HOME

Aleksandra Radecka „Paweł Hertz w notatniku Jana Papugi”

Anonimowi przechodnie, iluż ich spotkał na swojej drodze w różnych miejscach i na wielu kontynentach. Wymieniał z nimi spojrzenia, nieraz słowa. Przysłuchiwał się prowadzonym przez nich rozmowom, zachłannie chłonął wzrokiem ich gesty i twarze. Niektórych zaczepiał, inni przychodzili do niego sami. Nie zawsze obecni w jego książkach, za to zapisani w obrazie świata Jana Papugi. Cisi świadkowie pościgu pisarza za umykającym życiem współtworzą historię jego twórczej włóczęgi. Lgnął do ludzi i był nimi otoczony przez długie lata. Z przypadkowo poznanymi osobami potrafił rozmawiać godzinami. Tych najciekawszych bohaterów utrwalił w swojej prozie, a oni rozgościli się tam po królewsku w oczekiwaniu na czytelnika, który nie pozwoli im zniknąć bez śladu.

Zanim Papuga ich opisał, wsłuchiwał się w snute przez nich opowieści. Były jak fabuły najlepszych przygodowych książek. Poszukiwacze złota, działacze polityczni, plantatorzy, marynarze, przewodnicy po afrykańskiej dżungli, miłośnicy safari, amerykańscy gangsterzy: biali i czarni, biedni i bogaci – wszyscy dla Papugi jednakowo ważni. Widział w nich braci należących do wspólnej ludzkiej rodziny. Spędzał z nimi czas, pił i łowił każde ich słowo. Zapamiętywał te historie, bo splatały się z jego życiem. Sam był gawędziarzem, obieżyświatem obdarzonym niepowtarzalnym urokiem „wilka morskiego”, który niejedno w życiu widział i niejednego doświadczył.

Często poddawał się tej ciekawości, a wtedy zapominał o bożym świecie. Nawet gdy był zamustrowany na statku, który właśnie wypływał z portu, zostawał na lądzie w towarzystwie dopiero co poznanych ludzi. Lubił mówić, że świat jest po to, by go oglądać. I tej prostej zasady trzymał się przez całe życie.

Za swoje niezdyscyplinowanie słono płacił: pobyty w więzieniach, sądy statkowe, łatka „maniakalnego trampa”. Niektórzy widzieli w nim człowieka o niczym nieskrępowanej wolności, podobnego do filmowych bohaterów. Podziwiali go, wiedząc, że sami nie mają takiej odwagi.

Porzucić głos rozsądku, zawierzyć instynktowi oraz emocjom to przecież czyste szaleństwo, twierdzili krytycy i dodawali, że jest nie tylko dziwakiem, ale i wałkoniem. Opowiadali o nim anegdoty, w których ziarenko prawdy obrastało mitem, a nieraz i czarną legendą.

Sam Papuga nie szukał poklasku ani u jednych, ani u drugich. Nie chciał się nikomu przypodobać. Żył po swojemu, „zwierzęcym życiem”. I rozgrywał je najlepiej, jak potrafił. Los doświadczał go już od wczesnego dzieciństwa, jakby chciał z niego zadrwić. W ten sposób Papuga uczył się świata i siebie. Zbierał te słodko-gorzkie doświadczenia z nadzieją na wielką wygraną.

Nie wybierał przyjaciół spośród finansowej elity. Odwracał się plecami od bogactwa, które wydawało mu się moralnie podejrzane. Podział na bogatych i biednych, uprzywilejowanych i skazanych na morderczą pracę, był według niego niesprawiedliwy. Ci, którzy go otaczali, wiedzieli, że pieniądze nie były jego życiowym celem.

Podczas jednej z wizyt w łódzkim mieszkaniu Pawła Hertza przy Bandurskiego Papuga zaproponował mu kupno jachtu i wspólną morską podróż, najlepiej dookoła świata. Hertz, znając jego przekonania, zażartował, że owszem zgodzi się pod warunkiem, że jacht będzie ze służbą i pełnym komfortem. Papuga był zgorszony tym pomysłem i niemal się obraził. Jedynym możliwym do zaakceptowania przez niego sposobem zdobywania pieniędzy, bo połączonym z przygodą, a nie z wyzyskiem, było poszukiwanie złota. Ulegał tej pokusie parę razy, ale zawsze z beznadziejnym skutkiem. Za prawdziwe wartości uznawał czyjąś mądrość, siłę charakteru, dobro i wrażliwość. Zaimponować mu można było wiedzą. Z tego względu miał szczególną słabość do intelektualistów, do tych, którzy nie obracali się jedynie wokół własnej osi, ale byli otwarci na innych. Tych podziwiał i od nich chciał się uczyć. Był dumny ze swojej znajomości z uznanymi literatami. Niektórych z nich traktował jak mistrzów i przewodników. Pokazywał im swoje utwory i oczekiwał od nich wskazówek, by pisać coraz lepiej.

***

Malutka, pożółkła książka wygląda niepozornie. Składa się z kilkunastu zapisanych kartek. Są w niej adresy i telefony znanych osób: pisarze, fotografowie, malarze, dziennikarze, politycy, mieszkańcy Warszawy, Łodzi, Gdyni i Szczecina. Jak w lustrze przegląda się w niej artystyczna elita. Jan Papuga, szczeciński pisarz, znał wielu z nich. U niektórych bywał. Nieliczni chcieli go naprawdę zrozumieć i wspierać. Do nich należał Paweł Hertz. Papuga zanotował: „Hertz tel. 64572, Nowy Świat 33”. To drugi warszawski adres Pawła Hertza. Przeniósł się tu w 1955 roku z ulicy Iwickiej, gdzie mieszkał od 1949 roku po przyjeździe z Łodzi.

W kamienicy przy Iwickiej 8a Hertz był zakwaterowany pod piętnastką, na trzecim piętrze. Zamiłowanie do spoglądania na świat z góry i liczbę piętnaście „zabierze” stąd na zawsze. Na Nowym Świecie otrzymał mieszkanie na poddaszu, także pod numerem piętnaście.

Listy Jana Papugi do Pawła Hertza wyciągam z żółtej koperty. Pisane są charakterystycznym pismem, które znam z jego rękopisów: okrągłe, równe litery, lekko pochylone w lewą stronę. Z dat wynika, że pisał do Hertza od maja 1946 roku do stycznia 1955. Korespondencja jest kluczem do zrozumienia wielu zabawnych, ale przede wszystkim dramatycznych, momentów jego życia. Mówi, czego Papuga się obawiał, co go drażniło, kogo lubił, o czym marzył. Mówi, kim był dla niego Paweł Hertz.

W starym albumie ze zdjęciami znajduję portret Jan Papugi. Takiej fotografii nie widziałam nigdzie. Wygląda na niej jak przystojny aktor, który rozmarzonym wzrokiem patrzy gdzieś w dal. A każdy szczegół jego twarzy, ujętej z profilu, tworzy wzór męskiej urody. Ubrany jest w modny sweter. W niczym nie przypomina chłopaka z łódzkich robotniczych przedmieść. Na odwrotnej stronie widnieje jego podpis.

Przedmioty. Przedmioty zapełniają pustkę po czyjejś nieobecności i domagają się, by wrócić do początku historii.

Z Hertzem Papuga poznał się tuż po wojnie w Łodzi. Znajomość zainicjował Mieczysław Grydzewski, który poprosił Pawła Hertza o wsparcie dla tego literackiego „naturszczyka”, gdy ten wrócił z Londynu do kraju.

„Moim «podopiecznym» był samouk, który debiutował w Londynie w «Wiadomościach» Grydzewskiego, Jan Papuga, przedwojenny murarz, w czasie wojny marynarz służący w Anglii. Zjawił się w Łodzi z poleceniem do mnie od Grydzewskiego” – wspominał Hertz w rozmowie z Barbarą Łopieńską.

Grydzewski wysłał utalentowanego debiutanta bez szkół do poety, wnikliwego krytyka, człowieka oczytanego, o szerokich horyzontach, znanego ze swojego sprzeciwu wobec oficjalnego środowiska literackiego. Wiedział, że Hertz nie tylko znał się na literaturze i umiał wzbudzać miłość do książek, ale przede wszystkim był człowiekiem o wielkiej życzliwości, ceniącym u ludzi naturalność. Rozmowy z nim mogły być najlepszą szkołą dla kandydata na pisarza, a takim był wówczas Jan Papuga.

Grydzewski i Słonimski, którzy patronowali polskiemu życiu kulturalnemu na emigracji w Londynie, jako pierwsi rozpoznali talent w nieznanym marynarzu. W „Wiadomościach Polskich, Politycznych i Literackich”, które redagował Grydzewski, ukazało się opowiadanie Papugi Przerwany poker. Papuga mógł zobaczyć swoją prozę także w londyńskim miesięczniku „Nowa Polska”. Z kolei opowiadanie Pole wydrukowano w Bibliotece „Wczoraj i Dziś”, wydawanej przez Grydzewskiego w Londynie w latach 1945-1946. Taki był początek jego twórczości jeszcze przed ogłoszeniem zbioru opowiadań, chociaż, o czym wspominał w wielu wywiadach, pierwszy utwór, który mu opublikowano w 1942 roku, trafił do nowojorskiego „Nowego Świata”.

Opisane przez Jana Papugę marynarskie życie, pływanie w konwojach, było opowieścią inną niż dotychczasowe relacje wojenne. Była to proza „uszyta bosmańskim ściegiem z żaglowego płótna” – jak ją obrazowo opisał Bohdan Czeszko, dodając „nieporadna i surowa stanowiła na ówczesnym rynku wydawniczym dostatecznie zauważalny i oczywisty kontrast do prezentowanej powszechnie prozy profesjonałów”.

W grudniu 1945 roku w Londynie w wydawnictwie Orbis ukazał się zbiór opowiadań Papugi Najpiękniejszy rejs. Po powrocie Papugi do kraju wydano tę książkę w 1946 roku w Łodzi pod zmienionym tytułem Szczury morskie.

Papuga miał dobry start. Talent, chociaż jeszcze nieoszlifowany, rozpoznali wybitni ludzie pióra. Zofia Nałkowska 29 sierpnia 1946 roku w swoim Dzienniku zapisała: „Wczoraj udało mi się kupić numer «Twórczości» (podwójny, za lipiec i sierpień). Doskonały nowy talent – Papuga Jan. Typ obcy mi: egzotyka, zabicie lwa, krótki romans z Arabką, która tego chciała. Ale zwięzłość, spokój, istotność, dobry gatunek. Uczuwam szczęście, że to jest”.

W ten sposób Papuga wkroczył do polskiej literatury. Jego barwną wojenną historię mógł wcześniej znać Paweł Hertz.

Opiekuńcze ramiona znanych literatów rozpostarte nad początkującym twórcą nie były wówczas ani czymś nowym, ani rzadkim, ułatwiały wejście do świata literatury. Były to czasy, kiedy wierzono, że wychowanie w środowisku ludzi wykształconych, z literackim doświadczeniem, może, a nawet powinno, przynieść pożądane skutki, czyli ukształtować pisarza na miarę nowych czasów. W rzeczywistości powojennej taka opieka miała najczęściej charakter ideowy i polityczny. Otworzyły się wówczas drzwi dla pisarzy „naturszczyków”, nieskażonych życiem przedwojennej inteligencji. Jan Papuga, ten prawdziwy marynarz ze swoim proletariackim pochodzeniem, doskonale pasował do ówczesnych oczekiwań.

Moment poznania Hertza Papuga przedstawił w opowiadaniu Nieszczęsne portki: „Kiedy miałem wyjść, podszedł do mnie Paweł i zaproponował, byśmy razem usiedli. Znaliśmy się tylko z nazwiska i z widzenia. Po niewielu słowach przypiliśmy imiennego. Jaką radością było patrzeć na niego i słuchać go. Ściągła twarz, orli nos o czystym wykroju, może trochę za okrutnym, zmysłowe usta, głęboko osadzone oczy, a nad nimi wyniosłe czoło, oliwkowa cera i krucze włosy. Co za oczy, duże, o gorącym ciemnym brązie. Tylko na błysk zapalał się w nich ogień i zaraz gasł. Na przekór temu umysłowość jego wydawała mi się lodowata, a on sam przy tym dobry, smutny i prosty. Byliśmy krańcowo różni…”.

Ostatnie zdanie akcentuje przeciwieństwa w ich charakterach i odmienny sposób widzenia świata. Różniło ich naprawdę niemal wszystko.

Opieka nad Janem Papugą, początkującym literatem, wiązała się między innymi z czytaniem jego prozy przed jej publikacją. Taka pomoc była i jest często praktykowana. Hertz pisze o tym w liście do Anny Iwaszkiewicz: „Kilka dni temu spędziłem sporo czasu u Nałkosi [Zofii Nałkowskiej], która poczciwa wielce poprawiła mi trochę opowiadanie przed drukiem. Byłem bardzo dumny, bo stylistycznych poprawek było zaledwie kilka”.

Proza Papugi wymagała większego szlifu. Po napisaniu opowiadania lub powieści, dręczony niepewnością, czy to, co stworzył, jest dobre, czekał na recenzję Hertza. Gdy Hertz wyprowadził się z Łodzi do Warszawy, to i tam wysyłał mu pocztą lub przekazywał przez znajomych maszynopisy. Zdarzało się, że wręcz zasypywał go literackimi przesyłkami. Uwagi Hertza czasami dotyczyły języka Papugi, innym razem układu opowieści.

za Papugą Helena Kurcyusz, wśród publiczności m.in. Sławomir Lenczewski, nauczyciel chemii

Z korespondencji Papugi dowiadujemy się między innymi, jak wyglądała pomoc Pawła Hertza przed publikacją jego opowiadań. Warto przytoczyć fragmenty, by rozwiać wątpliwości i potwierdzić, że pisarska determinacja Jana Papugi wiązała się także z uważną pracą pierwszych czytelników jego utworów, między innymi Hertza. Wskazówki Hertza miały wydobyć z prozy Papugi to, co w niej było najlepsze, przy zachowaniu surowego języka pisarza.

Szczecin, 10 IV 1949

Drogi Pawle,

posyłam ci opowiadanie, jeśli się nadaje, to wydrukujcie, tylko bez skrócenia, a jeśli nie, przyślij mi z powrotem, no i napisz krótko, co mu brakuje. Jeśli będziesz drukować, to przyślijcie, o ile to możliwe, zaliczkę, bo nie mam forsy. Jak mi forsy trochę wpadnie, to zabieram się do nowej powieści.

 

Wspomniane w liście opowiadanie Papugi Kola dotyczy pracy palaczy na statku, a w szczególności tytułowego Koli, który posturą i siłą przypomina mitycznego Hefajstosa. Utwór ukazał się w „Kuźnicy” ze specjalną dedykacją autora – „Antkowi Koli”.

Za każdym razem, kiedy Papuga oddawał utwory w ręce redaktorów, pilnował, by ktoś nie próbował pisać za niego. Wiedział, że popełnia błędy, że zdarzają mu się potknięcia językowe, dlatego szlif redaktorski był koniecznością, ale nie dopuszczał do sytuacji, w której nie rozpoznałby siebie jako autora.

Jeśli wziąć pod uwagę to, że ze słowem mocował się wręcz heroicznie, a pisania nigdy nie porzucił, to żadnym zaskoczeniem nie powinna być jego walka o własny głos. Miał mnóstwo ulubionych słów, zwrotów. O tym, że to go wyróżnia, był przekonany i w takim duchu odpowiadał na list Pawła Hertza:

19 lutego 1949 roku

Drogi Pawle,

Dziękuję ci za pomoc aż w tylu sprawach. Myślę, że czujesz się teraz dobrze po przyjemnym urlopie. Masz chyba rację w ocenie tego opowiadania, jest moc braków i one tym bardziej drażnią w tej prymitywności. Ale myślę, że taki język, taka droga rozwoju mego języka, jest lepsza niż przechodzenie na język waszych środowisk. Pawle to jest świat i ludzie tak odrębni od tego, w którym wy żeście żyli, myślę o całej waszej „Górze Literackiej”. Językiem, którym wy się posługujecie, nie można pisać o moim środowisku, gdyż powstanie fałszywy obraz, jaki daje większość książek u nas, opisujących doły.

To nie jest łatwe Paweł, co chcę pisać. Bo ja wiem – trzeba się dużo uczyć, od was, jednocześnie koniecznie odrzucić wasz sposób pisania, przejąć wasz styl, to byłoby śmieszne dla mnie. Mój świat ludzki, mojego środowiska, jest cholernym światem, Paweł, wy nie macie dużo pojęcia o nim.

 

W zdaniach nie do końca poprawnie zbudowanych ważniejsza od błędów wydaje się opinia pisarza dryfującego poza „Górą Literacką”. Papuga czuje, że w końcu nadszedł czas, by tacy jak on opowiedzieli o sobie.

ALEKSANDRA RADECKA

 Fragment większej całości.

Szkoła Rezzoriego

Gregor von Rezzori, właściwie Gregor d’Arezzo, urodził się w 1914 roku w Czerniowcach na Bukowinie, która przed I wojną światową należała do Austro-Węgier, po jej zakończeniu znalazła się w granicach Rumunii, a dziś leży na terenie Ukrainy. Przyszły pisarz, syn wysokiego urzędnika austriackiego, młodość spędził w Czerniowcach, mieście Paula Celana, oraz w Bukareszcie. W latach trzydziestych XX wieku studiował malarstwo w Wiedniu, w 1938 roku przeniósł się do Berlina, gdzie przeżył II wojnę światową, później wielokrotnie zmieniał miejsce pobytu, by w 1960 roku osiąść w Toskanii. Tam, w swojej posiadłości, spędził ostatnie lata życia. Zmarł w 1998.

Popularność przyniosły mu obfitujące w motywy autobiograficzne Opowieści maghrebińskie (1953) oraz publikowane od 1969 roku w „New Yorkerze” Memoiren eines Antisemiten (wyd. pol. Pamiątki antysemity, tłum. Krzysztof Jachimczak, Sejny, Fundacja Pogranicze, 2006). Na rok przed śmiercią wydał autobiografię Mir auf der Spur (Tropiąc siebie).

Najważniejszym tematem swojego pisarstwa uczynił Rezzori wspomnienia z dzieciństwa spędzonego wśród wielonarodowej wspólnoty, którą na wschodnim pograniczu monarchii habsburskiej stanowili Żydzi, Rumuni, Węgrzy, Austriacy, Niemcy, Ukraińcy, Ormianie, Rosjanie i Polacy. Upadek Austro-Węgier – jedno z fundamentalnych doświadczeń mieszkańca Europy Środkowej – zaowocował w literaturach państw powstałych na gruzach c-k monarchii dążeniem do mityzacji tamtego miejsca i czasu; mityzacji, którą w powieści austriackiej uprawiali Józef Roth, Robert Musil, Albert Paris Gütersloh, Karl Kraus. Rezzori, nie ustępując żadnemu z wymienionych ani przenikliwością spojrzenia, ani siłą artystycznego wyrazu, zapewnił sobie miejsce w ich szeregu.

Gronostaj z Czernopola (1958) to wczesna, znakomicie przetłumaczona na polski przez Emilię Bielicką, książka Rezzoriego (Warszawa, Czytelnik, 2003). W tytułowym Czernopolu bez trudu można rozpoznać rodzinne miasto autora, podobnie jak pod nazwą powieściowej Teskowiny łatwo dostrzec Bukowinę. Jednak sam autor ostrzega przed pułapką biografizmu, zaznaczając na początku opowieści, że „miasto Czernopol jest całkiem nierzeczywiste”. Jakie zatem jest? Ani piękne, ani dobre, za to diabelnie inteligentne. Cechujący mieszkańców zmysł ironii sprawia, że wszystkie zdarzenia prędzej czy później stają się łupem śmiechu. Lecz bynajmniej nie jest to oznaka nihilizmu czernopolan. Najtrafniejsza diagnoza pada z ust pana Tarangoliana, prefekta Teskowiny i przenikliwego analityka jej stolicy, który styl Czernopola określił słowami: „bezwarunkowa wiara w potrzebę istnienia form – a więc wszelkiego rodzaju porządku – wiąże się tu z bezwarunkową potrzebą wyśmiewania się z tego”. Inaczej niż w większości miast, w których dopiero noc ujawnia okrutne oblicze życia, w Czernopolu wszystko, od narodzin aż po śmierć, przebiegało w świetle dnia: „Mieszkańcy miasta śmiali się, płakali, kochali, okradali się i tłukli na targowiskach, płodzili pod płotami, umierali w rynsztoku. Kieszonkowcy zabierali żebrakom ostatniego halerza; mordercy uciekali w popłochu; z ust młodziutkich dziewcząt spływały najplugawsze wyrazy”. To wyzute z poczucia wstydu i naiwności miasto, pełne tolerancyjnych fanatyków i zaciekłych liberałów, biedaków dotkniętych takimi ułomnościami, że na ich widok zapłakałby sam Hieronim Bosch, to miasto nie tolerowało żadnego udawania, nie pozwalało owijać niczego w bawełnę, sycąc się wciąż ponawianymi aktami demaskacji.

Na tym tle rozgrywa się historia Mikołaja Tildy, majora huzarów, który z desperacją godną Don Kichota bierze na siebie misję obrony anachronicznych już w latach dwudziestych minionego wieku zasad honoru; misję, która nie może się powieść. Postać majora, ostatniego rycerza, jawi się opromieniona bałwochwalczym nieomal podziwem narratora, który od chwili, gdy w dzieciństwie ujrzał jadącego konno huzara, widział w nim już zawsze wcielenie absolutnej doskonałości. Jednak to nie Mikołaj Tildy znajduje się w centrum opowieści. „Zechciejcie łaskawie zauważyć – powiada narrator – że ten, kto kiedykolwiek miał coś do powiedzenia, nigdy nie mówił o niczym innym, tylko o sobie”. Prawdziwym tematem książki jest dzieciństwo bezimiennego narratora oraz jego rodzeństwa, epoka wypełniona mityczną treścią, czas, w którym słowa okryte jeszcze tajemnicą dawały dziecięcej wyobraźni nieograniczone pole do popisu, pozwalając napełniać się najbardziej fantastycznymi znaczeniami. Również nazwiska bohaterów czernopolskiego życia towarzyskiego wiodły w wyobraźni dzieci samodzielną egzystencję. Gdy w końcu nakładały się na istniejącą w rzeczywistości osobę, zawsze następowało bolesne odczarowanie.

W świecie opisywanym przez Rezzoriego groteska odciska piętno na każdym zjawisku, a komizm stanowi część składową grozy, jeszcze ją potęgując. Jedno z najbardziej wstrząsających doświadczeń dzieciństwa wiąże się z postacią pana Kunzelmanna. Otoczony aurą okropieństwa i prostackiej figlarności – pewnego dnia, zatrzymując swój drabiniasty wózek przed dziećmi, wyrecytował skrzekliwym głosem: „Cóż to za cudaczne zwierzę Kunzelmann na wózku wiezie?”, po czym – ku przerażeniu rodzeństwa – wyciągnął obwisłą skórę ich martwego konia i odjechał z głośnym śmiechem. Pomimo drastyczności doznania pamięć o nim – jako nieodłączna część pamięci o Czernopolu – pozostała dla młodego bohatera nie mniej oczyszczająca i pokrzepiająca niż wrażenie, jakie wywarłby niczym niezakłócony, harmonijny świat. „Bo już wtedy czuliśmy – wyznaje narrator, któremu można pozazdrościć samoświadomości – że żadne z przeżyć najboleśniej nawet doświadczonych nie wyda nam się równie straszne, jak to, co pan Tarangolian nazywał grozą bytu literackiego: pustka, w jaką wtrąca nas brak bezpośredniego doświadczenia”.

Największą bodaj atrakcyjność zawdzięcza Gronostaj z Czernopola potężnej dawce cynizmu, o którym najbardziej ekscentryczna postać powieści, madame Aritonowicz, mawiała, że jest jedyną rzeczą, jaką powinna wpoić dziecku dobra szkoła. Nie ulega wątpliwości, że Rezzori uczęszczał do szkół najlepszych.

AGNIESZKA PAPIESKA

Figa z makiem

Drzewka figowe rosły w figarniach, takich półszklarniach, „przyklejonych” wzdłuż kalenicy do ścian czy ogrodowych murów, szklarniach, których szyby wystawione były, rzecz jasna, ku słońcu. Oczywiście, figi trzymano u nas tylko w ogrodach książęcych, biskupich, ordynackich.

W pamięci mam jedno szczególnie miłe miejsce, skąd zapamiętałem już nawet nie resztki, a po prostu pustkę po figarni, trwającą przy długim, kamiennym (czy ceglanym?) murze, obrośniętym roślinami i po części już się rozsypującym. Było to na dawnym wileńskim folwarku Zakret, w części miasta zwanej Wilcza Łapa – widać ten kształt, gdy spojrzeć na plan miasta, czyli było to na tych podmiejskich błoniach, w lesie i ogrodach, rozciągających się szeroko w obszernym zakolu rzeki, które dla wilnian były zawsze miejscem odpoczynku i wyraju. To wspomnienie niewyraźne, a nawet niepewne, bo byłem tam bardzo krótko, w gwarnej grupie botaników, i to już ładnych kilka lat temu. To może gdzieś na Zakrecie, jak i na innych podmiejskich błoniach, Przyjaciele Pożytecznej Zabawy – wokół ich głów igrały Zanowskie niewinne promionki – raczyli się mlekiem i „przystępowali do ucałowania”. Gdy trafiłem tam, była to – jak i w międzywojniu, gdy Ogród działał wyłącznie na Zakrecie – część wileńskiego ogrodu botanicznego, taka leżąca odłogiem, botaniczna „resztówka”. Dyrektor Ogrodu, z którym od lat pozostaję w przyjaźni, Audrius Skridaila, wskazał mi leżące na parapecie okna starego ogrodowego budyneczku, spoczywające tam jakby dopiero co porzucone, jakby nigdy nic, resztki z czasów właśnie jeszcze okołofilareckich: drewnianą praskę do gomółek białego sera, z ozdobnie toczoną śrubą docisku i zawiasami z pasków skóry i utłuczony korpus butelki, z tutejszych kuchni Aleksandra I (przez jakiś czas Zakret były to jedne z jego carskich dóbr), z wypukłym cesarskim herbem i napisem „Impieratorskoje imienije Zakret” (dobra Cesarskie Zakret).

Ostatnio uzupełniałem podręcznik dendrologii o akapit poświęcony drzewu figowemu. Trzeba to było zrobić, bo figę pospolitą (Ficus carica L.) sadzi się u nas coraz częściej po prostu w gruncie, zimy są przecież nie tak mroźne jak dawniej. Myśli, siłą rzeczy, zeszły na gest „pokazywania komuś figi” i na „figę z makiem, z pasternakiem” (ten pasternak to tylko dla rymu?). Pokazywanie figi z makiem, czubka kciuka wypchniętego między palcem wskazującym a środkowym, zawsze odczuwałem jako coś dziwnego, jakby kryło się za tym coś niestosownego czy nieprzyzwoitego; było w tym coś więcej – ale co? – niż tylko żartobliwa odmowa, odesłanie rozmówcy z kwitkiem, z niczym, z nic niewartą drobnostką. Poszukiwanie sensu takiej „figi” kazało przeglądać słowniki argotu i seksualizmów, na przykład, z naszych, Jacka Lewinsona czy Klemensa Stępniaka. Szersze wyjaśnienie – bo podstawowe słowniki języka polskiego omijają tę kwestię (w pierwszym tomie słownika Lindego, który daje odniesienie do włoskiego, znajdziemy tylko dosłowny opis gestu, mianowicie „palec przez szparę pokazać”) – znalazłem dopiero u Jana Karłowicza (Słownik wyrazów obcego a mniej jasnego pochodzenia używanych w języku polskim, 1894–1905): „z wieków średnich, z Włoch, pochodzi gest pogardliwy (jako imago vulvae), włoskie far la fica, hiszpańskie hazer la higa, francuskie faire la figue”; uwzględnił to w słowniku etymologicznym Franciszek Sławski: „od XVII w., zapewne z włoskiego far la fica = wyśmiewać gestem urągającym, włoskie fica = vulva. Wszystko jasne: pokazać komu figę, czego seksualne pierwociny zatarły się w pamięci pokoleń i są teraz dla nas zakryte (jak choćby stało się to w polszczyźnie z „kpem” i przymiotnikiem „kiepski”), to odpowiednik powszechnie teraz u nas znanego wulgarnego gestu, jakim jest pokazanie sterczącego środkowego palca.

Obraźliwe pokazywanie komuś figi zrodziło we Włoszech sprośny wierszyk, coś jak ze starorzymskich priapea: „acqua fresca / vino puro / fica stretta / cazzo duro”, co ma i u nas, we współczesnej plebejskiej polszczyźnie, dosłowny i żywy odpowiednik; sam taki wierszyk zasłyszałem przed kilku laty pod Przemyślem – wierny włoskiemu pierwowzorowi tak w treści, jak i w rytmie, gdzie za rym i sztafaż dla obscenicznych szczegółów służy „izba własna” i „piec gorący”. Takie rymowanki pasowały na pewno, w czasach „małej stabilizacji”, do podejrzanych figur, oczajduszów i podrywaczy, o których mówiono – „figo-fago, kawa marago”, bo przecież „fikać” i „figo-fago”, to też, oczywiście, mocne sprośności.

Trop włoski i wspomnienie – w tym kontekście – kawy marago zawdzięczam pogaduszkom o pokazywaniu figi z przyjacielem, jeszcze od czasów liceum, historykiem Wojciechem Tygielskim. Śmiałości dla podjęcia nieobyczajnego tematu dodał mi podobny tekst o tej bezecnej fidze, pióra Agnieszki Krzemińskiej; wyciąłem go sobie przed dziesięciu laty z „Polityki” (35: 58–60) i wetknąłem w karty jakiegoś podręcznika botaniki.

JAKUB DOLATOWSKI

Ptasznik jakiś

Na grobie Jerzego Ficowskiego czuwają złote ptaki. Jeden z nich zrywa się do lotu. Może po zmierzchu, gdy noc stoi nad miastem ptaki „wyrywają się z gniazda trwania” by jak „gawrony wieczorne / posłuszne / przymusowi swobody” szybować wśród cmentarnych drzew? Kiedyś zniknęły na dłużej. Mówiono, że ktoś je skradł. Ale wróciły – są. Już nie z brązu, ale z masy żywicznej – co rymuje mi się z wierszem Podróż z tomu Moje strony świata, w którym roztarta w palcach grudka żywicy sprawiła, że „ptaki zakrzyczały, / urosła zielona odległość / pręgowana krzykiem kukułek, / z żółtą aureolą wilg”.

Ostatnie dni życia poeta spędził w lesie, w Wildze, w rodzinnym letnim domu, w którym lubił pracować i odpoczywać. W rozmowach przez telefon z żoną, na pytanie jak się czuje, odpowiadał, że jest szczęśliwy, bo słucha śpiewu ptaków. Bieta twierdzi, że mówił o ptakach. Ja jednak myślę, że musiał dokładnie je określić, wymienić – na przykład wilgę albo szpaka. Wilga już mogła wtedy śpiewać w Wildze – był przecież początek maja. Na pewno jej wypatrywał. W wydanym w roku śmierci tomie Pantareja w wierszu Zamiast pisał: „przywiązałem się do nich / zwłaszcza do wilgi / do jej żółtych kantylen / jeżeli nie przyleci / utracę wiarę / w błędne koło”.

Miłość do ptaków zaszczepił mu ojciec – Tadeusz Ficowski. Jerzy uczuciowo bardziej związany z matką, o swoich odkryciach ornitologicznych donosił niemal wyłącznie ojcu. Pisał z wakacji: „Kochany Tatulku! […] Tu bardzo jest ładnie. Widziałem sikorkę bogatkę, dudka, wilgę, ziębę, dzikiego gołębia i wiele innych, nie wiem o jakiej nazwie”. „Kochany Tatulku! Jesteśmy już w Zarębach. […] Widziałem ptaszka ślicznego. Miał szare skrzydełka, a brzuszek biały w szare paski. Wierzch główki miał szary, boki białe, a naokoło oczu czarna obwódka. Ptaszek ten siedział na gałęzi sosny w lesie”.

Wspomniany przez chłopca ptaszek przypomina srokosza. Srokosz (Lanius excubitor) lanius czyli rzeźnik, rzeźnik wartownik nazywany bywa przez ornitologów również małym zabójcą, bo swoje ofiary: muchy, pszczoły, motyle, ale też mniejsze ptaki, choćby świergotki, trznadle, wróble i skowronki nadziewa na kolce gałęzi, ostre druciane płoty i korę drzewa. Tekst Tadeusza Ficowskiego Srokosz (z serii Przypowieści sceptycznych) znalazł się w zbiorze jego tekstów wybranych i przygotowanych do druku przez syna oraz poprzedzonych wstępem Leszka Kołakowskiego (RePrint 1993). Opis polowań srokosza w upalny letni dzień autor kończy słowami: „Oto jest sekret akacjowej gałęzi. Na każdym prawie kolcu tkwi nadziany owad. […] Trofea rzeźnika. Czy to spichlerz z zapasami? Nie. W ciągu doby wyschnie to na wiórki, a pierwszy deszcz z wiatrem pokruszy, zmyje i rozproszy wszystko. Od pól ciągnie leciuchny, słodko rzeźwiący powiew. […] Dobrze jest teraz oddychać i myśleć. Pomyślmy sobie. O celowości w przyrodzie. O etyce transcendentalnej. O tym czym jest absolutne dobro i zło…”.

Gdy dla Ficowskiego seniora ptaki są pretekstem do gorzkich rozważań nad kondycją moralną świata, dla Jerzego bywają okazją do przemyśleń na temat losu artysty. Ptak często jest dla niego synonimem poety, ornitologia – wiedzą na temat poezji. Lubił przywoływać zdanie Tuwima, który twierdził, że „zna się na poezji tyle co ptak na ornitologii”. Kontrował je wyznaniem: „Ja dzięki memu ojcu, zaprzyjaźnionemu od dzieciństwa z ptakami podkijowskich lasów, znam się na nich jako tako, można rzec, że jestem ornitologiem-amatorem. Ten fakt upewnia mnie więc, że nie jestem wróblem. Ufam, że nigdy nim nie będę”.

Latem 1960 roku para drozdów atakuje wiewiórkę siedzącą nieopodal ptasiego gniazda w zarębskim lesie. Ficowski przygląda się walce. Kiedy słyszy u swoich stóp pisk, zdaje sobie sprawę, że z gniazda wypadł świeżo opierzony, nie umiejący jeszcze latać drozd. Uznaje, że rodzice ptaka nie dadzą rady wnieść go z powrotem do gniazda, a okoliczne psy i koty mogą pisklaka rozszarpać. Zdejmuje z głowy beret, robi malcowi posłanie i niesie do leśniczówki, w której akurat mieszka. „Ptak na widok mojej nachylającej się nad nim ręki otwierał szeroko, najszerzej dziób, uniesiony pionowo do góry i tak rozdziawiony obnażał jaskrawo pomarańczowe wnętrze, ze śmiesznym punkcikiem w głębi, pośrodku. Ten punkt, to znak orientacyjny dla karmiących malca rodziców. Prosił, żeby go nakarmić, a mnie uważał za drozda. Dawałem mu malutkie grudki przeżutej papki z bułki. Popijał kropelką wody lub mleka”.

Nie mając z kim zostawić drozda, Ficowski zabiera go do Warszawy. Ptak staje się płochliwy, osowiały, mruży oczka i nie chce jeść. Jerzy szuka ratunku w książkach Jana Sokołowskiego. Za radą autora Ptaków ziem polskich dodaje pisklęciu do pokarmu ziemi. Jednak i ta metoda nie pomaga. „Nazajutrz z Wandą [pierwsza żona poety] zawiozłem drozda kolejką EKD do Otrębusów. Poszliśmy w las, wybraliśmy możliwie najodludniejsze miejsce i tam posadziliśmy droździka na gałązce niskiego krzaka. Zeskoczył zaraz na ściółkę leśną, ćwierknął raz i drugi. Gdzieś z głębi lasu odezwało się podobne ćwierkanie. Wanda nasypała mu na ziemię okruszyn. I poszliśmy do domu, czując się tak, jak wyrodni rodzice z bajki, którzy zaprowadzili do lasu i porzucili tam własne dziecko dzikim zwierzętom na pożarcie”.

Spotkania z ptakami Ficowski pamiętał długie lata. Także z ptasiarzami. W dzieciństwie – na spacerach z rodzicami w warszawskich Łazienkach, widywał pana z długą brodą – Emila Wagnera, nazywanego opiekunem ptaków. Ten ornitolog samouk, któremu ptaki siadały na głowie i ramionach znany był wielu warszawiakom. Jego portret na łamach Wspominków starowarszawskich wydaje mi się jednym z najciekawszych.

W zapiskach, które Ficowski prowadził na przełomie grudnia i stycznia 1960/61, pod datą 29 grudnia zanotował rozmowę z gromadką dzieci spotkaną na trawniku przed domem przy Białobrzeskiej. Dzieci rozpaczały nad znalezionym martwym, „dziwnym wróblem”. Jerzy natychmiast rozpoznał w nim szczygła. „Czerwony łebek u nasady dziobka, brunatny grzbiet, czarne skrzydełka, biały brzuszek i prześliczne żółte pasma na skrzydełkach. Zamarzł biedak, nie odleciał”. Zdarzenie uruchomiło serię wspomnień z dzieciństwa, wróciły „biedne, zupełnie jeszcze golusieńkie, ślepe i żółtodziobe pisklęta wróble, które na Filtrowej w ogródku od frontu wypadały z niefortunnego gniazdka umieszczonego wysoko pod dachem w murze u nasady rynny. Rok rocznie spadały na schodki i zabijały się na miejscu”. Dla Jurasia i jego siostry był to wstrząsający widok. „Kiedyś […] urządziliśmy z Krysią pogrzeb takiemu pisklakowi w trumnie z pustego pudełka od zapałek”.

Z przydomowego ogródka Ficowski zapamiętał jeszcze okrągłego jak kulka mysikrólika z oczami jak guziki, z cytrynową czapeczką. I „rumianego” gila siedzącego na ośnieżonym cisie. Kolejny raz zobaczył gila po ponad dwudziestu latach, w Podkowie Leśnej, gdzie pojechał, aby zdjąć z czyjegoś strychu okazałe gniazdo szerszeni do swojej kolekcji. W pamięci chował też zimorodka, „żywy klejnot z szafirów, szmaragdów i rubinów”, który przysiadł mu na wędce, kiedy łowił ryby w Zarębach Kościelnych.

Chcę wierzyć, że pamięć o „rumianym” gilu Ficowski zachował do końca – może to o nim myślał, gdy w przedostatnim tomie wierszy, będąc u schyłku życia, pisał:

 

GIL

w ciszy

białej jak śniegiem zasiał

nagły gil

buzuje

ostatnią chwilą szkarłatu

już zaszedł

do białości

i mróz sztywnieje

bez kropli krwi

 

W tym wierszu nie ma już oczywiście zachwytu małego dziecka, jest przeczucie śmierci – kolory się ścierają, „zachodzą” do białości. W miarę upływu lat o ptakach w liczbie mnogiej, w stadzie, Ficowski pisał używając najczęściej dwóch skrajnych barw – białej i czarnej. W ten sposób nadawał im status zjawisk na poły realnych, istniejących jak gdyby poza światem, skrzydlatych bytów „nie na moją wiarę”, stanowiących „smugę ślepego blasku”, które „zdejmują z oczu ciasną noc”.

Anna Ficowska Teodorowicz, córka poety, zdradziła mi opowieść rodzinną, wedle której grób jej ojca na Powązkach Wojskowych mijała raz pewna pani z dziećmi. Na pytanie dzieci: „Kto tutaj jest pochowany?” odpowiedziała: „Nie wiem. Ptasznik jakiś”.

JOANNA ROLIŃSKA

Do niepoznanego poety (II)

Co do Twoich wierszy, to przyznam, że mam mieszane odczucia, nie jestem pewien ich konstrukcji ani wyrazu. Słowem – nie przekonują mnie, co nie znaczy, że są niedobre, nieudolnie skrojone, niezbornie zszyte. Nic z tych rzeczy. Powiedziałbym raczej, że brakuje w nich indywidualnego rysu, który czyniłby je widocznymi pośród innych, a ich wyraz wynikałby ze szczególnej podpowiedzi Nieznajomego, Innego. Poprzez takie wiersze chciałaby wyrazić się Twoja okolica, drzewa, ludzie, wyspy, książki, miasto, skwery, zmierzch, tumult zdarzeń. A to są przecież rzeczy, zjawiska i „osoby” dramatu, poeta zaś to arena, scena, którą tamte zawładnęły. Zresztą, z tych samych powodów poeta zostaje niekiedy obezwładniony niemotą.

Jak pewnie wiesz zasiadam w gremiach licznych ogólnopolskich konkursów poetyckich, objętych zacnymi patronami i imionami wielkich poetów. Na te konkursy nadchodzą tysiące wierszy, które muszę czytać, a zatem chcąc nie chcąc wiem, co piszczy w literacko-poetyckiej Polsce. Żeby choć piszczało, ale doprawdy bywa gorzej. Zadziwiające, jak legiony wykształconych ludzi usiłują przedstawić się na forum publicznym, pokazać się, eksponować, zademonstrować. Niestety, ogromna masa ich wierszy to produkcja dziwolągów, w dodatku praca regularna, ich autorzy bowiem niosą wiersze jak kury: 2–3 razy w tygodniu.

Teraz uważaj: zapewne Twoje wiersze znalazłyby się w moim ścisłym finale, pewnie innych jurorów także; finał liczy sobie na ogół od 10 do 15 zestawów po 3 lub 5 wierszy. Czy mogłyby zostać nagrodzone lub wyróżnione? Z pełnym przekonaniem mówię, że tak, przynajmniej w kilku lub nawet kilkunastu konkursach, a jest ich, i to także musisz wiedzieć – ponad setka. Zostałyby więc zauważone z dwóch powodów: są inteligentne, niekiedy błyskotliwe, nie brak im horyzontu kultury literackiej. Tylko co z tego? Twoje wiersze pozostawią za sobą tysiąc innych, mimo to przed sobą mają sporego rozmiaru peleton. Piszę o tym, aby uświadomić Ci, że stawka bycia w środku peletonu nie jest zadawalająca dla twórcy, dla którego najwyższym wyzwaniem jest wartość artystyczna wiersza, dążenie do tego jednego, który byłby „dokonały”, wyzwalający ze wszystkich napięć. O ileż – pisze w swoim szkicu Béla Hamvas – bardziej poetyckim byłoby po prostu przemilczeć to wszystko, co któryś z tysięcy takich poetów ogłosił! Inaczej – podać w wątpliwość sens jazdy w peletonie. W liczbach, które podałem odbija się „doskonała bezwartościowość” tych wierszy, które są jak kramiki. Znajdziesz w nich wszystko, także patologię, choroby psychiczne, bezwstyd, egomanię, erotomanię, nienawiść, brak charakteru. Niekoniecznie zaś literę niesioną przez ducha poezji. Dalej – te liczby są większe, wiele większe. Nas jednak obchodzi poetyka, a nie statystyka.

Dlatego proponuję, abyś na razie przestał zerkać w kierunku publiczności, krytyka, redaktora oraz druku. Najlepiej, abyś w ogóle zapomniał o istnieniu tych – wbrew ogólnemu przekonaniu – nieistotnych dla pisania, na ogół zwodniczych i niewiarygodnych podpór życia literackiego, a zajrzał w noc najciemniejszą i najcichszą, w głębiny swojego wnętrza i w nich poszukał odpowiedzi na zasadnicze pytanie: czy pisanie wierszy jest dla Ciebie sprawą istnieniową i absolutnie konieczną. Dajmy na to jak oddychanie, potrzeby fizjologiczne, sen, tęsknota? Jeśli tak, to niechaj Twoja ręka pisząca nie sięga po nic innego, tylko po kartkę, nie pochwytuje niczego poza chwilą twórczego impulsu, która pragnie zaistnieć w innym stanie skupienia, chce skroplić się w znak.

Pomyśl o radości bycia poetą bez imienia i radości zapisywania dla samej beztroski pisania, bez wyrachowania, z uzależnienia raczej. Niechaj znajdzie się w Twoim pisaniu dyletantyzm, kaprys, dezynwoltura i to coś, co pochodzi z ducha dziecięcej zabawy, jakieś zadowolenie z „magicznej dyspozycji”, w którą zostajemy wprowadzeni. Zachęcam ciebie drogi Niepoznany do takiego istnienia w pisaniu, które na nic się nie ogląda, co najwyżej zerka w stronę skrawka papieru lub scalającego skrawki kajetu.

A dalej? Dalej przyjdzie samo, lecz nie wyciągaj po nie ręki piszącej.

Demokratyczne rozstrzygnięcia w literaturze, a i poezji (ta ostatnia nie do końca przynależy do literatury, gdyż w pewnym sensie jest podróżą pod prąd języka) mogą wyłącznie dotyczyć treści lub tematu, lecz kończą się tam, gdzie zaczyna się forma. Forma nie przejmuje się rynkiem oraz forum, raczej widzi się poza nimi. Ani opinie, ani dyskusje, ani problematyka – przynajmniej całkowicie – nie warunkują jej. Tak więc wcale na amen nie przynależy do sfery społecznej, politycznej, rozrywkowej ani światopoglądowej, za to dobrze czuje się w domenie, której cechą jest dystans i opanowanie. Forma ćwiczy swoje „mięśnie” w konfrontacji z forum, ale ich rzeźba wynika jeszcze z czegoś innego, ze zmagania się formy z fatum w samotności. Otóż to, dalej jest on – Anioł Fatum. Ani Historii, ani Polityki, nawet nie Poetyki, ale Fatum.

WOJCIECH KASS

Nic więcej

Kiedy piszę to, mam za oknem dachy, kominy i gałęzie przykryte lekkim śniegiem.

Niewielki tomik, dużo światła między krótkimi segmentami, dużo ciszy. Szelesty. Ciche stąpanie po zimnej podłodze. Po śniegu. Taka lamentacja. Mówię o segmentach poematu Sorrowful Songs Déborah Heissler, alzackiej, francuskojęzycznej poetki, poemacie nawiązującym do Symfonii pieśni żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego, w przekładzie Jana Marii Kłoczowskiego (PIW 2023). Oczywiście, że to poemat, a jednocześnie czytam go jak skondensowaną powieść, w której nic się nie dzieje, bo Blanche umarła, a jej mężczyzna pisze, wspomina, odwraca wzrok od ekranu, żeby spojrzeć przez okno. Może też odsłonić twarz zmarłej. Nic więcej.

J. M. Kłoczowski i i D. Heissler, Genshagen pod Berlinem, 2021. Copyright by Stiftung Genshagen/ Elisa Behr

Pojedyncze słowa, krótkie równoważniki zdań, które malują cały obraz:

 

Półotwarte usta.

Poraniona skóra.

Miękkie warkocze.

 

I najkrótsze, najbardziej poruszające:

 

Ja. Tobie.

 

Mocne są te kropki, mają swoje brzmienie, jak bicie zegara.

Ale najwięcej jest ciszy, a pożądanie też mieszka w niej. Krzyk nie jest krzykiem. Słychać tylko kroki w domu, a za ścianą szelest nieba.

Ten poemat (ta symfonia) dotyka zmysłowo – w urywkowych opisach i w metaforach. „Napełniłaś moje oko bazaltem, zdmuchnęłaś śnieg spod moich nóg”. Bazalt i śnieg. Dawno tak nie dotykałem poprzez wiersz jednocześnie tego, co twarde i tego, co lekkie.

Nie wiem, czy jest to poemat o niepokoju, czy o uspokojeniu. Dlatego nie potrafię powiedzieć, czy zasmuca, czy pociesza.

Chciałbym, żeby Heissler przeczytała kiedyś wiersz Norwida Czułość. To ta czułość, która bywa jak „plecionka długa włosów blond, / Na której wdowiec nosić zwykł / Zegarek srebrny – – -”.

Polska instrumentacja poematu to mistrzowskie dokonanie Jana Marii Kłoczowskiego. Sprawia, że od wielu fraz nie mogę się uwolnić, i od tych zwartych, jedno, dwusylabowych i tych, które swoją nieoczywistością wbijają się w pamięć: „A dalej niebo i dąb, któremu coraz bliżej do śniegów”.

PIOTR MITZNER

Skrawki z archiwum (II)

Nazywała się Louise Wollichard. Najprawdopodobniej w 1953 roku na kartoniku o pofalowanych brzegach przekazała Miłoszowi zapisane niezmiernie równą francuszczyzną podziękowania za pasjonującą lekturę Zniewolonego umysłu i przepowiedziała tej książce wielki sukces. Karteczka z wydrukowanym nazwiskiem przeszło sześćdziesiąt lat tkwiła między stronami książki francuskiego jezuity i teologa Jeana Daniélou Essai sur le mystère de l’histoire (1953). Poeta chyba wykorzystał ją jako zakładkę, na jej odwrocie zanotował czarnym piórem imię i nazwisko „Raymond Aron”. Część krótkiego listu jest zalana i nieczytelna. Nie wiem skąd to się bierze, skąd ta potrzeba podążania za nieistotnym, zapuszczania się w boczne odnogi historii, tak bardzo martwe i poskręcane, że dalej od głównego nurtu chyba nie można odejść. Przeglądam sterty papierów, odczytuję dziesiątki nazwisk, zwykle nie czuję potrzeby rozplątywania marginalnych życiorysów. Aż pewnego dnia pani Wollichard wyskakuje z pożółkłej książki.

Fragment „Katalogu rękopisów Biblioteki Narodowej. Archiwum Czesława Miłosza”, oprac. M. Szymański, Warszawa 2023

Zapewne więc w roku 1953 (sam siebie upewniam) przeczytała Zniewolony umysł w przekładzie na francuski André Prudhommeaux lub na niemiecki Alfreda Loepfe i jej kartezjański, wyćwiczony w logice umysł zachwycił się analizą uwiedzenia wschodnioeuropejskich intelektualistów komunizmem. Z wypiekami na twarzy połknęła ketmana, nową wiarę, pigułki Murti-Binga, portrety czterech egzotycznych pisarzy zaszyfrowanych pod literami greckiego alfabetu, swoimi wrażeniami postanowiła podzielić się z autorem. Miała siedemdziesiąt dwa lata. Dłonie musiała mieć wyschnięte, pomarszczone, przerzucała nimi kartki, włosy długie i siwe. Urodziła się, według niesprawdzonych źródeł, w 1881 roku. Ktoś o nazwisku Wollichard, może jej ojciec, w latach osiemdziesiątych XIX wieku prowadził zakład zegarmistrzowski przy ulicy du Jura we Fryburgu. Brzmi to trochę nieprawdopodobnie – Szwajcar naprawiający zegarki – jak Czech warzący piwo albo Włoch wyrabiający makaron. Trop szwajcarski znajduje potwierdzenie w almanachu studentów Uniwersytetu Lozańskiego z roku akademickiego 1901/1902. Wśród wolnych słuchaczy na wydziale literatury w semestrze zimowym figuruje tam niezbicie, między dwiema Angielkami i Polakiem o nazwisku Wydźga, Louise Wollichard z Fryburga. Dwudziestoletnia. Na mrozie pijąca czekoladę, obłoczki pary wydychająca z ust nad brzegiem jeziora, pierwszy raz tak daleko od domu. Potem długo nic. Wyłania się dopiero w starości, w lutym 1953, pisze wtedy z Lozanny list do Karla Jaspersa z życzeniami na siedemdziesiąte urodziny. Tutaj otwiera się przestrzeń dla kilku kruchych hipotez. Jaspers napisał przedmowę do niemieckiego wydania Zniewolonego umysłu (1953), ustawiając w ten sposób książkę na rynku niemieckim. Napisał ją z przekonaniem, że rzecz jest przeprowadzonym od wewnątrz niezwykle cennym opisem mechanizmów totalitarnych, ale napisał też na wyraźną prośbę swojej dawnej uczennicy, Jeanne Hersch, filozofki, prywatnie wielkiej przyjaciółki Miłosza i jego kochanki we wczesnych latach paryskich. Przedmowa odbiła się szerokim echem, weszła też do wydania francuskiego. Louise Wollichard mogła w tym układzie odgrywać jakąś rolę. Możliwa jest jej znajomość z Hersch i Jaspersem. W granicach prawdopodobieństwa spotkanie z poetą, który w 1953 roku zjeździł wzdłuż i wszerz Szwajcarię, odwiedził Genewę, Zurych, Lucerno, Berno, Bazyleę, narzekał na fatalną pogodę, nieustanne deszcze, kilkakrotnie widział się z Jaspersem (Hersch tłumaczyła ich rozmowy), uczestniczył w oficjalnych obchodach urodzin filozofa. Dodajmy jeszcze, że jesienią tego roku przez kilka miesięcy mieszkali po dwóch stronach Jeziora Lemańskiego – Louise w Lozannie, Miłosz w Bons („W dolinie dymi jezioro. Już śnieg / Leży na grzbietach gór po drugiej stronie”). Ostatni słyszalny akord jej życia to list na zalanym wodą kartoniku, którym Miłosz założył stronę w książce Jeana Daniélou. Zmarła 28 września 1954 roku.
Mystère de l’histoire. Tajemnica historii, misterium historii. Jej chrapliwy bełkot, jej szum. Tajemnica nieuczęszczanych korytarzy, bocznych przejść, pokojów, o których zapomniano, kurzu, ślepych zakończeń. W jednym pomieszczeniu spotykają się: Czesław Miłosz, Jean Daniélou, Louise Wollichard, fryburski zegarmistrz, Raymond Aron z okresu pracy nad Opium intelektualistów, Karl Jaspers prosto z przyjęcia ku swojej czci. Patrzą na siebie pytająco, rozkładają ręce. Nikt nikogo nie poznaje. Nikt nic nie rozumie.

MICHAŁ SZYMAŃSKI

Galeria jednej fotografii (38)

Niespieszne tempo Graniti najlepiej oddaje obrazek z domu Teresy – kuzynki Nadii, z którą, w czerwcu 1987, przyjechaliśmy na Sycylię. Zgromadzeni w kuchni, wokół stołu, patrzyliśmy jak mama Teresy robiła spaghetti. Rozwałkowane ciasto nawijała na drut starego parasola. Rurka po rurce.

„Kominy”, Graniti 1987, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

18 kwietnia 2023

ELŻBIETA LEMPP

Stój. Nie prowokuj

Silniki pracowały z mocą tysiąca ośmiuset rozszalałych koni mechanicznych. W halach klinkierni napinały się sklepienia łukowe. Odlewnie topiły żeliwo, młyny rozcierały margiel na proszek, a druty… Druty krzyżowały się i pętliły w ścieżki zdrowia dla szpaków. Bo szpaki upodobały sobie to miejsce. Czerniły dachy, kropkowały żelbetonowe konstrukcje, wspinały się na suwnice, huśtały na hakach, wygrzewały na turbinach. I jeździły wagonami kolei wąskotorowej. Pędziły od stacji do stacji, mijały hałdy, nasypy, składy węgla. I kominy. Te kominy jak panny na wydaniu – rączki w małdrzyk, buzia w ciup – górowały nad okolicą. Dym ciągnął się i nad Oppeln, i nad Opolem. Tak było przez sto dwadzieścia lat z hakiem.

W 1872 roku przedsiębiorczy pan Wattenberger zbudował w Groschowitz cementownię. Trzy lata później popadł w tarapaty i sprzedał ją Groschowitzer Actiengesellschaft fȕr Portland Cement Fabrikation. Prezes spółki Lew Konstanty von Prondzynski postawił fabrykę na nogi i zbudował sobie okazałą rezydencję z widokiem na kominy i silosy. Pałacyk miał centralne ogrzewanie, windę, telefon i służbę na usługi. W PRL-u już nie w Groschowitz, a w Groszowicach urządziło się przedszkole. Dziś jest hotel Willa Park, co prawda bez widoku na rurociągi i kable, ale z zapachem z pobliskiego wysypiska.

Konstanty wciągnął do spółki młodszego brata Ferdynanda i podzielił się z nim władzą. Ferdynand siedział na dyrektorskim stołku aż do 1926 roku. Jak on lubił te wszystkie technikalia: śrubki, korbki i gwintownice. Ciągle coś udoskonalał, remontował, powiększał. Jeśli nie stawiał nowych młynów, to ściągał z Magdeburga maszyny. Miał i pomysły, i zapał. Piece szachtowe zamieniał na szybowe, bo pracowały bez przerwy w dzień i w nocy. Mieszał się do produkcji – suchą metodę wyróbki cementu obracał w mokrą, mokrą w fifty-fifty. Z roku na rok podnosił wydajność zakładu i ogłaszał coraz to nowe rekordy: sto pięćdziesiąt ton cementu na dobę, trzysta pięćdziesiąt ton na dobę, czterysta ton na dobę! Oprócz tego budował szkoły, kościoły, remizy strażackie i rozbijał się autem po okolicy. W styczniu 1914 roku w „Nowinach” ukazała się wzmianka: „Samochód dyrektora Prądzyńskiego z Groszowic wjechał na baryerę, połamując ją. Samochód wpadł zaś mocno uszkodzony na tor kolejowy. Budkarz kolejowy zatrzymał na czas nadchodzący pociąg pośpieszny. Szofer podaje, że hamulec wypowiedział służbę i dlatego stało się nieszczęście”.

Może ktoś majstrował przy hamulcach? Auto było białe, nowiutkie, na gumowych oponach. Wyglądało jak Lohner-Porsche. Zawistników nie brakowało. Nie dość, że hrabiunio miał smykałkę do interesów, to jeszcze ożenił się z niebrzydką Anną Schyllą. Umarł w 1935 roku. Nie widział upadku cementowni. Siedemdziesiąt lat po jego śmierci runęły kominy, rozebrano silosy, przetopiono piece szybowe, zezłomowano magdeburskie maszyny. Potem rozkradziono nawet druty. Przyjechał walec, wyrównał plac i starł miejsce po fabryce.

Cementownia Groszowice przetrwała na zdjęciach opolskiego fotografa Sławoja Dubiela. Łaził do niej dobrych parę lat. Przeciskał się przez dziurę w płocie, montował statyw i fotografował. Tak jak się robi zdjęcia komuś bliskiemu. Z dbałością o światło i nastrój. Zmieniał obiektywy i przesłony, czekał aż tło zmatowieje, śnieg przyprószy rozjechane drogi i sterty śmieci. Był u niej wcześnie rano, kiedy się budziła wysmarowana błotem i oblepiona brunatnym pyłem. Pył zbrylał się w grudy o potwornych kształtach, jakby guzach, sarkomach. Dubiel odwracał się od nich jak żona Lota, a cementownia kamieniała. Nie wyganiały go deszcze ani zawieje. Kulił się w zaroślach lub pod okapem i patrzył. Patrzył jak strugi wody płyną po kolektorach, jak nawadniają wagony – tulipany, jak ciekną po żelazobetonie. Oczyszczają.

Zdjęcia przywodzą na myśl spowiedź i pokutę – za każde przewinienie czegoś ubywa. To znika łaźnia, to biurowiec, to tory ze zwrotnicami. Utrwalał nieśpiesznie. Czekał, aż opadnie słońce, bo późne promienie wciskały się do hal klinkierni. Dopiero przedwieczorne światło łamało się na sklepieniach i żebrowanych słupach, ocierało o ranty, gzymsy i dziurawe ściany. Wpadało też do pieca przez wielki otwór zamykany klapą. Musiało ją dźwigać dwóch silnych robotników. Taka była ciężka. Zawiasy piszczały, zasuwy skrzypiały, ręce puchły. Klapa poszła na złom. Dziura ziała. Pewnego dnia ubyło dziury.

 

W kwietniu 1899 roku w „Gazecie Opolskiej” ukazało się takie ogłoszenie: „Większy zastęp silnych robotników znajdzie zaraz stałe zatrudnienie na wysoką płacę w groszowckich fabrykach cementu portlandzkiego. Zamiejscowi robotnicy, którzy nie powracają codziennie do domu, znajdą bezpłatną kwaterę nocną w naszych domach noclegowych dla robotników. Robotnikom z miejscowości z lewego brzegu Odry, którzy posługują się przewozem groszowickim, zwraca się przewoźne”. Zastęp silnych robotników zaciągnął się do pracy skoro w 1901 roku cementownia wyprodukowała aż czterysta trzydzieści tysięcy ton cementu. Dwóch takich siłaczy z cementowni wyrzeźbił Thomas Myrtek.

Siedzibę centrali Górnośląskich Wytwórni Wapna i Cementu (Kalk-und Zementzentrale) zbudowano w Opolu około 1920 roku przy Hippelstrasse, czyli ulicy hipisów (przechrzczonej na Księdza Konstantego Damrota). Budowla przeżyła wojnę i powojnie. Szukano dla niej imienia, żadne nie pasowało. Chciano ją sprzedać jak niewolnicę. Szczerzyła wtedy zęby zakratowanych okien. Nikt jej nie wziął. Była za mała, za duża, foremna, nieforemna, płaska, sucha, plebejska, nie przypiął ni wypiął. Poszła na służbę do Włochów. Urządzili sobie w niej Małą Italię. Ale Piccola Italia padła. Nie pomogła nawet podmianka margarity na flaczki z majerankiem. W centrali ostał się tylko sklep papierniczy Stalówka z ołówkami, zeszytami i klejami do tego, co się klei i co się zupełnie nie klei.

Postarzała się nam i ubrudziła centrala. W końcu stuknęła jej setka. Nie schudła przez ten czas ani nie przytyła. Wybito jej kilka zębów krat, wstawiono chybotliwe protezy, takie na NFZ. Poza tym wygląda jak dawniej. Ma trzy piętra, piwnicę i poddasze, na dachu garbią się lukarnie. Gdyby skomponował ją muzyk, byłaby pewnie rondem. Bo to gra powtórzeń. Frontową elewację przecinają równe rzędy okien ze szprosami. Po trzynaście okien w ciągu jak nuty na pięciolinii. Wejście główne to zdublowane drzwi, prowadzą do nich szerokie schody, tym piękniejsze, że popękane i porosłe mchem jak japońskie ogrody. Kamienny portal zdobiący wejście przypomina pikowaną tkaninę. Jakby kamień wyrzeźbił tapicer. Pomiędzy drzwiami pauza – prostokątna wnęka. We wnęce półnagi, barczysty robotnik, trochę wyższy od dorosłego mężczyzny. Oskard i łopatę zarzucił na ramię jak żołnierz karabin i stoi okrakiem nad cementownią. Calutka się zmieściła, te wszystkie silosy, hale i młyny, hałdy węgla, piece i rozruszniki. Podobny mężczyzna wieńczy portal. Leży wsparty na łokciu, z podkulonymi nogami. Chyba odpoczywa po nocnej zmianie. Zdążył się wykąpać, nie zdążył odziać. W tle kręcą się gruchy do betonu, pod stopami płonie mu ziemia.

Rys. Aleksandra Przybyła

Ziemia nieraz się paliła pod stopami Thomasa Myrtka. Kiedy ozdabiał centralę miał trzydzieści sześć lat. Przed sobą zaledwie jedenaście lat twórczego życia. Powróćmy do początku, czyli roku 1888. Zaraz po Bożym Narodzeniu furmanowi Myrtkowi z Beuthen (Bytomia) urodził się trzeci bajtel. Krótki i krępy Thomasek. Wozak Myrtek należał do krzepkich i niezbyt kłótliwych. Sąsiedzkie krzywdy i porachunki rzadko wyrównywał kłonicą. Pyskacz musiał mu naprawdę porządnie zaleźć za skórę (dla tych, co jeżdżą oplami czy innymi fiatami, wyjaśnienie: kłonica to kawał drąga podtrzymującego skrzynię wozu). Może los porachował się z woźnicą Myrtkiem? A może jakiś obity warchoł wepchnął go pod koła rozpędzonej fury? W każdym razie zginął młodo. Thomasek miał dwanaście lat i poszedł za popychadło do kamieniarza. Znosił głazy i sprzątał magazyny, a po godzinach coś tam sobie dłubał w grudach węgla. Szef mu go nie skąpił, hałdy zawalały przecież całe podwórze. Mijały dni, mijały miesiące i czarne szczury, kuny i koniki wypełniły wszystkie konkastle w obskurnym warsztacie, gdzieś w okolicy Bobrka. Stworki ciekawiły klientów. Zanim obstalowali nagrobek, pytali czy majster dorzuci im do zamówienia jakieś dziwadło. Dorzucał, miał tego w brud. W budzie znalazł Thomaska śląski rzeźbiarz Jan Wysocki. Zachwycił się figurkami, umył i oprał chłopaka, bo wyglądał jak bergmann po szychcie na grubie i wysłał do Bunzlau (Bolesławca). Miał tam zaufanych kolegów, spytał, czy oszlifują talent. Zeidler & Wimmel nie dość, że w dwa lata zrobili z Thomasa czeladnika, to jeszcze wystarali mu się o stypendium. Syn furmana dostał się do Królewskiej Szkoły Sztuki i Rzemiosł Artystycznych w Breslau (Wrocławiu). Wpadł pod skrzydła samego Theodora von Gosena, tego od Orfeusza, Temidy i Amora ujeżdżającego Pegaza. Kiedy w roku 1914 profesor doglądał zakotwień swojego pomnika w Zwingerparku, jego pupilek przymierzał szary mundur i pikielhaubę. Zwiał na Wielką Wojnę. Brał tam na muszkę strach. Brał na muszkę żal. Celował do wroga. Zawsze jest przecież strach. Jest żal. Jest wróg. Jest bohater. Jest powrót. Nie ma powrotu. Thomas Myrtek wrócił. Jako weteran dokończył studia. W 1924 roku wyrzeźbił w Opolu nagich robotników. Może byli  na tej samej wojnie. Może widzieli to, co on widział. Słyszeli: Stój! Nie uciekaj! Nie prowokuj! Nie uciekają. Nie prowokują.

AGNIESZKA KANIA

Ecie-pecie

Podwórkowe zabawy, na przykład „pikuty”, „piekło-niebo”, „wywołuję wojnę”, „dwa ognie”, gra w cymbergaja na parapetach szkolnego korytarza, podbijanie stopą czochratej „zośki” czy źródło nagłych a przecież wyczekiwanych wybuchów śmiechu, bo o to właśnie w tych dwu zabawach chodzi – czyli „pomidor” i „głuchy telefon”, no i rytmy wyliczanek, to wszystko pojawiło się w naszym dziecięcym życiu jak pakunek sprzed wojny, podrzucony nam przez rodziców czy starszych braci i siostry. Niedawno sięgnąłem – robię to często – do Izaaka Babla i fragment Mojego pierwszego honorarium (w tłumaczeniu Jerzego Pomianowskiego) przypomniał mi jeden z takich wierszyków-wyliczanek sprzed sześćdziesięciu lat:

ecie-pecie, gdzie jedziecie,

ele-mele, na wesele

Fundamentem są tu dwa słówka żydowskie – o pierwszym za chwilę, a drugie, „ele-mele”, to przecież cień poważnego „Eli melech”, czyli „Pan [jest] królem”. Te i inne jeszcze, hebrajskie i z jidysz, zwykle zresztą mniej czy bardziej zniekształcone, tkwiły w naszych dziecięcych wyliczankach i piosenkach odziedziczone po dzieciach, których już tu od kilkunastu lat nie było, po Mośkach, Joskach i Srulach.

U Babla, w rozmowie narratora-dwudziestolatka z tyfliską prostytutką, kiedy oboje chcieliby choć na trochę wyrwać się z miasta, w jakieś strony o znośniejszym klimacie, na przykład do uzdrowiska Bordżomi (tłumacz oddał to przez Borżom), pojawia się właśnie owo „ecie-pecie”:

– do Borżomu by uciec przed takim upałem […]

– no to zapychaj do Borżomu […]

– trzeba mieć eciepecie – odpowiedziała Wiera…

Co to takiego „ecie-pecie”? Gdy trochę poszperać, trafiamy u Kazimierza Nitscha (Studia nad historią polskiego słownictwa, 1948), a potem i w pracach Zofii Kurzowej o polszczyźnie kresów południowo-wschodnich, na konstatację, że w Galicji, szczególnie w Lwowskiem, mówiono tak na owoce dzikiej, „psiej” róży, a w drugim, przenośnym i ulicznym znaczeniu, na pieniądze, „kasę” – i w tym właśnie sensie Pomianowski użyczył tego słowa Wierze. Źródłem lwowskiego czy drohobyckiego „eczi-peczi” czy „heczi-peczi”, jak to notują współcześnie we Lwowie (Natalja Chobzej i inni, Leksykon l’wiwskij, 2012), miałaby być niemiecka nazwa owocu róży, „Hetschenpetsch”, z południowych granic niemczyzny, zwłaszcza z dawnych Austro-Węgier, o etymologii nieznanej niemieckim lingwistom. Kurzowa widzi początek „ecie-pecie” w galicyjskich sztetlach.

Pomianowski, mistrz przekładu, przemyślnie zastąpił słowa Bablowskiego oryginału, w polszczyźnie nieznane, a tym bardziej – niezakorzenione, rzucone przez Wierę: „pieti-mieti niet”, czymś bardzo bliskim – owym „ecie-pecie”, z wyliczanek i zabaw żydowskich dzieci. Pewno wziął to słowo z życia, ze Lwowa, Wołynia i Donbasu lat II wojny. Pasowało mu, bo liczył, że nie będzie obce polskiemu czytelnikowi, choć w stronach od Galicji odleglejszych nabierało u nas nowych znaczeń: ja znałem je z Warszawy drugiej połowy ubiegłego wieku jako określenie takiego „ple-ple”, paplaniny, dyrdymałek rzucanych w rozmowie, a w Poznańskiem „ecie-pecie” to gwarowe określenie niezguły czy ślamazary.

Żydowskie „ecie-pecie”, słówko na wydłużone, jajowate lub elipsoidalne owoce dzikich róż, stoi zatem wśród wielu „roślinnych” nazw pieniędzy czy szerzej – zgromadzonego, a przecież niepewnego i nietrwałego jak i same rośliny i ich zbiory – majątku; mamy „sałatę”, „kapustę”, „siano” czy „kokosy”, a przede wszystkim, symbol już zapomniany choć niezwykle ważny w gospodarczej przeszłości Europy – „żołędzie”.

Bo też od Średniowiecza symbolem zamożności była obfitość wieprzów w oborze, a wieprze pędziło się do lasu, by tam tuczyły się na owocach dębów i buków. Wartość lasu oddawano po prostu liczbą wieprzy, które był w stanie wykarmić, a bynajmniej nie wartością drewna, bo drewna było wtedy w bród, jego brak nikomu nie groził, drzewne zasoby lasu wydawały się jeszcze nieprzebrane. Innego pastwiska niż las nie znano w średniowiecznej Europie, bo całą ziemię zdatną pod uprawę – a i tak zawsze rozłogów pól było zbyt mało – obsiewano zbożem, ówczesne zboża były przecież bardzo niewydajne. To dęby, żołędziorodne dąbrowy stanowiły o zamożności. Stąd kolor „żołędny” w kartach zwano czasem „pieniążkami”, a jego francuski odpowiednik, „trèfle”, to przecież koniczyna, również roślina pastewna. Średniowieczne lasy były – to zupełnie umyka naszym wyobrażeniom – bez wyjątku odwieczne, prastare; drzewa tych kniei i puszcz siały się, trwały i w końcu waliły na leśne dno – same z siebie. XV- i XVI-wieczne próby, by rolnik, tak potrzebujący dla świń obfitości żołędzi i bukwi, wkroczył w życie lasu ze swymi narzędziami i pracami, były przełomowe i niezwykłe: lasy zaczęto po raz pierwszy „zakładać” – postawiliśmy się wówczas na miejscu zarezerwowanym do tej pory dla obrotów i przemian samej Natury. Żołędzie siano często z płachty, tak jak rok w rok odnawiano łany, jak zwykło się siać zboża – czasem zresztą siano żołędzie zmieszane z ziarnami zbóż, na przykład z owsem.

JAKUB DOLATOWSKI

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek