makro- i mikrokosmicznym świecie, o czułym uścisku z tym światem. O witalnej mocy maku, snu, pamięci. O życiu w pieśni.
I ta piękna nić – życiodajna – snuta między poetami: Rilke bierze przędzę Goethego (a potem – chyba – tę Rilkego przejmuje Paul Celan w Maku i pamięci), Jastrun podejmuje formułę Mickiewiczowską, lecz przecież brzmi tu także Norwid, ten z Rzeczy o wolności słowa, ten u którego trzeba wydrzeć jasność ciemności (a nie rozlać ją na tło) – to istota tworzenia.
I my, którzy możemy z podziwem dotykać materii przez nich utkanej.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
[1] Wiersz z roku 1819.
[2] Przypomnę, że u Adama Mickiewicza wyrażenie to pojawia się w dystychu zamykającym wiersz (ze względu na budowę, można by uznać utwór za sonet francuski, a domykający dwuwers – za rodzaj pointy): „I bez oddechu w górze, bez ciepła na dole, / Równie jestem wygnańcem w oboim żywiole”. Wiersz darowany 1830 lub 1832 (nota Czesława Zgorzelskiego w wydaniu trzecim zmienionym, tomie II Wyboru poezyjMickiewicza, BN I 66, z roku 1986, s. 238).
[3] Tu spolszczenie wręcz gramatycznie niepoprawne.
Ten, który już policzył rubinowe mrówki
ich kopce i kopczyki, leciutkie bagaże
zabierane na trudne, nieznane wędrówki
patyczki i koszyczki, tajne wirydarze
drążone w piaskach lasków, na pustych pustyniach
o nas w smutku głębinach też nie zapomina.
Ten, który narysował kryształ, płatki śniegu
ich sześcienną strukturę, kto zna wszystkie wzory
kto postawił litery w tajemnym szeregu
kto porozszczepiał światło w zawrotne kolory
i jeszcze ponazywał tysiące odcieni
ten przytuli nas wszystkich żyjących na ziemi.
I tych dawno minionych, co już tylko prochem
i tych tak bardzo chorych, że są tylko trochę
i te dziewczyny w tańcu, które dziś są wieczne
w miękkim jedwabiu skóry schowane bezpiecznie
ze swoim drżącym lękiem, czy się spełni miłość
ten o nas nie zapomni jakby nas nie było.
Uśnij mała, od lęku nic cię nie uchroni
ani moja modlitwa, ani ciepło dłoni
mord jest mordem, od czasu nie ma odroczenia
a świat to jeden wielki szpital przemienienia.
Trzymam cię bardzo mocno na tej karuzeli
gdzie ktoś jak młyny wodę naszą miłość mieli.
Śpij spokojnie, strzelają już trzecią godzinę
w gwiazdę, tę betlejemską i w świętą rodzinę
śpij z wiarą, że nie zadrżą od płomieni ściany
że braciszek spod gruzów będzie odkopany
że skóra znów powlecze potrzaskane kości
że się gwałcona matka doczeka litości
że zostanie zwrócone wszystko co zabrane:
twój sen, twoje dzieciństwo trwożne, zrabowane.
ANNA PIWKOWSKA