HOME

Akacje, które chcą porzucić kolce

„Łap chwilę kiedy przejeżdża / na czerwonym” – radzi w najnowszym tomie wierszy Piotr Mitzner. Większość tekstów pomieszczonych w zbiorze Ekrany. Egzorcyzmy jest odbiciem takich właśnie chwil, chwil-emocji, chwil-spotkań, które niezapisane, zblakłyby i zszarzały, zostały zapomniane. Jest ten motyw „chwili na czerwonym” także w wierszu Moment: „wyżej zbiera się na ulewę / niżej przewalają się fale / pomiędzy błękitne / dwa płomyki tańczą / na papierowym moście”.

Notowanie chwil-wierszy bywa dla Mitznera z jednej strony rodzajem dziennika, formą porządkującą życie: „prowadź dziennik / i niech dziennik cię prowadzi / od okładki / do okładki” (Porada. Dziennik), z drugiej – listem w butelce, ale tym razem nie wrzuconym w morze, lecz ukrytym pod leśnym igliwiem, bo „z drzewami idzie / się dogadać / a także z ludźmi / którzy dogadują się / z drzewami” (W Parku Praskim). Zdjęcia autora sportretowanego na tle topoli kanadyjskiej rosnącej w Parku Praskim, zamieszczone na czwartej stronie okładki, tylko wzmacniają ten przekaz. Zwłaszcza, że po drugiej stronie aparatu stoi poeta i leśnik – Michał Książek.

Potrzeba „dogadania się”, zarówno z żywymi, jak i z umarłymi, potrzeba ocalenia od zła, obecna jest w całym tomie. Spotkanie, także to ledwie dotykalne, migawkowe, lecz zawsze realne, dążenie do spotkania – niekiedy przedstawione za pomocą jego braku czy też niemożności, jak w zabawnym wierszu o dwóch telefonach dzwoniących do siebie bez udziału swoich właścicieli (Zmowa) – jest egzorcyzmem, lekiem na życie odbite na ekranach ze szkła, na żal, który jest tytułem jednego z najbardziej poruszających wierszy:

 

ŻAL

a ona idzie ulicą

chlipie

płacze

 

wypłakuje

z siebie

gruz i złom

 

bo taki płacz

to nie mieści się w głowie

 

idzie tak

że wszystko chce

iść za nią

akacje są gotowe porzucić kolce

 

powalone wiatrem chcą się podnieść

 

chowają się haki i gwoździe

prostują się z trzaskiem zakrzywienia

przestrzeni

żeby jej nie urazić

 

każdy chce iść za nią

iść z nią

być z nią

 

chociaż to tak boli

 

Zatrzymam się jeszcze na chwilę przy słowach „z drzewami idzie / się dogadać / a także z ludźmi / którzy dogadują się / z drzewami”. Chcę zachować w pamięci akacje, które są gotowe porzucić kolce (podejrzewam, że to akacje, które rosną przy ulicy Stalowej), topolę z Parku Praskiego, orzech z Mieni.

Pisał Iwaszkiewicz: „Bo dawniejsi poeci widzieli nie tylko jedno drzewo. Widzieli zbiorowiska drzew, którym nic nie groziło, widzieli lasy, widzieli ogrody” (Ogrody). Wysokimi drzewami zachwycał się Staff.

Dziś drzew jest mniej i każdemu przypatrujemy się z troską. Coraz więcej też intymnych relacji między konkretnym pojedynczym drzewem a człowiekiem. Wspaniałym przykładem jest wiersz Janusza Szubera Próba dębu – o dębie, który rósł (rośnie?) „tuż przed Łukawicą, na samym zakręcie drogi do Manasterca i Bezmichowej”. Poeta pisze, że gdy mija to drzewo, zawsze je pozdrawia uniesieniem ręki. „Jak uzasadnić wybór tego a nie innego dębu? / Tego a nie innego obiektu miłości? / Potrzebą adoracji, bezinteresownego zachwytu?”. Przyznam, że w pewnej mazowieckiej wsi, czterdzieści kilometrów na południe od Warszawy w podobny sposób wyrażam podziw dla wyjątkowo majestatycznego, przydrożnego dębu – z zachwytu nad nim i chcąc też upamiętnić gest Szubera.

Szukam w pamięci drzew, z którymi byli związani ważni dla mnie poeci. Aleksander Wat w Ałma Acie tęsknił za wierzbą z ulicy Rozbrat: „Lecz jeśli cię zapomnę, o sucha wierzbo z ulicy Rozbrat, niech uschnie moja ręka!”. Kazimiera Iłłakowiczówna wywoływała z pamięci „brzozy znajome od Dźwińska do Mołodeczna”: „Były drogi od słońca spieczone, bez cienia, pośród winogradów, / […] / i zwycięstw laurowe szlaki, i taneczny bieg we krwi cały… / lecz o was jedynych myślę: „Oby się tylko ostały!”.

Michał Książek w wydanym ostatnio Atlasie dziur i szczelin spośród warszawskich drzew wyróżnia dwie samotne grusze rosnące przy Nowym Świecie, ale z największym zachwytem pisze o robinii akacjowej z ulicy Pięknej. „Jest prawdziwą koneserką światła i przestrzeni”. Drzewa te usytuowane wzdłuż ulicy pamiętają według Książka powstanie warszawskie.

Ulubionym gatunkiem drzew wśród poetów są topole. O żoliborskich topolach pisał Gałczyński, o odpoczynku przy topoli nad rzeką pamiętała Szymborska – to mi przypomina, że właśnie z odpoczynkiem nad wodą kojarzyła się Mironowi Białoszewskiemu topola rosnąca przed oknem jego mieszkania przy Placu Dąbrowskiego. Topola-sokora jest środkiem jego świata, tematem rozmów z bliskimi. „[…] niebo, niebieskie, duże […]. Bo tylko ono i ta topola-sokora. Tak jakbym był nad wodą, czymś tam dobrym. […] Topola jest. Kładę się. Szumi, przebiera sobą. Odbija się w niebie. Niebo w niej. […]”.

Jerzy Ficowski w wierszu Dwie topole wspominał „podkijowskie gadające topole” rosnące w Gorczakowie, rodzinnym gnieździe jego ojca. Zdjęcie tych drzew wisiało w mieszkaniu Ficowskich na warszawskiej Ochocie. „I szły do mnie drogą pokoleń / podkijowskie gadające topole”.

A Piotr Mitzner w Ekranach. Egzorcyzmach pisze w o topoli z Parku Praskiego (ją wyróżnia), ale nie tylko o niej – nocą podgląda jak ściga się tam brzoza z jesionem, jak sapią dęby, jak „cały park / biega nago po parku / dla zdrowia”. Z tego tomiku, który jak wspomniałam jest jak list w butelce i który znalazłam pod topolą w Parku, wybrałam dla siebie strofy o drzewach. Ale jest tam ich o wiele, wiele więcej. I wszystkie są ważne i piękne.

Czytajmy Mitznera, bo on dogaduje się nie tylko z drzewami.

JOANNA ROLIŃSKA

Sienniki, słomniki, Czerniec nad Dunajcem

Zbiór poetów polskich XIX w. Pawła Hertza, „tylko” antologia, ale jednak na pewno – opus magnum autora, to jedna z kilku ponawianych lektur. Wieczorami sięgam często po któryś z tomów, by zanurzyć się – ale zwykle nie w wiersze, bo większość z nich jest dla mnie „wyblakła” i, jako że nie poruszają i nie zapadają w pamięć, wracam raczej nie do nich, a do not biograficznych, które zestawiał Hertz. To w nich niezmiennie się zaczytuję, tak są poruszające, czasem po prostu wstrząsające – choć skrajnie oszczędne (niekiedy nota to kilka słów, jakie Hertz zdołał o kimś skreślić; czasem nie ma w ogóle nic, nawet dat). Zbudowane w jakiś mistrzowski sposób – szczegóły warsztatu, fastryga i ściegi tej ogromnej pracy są niewidoczne. Może to efekt nie tylko umiejętności samego Hertza, skali jego wiedzy i wysiłku, jaki włożył w tę pracę, czy wyczucia ducha epoki i umiejętności odczytywania zawiłych, zwłaszcza po tak długim czasie, losów poetek i poetów, ale i tych cech XIX wieku, które na naszych ziemiach wielu postaciom antologii przynosiły niespełnienie za niespełnieniem, nawroty zniszczeń i katastrofę.

Kartkując Zbiór poetów… trafiłem ostatnio – księga II, s. 761 – na wiersz Gabrieli Puzyniny, której osoba do tej pory ledwie ledwie tkwiła mi w pamięci, a to dla jej wspomnień, W Wilnie i w dworach litewskich, z czasów moich dawnych, okołomickiewiczowskich lektur, wiersz, który, wbrew temu, co napisałem przed chwilą, jest dla mnie jak najbardziej żywy, bo w zgodzie z moim spojrzeniem na rzeczywistość lub na to, co się mi jako rzeczywistość jawi. To Siennik, a w nim takie m.in. wersy:

 

Pościałki mojej skromnej sianeczko pachnące!

Pytam cię się, na jakiej porastałeś łące?

W jakiej stronie i jaka stopa cię deptała?

[…]

Czyja krówka zbłąkana skubnęła twej trawy?

Jakie ptaszki z kielichów twoich piły rosę?

Jakiego ty wieśniaka ostrą stępiasz kosę?

Może ja znam to miejsce, gdzie twa łąka wschodzi?

 

Można to odczytać i głęboko, jako tekst o „niemożności”, na jaką natrafiamy w próbach poznawania świata, o tym, że istota rzeczy, natura rerum, jest zawsze, przynajmniej w jakiejś części, nie do objęcia, nie na nasz rozum. To bardzo proste słowa o tym, że więcej w tym wszystkim tajemnic niż czegokolwiek innego, że wszelkie konstatacje są z natury niejednoznaczne i chwiejne. Słowa Puzyniny przypomniały mi – skojarzenie odległe, ale mocne – inne dawne lektury, z dziedziny nauk ścisłych, czyli jeszcze z czasów licealnych, z czego zostały już tylko ledwo brzmiące echa i, właściwe dyletantom, same hasła, na przykład o „nieoznaczoności” wyników, jaka zawsze obarcza próby poznawania świata, o wzajemnym uwikłaniu obserwatora i „obserwowanego”, czego przezwyciężyć ów obserwator nigdy nie zdoła.

Jakże bliskie są mi te znaki zapytania, którymi Puzynina, niepewna sianożęci, kończy prawie każdy wers, gdy odpowiedź – nie istnieje lub jest niedosiężna. To jest – wypisz, wymaluj – metoda Arystotelesowskich Problemata, pytania, jakie Filozof zadaje Naturze, nie znając przyczyn takiego a nie innego biegu zdarzeń.

Siennik przywodzi też wspomnienia z dzieciństwa, kiedy przez wszystkie lata, gdy chodziłem do podstawówki – to był początek lat sześćdziesiątych XX w. – jeździliśmy, rodzice ze mną małym, na każde długie letnie wakacje do Czerńca nad Dunajcem, małej, ubogiej i zapomnianej wsi, gdzie gospodarowano jeszcze w dawny sposób. Spało się tam właśnie na siennikach, które wypchane świeżym sianem z nadrzecznych łąk, czekały już na nasz przyjazd i pachniały tak mocno, że zasypiało się jakże inaczej niż w mieście! Puzynina, przecież arystokratka, z domu Günther von Heidelsheim, pisze o sienniku, jako o „swojej pościałce”; czyżby więc – tego nie wiem – takie materace były dwieście lat temu w powszechnym użytku, także w łóżkach sfer „wyższych”? Linde podsuwa w Słowniku języka polskiego, obok siennika – „słomnik, miech słomą napchany do legania na nim”, materac z pewnością trwalszy od siennika i nie tak szybko pełen dolin, wyrobionych przez spoczywającego na łóżku, no ale i nie tak pachnący. W Czerńcu w niektórych chałupach były w użyciu słomniki, napełniane słomą owsianą – to przecież okolice górskie, owsa było tam w bród, ale my na takich nie sypialiśmy.

Czerniec, dawny widok na dolinę Dunajca i stoki Cebulanki; autor nieznany, ze zbiorów Krzysztofa Dudy

Czerniec to dla mnie wioska mityczna, realne, nieksiążkowe źródło mojego spojrzenia na naturę i gospodarowanie w jej dobrach. Tam poznałem całkiem porządnie, bo przez tych kilka ładnych lat, tyle rzeczy „niemiejskich” – choćby kośbę, zadawanie paszy inwentarzowi, przygotowywanie dla świń parowanych kartofli, utłuczonych z otrębami i siekaną pokrzywą (jak to pachniało!), łuskanie grubych jak paluchy i połyskliwych strąków bobu, po które sięgało się do wybrudzonego od używania, wiklinowego półkoszka, delikatne wyszukiwanie dłonią, w głębinach siana, kurzych jaj, czy – po prostu – chodzenie wszędzie, bez wyjątku, na bosaka. Tam, w Czerńcu, napatrzyłem się na mroczną, a co i rusz – oślepiającą i ogłuszającą robotę w kuźni, i na młockę na gumnie, robotę dwu mężczyzn, pozostających cały czas w ścisłej przestrzennej opozycji, jakby dawni „planetowie”, kroczących z wolna po okręgu, w jednym kierunku, i pracujących cepami w rytm kroków.

W Czerńcu brat naszej gospodyni, gospodarujący przez drogę, zapomnianego już przeze mnie imienia – pan Zbozień, nauczył mnie, by w skwar żniwnej kanikuły szukać ochłody dla ciała w opłukiwaniu od wewnątrz przegubów dłoni – tyle tu żył pod samą skórą – zimniuteńką wodą (unikało się w ten sposób przeziębienia gardła, gdyby, zgrzanym i spracowanym, napić się tak zimnej wody); po tę wodę sięgało się do biegnących nisko, przy samej ziemi rynien z wydrążonych świerkowych dłużyc – linię takiego drzewnego akweduktu poprowadzono zmyślnie od lasu na wzgórzu w dolinę, ku wiosce, wzdłuż pól, łąk i sadów (po dziesiątkach lat natrafiłem znowu na takie rynny w rumuńskim, równie górskim, Maramuresz).

JAKUB DOLATOWSKI

Zadymka

Drogi Panie Redaktorze,

Nadszedł piątek i nie zwlekając, ujawnił całą swoją postną naturę. Ale po kolei.

Są ludzie tak stęsknieni za niebem, że gotowi uznać strych za jego przedsionek. Mniej ludzi uważa piwnicę za przedsionek grobu. Fantazjano chętnie opowiada o przygodach, jakie przytrafiły mu się na ziemi. Choć czasami wzlatuje ciałem albo duchem, by obejrzeć świat okiem ptaka. Tak też było i tym razem. Fantazjano zanocował na strychu, gdzie znalazł rękopis, którego autor za sprawą imaginacji poszybował wysoko ponad dachami domów. Nasz przyjaciel poeta podążył za nim. Opowieść Fantazjana przypomniała mi pewien epizod z czasów mojej młodości.

Siedzieliśmy z Felice, trochę flirtując, trochę się nudząc, w Tiroler Konditorei. Na dworze szalała już drugi dzień zadymka i nic nie zapowiadało odmiany. Na śniadanie zjedliśmy gâteau chocolat abricot, obiad zamówiliśmy w pobliskiej ristorante o nazwie Santa Lucia, którą prowadził jakiś Chorwat czy Słoweniec udający neapolitańczyka. Lingwistycznie to się nie mogło udać, ale kulinarnie owszem. Wyborne tagliatelle z borowikami wprawiło nas w tak dobry humor, że uznaliśmy za pewnik, że burza śnieżna posiliwszy się w ristorante, za chwilę uda się nasycona na spoczynek. Wyszliśmy nawet na ganek, gdzie czekały nasze narty, gotowi je przypiąć i ruszyć przez romantyczny bór świerkowy Fichtenwald. Zanim zdążyliśmy zamknąć za sobą drzwi, potężny podmuch wiatru wdarł się do wnętrza i byłby porwał naszą Marię Teresę, która przyrządzała kawę dla mecenasa Steina i jego narzeczonej, gdyby nie zachowała zimnej krwi i naprzeciw tumana śniegu nie wypuściła z ekspresu chmury gorącej pary. Mroźna biel i rozgrzany obłok walczyły przez chwilę ze sobą na naszych oczach. Podmuch cofnął się, by ściągnąć posiłki, ale chwila wystarczyła Felice, by zatrzasnąć drzwi kawiarni. Granica między naturą a kulturą została przywrócona. Akcja obydwu pań została nagrodzona brawami. Mecenas Stein ogłosił, że stawia wszystkim szampana.

– Obwieścił tak gromko – powiedziałem do Felice – jakby zafundował co najmniej butelkę na stolik. Zobaczysz, że skończy się na kieliszku prosecco.

– Mówisz tak, bo mu zazdrościsz gestu – powiedziała Felice. Nie potrafiła powstrzymać się od drobnych złośliwości, co mnie irytowało.

Jednak wdarcie się śnieżnego tumana do wnętrza zbliżyło do siebie obecnych. Mecenas Stein przesłał nam przez barmana kartę wizytową z zaproszeniem do swojego stolika. Nie wypadało odmówić. Felice znała mecenasa i jego towarzyszkę, która poprosiła mnie, żeby nazywać ją Sisi. Tym samym wszyscy przeszliśmy na ty. Przy okazji dowiedziałem się, że mecenas Stein ma na imię Louis. Właśnie Louis, a nie Ludwik.

– Dlaczego Louis? – zapytałem.

– Moja matka pochodzi z Korsyki – powiedział mecenas. Niczego mi to nie wyjaśniło. Felice roześmiała się, dając do zrozumienia, że wszystko jest jasne, tylko ja nie nadążam. Sisi sięgnęła po kieliszek, mecenas nerwowo usiłował zgilotynować hawańskie cygaro.

– Widzę, Joseph, że idziesz w zaparte – zganiła mnie Felice.

– Zaschło mi w gardle – powiedziałem spokojnie. Mecenas musiał czytać w moich myślach, bo zanim dokończyłem zdanie, zamówił butelkę burgunda.

– Madame Stein nazwała swego syna Louis w celu reedukacji rodziny Buonapartych. O dwóch rzeczach bowiem zawsze zapominają: po pierwsze, że są parweniuszami, po drugie, że prawdziwi władcy nosili imię Louis.

– Trafiłaś w sedno, Felice – potwierdził mecenas, wypuszczając kłąb dymu. – Takie właśnie były intencje mojej matki.

– Nie widzę w tym sensu – powiedziałem. – Równie dobrze ja mógłbym twierdzić, że moja matka nadała mi imię, żeby pognębić braci biblijnego Józefa.

– Nie mógłbyś tak twierdzić – powiedziała Felice tonem, którego nie znosiłem – bo twoja matka nie czytała Biblii. Kiedy byłam z nią w wiedeńskim Belwederze, nie wiedziała, o co chodzi na obrazie Klimta Judyta z głową Holofernesa.

– Ach, to cudowny obraz! – zawołała Sisi. – Caravaggio przy nim wymięka. Nie bierz sobie tego, Joseph, do serca. Matki nikt sobie nie wybiera, a z tymi starymi lekturami wszyscy mają kłopoty. Dopóki nie nauczyłam się czytać, myślałam, że na obrazie Klimta jest Salome z głową tego proroka… jak mu tam.

– Kochanie – interweniował mecenas – naprawdę nie musisz znać wszystkich nazwisk z encyklopedii.

– Bagatela! – chciałem się odegrać, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

Na szczęście zjawiła się Maria Teresa. Tym razem bez tacy, ale z drewnianą kasetką.

– Obawiam się, że przez następnych kilka godzin nie ruszycie się stąd. Ja w każdym razie nie otworzę drzwi, dopóki ten koszmar się nie skończy. Pokażę wam, co znalazłam wczoraj na strychu. Dach pod ciężarem śniegu zaczął trzeszczeć, więc poszłam zobaczyć, jak sprawy się mają od podszewki. A ona, ta podszewka, stara, bo dom liczy ponad sto lat. Potknęłam się o taką skrzyneczkę, która okazała się pełna listów. Kiedyś były listy, ale teraz zostały tylko koperty.

Było to kilkadziesiąt kopert adresowanych różnymi kolorami atramentu i różnymi charakterami pisma. Na markach pocztowych można było rozpoznać członków dynastii europejskich od Hohenzollernów po Habsburgów. Otworzyłem pierwszą z brzegu kopertę, była rzeczywiście pusta.

– Wszystkie są puste – powiedziała Maria Teresa. – Adresowane są do dwóch kobiet, do mojej babki Orsoli i do mojej prababki Rosalii. Pierwsza mieszkała w Salzburgu, a druga w Trieście. W pierwszej chwili ucieszyłam się, że jakaś część ich życia przede mną się odsłoni, ale poznałam tylko nazwiska tych, którzy do nich pisali. Czasami tylko imiona. Na stemplach pozostały nazwy miejscowości i daty wysłania listu. Ale po co nam miejsca i daty, skoro nie wiemy, co się wydarzyło między ludźmi. O czym Francesco Riccobono pisał do mojej babki Lucii 2 listopada 1898 roku z Wenecji? Dlaczego Oskar Pavliček wysłał swój list 15 sierpnia 1904 roku ekspresem? Same znaki zapytania. Ile mogłabym się dowiedzieć, gdyby ktoś nie zabrał listów.

– Dwie urzędowe koperty z czarną obwódką, z roku 1915, adresowane na maszynie, pozwalają nam się domyślać, że w środku były zawiadomienia o śmierci na polu chwały za cesarza i ojczyznę – powiedział mecenas.

– Nie przypisujmy zamordowanym zgody na własną śmierć – zaoponowałem.

– Ależ Joseph, oficjalnej formułki użyłem ironicznie – uśmiechnął się mecenas.

– Mój dziadek Carlo Sermoneta – odezwała się Maria Teresa, łagodząc spór – zginał w 1915 w Galicji. Pół roku później stryj Riccardo uznany został za zaginionego na froncie w Alpach nad Isonzą. Ale po wojnie okazało się, że to było kłamstwo. Został rozstrzelany za odmowę wykonania rozkazu.

– Był Włochem? – zapytała Felice.

– Tak, jesteśmy włoską rodziną – odrzekła Maria Teresa.

– A jednak czegoś można się dowiedzieć nawet z pustych kopert – powiedział mecenas.

– Stryj Riccardo odmówił wykonania rozkazu nie dlatego, że dowódca kazał mu strzelać do Włochów. Odmówił wykonania rozkazu, bo kazano mu strzelać do ludzi. Wcześniej prosił o przydział do oddziału medycznego. Odpowiedzieli mu, że na froncie bardziej potrzebni są żołnierze niż sanitariusze. Bo sanitariusze zajmują się tymi, którzy już nie są zdolni do walki, a zadaniem żołnierzy jest zwycięstwo nad wrogiem. Każdemu z osobna trzeba wpakować kulkę we właściwe miejsce, co wcale nie jest takie proste i niejeden padnie, zanim celnie wystrzeli. Sanitariusze zaś zajmują się sprzątaniem pola bitwy, w czym zastąpić ich mogą sępy i hieny. Żołnierzy gotowych skoczyć wrogowi do gardła nic nie zastąpi.

Zapadła cisza po słowach Marii Teresy. Na świecie wyła zadymka, jakby chciała przelicytować szaleństwa człowieka.

Pozdrawiam Pana,

Przyjaciel i Czytelnik

Pod tlenem – 55 sonetów (VIII)

Sonet siódmy cyklu pierwszego: Poeta sławi – czyli co czyni?

 Nazywa się czasem cały dwuczęściowy cykl Sonetów do Orfeusza wykładem poetyki sławienia. Poeta sławi byt, chwali istnienie. Od radosnego wykrzyknienia – „Rühmen, das ists!” – rozpoczyna się pierwsza strofa sonetu siódmego z pierwszej partii sonetowego cyklu. Tę inicjalną afirmację afirmacji różnie przekładali polscy tłumacze: „Sławić! tak!” (Jastrun – z lekką hipertrofią wykrzyknień wobec oryginału); „Sławić, o tak!” (Pomorski – adekwatnie); „Sławić, oto sens (Antochewicz – z amplifikacją semantyczną).

Być może najistotniejsze w konstrukcji pierwszej strofy Rilkeańskiego sonetu pozostaje napięcie zbudowane pomiędzy nagłosowym – bardzo krótkim i bardzo wyrazistym – zawołaniem a dwoma dłuższymi frazami zdaniowymi, z jakich składa się ta zwrotka. Jastrun spolszcza je, zaciemniając sens:

 

[…] Wyszedł, jak kruszec widocznie

z głazu milczenia – wybraniec. Jego

serce, o, efemeryczne tłocznie

wina, dla ludzi niewyczerpanego.

 

 

Antochewicz stara się o precyzję bardziej, lecz jeszcze jej do końca nie osiąga (między innymi dublując konstrukcję porównawczą, czego u Rilkego nie ma – gdyż mowa o Wybrańcu, Wyjątku):

 

[…] Wybraniec, istota

sławiąca, jak ruda wyszedł z milczącego

kamienia. Jego serce, jak krucha tłocznia

wina, ludziom niewyczerpanego.

 

Dopiero spolszczenie Pomorskiego ów sens, dzięki konsekwencji syntaktycznej właśnie, rozjaśnia:

 

[…] Powołany, by chwałę

głosić, w milczeniu kamienia rozbłyska

kruszcem. Jak prasa w nim serce nietrwałe

człowiecze wino bez końca wyciska.

 

Status wybrańca, zasygnalizowany w pierwszej strofie, zyskuje piękne, klarowne, jasne jak w poezji Grecji klasycznej, dopełnienie w zwrotce kolejnej. Ta jest wyraziście dwudzielna (z kropką po pierwszym dwuwersie), przy czym u Rilkego dystych drugi (wersy 7. i 8. sonetu) przypominają uroczyste kroki obrzędowe tancerek, są tak rytmiczne, że aż archaiczne. Polscy translatorzy wybierają tu różne strategie przekładowe: Jastrun radzi sobie nieźle (choć wytraca Rilkeański zabieg powtórzenia w trzecim wersie, nie zatracając jednak rytmu; w czwartym wersie porzuca precyzję):

 

I nawet proch mu odebrzmi tonem,

kiedy go boski przykład ogrzeje.

Wszystko winnicą będzie i gronem,

co w południowym słońcu dojrzeje.

 

Pomorski zbytnio ufa pokuszeniom szyku przestawnego (pierwszy dystych), dystychowi i metaforze (podczas gdy Rilke mówi wprost o łączliwości tego, co orfickie z tym, co dionizyjskie):

 

Kto z boskim wzorem równa się czynem,

głos nie zawiedzie go w prochu, gdy śpiewa.

Winnicą wszystko i gronem winnym

na jego czucia Południu dojrzewa.

 

Być może najczystszej translacji, zwłaszcza we wspaniałym (u Rilkego) wersie trzecim tej strofy (siódmym – sonetu) dokonuje Antochewicz, chociaż jego tendencje reinterpretacyjne wobec oryginału miejscami zawodzą:

 

Nie zawodzi go głos szepczący z prochem,

gdy boski przykład zachwytem ogarnie.

Wszystko winnicą, wszystko będzie gronem,

w południowej czułości dojrzałe.

 

W strofie trzeciej, następuje refleksja nad niepodległością gestu sławienia i postaci sławiącego wobec dwu najważniejszych władz tego świata – królewskiej i boskiej. Tłumacze znów decydują rozmaicie. Jastrun (łamiąc zamianą kropki na średnik regułę mocnych zakończeń całostek w tym sonecie, a także wprowadzając bardziej radykalną wersję wyboru):

 

Ani królowie w kryptach pochowani

nie będą przeczyć mu próchnem, ani

cień bogów, kiedy upadnie nocą.

 

Pomorski (nieco tylko mniej naruszając wydźwięk oryginału – mocna pauza w zakończeniu bowiem pozostała):

 

Ani pochwały obłudzie przygani

truchło królewskie w grobowcach, ani

z wysoka nań opadnie cień bogów.

 

Antochewicz (raczej opowiada intencje poety-prażanina niż je poetycko równoważy):

 

I nie królów spleśniałych stęchły grób

może sławieniu jego zadać kłam, lub

od bogów z góry cień padający.

 

Strofa wygłosowa, strofa-coda, gdzie poseł, Śmierci niepodległy, niesie na progi Jej królestwa dorodne owoce życia (to kwintesencja orfizmu!), od razu traci u Jastruna należne jej w oryginale znaczenie (zaczyna się minuskułą – po samowolnej półpauzie tłumacza w poprzedniej strofie):

 

on z posłów, których śmierć się nie ima,

jeszcze w Drzwi Zmarłych wchodząc trzyma

misy pełne dorodnych owoców.

 

Inaczej rzecz ma się z dwoma pozostałymi tłumaczami; przyjmują zresztą podobne strategie zwieńczenia wiersza (idąc za Rilkem, pierwszy – kunsztowniej, drugi – mniej finezyjnie).

Pomorski:

 

On jest ów sługa niezłomny, stały,

co jeszcze nawet u śmierci progów

dzierży na misach owoce chwały.

 

Antochewicz:

 

On jest jednym z posłów, co zostają,

co daleko w Drzwiach Umarłych trzymają

pełne szale owoców pachnących.

 

Chociaż w spolszczeniach utrzymano – w większości – przesłanie sonetu, nie uniesiono jego klasycznej maestrii; znikają aliteracje, milknie głębokie echo w rymach, a jeśli uda się je utrzymać (u Jastruna, na przykład, w drugiej strofie „ergreift – gereift” oddano jako „ogrzeje – dojrzeje”), to kosztem płynności innych brzmień, a czasem – rytmu.

Sonet siódmy części pierwszej rozpoczyna się mocnym wezwaniem do sławienia, kończy inkarnacją, owocobraniem w sieniach domeny Śmierci. Rilke czyni to w słowach najstaranniej dobranych, acz nie wysilonych; one same – swym brzmieniem i współ-brzmieniem, rytmem i układem – sławią byt, innej władzy niepodległe. Ta domena afirmacji zostanie radykalnie naruszona już w sonecie następnym, ósmym, kiedy pojawi się nimfa żalu, nimfa żałobnego płaczu, Skarga, znana nam z Elegii duinejskich.

KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY

Agnieszka Drotkiewicz „Zmysły u Prousta: spektakl wart życia”

Zapach domów starych ludzi

Jedna z początkowych scen w filmie Wielkie piękno Paolo Sorrentino to przyjęcie z okazji sześćdziesiątych piątych urodzin głównego bohatera, Jepa Gambardelli. Kiedy tłum gości tańczy przy dyskotekowym remiksie piosenki A far l’amore comincia tu, Jep zapala papierosa i stojąc pośrodku tańczącego tłumu wspomina: „Ilekroć w dzieciństwie słyszałem to pytanie, moi koledzy odpowiadali na nie: «cipka». Ja natomiast odpowiadałem: «zapach domów starych ludzi». Pytanie brzmiało: «Co uważasz za najpiękniejsze na świecie?». Od dziecka moim przeznaczeniem była wrażliwość, moim przeznaczeniem było zostać pisarzem”. Podczas tego samego przyjęcia, jedna ze znajomych Jepa, młoda aktorka flirtując z innym młodym aktorem, rzuca od niechcenia: „Zastanawiam się nad porzuceniem aktorstwa – nie ma żadnych ciekawych ról dla kobiet. Myślę o napisaniu powieści, czegoś w rodzaju Prousta”.

Zestawienie słów „zapach domów starych ludzi” z nazwiskiem Prousta jest świetnym zabiegiem autorów scenariusza Wielkiego piękna. Biblioteka zapachów, jaką odnaleźć można na stronach W poszukiwaniu straconego czasu jest imponująca i zaczyna się od zapachów domu w Combray, należącego do ciotecznej babki narratora. Proust pisze o komórce, pachnącej irysem, „której przydawała woni dzika porzeczka wyrosła zewnątrz w szczelinie muru”, gdzie chował się, żeby czytać, marzyć, płakać. Zapachy pokoi ciotecznej babki są „niby kunsztowna i przezroczysta galareta z wszystkich dorocznych owoców, które opuściły sad, aby przenieść się do szafy; […] beztroskie i systematyczne, niedbałe i przezorne, bieliźniane, poranne, nabożne, szczęśliwe spokojem przynoszącym jedynie wzrost lęku i prozaicznością stanowiącą wielki rezerwuar poezji dla tego, kto wstąpi tam, ale tam nie mieszkał”. Narrator przyznaje, że jest łakomy na te zapachy, tworzą one konstrukcje podobne do ciastek: „Zaledwie skosztowawszy bardziej chrupiących, delikatniejszych, wybredniejszych, ale też suchszych aromatów szafy, komody, wzorzystych tapet, wracałem – wciąż z utajonym łakomstwem – aby ugrzęznąć we wnikliwym, lepkim, mdłym, niestrawnym i owocowym zapachu kwiecistej kapy na łóżko”.

Stosowanie wobec zapachów nazw czynności, które kojarzą się z innymi zmysłami, takich jak: czytanie, smakowanie, dotykanie to zabieg literacki: synestezja. Są to doświadczenia znane mi nie tylko z lektury Prousta. Kiedy byłam 12-letnią pensjonarką, zaczytywałam się w książce profesora Janusza Łętowskiego Przyjemności i rozrywki. W rozdziale „Zapach muzyki” autor dobierał perfumy do kompozytorów: „Mówi się, że Mozart jest elegancki, harmonijny, doskonale wyrównany, po prostu całkowite wyrafinowanie. Więc zapach musi być jasny, promienny i subtelnie świetlisty – jak na przykład Arpège Lanvina, L’Heure Bleue Guerlaina”. Wiele lat później, podczas wywiadu (rozmawialiśmy o roli zmysłów w życiu) Michel Houellebecq powiedział mi, że jego przyjaciółka porównała jego wiersze do perfum Guerlaina, Après L’Ondée.

Ale u Prousta to coś więcej niż synestezja, to ćwiczenie stymulujące kreatywność czytającego, rodzaj twórczej medytacji. Wąchanie z Proustem poszerza naszą percepcję, może przydać się nie tylko tym, którzy marzą o karierze krytyka perfum czy sommeliera. U Prousta wrażliwość na zapach, uwaga w odczytywaniu historii, którą zapach za sobą niesie pomaga nam rozebrać na czynniki pierwsze nasze odczucia, a tym samym pomaga nam się ugruntować. Dotyczy to zresztą nie tylko węchu. Czytanie Prousta jest jak zrywanie przezroczystej foli z rzeczywistości – wreszcie można tej rzeczywistości dotknąć, posmakować, dojrzeć lepiej jej kolory. W poszukiwaniu straconego czasu to fascynujący podręcznik to tego jak wyczulać wrażliwość swoich zmysłów.

Nauczyć się patrzeć i zaoszczędzić na ostrygach

„Wielcy malarze dysponują mocą otwierania nam oczu dzięki wrażliwości ich własnego wzroku na różne aspekty doświadczenia wizualnego: na załamanie światła na krawędzi łyżki, na delikatną miękkość obrusa, na welurową skórkę brzoskwini, na różowy odcień cery staruszka” – pisze Alain de Botton w swoim eseju Jak Proust może zmienić twoje życie, w rozdziale zatytułowanym: „Jak nabyć umiejętności utrzymywania otwartych oczu”. Zapytany o ulubionych spośród francuskich malarzy, Proust wymieniał m.in.: Watteau, Chardina, Maneta, Milleta. Jeden z bohaterów W poszukiwaniu…, Charles Swann, wiele czasu poświęca studiom nad Vermeerem. Ale Proust nie tylko oddaje swoim dziełem hołd malarzom, on sam korzysta z technik których się od nich nauczył, sam staje się malarzem, rzeźbiarzem – jego zdania są dopracowane i piękne niczym przedmioty, które chce się bez końca obracać w palcach. Przykładem takiego przedmiotu jest zdanie: „Odczułem to natychmiast – jak wobec białych głogów, ale z większym zachwytem – że owa odświętność kwiatów nie jest sztuczna, ale że to natura wyraziła ją samorzutnie, ze szczerością wiejskiej robotnicy pracującej dla ołtarza, przeładowując krzew owymi różyczkami o tonie zbyt słodkim, zbyt prowincjonalno-pompadour”. Inne fragmenty – pejzaże, Proustowskie medytacje uważności i zmysłu wzroku: „Pędy bzów, gibkie i lekkie w swoich świeżych sukienkach lila, zwisające wśród liści, kołysały się na wietrze, nie troszcząc się o przechodnia, wznoszącego oczy aż do pięterka ich zieleni”. Albo dalej w tym samym temacie wiosennego kwitnienia: „Wykwitła – punktualna jak cała gromada jej towarzyszek – wielka biała grusza, potrząsająca z uśmiechem swoim kwieciem. Kwiaty te, zmierzwione wiatrem, ale wyglansowane i posrebrzone promieniami słońca, tworzyły niby firankę zmaterializowanego i dotykalnego światła”. Proust jest nie tylko natchnionym pejzażystą, jest też mistrzem martwej natury: oto kosz owoców przesłanych narratorowi i jego babce przez panią de Villeparisis. Proust oddaje precyzyjnie ich kolory: „Śliwki przeszły, jak morze w godzinie obiadu, w kolor lila, a ultramarynę gruszek zmąciło swoim zarysem parę różowych chmurek”. To nie tylko impresjonistyczny efekt malarski, to także subtelnie złośliwa precyzja (owoce przesłane zostały jako „prezent przechodni”, pani de Villeparisis otrzymała je dzień wcześniej, świeższe, od księżnej de Luxembourg).

Podążanie za językiem Prousta jest jak otwieranie pudełka, w którym znajdują się kolejne i kolejne. Konstrukcje zdań i kunszt kadru pozwalają docenić zbliżenia, close-ups. Lektura jego książek uświadamia nam, że koncentracja sama w sobie jest luksusem, a także, że jedynie ona pozwala ten luksus zauważyć i przeżyć. Tylko dzięki koncentracji jesteśmy w stanie docenić wrażenie zmysłowe, a nie zaledwie prześlizgnąć się po nim wzrokiem, dłonią, szybko przełknąć. Koncentracja pozwala też przedefiniować luksus – oto luksusem może się stać kontemplacja kwitnącej wiśni, bzu czy magnolii, doświadczenie ich obfitości.

Nauka patrzenia i praktyka koncentracji mają też swój bardzo wymierny, finansowy aspekt – pozwalają zaakceptować swój status ekonomiczny i dostrzegać piękno w tym, co jest nam dostępne. De Botton w swojej książce przywołuje esej Prousta o młodzieńcu, który tęsknił za pięknem i był rozgoryczony tym, że w swoim skromnym otoczeniu go nie dostrzega. Zmieniło się to, kiedy poznał obrazy Chardina, który malował „zwyczajne” przedmioty: naczynia, ciasto drożdżowe, etc. „Dlaczego miałby być szczęśliwy? Bo Chardin ukazał mu, że otoczenie, w którym żył, może – za cenę niewielkiego wysiłku wyobraźni – odsłaniać uroki, które ów młodzieniec kojarzył uprzednio z pałacami i życiem książąt. Młodzieniec ów nie będzie się już czuł dłużej wykluczony z domeny estetyki, nie będzie zazdrościł bankierom dorzucającym polan do kominka złoconymi szczypcami i otwierającym drzwi ozdobione złotymi klamkami”. Doświadczyłam tego sama – pierwszy tom W poszukiwaniu…, czyli W stronę Swanna, czytałam dziesięć lat temu na wakacjach w Paryżu. Lektura tak mnie uwrażliwiła na wszystkie bodźce, że godzinami wpatrywałam się w kwiaty na klombach w Ogrodzie Luksemburskim, a zapach ostryg na lodzie wyłożonych przed restauracjami tak mnie nasycał, że nie potrzebowałam ich kupować i popijać sancerre. Zachwyt światem uwolnił mnie (w każdym razie tamtego lata) od tęsknoty za konsumowaniem – o którą to tęsknotę w Paryżu nie jest trudno.

slow sex & usłyszeć miłość

Zastanawiam się, ile napisano książek i artykułów na temat potęgi antycypacji w erotyce. Podejrzewam, że bardzo dużo. Za czasów Prousta z pewnością istniało ich dużo mniej, a przecież opis pierwszego pocałunku Swanna i Odety właśnie o tym opowiada. Oto po długim okresie oczekiwania Swann i Odeta znajdują się razem w jej powozie, Swann trzyma Odetę za ramię i pyta czy to nie robi jej przykrości. Ona wzrusza ramionami: „Cóż za szaleństwa, widzi pan przecie, że mi to robi przyjemność”. Następuje potem scena, która – jak podejrzewam – spowoduje mrowienie w palcach u każdego, kto kiedyś całował się po raz pierwszy z ukochaną osobą nie na pierwszej randce, ale po – załóżmy – dwóch miesiącach spotykania się: „Podniósł rękę ku policzkowi Odety, popatrzyła nań bystro, tęsknym i poważnym wzrokiem, jaki mają kobiety florenckiego mistrza, do których mu się wydała podobna. […] Odeta, zdawałoby się, skupiła wszystkie siły, aby powstrzymać swoją twarz, jak gdyby niewidzialna moc ciągnęła ją do Swanna. Swann przytrzymał na chwilę jej twarz w pewnej odległości, więżąc ją w obu rękach”. Oto moment kondensacji znaczenia, moment, który prawdopodobnie Swann będzie pamiętał do końca życia. Zamiast dotknąć ust Odety zatrzymuje tę chwilę spełnienia marzenia, triumfu. Zatrzymuje się, żeby pełniej i mocniej poczuć to, co czuje. Proust wstawia tutaj wspaniałe porównanie: „Chciał zostawić swojej myśli czas, aby nadbiegła, aby poznała marzenie pieszczone tak długo, aby była świadkiem jego ziszczenia, niby krewna, którą się wzywa, aby wzięła udział w powodzeniu ukochanego dziecka. Tę twarz Odety jeszcze nie posiadanej ani nawet nie całowanej przez niego Swann widział ostatni raz; może wlepiał w nią owo spojrzenie, w którym dniu odjazdu chciałoby się unieść krajobraz, nim się go opuści na zawsze”.

Miłość Swanna wpisana jest także w zapis nutowy. Oto utwór muzyczny na fortepian i skrzypce, który usłyszał podczas jakiegoś spotkania w salonie. I tu Proust używa czasownika „ujrzeć”, a muzykę opisuje jako morski pejzaż: „Wielka przyjemność, kiedy naraz pod wąską, ciągłą gęstą i dominującą linią skrzypiec ujrzał nagle, jak się stara wznieść płynny plusk, masa partii fortepianowej, wielokształtna, niepodzielna, szeroka, wstrząsana niby fioletową grą fal, które urzeka i bemolizuje blask księżyca”. Ale w pewnej chwili Swann poczuł, że jest w tej muzyce coś więcej, coś co „rozwarło mu duszę szerzej, tak jak zapach pewnych róż, krążący w wilgotnej aurze wieczornej, ma zdolność rozszerzenia naszych nozdrzy”. Przyjemność, która płynęła ze słuchania tego utworu, stała się dla Swanna potrzebą. Potrzebował raz za razem powtarzać wrażenia, które wzbudzała w nim ta fraza. Jak dobrze znam tę potrzebę powtarzania utworu ad infinitum, żeby czuć to, co on we mnie otwiera. (Zawstydza mnie to szczególnie w lecie, przy otwartych oknach, kiedy pozwalam sąsiadom czytać ścieżkę dźwiękową moich uczuć). Fraza muzyczna stała się dla Swanna nośnikiem emocji i nośnikiem historii. Ożywiała ona to, co w jego historii miłosnej bez muzyki mogłoby wyblaknąć, była rodzajem wzmacniacza odczuć: „Owa fraza budziła w nim pragnienie nieznanego uroku, ale nie przynosiła nic określonego, aby zaspokoić to pragnienie. Także te części duszy Swanna, w których fraza sonaty zatarła troskę o interesy materialne, o względy świata mające kurs powszechny, zostały puste, in blanco; mógł tam wpisać imię Odety. Fraza sonaty stapiała swoją tajemniczą esencję z tym, co w miłości Odety mogło być liche i niedostateczne. Widząc twarz Swanna, kiedy słuchał tej frazy, można by rzec, że chłonie on środek znieczulający, dający większą rozpiętość jego oddechowi”.

Jak to wszystko się zaczęło?

O ciasteczkach magdalenkach moczonych w naparze z kwiatu lipowego słyszało wiele więcej osób niż czytelnicy W poszukiwaniu…, są one wspominane i cytowane szeroko poza kontekstem dzieła Prousta. Ich smak rozpoczyna W poszukiwaniu straconego czasu, jest niczym magiczna mikstura, która otwiera drzwi do innego świata, sprawia, że narrator odczuwa słodycz, przyjemność. „Skąd mogła mi płynąć ta potężna radość? Czułem, że jest złączona ze smakiem herbaty i ciasta, ale że go przekracza nieskończenie”. Smak magdalenek wyzwala w narratorze uczucia i wspomnienia, jest kluczem do świata, do którego zabiera nas, czytelników. To nie jest klucz uniwersalny, dla nas ten smak nie otworzyłby drzwi (a jeśli, to inne), ale mamy szczęście, że Proust nas wpuszcza do swojego uniwersum. Oto właśnie wyjął kalejdoskop z pudełka i spojrzał przez niego w stronę światła: „I jak w owej zabawie, w której Japończycy zanurzają w porcelanowym naczyniu pełnym wody kawałeczki papieru z pozoru byle jakie, które ledwo się zanurzywszy, wydłużają się, skręcają, barwią, różniczkują się, zmieniając się w kwiaty, w domy, w wyraźne osoby, tak samo teraz wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann i lilie z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasto i ogrody – z mojej filiżanki herbaty”.

Do tego, aby otworzył się nowy świat w zabawie Japończyków opisywanej przez Prousta potrzebna jest woda. To ona sprawia, że wyglądające niepozornie skrawki papieru odgrywają przed nami spektakl. Myślę, że podobnie bywa z naszymi wrażeniami zmysłowymi. Bywają czasem zmięte, z pozoru byle jakie. Zdarzają się jednak artyści, tacy jak Proust, którzy dają nam swoje dzieło – niczym porcelanowe naczynie pełne wody. Zanurzeni w tej wodzie przypominamy sobie albo odkrywamy po raz pierwszy, jak możemy się czuć wąchając, dotykając, patrząc, smakując, słuchając. Może być to spektakl życia.

AGNIESZKA DROTKIEWICZ

*Cytaty z W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta w tłumaczeniu Tedeusza Boya Żeleńskiego. Alain de Botton, Jak Proust może zmienić twoje życie, tłum. Wacław Sadkowski.

Pamięć o Oldze

Polski Paryż lat osiemdziesiątych, miejsce mojego pobytu przez sześć lat, przeniósł się w zaświaty albo w najlepszym razie repatriował do kraju. Ponieważ zbliżają się Zaduszki, powinnam na różnych cmentarzach odszukać dawnych przyjaciół. Na warszawskich Powązkach spoczywają niemal ramię w ramię Zbigniew Herbert i Jan Lebenstein. Żegnałam ich obu.

Trzeba jednak trafu, że pod koniec października najbliżej mi będzie do polskiej nekropolii w Montmorency, bo księża pallotyni zaprosili mnie do udziału w paryskim wieczorze pamięci Olgi Scherer, (piątek, 20 października, godzina 19.30, rue Sourcouf) Pamiętam, jak blisko czterdzieści lat temu w dzień zaduszny pojechaliśmy tam liczną grupą. Były kwiaty, znicze, ale przede wszystkim aktorskie recytacje fragmentów dzieł pochowanych tam twórców-emigrantów. Towarzyszyłam wtedy Oli Watowej. Kiedy zatrzymaliśmy się nad grobem Aleksandra Wata, Wojciech Pszoniak odczytał jeden z jego wierszy śródziemnomorskich. To chyba najlepszy sposób uczczenia poetów i pisarzy. Trzeba nie tylko o nich myśleć, ale i na głos przypominać ich dzieło.

W Montmorency pochowana jest też Olga Scherer. Choć nie tak znana, jak jej sławni koledzy, była ważnym filarem polskiego Paryża. Profesor literatur porównawczych na Université Paris 8, autorka kilku powieści oraz sporej liczby opowiadań, eseistka, tłumaczka i działaczka na rzecz ruchów wolnościowych w Polsce, zasługuje na naszą wdzięczną pamięć.

Olga Scherer, Renata Gorczyńska, Anna Frajlich, Anna Bolecka, Warszawa, 1999, po pogrzebie Jana Lebensteina

Biografia Olgi mogłaby się stać kanwą filmu czy serialu, który zaczynałby się tak: piętnastoletnia panienka z dobrego krakowskiego domu wyjeżdża latem 1939 roku na wakacje z matką i boną do Francji, gdzie mieszkają jej ciotki. Chwilę później jej ojciec, inżynier chemik i zamożny przedsiębiorca, uczestnik wojny 1920 roku, zostaje powołany na ćwiczenia do Brygady Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu. Olga już nigdy nie zobaczy ojca, który ginie w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach.

Na wieść o wybuchu wojny jej matka pragnie wrócić do Krakowa, zostawiając jedynaczkę pod opieką krewnych w Vichy. Szczęściem wysłała paszporty do przedłużenia w konsulacie polskim w Paryżu i nie może zrealizować skrajnie ryzykownego planu. Odtąd zaczyna się ich emigracyjna tułaczka.

Olga, która z matką znalazła się w Nicei, i tam chodziła do liceum, niechętnie wspominała tamte czasy naznaczone biedą i ciągłym poczuciem niebezpieczeństwa. W Wikipedii hasło „Olga Scherer” zaczyna się od informacji „pochodzenia żydowskiego”. Ona sama nigdy jednak nie wspominała o swoich korzeniach. Nie opowiadała, że jej przodek był posłem na Sejm Wielki. Definiowała się przede wszystkim jako Polka, krakowianka. Ten fakt świadczy jedynie, że i z Francji mógł ją spotkać transport do obozu zagłady.

W wyjeździe za ocean pomógł matce i córce pewien wysoki rangą oficer amerykański stacjonujący w Marsylii, odpowiedzialny między innymi za przydział wiz uchodźczych. Olga – bardzo dyskretna z natury – napomknęła w wywiadzie ze mną, że się w nim podkochiwała pierwszą cielęcą miłością, a on nie zwracał uwagi na rozkwitającą dziewczęcość. Kiedy go zobaczyła już po wojnie, nie mogła pojąć swojego zauroczenia. Widziała w nim bohatera z kart powieści Hemingwaya, gdy tymczasem zobaczyła przeciętnego człowieka.

W 1942 roku obie uciekły przez Pireneje do Hiszpanii, podobnie jak wielu innych uchodźców polskich – Tuwimowie, Lechoń, pół redakcji „Wiadomości Literackich”. I jak oni, wylądowały w Portugalii na cały rok, czekając na wizy amerykańskie. Olga wspominała mi, że w Lizbonie było jej jak u Pana Boga za piecem, ale o zostaniu na stałe nie było mowy, bo Salazar nie życzył sobie imigrantów.

Gdy wreszcie dopłynęły do Stanów, zamieszkały w Nowym Jorku. Tam Olga podjęła studia na renomowanej uczelni – Columbia University, na wydziale slawistyki. Jednym z jej profesorów był Manfred Kridl, wilnianin, dawny wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego. W jego kole naukowym pod kryptonimem STO udzielał się w czasie studiów Czesław Miłosz. Olga doktoryzowała się u Kridla, pisząc dysertację poświęconą noweli polskiej. Przetłumaczyła później na angielski jego podręcznik akademicki historii literatury polskiej.

Była nie tylko wybitnie uzdolnioną, ale i śliczną młodą kobietą. Wcześnie wyszła – jedyny raz zresztą – za mąż za mężczyznę nazwiskiem Virsky, który jako nastoletni uciekinier uratował się z pożogi wojennej przygarnięty przez wojsko sowieckie. Został synem pułku i był kształcony na szpiega. Korzystając z nadarzającej się okazji zaraz po wojnie przeszedł na stronę aliantów i ogłosił książkę o swoich doświadczeniach. Po ślubie Olga używała przez kilka lat podwójnego nazwiska, Scherer-Virsky, ale ten związek szybko się rozpadł. Jej mąż, już w służbie wywiadu amerykańskiego – jak mi opowiadała – miał za zadanie sprawdzić żonę Stanisława Mikołajczyka, w latach 1943-44 – przypomnę – premiera rządu RP na Uchodźstwie, który przy aktywnej pomocy Anglików i Amerykanów wsławił się brawurową ucieczką z Polski na statku wyruszającym z Gdyni 20 października 1947 roku. Żona Mikołajczyka, imieniem Cecylia, z ich synem została po wojnie w Londynie i stamtąd dotarła do USA. Kilka lat później zmarła. Olga nie mogła zrozumieć, jak mi relacjonowała, dlaczego jej świeżo poślubiony mąż wyruszył z Mikolajczykową samochodem przez całe Stany. I zażądała rozwodu. Pozostała jednak z Virsky’m w przyjaźni. Poznałam go kiedyś u niej w mieszkaniu, gdy odwiedził Francję z drugą żoną. Był dystyngowanym starszym panem.

Natomiast kariera naukowa doktor Scherer przebiegała pomyślnie. Olga wykładała na swojej alma mater, potem w Yale, następnie na uniwersytecie stanowym w Bloomington w stanie Indiana, słynącym z imponującego zbioru rękopisów oraz doskonale prowadzonej polonistyki. Znajomość wielu języków spowodowała naturalną koleją rzeczy wybór komparatystyki. Jako studentka Columbii chodziła na seminaria Romana Jakobsona, genialnego teoretyka literatury, współtwórcy strukturalizmu. Później do tego grona ulubionych  badaczy dołożyła Bachtina, Lacana i innych semiotyków. Jej prace naukowe były nadzwyczaj erudycyjne, więc dla przeciętnego zjadacza literatury trudne w odbiorze, bo eliminowały wszelkie odniesienia biograficzne. I tu akurat Olga poczuła się w swoim żywiole, bo biografistyki nie znosiła, również w odniesieniu do własnej osoby. Jej praca doktorska o noweli została wydana w USA i do dziś służy studentom wydziałów filologicznych.

W 1957 roku otrzymała stypendium naukowe we Francji i w końcu tam osiadła. Być może podjęła tę decyzję wiedziona uczuciem do zjawiskowego malarza Jana Lebensteina, laureata Grand Prix de Paris na I Biennale Młodych w 1959 roku; odtąd zamieszkał tam na stałe, na jakiś czas razem z Olgą.

Pech chciał, że będąc jego muzą (potrafię bez trudu rozpoznać jej odkształcone podobizny na jego płótnach), Olga była zarazem nadopiekuńcza. Już nie pamiętam, który z przyjaciół opowiadał mi, że aby zapanować nad zwyczajami malarza o zdecydowanie cygańskiej naturze, wmówiła mu ciężką chorobę i wsadziła na wózek inwalidzki, którym gotowa była go wozić. Tego było już zbyt wiele, nastąpiło rozstanie. Lebenstein związał się z nową przyjaciółką, znaną w polskim środowisku. Olga nawet po latach wyrażała się o niej „moja wrogini”. Oboje mieszkali w swoim sąsiedztwie w dzielnicy Le Marais, często spotykali się na wernisażach i innych fetach, trzymając się od siebie z daleka. Kilkakrotnie jednak, jak mi się zwierzyła Olga, Jaś – nocny ptak – wpadał do niej niezapowiedziany. I niezupełnie trzeźwy. Oboje zdawali sobie sprawę, że przegrali pasjonujący związek.

Koniec lat pięćdziesiątych był znamienny w życiu polskiego Paryża. W czasie Odwilży do Miasta Świateł przybywali licznie literaci i artyści zza Żelaznej Kurtyny, która na krótko uchyliła swoje zardzewiałe fałdy. Olga opowiadała mi, że ich punktem zbornymi był wtedy bar Old Navy przy bulwarze Saint-Germain; dziś po nim nie został kamień na kamieniu. Pojawiał się tam Herbert, Wierzyński, Miłosz i cały tłum przyjezdnych z Polski, tocząc ożywione dyskusje. Atmosferę tamtego miejsca Olga utrwaliła w nieco satyrycznym ujęciu w swojej powieści W czas morowy.

Bo prócz pracy naukowo-dydaktycznej coraz bardziej wgryzała się w uprawianie literatury. Systematycznie pisywała eseje i opowiadania drukowane w amerykańskich „Tematach”, w londyńskich „Wiadomościach” i paryskiej „Kulturze”. W roku przeprowadzki do Francji napisała krótką powieść o psie, Spot Luck, będącą jej debiutem w prozie fabularnej. W sekrecie przed nią zilustrował ją Lebenstein, już po ich rozstaniu. W ilustrowanej wersji książeczka ukazała się nakładem Czytelnika w 2001 roku. Wcale się nie dziwię wyborowi takiego tematu – Olga kochała psy obsesyjną miłością, począwszy od złotego spaniela w dzieciństwie. Kiedy ją poznałam, swoje piękne mieszkanie z ogromnym tarasem na trzecim piętrze dzieliła z dwiema dalmatynkami, matką i córką, Damą i Laszką. Ponieważ psice wszędzie zostawiały sierść, Olga ubierała się stosownie do ich umaszczenia, żeby setki kłaczków były jak najmniej widoczne. Głównie w cienkie tweedy o splocie sól-pieprz, jak mawiała. I tej rasie pozostała wierna. Jej ostatnia dalmatynka miała na imię Gratka. Przeżyła swoją panią i znalazła dom u przyjaciela Olgi, Wojtka, choć o mały figiel nie wylądowała u mnie.

Gratka

Gdy zastanawiam się nad epitetem, który w miarę trafnie oddałby naturę Olgi Scherer, chyba wybrałabym słowo stworzone przez Tadeusza Kotarbińskiego: „spolegliwa”. Na niej rzeczywiście można było polegać. Prócz pisania, które przychodziło jej z celowym wysiłkiem – brudnopisy pisane ołówkiem, z gumką na podorędziu, potem kilka czystopisów i dopiero na koniec żmudne przepisywanie na maszynie, i to nawet w dobie pecetów – Olga nawiązała żywy kontakt z Centre du Dialogue i jego twórcą, księdzem Józefem Sadzikiem, który często pojawiał się w jej wspomnieniach. Tę współpracę i głęboką przyjaźń przerwała nagła śmierć Sadzika latem 1980 roku. Za jego namową przetłumaczyła na polski sześć dzieł myślicieli chrześcijańskich, wydanych w Editions du Dialogue w latach 1967-1971. Współpracowała z innym bliskim sobie człowiekiem – Konstantym Jeleńskim przy tłumaczeniach współczesnej poezji polskiej. Prócz tomu opowiadań napisała jeszcze jedną powieść pod tytułem Lepszości, do dziś niewydaną. Wysłała ją do oceny Miłoszowi i dlatego  jej rękopis znalazł się w archiwum poety przekazanym przez jego syna Bibliotece Narodowej w Warszawie.

Pracowita Olga wchodziła w skład Zarządu Funduszu Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej. Pełniła tam funkcję sekretarza, co oznaczało mnóstwo papierkowej roboty i szczegółowe rozliczenia finansowe. O jej wkładzie w prace Funduszu pisał Miłosz z uznaniem w jednej z „Biesiad Literackich”.

Poznałam Olgę pod koniec czerwca 1981 roku, gdy szłam w jego towarzystwie rue de la Perle w dzielnicy Le Marais. Pogrążeni w rozmowie, dosłownie wpadliśmy na nią. Ujrzałam przed sobą zgrabną i szykowną kobietę o kształtnej głowie, krótkiej szpakowatej fryzurze i wyrazistych czarnych oczach. Bez chwili wahania Olga zaciągnęła nas do swojego lokum nieopodal. Rozmowom przy winie nie było końca. Tak się zaprzyjaźniłyśmy. Gdy trzy lata później zamieszkałam na długo w Paryżu,  dwukrotnie spędziłyśmy wakacje z naszymi czworonogami. Za pierwszym razem pojechałyśmy aż do Rocamadour, miasteczka leżącego na półce skalnej w Owernii, słynnego z posążku Czarnej Madonny, ale i wykwintnej kuchni. Kilka lat później wybrałyśmy się na odpoczynek w dolinie Loary z nieco innym zestawem psów, które ostro tam rozrabiały.

Olga u siebie

Ilekroć przyjeżdżałam do Paryża w latach 90., byłam jej częstym gościem. Któregoś razu dowiedziałam się, że zdiagnozowano u niej raka piersi. Operację i chemię Olga przyjęła z godnością, a nawet ze specyficznym dla niej czarnym humorem. I to ja ją zawiadomiłam telefonicznie o niespodziewanej śmierci Janka Lebensteina pod koniec maja 1999 roku w krakowskim szpitalu. Postanowiła przyjechać na pogrzeb. Z lotniska przywiozłam ją do siebie. Choroba odcisnęła na niej swoje piętno. Olga zmalała, skurczyła się w sobie. Tylko jej oczy jeszcze mocniej płonęły czarnym blaskiem.

I wtedy, na Cmentarzu Powązkowskim, widziałyśmy się po raz ostatni. Przerzuty okazały się bezlitosne. Pod czułą opieką przyjaciela Olga zmarła 26 listopada 2001 roku.

RENATA GORCZYŃSKA

Galeria jednej fotografii (35)

Stoliki i krzesła czekały na gości, na przerwę w debacie „Milcząca inteligencja?” w Willi Decjusza na Woli Justowskiej w Krakowie, w sobotę, 9 września. Konferencja była jubileuszowa. Zorganizowana w dniach 9-10 września 2006 na dziesięciolecie odnowy willi. Wśród uczestników byli m.in.: Tadeusz Mazowiecki, Albrecht Lempp, Wiktor Osiatyński, Łukasz Turski, Henryk Wujec, Andrzej Zoll.

„Milcząca inteligencja?”, Kraków 2006, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

 29 stycznia 2023

ELŻBIETA LEMPP

Spichlerzyk, spichrz, świronek, szopa, drewutnia, lamus…

W 1999, przypadkowo (znowu!), szukając odpowiedniej chałupy do remontu i rozbudowy naszej obórki, w okolicy Piątkowizny na pograniczu mazursko-kurpiowskim, natknąłem się na niewielki opuszczony spichlerzyk. Ładny, proporcjonalny budyneczek był już od lat nieużywany, czekał spokojnie na swój kres, i zapewne skończyłby marnie, gdybym go wówczas nie wypatrzył. Po uzgodnieniu z Danusią, postanowiliśmy go uratować i dać „drugą szansę” w Kadzidłowie. Był to nasz pierwszy translokowany spichlerzyk – jeden z trzech które mamy obecnie.

Rozmaite typy spichlerzy występujących w Europie – nr 34 podcieniowy spichlerzyk ze wsi Łątczyn, pow. Ostrołęka, [za: J. Bohdanowicz, Przechowywanie wymłóconego zboża, w: Komentarze do Polskiego Atlasu Etnograficznego, Wrocław 1994]

Spichrz, spichlerz, spichlerzyk, spiklerz (nazwy z podobnym rdzeniem językowym pochodzą od niemieckiego słowa: Speicher). Świron, świronek, żytnica, sypaniec, skład, kleć, lamus, etc. – nazw regionalnych i lokalnych jest wiele, to większy lub mniejszy budynek gospodarczy lub pomieszczenie służące do magazynowania i przechowywania wymłóconego zboża, do przechowywania sprzętów gospodarczych, narzędzi rolniczych, żywności etc. Można je podzielić na kilka typów i odmian ze względu na sposób posadowienia: na ziemi, na słupach, na kamieniach polnych – wkopanych lub nie, fundamentach z ociosanych kamieni, etc.; sposób budowy: z drewna (najczęściej zrębowe – z okrąglaków, półokrąglaków, belek etc.), murowane, tynkowane gliną od wewnątrz, rzadziej na zewnątrz, z podcieniami lub bez nich, parterowe lub piętrowe, podpiwniczone lub nie; ze względu na miejsce ulokowania drzwi: szerokofrontowe lub wąskofrontowe, z jednym pomieszczeniem wewnątrz, niekiedy z dwoma, kryte strzechą, gontem lub dachówką. W pracach poświęconych drewnianemu budownictwu wiejskiemu dużo miejsca poświęca się chałupom wiejskim oraz dużym obiektom gospodarczym, natomiast takim niewielkim jak spichlerzyki co najwyżej uwagę na marginesie. Wyjątkiem są szczegółowe niekiedy publikacje specjalistyczne, choć i tam niewiele o spichlerzykach się pisze czy zamieszcza ich rysunki lub zdjęcia. W literaturze dotyczącej Warmii i Mazur są to z reguły króciutkie wzmianki typu: „…u zamożniejszych chłopów w obrębie podwórza spotyka się różnego rodzaju szopy do przechowywania narzędzi rolniczych i drewna np. drewarkę czy drwalkę…”.

Nieco więcej informacji można znaleźć na temat spichlerzy na sąsiedniej Kurpiowszczyźnie: „Osobliwością budownictwa na Kurpiach były spichrze. Były to kwadratowe lub prostokątne (4 x 5 m) budynki jedno, rzadziej dwukomorowe, najczęściej z wejściami szczytowymi. Należy zwrócić uwagę na dwa szczegóły konstrukcyjno-plastyczne występujące w wielu dawnych spichlerzach kurpiowskich.

1) Ustawianie spichrzy na wysokich kamieniach lub słupach z zacięciami w kształcie grzyba, w celu zabezpieczenia zmagazynowanego we wnętrzu zboża, kaszy, mąki itp. przed wilgocią i myszami […].

2) występowanie podcieni przed wejściem, nadwieszonych lub wspartych na 4 pięknie profilowanych słupach […]” – jak pisali Marian i Wojciech Pokropek (notabene – odwiedzali nas w Oberży) w pracy Tradycyjne budownictwo drzewne w Polsce wydanej w 1995 roku.

Tego typu niewielkie budynki gospodarcze do niedawna były nieodzownymi elementami krajobrazu wsi i gospodarstw wiejskich, ale wraz z ich modernizacją, zmianą sposobu gospodarowania, etc., w bardzo szybkim tempie z nich znikają. W 1994 roku ich badacz Janusz Bohdanowicz ubolewał, że spichlerze i lamusy należały już wówczas do obiektów reliktowych. Obecnie ich liczba gwałtownie maleje, a najliczniej są spotykane jeszcze we wschodniej i południowej Polsce (Kurpiowszczyzna, Podlasie, Lubelskie, Małopolskie), choć i tam jest ich coraz mniej. Czasami pełnią już tylko funkcję składów zbędnych przedmiotów (nie służą już nie do przechowywania zboża), ale coraz częściej są rozbierane i ich miejsce zajmują garaże, altanki, wiaty na baloty, czy modne obecnie plastikowe domki zabaw dla dzieci (sic!).

Nic więc dziwnego, że gdy w 1999 roku – podczas jednego z wielu objazdów okolicznych wiosek, przypadkiem natrafiłem na tego typu „obiekt reliktowy”, postanowiliśmy go uratować przenosząc do Kadzidłowa.

Nasz pierwszy spichlerzyk pierwotnie był wybudowany we wsi Piątkowizna, 1999

Niewielki spichlerzyk z Piątkowizny (3,5 x 2,8 m) był posadowiony na czterech dużych kamieniach polnych, wybudowany w konstrukcji wieńcowej, nakryty dachówką ceramiczną, miał maleńkie okienko w szczycie, drzwi w ścianie szerszej, wewnątrz był otynkowany gliną. Inwentaryzacja, rozbiórka, transport i postawienie tak małego obiektu nie trwały długo, i już wkrótce stał w pobliżu naszej Oberży, gdzie początkowo służył jako lamus (składzik). Po kilku latach zgromadziliśmy w nim – jako ekspozycję muzealną, tematycznie dobrane sprzęty związane z przechowywaniem zboża. Okazało się jednak, że ten niewielki budyneczek ustawiliśmy w złym miejscu, dlatego – wybiegając nieco w przyszłość, w 2005 roku, po wybudowaniu 200-letniej chałupy podcieniowej (i urządzeniu w niej muzeum – o czym szerzej dalej), musieliśmy go ponownie… przenieść, a raczej przesunąć. W zimie, gdy spadła odpowiednia ilość śniegu, zabezpieczony spichlerzyk w całości został uniesiony lewarami, pod jego uniesione podwaliny (dolne belki) została wsunięta solidna drewniana konstrukcja – przypominająca ogromne sanie, na których został przeciągnięty około 50 metrów (i to nie w linii prostej, ale łukiem) w inne miejsce, gdzie znacznie lepiej komponuje się w powiększonym zespole budynków.

Spichlerzyk z Piątkowizny w ostatecznej lokalizacji w Kadzidłowie, 2017

Ale już w 2000 roku, niecały rok po kupnie pierwszego spichlerzyka, jeżdżąc tym razem bocznymi drogami w okolicach wsi Kadzidło (pow. Ostrołęka) przypadkowo natrafiłem na kolejny tego typu budyneczek. Był to tzw. spichlerzyk podcieniowy, czyli z wejściem osłoniętym wysuniętym podcieniem, pierwotnie wspartym na czterech profilowanych słupach, czyli czymś w rodzaju tarasu. Był nieco większy od poprzedniego (miał wymiary 4,40 x 3,20 m), również opuszczony, z częściowo rozebranym dachem, pozbawiony oryginalnych ozdobnych słupów podcieniowych, ale z dobrze zachowanym zrębem i ładnie profilowaną belką szczytową.

Spichlerzyk podcieniowy w trakcie rozbiórki in situ, w okolicach wsi Kadzidło, 2000

Po kupnie budyneczek został rozebrany, przetransportowany do Kadzidłowa, a po uzupełnieniu brakujących elementów ustawiony w pobliżu naszego stawu. Urządziliśmy w nim tradycyjna starowierską łaźnię parową czyli bajnię. W ten sposób przywróciliśmy do krajobrazu naszej wioski „brakujący element”, bowiem – co wiemy z archiwalnych zdjęć i relacji, drewniana zrębowa bajnia znajdowała się od „zawsze” nad naszym stawem, lecz w latach 70. lub 80. XX wieku została rozebrana i przewieziona najpierw do Ukty Kolonii, a początku XXI wieku do pobliskiego Gałkowa.

Niewielki budyneczek z okolic Kadzidła trafił… do Kadzidłowa, gdzie – na podstawie oryginalnych przykładów, odtworzyliśmy brakujące słupy podcieniowe, 2017

Nowo postawiony stary, co najmniej 100-letni budyneczek podcieniowy, jest często fotografowany lub wykorzystywany jako tło przez wielu fotografów. Wiele lat później, w 2018 roku naszą „kolekcję” spichlerzyków wzbogacił trzeci spichelrzyk, ale o tym napisze w odpowiednim czasie.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Z pamiętnika egotystki (III)

Piotr Mitzner dokonał trudnej rzeczy. W książce – nie takiej dużej, lecz i niezbyt małej – przedstawił zjawisko właściwie nie do objęcia. I to wychodząc od najprostszego założenia: będzie pisał o swoim sąsiedzie, Sąsiedzie z Podkowy Leśnej. O prywatnym widzeniu osoby i twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Nie będzie to „o” Iwaszkiewiczu, tylko „mój” Iwaszkiewicz.

Od razu miałam chęć zawołać: o chytrus! Zaczyna niby skromnie, kładzie podstawy dla osobistego sprawozdania, które ma określony punkt wyjścia (zaraz do tego wrócę) i będzie rozwijało się w czasie. Podwójnym czasie: spotkań z autorem i czytania jego utworów. Obejmie własne dorastanie, rosnącą (być może) ciekawość dla twórcy, wreszcie badania, biblioteczne, archiwalne, które połączą życie zawodowe i życie prywatne czytelnika, stającego się tym samym autorem. Życie po prostu. Własny czas (tak próbuję odtworzyć bieg myśli autora książki, autora „drugiego stopnia”, bo piszącego o pisarzu i o pisaniu) zostanie w naturalny sposób wpisany w tamten czas, starszy i szerszy, przepływający tuż obok a nawet zahaczający w kilku momentach o czas młodszego sąsiada.

Ta transakcja może okazać się nośna, z pewnością na niej skorzystam (myśli dalej bohater mojej notatki), ponieważ siłą rzeczy będę mógł  zaczerpnąć z tej ogromnej rzeki, z jej zakrętów, z jej to pospiesznego, to powolnego biegu, z krajobrazów, które się ukazują ze wszystkich stron, co chwila inne, ale jakoś stałe – stałością osoby, która nie potrafi niczego odrzucać, wszystko zagarnia. Przez skromność nie należy wyrażać wprost drugiej strony milczącego układu: hipotezy roboczej, że skorzysta na tym również „autor pierwszego stopnia”. Bo nigdy dość przypominania o pisarzu, o poecie – tak jak nigdy dość wdzięczności. Jeśli w dodatku stwierdzamy, że polscy czytelnicy nigdy za bardzo nie rozpieszczali Iwaszkiewicza.

Mam nadzieję, że autor drugiego stopnia wybaczy mi zuchwałość zaglądania w sekrety jego pisarskiej kuchni i przewodzącej nią (kuchnią, ma się rozumieć) egzystencjalnej strategii. Jedyne moje usprawiedliwienie: robię to, jak sądzę, w dobrej sprawie…

Na samym początku, w rozdziale (dla mnie) bardzo cennym Migawki – był strach. Święty fobos i  cień na ścianie. Czy można lepiej wejść w poezję, jeśli rozumiemy przez nią całość projektu pisarskiego? Nad schodami rysuje się głowa dzika,

 

 …………………….. ogromny na cieniu,

Najpierw kły tylko, potem się wydłuża

I ryjem wodzi węsząc po sklepieniu

A światło w drżących rozpływa się kurzach.

 

Bohater ma pięć lat. Wchodzi do poezji drogą królewską.

Przypomni mu o tym dość stanowczo Iwaszkiewicz, kiedy już jako młodzieniec, przerzucając kartki jakiejś nowej książki zdziwi się w jego obecności, że to w stylu Konopnickiej. (Ale jeszcze nie wie, że się zbłaźnił, za mało przeżył, twórcza pamięć nie zaczęła w nim pracować). Takie mogą być pożytki z odwiedzin w sąsiedztwie, do którego nie trafia się z resztą łatwo, bo w jedną stronę jest pięć kilometrów, laskiem, który z upływem lat będzie biedniał w roślinność i bogacił się willami o wątpliwym smaku.

Jak skomponować książkę o pisarzu, który wyjątkowo nas interesuje, który – tak się złożyło – towarzyszy nam przez dziesięciolecia i na dobrą sprawę nie daje się od nas odłączyć? Jak ją uporządkować, aby nie była ani pedantyczna, ani dowolna, obca traktowanej materii? Należy tego pisarza wpisać w życiorys czytającego, niekoniecznie w porządku chronologicznym (chociaż i chronologia kryje ciekawe możliwości). W książce Mój Iwaszkiewicz konstrukcja przypomina mi zbiór kół, mniej czy bardziej koncentrycznych, a mających za ognisko pewien punkt na ziemi – Stawisko, niedaleko Warszawy, w Podkowie Leśnej. W miejscu bliskim wielu postaciom z warszawskiej inteligencji, miejscu, gdzie pisano, komponowano, pisano też o muzyce i na przykład spierano się o religię.

 

Pośrodku świata sosna na niebie

 I dom pod sosną – Stawisko.

 

Tak sam poeta postawi sprawę. Sosna nosiła pamiętne imię Urania.

Jedną z cech twórczości Iwaszkiewicza jest jej przycumowanie. Od lat dwudziestych zeszłego wieku mieszka w Stawisku, wraca do Stawiska z Warszawy, Paryża, Rzymu, Syrakuz. Metryki wierszy i opowiadań mogą być podwójne, nawet potrójne, najpiękniejsze rzeczy o jego więziach z Rosjanami, z Ukrainą powstawały w hoteliku (Albergo Minerva) niedaleko rzymskiego Panteonu albo w Dzielnicy Łacińskiej. Stawisko daje jeszcze coś niezbędnego: namiastkę wsi, bez której nie umiem go sobie wyobrazić: musi być sad, sosny, psy, urządza się sianokosy. To wszystko żyje w jego literaturze, wzbogacone pamięcią o innych czasach, innych przestrzeniach. Uderzająca jest skrzętność pisarza, który prawie niczego nie zagubił ze swoich geograficznych i ludzkich przeżyć. Przy tym ten dom nigdy nie był pusty, kłębiła się rodzina, przyjaciele, totumfaccy, czasem najazd urzędników od kultury, czasem zagraniczne koronowane głowy albo wycieczka ze szkoły podstawowej. Świat już wtedy dla mnie (podglądającej go z Warszawy) nie do pojęcia, eksterytorialny.

Na wyspie Stawiska trwały jeszcze niektóre obyczaje z lat między dwiema wojnami, a nawet i wcześniejsze, zawleczone z dzieciństwa i wczesnej młodości na wschodzie. I rozmaite akcenty z podróży na zachód, tak jak jeszcze w międzywojniu podróżowano. Tę całość, w stosunku do książki Piotra Mitznera, do procesu jej świadomego a wcześniej nieświadomego rośnięcia, mam chęć nazwać Sąsiedztwem – i zachwycam się szansą takiego Sąsiedztwa dla młodego człowieka, z czasem badacza literatury i historii.

Nikt poważny nie zaczyna swych rozmyślań o pisarzu od pytania o poglądy – autor (drugiego stopnia) jest nieskończenie oddalony od takich nieporozumień. Natomiast, jego śladami, pragnę na początku zaznaczyć pewną cechę pisarza (stopnia pierwszego), która w tej książce znajduje uderzającą ilustrację. Uderzają zmienne idee, myśli, przekonania, wyciągnięte z wielkiej ilości przeczytanych czy choćby przejrzanych, dyskutowanych z przyjaciółmi książek, problemy, zahaczające o sztukę, filozofię bądź religię. Idee przychodzące od starszych (Szymanowski, Tadeusz Zieliński), od innojęzycznych filozofów i poetów, zaczerpnięte z interpretacji dzieł muzycznych, z atmosfery, w jakiej się żyje. Iwaszkiewicz jest miękki i łakomy. Podchwytuje „to, co w powietrzu”, uczy się z wielką łatwością, a w młodych latach z tą dozą naiwności, kiedy każda nowa książka przynosi nowy światopogląd.

Ważna jest również – może przede wszystkim – temperatura przejmowanych idei, ich gorącość, pozwalająca piszącemu rozpalić się w wierszu, stworzyć obraz zarazem wierny własnej wrażliwości i uwodzący jakąś tajemnicą. W jego twórczości modernizm z przełomu XIX i XX wieku pozostawił do końca ślad, w egzaltacji stylistycznej, w fascynacji pewnymi ideami. Tak jak lektura dzieł Tadeusza Zielińskiego, zabarwiona zachwytem dla poetów rosyjskich, wzmocniona podróżami na Sycylię. To zrodzi podwójną fascynację: Grecją i Wschodem, która będzie tonowała jego przywiązanie do kultury zachodniej. Przyjaciele zdziwią się, gdy, naraz, w pokrętnym poemacie Azjaci z roku 1970 pojawi się kuszenie Wschodem, przekonanie, że to, co najciekawsze w naszej historii brało się ze wschodnich (rosyjskich, ukraińskich – azjatyckich?) soków. Jak gdyby nieoczekiwana, późna odpowiedź na stary wątek, rozwijany w latach przedrewolucyjnych i okołorewolucyjnych przez rosyjską inteligencję (od Sołowiowa do Błoka)… Odnosi się wrażenie, że dla Iwaszkiewicza czas płynie inaczej, nie musi być jednoliniowy.

Jest coś specyficznego w myśleniu i odczuwaniu pisarza, jakaś niestałość, jakaś (zaakceptowana) labilność, którą da się zauważyć i w przekroju pionowym jego przeżyć: równoczesne urzeczenie sprzecznościami czy, ostrożniej, kontrastami – i w przekroju poziomym, to znaczy w biegu czasu, w różnych momentach jego życia. Piotr Mitzner mówi o prawie wahadła. Porusza się ono między biegunami, kompensując jednostronność każdego wyboru: otwarcie – zamknięcie, tworzenie – niszczenie[1], nicość – pełnia. Są różne epoki w jego życiu i pisaniu, których nerwem będzie następstwo czasu bujności, afirmacji – oraz czasu rozpaczy, zwątpienia. Gdy zaglądamy do jego dziennika, wydaje się, że od lat 1950 czas psychicznych, moralnych zapadni będzie się rozszerzał. Czy cień śmierci (właśnie po wojnie…) stanie się coraz bardziej gęsty?

Pasjonujące jest obserwowanie pracy tego wahadła przy temacie centralnym dla Iwaszkiewicza; był on zresztą w dużej mierze konstytutywny dla poetów, którzy karmili jego młodość. To opozycja Dionizosa i Chrystusa; kto wie czy nie stanowiąca przez stulecia podziemnego nurtu kultury europejskiej w jej największych dokonaniach… Część Mojego Iwaszkiewicza jest wokół tego dwoistego ruchu zorganizowana.

Oczywiście – stosunek do natury. Piotr Mitzner nazywa go „ekopanteizmem”. Tylko częściowo zgadzam się z tą żartobliwą nazwą. Stosunek do natury jest tu i przesadnie ekstatyczny, i nazbyt makabryczny. Bliskość poety ze zwierzętami, nieomal odmowa gatunkowego rozdzielania rzeczywiście odpowiada emocjom naszych ekologów. Ale już z roślinnością, z żywiołami ziemi jest inaczej. Oplatają, zagarniają, duszą, spychają w dół, w glebę. Albo jak sosna Urania wskazują palcem kosmos, straszny i niemy. Zwrócenie się ku azjatycko-greckiemu bogu Dionizosowi ma coś z magii, która powinna pogodzić z okrucieństwem natury, przykroić ją na miarę naszych pragnień. Ekstaza, wyzwolenie z więzów konwencji, twórczość bez granic, święty taniec, piękno fizyczne… Erotyzm – tak zasadniczy dla Jarosława (jak dla żadnego z polskich twórców) jako wrażliwość, jako wizja metafizyczna, jako beznadziejna pogoń za młodą urodą. To będzie jeden z jego darów dla literatury polskiej. I znowu można tu mówić o modernistycznych wpływach, o lekturach i przyjaźni z Karolem Szymanowskim, która dała mu tak dużo, przede wszystkim umocniła osobisty, miłosny stosunek do muzyki.

I jak w schemacie – ”Dionizos przeciw Ukrzyżowanemu” – na przeciwnym biegunie mamy przywiązanie do chrześcijaństwa. Jego kontekst jest oczywisty, bo źródłowy: związany z matką i rodziną, z zapamiętanymi obrządkami, w których utrwaliła się pamięć ukraińskiego prawosławia. Treści związane z filozofią człowieka, filozofią cierpienia i odkupienia, z przykazaniami moralnymi, na których stoi świat ludzki. Z tradycją, która zakorzenia nas nieskończenie daleko, w mrokach i światłach świętej księgi. Są opowiadania nasycone atmosferą silnego przeżywania chrześcijaństwa, chrześcijańskim światoobrazem, na który składa się również pragnienie ocalenia siebie. (Czy najistotniejszy nie jest tu Kościół w Skaryszewie, bardziej chrześcijański niż synkretyczna i sceptyczna Matka Joanna od Aniołów?) Czy to również chęć wyrwania się z natury i jej grozy?

 Wahnięcia wahadła będą niekiedy dramatyczne. Można się zastanawiać, jakie są rzeczywiście przekonania pisarza, w co wierzy, co jest może sprawą wyobraźni albo po prostu kulturalnym sztafażem… Autor drugiego stopnia subtelnie rozpatrzył sprawę chrześcijaństwa (pewnie trzeba powiedzieć: katolicyzmem, z ważnym udziałem baroku) w innej swojej książce o Iwaszkiewiczu Na progu. Są tam pasjonujące rzeczy o sporach na ten temat z panią Anną, z Jerzym Liebertem, o nieudanej próbie zbliżenia z kółkiem w Laskach… O postawie „na progu”, która, jak wiemy, nie zadawala osób duchownych, a po ludzku wzrusza pokorą i surowością wobec siebie.

Gdy, stary, siadał wieczorami na ławce przed domem, gmerając palcami w sierści ulubionego psa, z sosną-siostrą Uranią w oczach (bądź, gdy trzeba było ją ściąć, w pamięci), czy z otaczającej  nocnej natury dobiegał jeszcze do niego „zew dionizyjski” z Dionizji, Księgi dnia i księgi nocy, Jutro żniwa? Raczej szept liści, że trzeba się będzie kłaść do grobu ze wszystkim co raz jeden żyje? Czy chrześcijańska konsolacja miała dla niego dotykalny sens? To jego sekret, którego nie wydobędziemy z najbardziej szczerych (jak podkreśla Piotr Mitzner) zapisków dziennika. Może sam nie wiedział? – W każdym razie zgadzam się z uwagą, że poeta nigdy nie wyrzekł się Dionizosa, dziwnego towarzysza życia, który zapewne powiększał jeszcze jego samotność wśród ludzi.

ukończone 27 sierpnia 2023 

EWA BIEŃKOWSKA

[1] W późnej twórczości – nie tylko zaprawiona czarnym humorem Notre-Dame-la-Grande, lecz i późne wiersze o rozmowach z psami o śmierci…

Pocztówka z wakacji

Z opornej materii

co da się zebrać?

Nic, najwyżej piękno.

Czesław Miłosz

Opowiem o pocztówce, którą dostaliśmy od Vittore. Dotarła do nas (adresatów było dwoje: Donna Anna e Don Giovanni) na przełomie wiosny i lata w Wenecji, w Palazzo Ducale, gdzie kończyła się właśnie duża wystawa Carpaccia. Na pocztówce, w jej dolnej części, Vittore namalował dwie weneckie damy, nieco znudzone, myślami daleko poza tu i teraz, zapewne tam, na lagunie, gdzie ich mężowie polują na wodne ptactwo. Scenę polowania Vitttore odtworzył w górnej części pocztówki.

Mieliśmy wyjątkowe szczęście: na wystawie w Palazzo Ducale (wcześniej pokazywanej w National Gallery w Waszyngtonie) po raz pierwszy połączono dwie rozdzielone pod koniec XVIII wieku części obrazu, który Carpaccio namalował na drzwiach do szafy w prywatnym gabinecie Andrei Mocenigo (jego imię i nazwisko widnieje na jednym z listów widocznych na odwrocie Polowania). Zachowały się tylko prawe drzwi (ślady po zawiasach są nadal widoczne dla kogoś, to wie, gdzie ich szukać) z obrazem, który nie wiadomo dlaczego podzielono na pół: dolna część (ta z Damami) trafiła na początku XIX wieku w ręce Teodoro Correry, górna zaś (ta z Polowaniem) znalazła się w pewnym momencie w kolekcji wuja Napoleona, kardynała Josepha Fescha. Dzisiaj Damy oglądać można w Museo Correr, Polowanie natomiast wisi po wielu podróżach w Getty Center w Los Angeles.

Ileż skojarzeń w związku z pocztówką od Vittore… Oporną materią w tym wypadku okazały się dzieje panelu, którego obie części połączone razem mieliśmy szczęście obejrzeć w czerwcu, próbując zebrać z nich całe ich piękno… Choćby to ukryte niezmiennie w lilii, która rozcięta w połowie łodygi nie zwiędła i na chwilę trafiła do majolikowego wazonu, do którego wstawił ją niegdyś sam Carpaccio. I Ruskin, który nie widział całości panelu, a mimo to uznał Damy na balkonie (nazwał je opacznie kurtyzanami) za the best picture in the world. I refleksja nad marnością świata w związku z postacią wuja Napoleona, Josepha Fescha, tego, co zakupił Polowanie: w ciągu kilku lat zdążył być handlarzem bronią, biskupem, a już za chwilę zakładał purpurowy biret… Grunt to mieć kuzyna cesarza… Wreszcie, dużo już cieplejsze, myśli o gronie Przyjaciół. Tych, co dwanaście lat temu świętowali uroczyście Rok Miłosza tutaj właśnie, w Wenecji, zarówno w Museo Correr, jak i w Palazzo Ducale, nie domyślając się zapewne, że Damy to tylko część obrazu, który na początku lata namalował nam na pocztówce don Vittore.

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek