Drogi Panie Redaktorze,
Poeci z prawdziwego zdarzenia nigdy nie mówią w towarzystwie o swoim métier. Cena prawienia banałów nie jest dla nich za wysoka, byle tylko nie dać profanom fałszywej satysfakcji, byle nie narazić się na ich kłopotliwe i wścibskie pytania. Zawsze podziwiałem zwinność, z jaką Fantazjano lawiruje w towarzystwie, aby uchylić się od rozmowy z osobnikami niedyskretnymi. Jeżeli cieszę się jego sympatią, to dlatego, że nigdy nie pytam go, co pisze, a jeżeli nie pisze, to jaka jest przyczyna akrybii. Jakie honorarium zapłacili panu za ostatni tomik? Dlaczego nie dostał pan Nagrody Minerwy, skoro w jury zasiadało dwoje pana przyjaciół? Takie pytania kompromitują dożywotnio. Tym bardziej nie zdradziłem Fantazjanowi własnej przygody z poezją. Zresztą, czy była to przygoda? Niech Pan sam osądzi.
Pewnego poranka w znanej już Panu tyrolskiej miejscowości Mariahilfe napisałem sonet poświęcony mojej przyjaciółce Felice. Pierwsza kwartyna poświęcona była jej uśmiechowi, druga gustowi, pierwsza tercyna urodzie, ostatnia w mistrzowski sposób ukazywała Felice przypinającą narty. Zbliżały się jej urodziny i postanowiłem wraz z prezentem, białym pulowerem, podarować Felice numer gazety z moim sonetem. Przeczytałem go Marii Teresie, która zachwyciła się wierszem. Powiedziała, że w Innsbrucku nikt nie zna się na poezji i nawet do tego nie aspiruje. Przyjęto aksjomat, że o tym, co jest poezją, decyduje Wiedeń. Jeżeli jednak wpłacę na konto jednej z gazet przekonującą sumę, to sonet zostanie zamieszczony.
W Mariahilfe nie wychodziła oczywiście żadna gazeta, bo i po co. Mieszkańcy tego miasteczka są ludźmi głęboko sceptycznymi, niezdolnymi tolerować żargon dziennikarski pełen błędów językowych i blagi. Obydwa te zjawiska kwitną dziś w internecie i doprawdy nie wiem, jak sobie z tym radzą mieszkańcy Mariahilfe. Może zresztą nowe pokolenie porzuciło sceptycyzm, nie widząc dla niego żadnego zastosowania w XXI wieku. Ale już w Innsbrucku kwitła żurnalistyka, ukazywały się dwie gazety i tygodnik, których personel dziennikarski trzymał rękę na pulsie bujnego życia tego alpejskiego miasta.
Łatwiej było napisać sonet niż zgromadzić kwotę, która by mu pozwoliła ujrzeć światło dzienne na łamach jednej z dwóch gazet: „Guten Tag. Die Neusten Nachrichten aus der Alpen” względnie „Frost und Schnee. Der Alpenkurier”. Proszenie rodziców o pieniądze było bezcelowe. W kolejnych listach wzywali mnie do powrotu, nazywali utracjuszem i kobieciarzem i grozili zamknięciem w dyscyplinującym zakładzie wychowawczym w Wiener Neustadt. Od miesiąca żyłem za pożyczone pieniądze. I tym razem udało mi się znaleźć życzliwą duszę, którą okazała się Maria Teresa. Zaraz wpłaciłem sto dwadzieścia szylingów na konto „Frost und Schnee. Der Alpenkurier”, a sonet wysłałem listem poleconym.
Nisa Villers (1774-1821), „Autoportret artystki zawiązującej bucik”, Luwr
Urodziny Felice obchodziliśmy w Tiroler Konditorei. Gazeta przychodziła z popołudniową pocztą z Innsbrucku. Biały pulower bardzo Felice przypadł do gustu, ale przede wszystkim stawiałem na wiersz, bo pulower można kupić w każdym sklepie z pulowerami, a sonetów w żadnym sklepie nie sprzedają. Sonet trzeba napisać samemu. O ile rzecz jasna ma się talent. Wreszcie przed werandę, na której siedzieliśmy, zajechał fiakier z pocztą i po chwili Maria Teresa wręczyła mi sobotnie wydanie „Frost und Schnee. Der Alpenkurier”. Personel Tiroler Konditorei stanął nieopodal naszego stolika, aby nagrodzić brawami mój debiut poetycki. Nie spodziewałem się sonetu na pierwszej stronie, gdzie królowała prognoza pogody, ale drugiej strony byłem już pewien. Wiersza nie było jednak ani na drugiej, ani na trzeciej stronie. Więc nie zdążyli zamieścić! Gazeta wypadła mi z rąk. Podniosła ją Maria Teresa i przebiegła wzrokiem czwartą, ostatnią stronę, którą wypełniały ogłoszenia drobne.
– Jest! – wykrzyknęła, a wszyscy prócz mnie dali wyraz swojej radości. Barmanka, szatniarz i kelner tłumaczyli gościom, którzy podeszli do nas, że właśnie debiutowałem jako poeta. Jakiś pyknik w tyrolskim kapeluszu zaczął mnie klepać po plecach, vice-komendant straży pożarnej przyniósł mi i Felice butelkę Veuve Clicquot w srebrnym wiaderku z lodem. Maria Teresa przeczytała tekst, który jednak skurczył się do dwóch zwrotek, pierwszej i ostatniej. Niestety, widniało pod nimi moje imię i nazwisko. Zostałem ośmieszony. Ukryłem twarz w dłoniach w nadziei, że zaraz umrę. Felice wybiegła z sali. Inni oddalili się do swoich stolików i zajęć.
– Pójdę uspokoić biedną Felice – powiedziała Maria Teresa. Chciałem odpowiedzieć, że to ja jestem biedny i sponiewierany, ale i tak by tego nikt nie usłyszał, bo wokół mnie zrobiło się pusto. Chciałem się napić szampana, ale vice-komendant straży pożarnej zabrał srebrne wiaderko z butelką Veuve Clicquot ze sobą. Od kogo ja teraz będę pożyczał pieniądze, przemknęło mi przez myśl. Nie będą ci, synu, potrzebne, powiedział ktoś w mojej głowie. W zakładzie dyscyplinującym dla młodzieży męskiej w Wiener Neustadt będziesz miał zapewniony wikt i opierunek. Pakuj się, chłopcze, i porannym pociągiem wracaj do domu.
– Nie! – odpowiedziałem ze stanowczością, na którą jeszcze chwilę temu nie było mnie stać. – Długo mnie nie zobaczycie, o ile w ogóle kiedykolwiek. Precz z kuratelą rodziny, precz z Wiedniem, wywieszam czarną flagę anarchii.
Przyszło mi na myśl, że uciekać w towarzystwie byłoby przyjemniej. Jeżeli Felice zabraknie odwagi, zabiorę ze sobą Marię Teresę. Zawsze czułem do niej coś więcej niż sympatię.
Pozdrawiam Pana
Czytelnik
Zaczęło się od szpitala Elke, od wycinków, kroplówek, naświetleń, chemioterapii i wyników w słupkach. To wtedy Georg Baselitz oderwał żonę od ciała. Namalował wyobcowanie totalne. Także z cielesności. Na czarnym tle zostawił jedynie wyimek człowieka, to, co jeszcze świadczy o kształcie, zdeformowanym zresztą.
Płótna olbrzymy zanurzył w czarnej farbie, potem dotykał palcami, jakby zamierzał wyłuskać Elke z tła, z podkładu, z odmętów. Jak Orfeusz próbował ją wyrwać z ciemnej brei. Przez całe długie życie (urodził się w roku 1938) powtarzał nagość żony, jej leniwe pozy, rozwiane włosy i chochliki w oczach. Teraz musiał zrobić coś więcej: zatrzymać to, co ulotne na płótnie. Skupić życie poza ciałem. Poza życiem.
Na obrazach olbrzymach nie ma człowieka. Jest istota. Zarys. Cień. Niewyraźna odbitka. Baselitz pominął kości policzkowe, grdykę, łydki. Zobrazowanej pozwala żyć życiem cząstkowym. Osobnym. W oderwaniu od siebie. Sprawdza, czy życie można zmieścić w okrojonej postaci. W bezcielesnym ekstrakcie. Nie pyta o to, czy człowiek potrzebuje włosów i kiszek. Pyta, kim bylibyśmy, gdyby nas nie odpominano? Zarysem? Śladem? Plamą? Potem na poduszce?
*
Moja codzienność ociera się o Ustawanie. Tuż obok, w pałacu Mamelka, króla Romów, mieści się hospicjum. Nie zasłania się przede mną. Nie zaciąga kotar, nie opuszcza żaluzji. Trwamy, przenikając się wzajemnie: Ustawanie i Zabieganie. Wielkie Czekanie wobec małego pośpiechu. Pierwsza chwila w pracy to spojrzenie w okno naprzeciw dyżurki: czy na metalowej ramie łóżka wisi ręcznik w pomarańczowe pasy. Należy do Gieni. Kiedy go zabraknie, zabraknie i Gieni. Wraz z żółtym ręcznikiem ubyło Wieśka. Ze spranymi frędzlami odszedł Tadeusz, z niebieskimi kropami Janusz. Szary ręcznik miała Krystyna. Nie lubiła zdrobnień. Ziemia mnie rozdrobni – mówiła. Rozdrobniła.
Szkło nie nabłyszcza. Zamazuje, ale nie odczłowiecza. Gienia kołysze się za szybą i unosi kabel kroplówki, jakby zaklinała wciekający w nią płyn. Lek ma ożywić, podarować jeszcze jedną noc, jeszcze jeden dzień. Wieczorem spotykamy się z Gienią na parkingu. Tu nie ma parku, klombu ani fontanny. Jest przelotówka do Kluczborka, po której ciągną się sznurem auta. Jest też wybetonowany podjazd i mur z rozchodnikiem. Ustawanie niczego nie żąda, zadawala się niedomkniętą bramą, przez którą może się wymknąć. Dokąd może czmychnąć? Za bramą jest tylko inne Wyobcowanie. Świat Autów.
*
W Kunsthistorisches Museum w Wiedniu skończyła się niedawno wystawa Georga Baselitza „Nackte Meister”. Olbrzymie obrazy wisiały do góry nogami. Znalazły się na nich ciała wydestylowane ze skóry, postaci obrane z mięśni i ludzie pozbawieni ludzkiego kształtu. Artysta nie używał pędzla. Zanurzał dłonie w farbie i centymetr po centymetrze palcował płótna. Jakby robił masaż. Tłumaczył, że dotyk uczłowiecza zarówno obraz, jak i malarza. A wszystko zaczęło się od szpitala Elke, od rentgenów i wyników w słupkach. Zaczęło się od Ustawania, które chciał zamienić w dzieło sztuki.
AGNIESZKA KANIA
Sonet piąty cyklu pierwszego: Orfeusz i Róża
Bohaterem tego sonetu jest Orfeusz. Tak, wiem, jest bohaterem całego dzieła, jego osobą ośrodkową, wiążącą wszystkie inne wątki w całość, zwaną światem. W sonecie piątym cyklu pierwszego istnieje jednak szczególnie. Istnieje wobec róży. A róża (czy może nawet Róża) jest, obok Skargi z Elegii duinejskich, najważniejszą żeńską postacią wyobraźni Rilkego. Orfeusz zaś jest zapewne tak samo (chociaż inaczej) ważny jak Malte. (A dla Maltego – Abelone).
Spotkanie Orfeusza i Róży w tym sonecie ma w sobie coś z poetyckiego wykładu – nieznanego przez nieznane, niedocieczonego przez niedocieczone. Metaforyzują i metamorfizują się te figury Rilkeańskiej wyobraźni nawzajem. Rilke – pamiętajmy o tym koniecznie – krążył wokół róży jako tematu przez całe życie. Hodował róże (wynalazł nawet nową odmianę tego królewskiego kwiatu), na jego grobie w Raron widnieje napis, w rilkologii niemieckojęzycznej określany jako „der behrümte Rosenspruch” – zgodnie z życzeniem poety, wyrażonym w testamencie z 27 października 1925 roku, brzmiący: (Rose, o reiner Widerspruch, Lust / Niemandes Schlaf zu sein unter soviel / Lidern” („Różo, o czysta sprzeczności, rozkoszy / Nie jesteś niczyim snem pod tylu / Powiekami” – tu podaję go w spolszczeniu Juliana Przybosia). Autoepitafium zamyka bowiem romans poety z Różą (słowo „reiner”, wymawiane jak imię poety, pozostaje znakiem łączności poety orfickiego z jego kwiatem), trwający całe jego twórcze życie. Przypomnę, iż Rilke, umierając na białaczkę, wierzył, iż jego choroba ma swe źródło w ukłuciu kolcem róży. Die Rosenschale / Wazę z różami (Wazę różaną) skomponował na Capri na początku 1907 roku; Das Rosen-Innere / Wnętrze róży, wiersz paryski ze słynnym pytaniem „Wo ist zu diesem Innen / ein Außen?” („Gdzie jest do tego Wnętrza / Zewnętrze?) ułożył 2 sierpnia tego samego roku; dodać tu trzeba jeszcze Rozetę z tomu Neue Gedichte. To trzy znakomite wiersze z kręgu poezji rzeczy (Ding-Dichtung), potwierdzające Rilkeańską fascynację różami, przede wszystkim ich niepowtarzalnym, choć regularnym, kształtem. Motyw róży pojawia się zresztą u poety wcześniej (by wymienić młodzieńczą Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke), i 24-wierszowy cykl Les roses (napisany po francusku). Powraca też, prócz tutaj interpretowanego tematu róży – w sonecie szóstym z drugiej części cyklu orfickiego.
Rzadko trzem (niepełnym) wersom poświęca się całe księgi. Tak jednak dzieje się w odniesieniu do autoepitafium Rilkego. Monograficznym opracowaniem na temat niemieckojęzycznych interpretacji napisu nagrobnego (istnieje ich kilkadziesiąt) Rilkego jest książka Joachima Wolffa, Rilkes Grabschrift. Manuskript- und Druckgeschichte, Forschungsbericht, Analysen und Interpretation (Heidelberg 1983). W poezji polskiej (o czym szerzej pisałam w książce Rilke poetów polskich, wyd. II, 2017) do różanego nagrobka Rilkego odwoływali się ciekawie, także polemicznie, tak wielcy poeci, jak Julian Przyboś, Tadeusz Różewicz i Ryszard Krynicki.
Sonet piąty przypomina jednak próbę zapisania samej istoty Orfeusza. On i Róża są głęboko spokrewnieni – jak pierwsza i druga strofa wiersza – połączone piękną przerzutnią międzystroficzną. Może najlepiej tę wspólnotę – królewską zaiste godność i Orfeusza, i róży – oddaje po polsku, podobna Rilkeańskiej, wstrzemięźliwość przekładu Adama Pomorskiego (prócz amplifikacji po pytajnym zdaniu domknięcia drugiej strofy):
Pomnika nie stawiajcie. Niestrudzenie
co roku niechaj róża dlań zakwita.
Bo to Orfeusz. Jego przemienienie
w tym albo w tamtym. I niech nikt nie pyta
o inne imię. Skoro bowiem śpiewa –
to on, Orfeusz. Zjawia się i znika.
O parę dni kwiat różanego drzewa
Przeżyje – czy to nie dość? I umyka:
Ta wielka, międzystroficzna, przerzutnia, owo niebywałe powinowactwo, które sprawia, że Róża i Orfeusz sobie doskonale odpowiadają: ona pośród kwiatów ma godność najwyższą, on – wśród poetów jest Poetą. Są sami sobie i sobie jedynie nawzajem miarą. Skoro śpiewa, to Orfeusz. Skoro kwitnie, to Róża. Spełniają się sami w sobie. Nie szukajmy innego imienia – tylko imienia Orfeusza, tylko imienia Róży. Ich nomina propria są istotą ich istnienia. I Orfeusz, i Róża mają rys boskości. Słowo Orfeusza – jak chce Rilke w strofie trzeciej – „przerasta byt tej ziemi” (tym razem spolszczenie Bernarda Antochewicza wydaje się najbardziej adekwatne); kwitnienie róży przekracza wszelkie inne kwitnienia (róża ciągle towarzyszy charakterystyce Orfeusza, jest jego żeńskim analogonem, jest niewypowiedzianym członem porównania).
Co prawda, strofy trzeciej i czwartej nie łączy już przerzutnia, ale zdanie złożone, rozpoczęte w ostatnim wersie trzecim, dopełnia się – w czwartym: „Gdy jego słowo przerasta byt tej ziemi, // on jest tam, gdzie dotrzeć wam już sił nie starcza” (Antochewicz).
Bardzo pięknie oddaje Rilke kondycję Orfeusza, poetycką i boską, kondycję lirnika i śpiewaka, w dwu ostatnich zdaniach / wersach sonetu. Prostych, oznajmujących, poważnych, będących kwintesencją stylu bezpretensjonalnie wysokiego.
Pierwsze z wygłosowych zdań wiersza brzmi: „Der Leier Gitter zwängt Ihm nicht die Hände”. Polscy tłumacze przełożyli tę frazę następująco: „Rąk jego krata liry nie zamyka” (Jastrun); „Już kratą liry nie więziona ręka” (Pomorski); „Zaś krata liry jego rąk nie uciska” (Antochewicz) – chyba trzecie, znów prawie dosłowne tłumaczenie, wydaje się najtrafniejsze.
Drugie zdanie, a zarazem coda całego owego wykładu wierszem, eseju wierszem (Rilke bywa mistrzem tego typu lirycznych prób) jest tylko pozornie paradoksalne: „Und er gehorcht, indem er überschreitet”. To zdanie mogłoby się przecież odnosić do innego człowieka, o którym myślano, że jest Bogiem, do innego, w którego w jako Boga-Człowieka wierzono. Do Chrystusa, oczywiście. Spolszczenie Jastruna nie pokazuje jeszcze oksymoronu w całej pełni: (jest też nieco zbyt długie, raczej opowiedziane, pozbawione zwięzłości oryginału) „Idzie za głosem, wtedy, gdy przekracza”. Podobnie Pomorski – stara się wyjaśnić to, co Rilke zamknął w formule nader lapidarnej: „Ma w sobie posłuch, właśnie gdy przekracza”. Antochewicz, który zazwyczaj spolszcza najbliżej litery tekstu, tu ponownie zdaje się mieć rację: „I jest on posłuszny, kiedy przekracza” (jeszcze lepiej, bo jeszcze surowiej – jak sentencja – brzmiałoby „I jest posłuszny, gdy przekracza” lub „I jest posłuszny wtedy, gdy przekracza”). Zauważmy, że po niemiecku – w języku, w którym to strona bierna bywa o wiele częściej normatywna niż w polszczyźnie – dwukrotnie aż pojawia się strona czynna: że Orfeusz sam siebie przekracza – to oczywiste, lecz że „jest posłuszny” w stronie czynnej, to już zaiste akt jego własnej woli (podobnie róża, nasycona kwitnieniem, sama siebie przekracza – samą siebie niejako czyniąc – przekracza własne granice, stając się sobą).
O tym, kim jest Orfeusz i o tym, że jest nietutejszy (a za nim – wszyscy prawdziwi poeci są „nie stąd”, pisał – do „ludzi tutejszych” Guillaume Apollinaire w Prześlicznej rudowłosej), będzie jeszcze w sonetach mowa wielokrotnie. O nietutejszości Orfeusza – już w następnym wierszu. Tymczasem smakujmy możliwość przekraczania samych siebie, my, istoty nie tak doskonałe jak Orfeusz czy Róża. (Czasem jednak – olśnione i w zachwycie snujące srebrną nić spoza siebie, jej posłuszne…).
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
Pod Halą Targową przy Grzegórzeckiej, w każdą niedzielę, odbywał się pchli targ. Wzdłuż wąskiego trawnika, pod płotem, rozkładano rzeczy potrzebne i niepotrzebne. Na folii z negatywem zapisałam: Kazimierz, 28.6.2009. W kalendarzyku znalazłam notatkę: 27 czerwca (sobota): rano pociąg do Krakowa.
„Człowiek w ramie”, Kraków 2009, z cyklu: „Z życia cieni” © Elżbieta Lempp
27 luty 2023
ELŻBIETA LEMPP
Twarz poety rysowała się w mdłym świetle witryny księgarni archidiecezjalnej we Wrocławiu. Wyłaniała się z czarnego tła okładki. Luty, ciepły wieczór. Gdzieś w ciemności słychać było głosy wycieczki z RFN-u, przechodzącej przez Ostrów Tumski. Tylko turyści zza żelaznej kurtyny mogli zachowywać się tak swobodnie w tym ściszonym, szarym krajobrazie, rozdzieranym czasem przez demonstracje i strajki. I nadzieję. Za kilka dni miał do Wrocławia przyjechać Wałęsa na spotkanie, które zgromadziło wszystkich – zdeterminowanych, gwałtownych studentów i uważnie słuchających wykładowców, ulicznych handlarzy książek i handlarzy obcą walutą, ciągle zatroskanych o dobro państwa działaczy partyjnych i zmęczonych działaczy wciąż nielegalnej „Solidarności”, odważnie żartujących prowokatorów i agentów tajnej policji, wierzących tylko w siłę, chłopów, których tragedie nie przedostawały się do Radia Wolna Europa, inżynierów ostrożnie ważących słowa w rozmowach o przyszłości kraju, prowadzonych długo w noc w przy wódce i papierosach, kleryków, księży, gospodynie domowe, pielęgniarki i kilku uczniów podstawówki, takich jak ja.
Brodski znany był mi wcześniej z drugoobiegowych „dodatków” do oficjalnych podręczników do literatury, wydawanych przez Zespół Oświaty Niezależnej. Nazwały się „Glosariusz”. Co odważniejsi nauczyciele przekazywali je wybranym uczniom, patrząc pilnie, czy w szczelinie między drzwiami klasy a podłogą nie pojawi się cień czyichś bezszelestnych butów – znak niebezpieczeństwa. (Wy wszyscy, którzy, powodowani zarozumiałością i nadmierną ambicją kpiliście z wydawnictw podziemnych, zadrżyjcie przed światłem, które dzięki nim wpadło w młode serca!). Tu i teraz, na witrynie księgarni, był, na okładce wydanej legalnie książki „Znaku”, on – głos, część wiatru zmieniającego wówczas każdego dnia historię. (Jak lotny był grunt, po którym stąpaliśmy!). A równocześnie konkretny, namacalny człowiek, żyjący wśród nas, choć daleko, w Stanach, którego obecność zmieniała epokę. Nie można było przejść obojętnie, nie można było przestać patrzeć – na tę książkę, bryłę kwarcu powstałą po końcu świata.
Jej obcość przesłaniały do pewnego stopnia tłumaczenia Barańczaka. Takiego głosu, takiego „ja” poetyckiego polska (ani rosyjska) poezja wcześniej nie znały. Władczy, niekiedy arogancki czy wręcz bluźnierczy, pełen niewyczerpanej energii, posługujący się ironią jako narzędziem ekspansji, Brodski pisał (i zachowywał się) tak, jakby był ucieleśnionym imperium. Z upodobaniem cytował Mandelsztama: „Natura – to też Rzym, w nim rys jej rzeczywisty”. Słowa obrabiał, jakby były z kamieni, kładzionych na dłużej niż będzie istniał znany nam świat, bo tak chyba trzeba rozumieć linijki o literach na kartce papieru, które będą „na białym czernieć, dopóki białe istnieje i potem”. Nie dążył do zerwania z tradycją – jego pokolenie dość się naoglądało skutków niemal całkowitego zniszczenia przeszłości w Związku Radzieckim – ale do nawiązania rozmowy z poprzednikami – czy byli nimi Dzierżawin, czy Donne. Kiedy recytował, a właściwie wykrzykiwał przyjacielowi, stojąc w kolejce w Leningradzie, świeżo napisaną Wielką Elegię dla Johna Donne’a, wiersz, w którym znalazł własny, nowy ton, a więc ponownie odkrył świat, który odtąd nigdy nie miał być taki sam, był Rimbaudem à rebours.
Wewnętrzne oko poety widzi w Elegii zwykłe rzeczy tak, jak ukazują się poetyckiej wyobraźni. Nic się przed nim nie ukryje.
Forma wiersza nie była dla Brodskiego czymś zewnętrznym, ale organicznie związanym z jego istotą, stąd gniewne, gwałtowne napaści na zachodnich tłumaczy rosyjskiej poezji na angielski. Stąd też trudność w uchwyceniu niepowtarzalności tonu (i wielkości) poety u tych, którzy rosyjskiego (lub polszczyzny Barańczaka) nie znali. (Ostrzegał przed tym Isaiah Berlin). Przykładem niech będzie opinia zazwyczaj bardzo przenikliwego Roberta Hassa, że Brodski jest najlepszy, „kiedy brzmi jak Robert Lowell, kiedy Lowell brzmi jak Byron”. Nie ujmując w niczym wielkości Lowella, poezja Brodskiego to o wiele więcej niż – charakterystyczne dla Amerykanina – ironia, poczucie humoru czy nerwowa inteligencja, łącząca z sobą błyskawicznie różne sfery życia. Czytana w oryginale sprawia, że słowa wiersza zaczynają nagle przyspieszać, prowadzą nas dalej, niż się spodziewaliśmy. Doświadczamy niemal namacalnie rzeczywistości, która wymyka się codziennemu poznaniu. Brodski był na nią otwarty jak mało kto, stąd pewnie jego duma jako poety, stąd jego nonszalancja.
Poezja jako proces alchemiczny – powstaniu dzieła towarzyszy przemiana twórcy. Brodski powiedział Solomonowi Wołkowowi: „Napisałem wiersz Dla nowego mieszkańca wszystko w domu obce… I nagle pojąłem, że stałem się – acz nie do końca nowym człowiekiem, to że w tym ciele zamieszkała inna dusza. Uświadomiłem sobie, że ja – to ktoś inny”. Zdumiewające wyznanie, Brodski idzie tu znacznie dalej niż Miłosz, kiedy mówił, że podczas pisania wiersza „Powstaje z nas rzecz, o której nie wiedzieliśmy, że w nas jest”. Jeżeli wiersze Brodskiego są – a są – jak kwas do wytrawiania stali, bo uwalniają nas od mnóstwa rzeczy trywialnych, które rozpraszają naszą uwagę i umacniają przyrodzoną nam przygodność, jeżeli oferują – a oferują – coś wykraczającego poza tak przeraźliwie podstawowe kategorie, jak na przykład czas (który Brodski porównał do „więzienia z jego duszącą przeszłością i przyszłością”), to dzięki temu, że poeta był przede wszystkim wierny swojemu powołaniu (to słowo w przypadku Brodskiego ma niemal starotestamentowy ciężar), a dopiero potem – ojczyźnie czy krwi. „Krew we mnie jest żydowska, kultura rosyjska, jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych”, powiedział.
Co nie ustrzegło go przed napisaniem haniebnego, złowrogiego (w świetle późniejszej napaści Rosji na Ukrainę) i kunsztownego wiersza Na niepodległość Ukrainy. Nie sposób dziś pisać o Brodskim bez wspomnienia o tym utworze, który kto wie, na jak długo zrujnował jego reputację, a przecież nie sposób go do niego sprowadzić, tak jak nie można redukować Puszkina do jego antypolskich napaści. (Nie wolno też zapominać o stanowisku Brodskiego choćby wobec wojny w Czeczeni – „Gdzie się podziała zwykła ludzka etyka – pytał – wielki nie powinien atakować małego”). Brodski nie ustrzegł się w pełni skutków wychowania w Związku Radzieckim, gdzie Ukrainę kochano pod warunkiem, że była w pełni zależna od Moskwy. Dobrym przykładem takiego podejścia był Chruszczow, który chętnie zakładał ukraińskie stroje, śpiewał ludowe ukraińskie piosenki i mordował Ukraińców walczących o niezależność swojej ojczyzny. Twierdzenie Sołżenicyna, że Związek Radziecki był zaprzeczeniem carskiej Rosji jest, w przypadku Ukrainy, błędne. Już za Stalina „wielkoruski dzierżymorda”, przed którym przestrzegał Lenin, miał się w „ojczyźnie światowego proletariatu” doskonale.
Brodski w ogóle żywił upodobanie do imperiów – czy to rosyjskiego, angielskiego, czy amerykańskiego. To nastawianie łączyło się z programową ignorancją na temat krajów Trzeciego Świata, o których ten przedstawiciel Drugiego nie chciał nic wiedzieć. Spacerując z Danielem Wiessbortem po Londynie zauważył: „Jaka szkoda, że Anglia pozbyła się swojego imperium”.
Czemu jednak poeta swój napisany zapewne pod wpływem impulsu wiersz zachował (choć nie drukował go) i kilka razy odczytał publicznie? Czy nie kryła się za tym arogancja, która tak dobrze służyła mu w Związku Radzieckim i w pierwszych latach pobytu w Stanach, przekonanie o własnej wyjątkowości, że może pozwolić sobie na więcej niż inni? Czy było w tej arogancji coś więcej, czy otwartość na inspirację z wysoka łączy się czasem z podatnością również na to, co niszczycielskie i złe – nie mnie orzekać.
Skutki przedwczesnej śmierci Brodskiego można porównać do opisanego przezeń zburzenia greckiej cerkwi w Leningradzie. Po upadku ustroju komunistycznego poezja polska czy rosyjska znalazły się w „nowej pustce”, choć jej niszczące działanie nie od razu i nie w obu z jednakową siłą się ujawniło. Najdotkliwiej kres dotychczasowej wspólnoty społecznej – wymuszonej przez partię komunistyczną, która, jak się okazało, sama była marksowską bazą, wobec której reszta społeczeństwa była nadbudową – gdzie w jednym bloku mieszkali architekt i robotnik, pozbawiony innych możliwości zarobkowania Havel przetaczał beczki w browarze a Barańczak siedział przy jednym stole z Krawczykiem Olgierdem z Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, otóż najdotkliwiej jej kres odczuła poezja rosyjska. Krytyk Wiktor Toporow pisał w latach dziewięćdziesiątych o Jewgieniju Rejnie, jednym z najbliższych przyjaciół i przez pewien czas mistrzu poetyckim Brodskiego: „Grzmiącym głosem snuje nudne historie, licząc, że ktoś je uzna za poezję”. Niezbędne wielu poetom porozumienie z czytelnikami, w imieniu których mówili, omijając cenzurę, zostało zerwane. Elektryczny prąd przestał biec przez słowa.
Po raz pierwszy od zapadnięcia żelaznej kurtyny szare miasta Europy Środkowej i Wschodniej zaczęły wydobywać się z zamrożonego przez komunistów czasu. Ich ubodzy mieszkańcy, z mniejszym czy większym skutkiem, próbowali upodabniać się do swoich dalekich krewnych z Zachodu i całą energię poświęcali na zdobywanie dóbr materialnych, tak jakby czym innym było posiadać coś i posiadać coś na zawsze. Nie bito już pałkami w bramach ludzi manifestujących publicznie swoje poglądy, nie zrzucano po cichu ze schodów straceńczo odważnych studentów, czy jednak rewolucji politycznej i gospodarczej towarzyszyła rewolucja egzystencjalna? Nie, przeciwnie, dotychczasowe marzenia o społecznej solidarności, o niepolitycznej polityce czy trzeciej drodze odrzucono tak szybko i bez zastanowienia, jakby nie stały za nimi dziesięciolecia społecznego oporu, poświęcenia i odwagi jednostek czy wysiłku niepospolitych umysłów. Byłe kraje komunistyczne wyparły się swojego historycznego doświadczenia, a wraz z nim straciły swoją wyjątkowość. Nie były już w stanie przynieść Zachodowi i światu żadnej nowej prawdy. W zalewie poszłosti – krzykliwych romansów, które na stoiskach ulicznych i dworcowych zaczęły stopniowo zastępować podziemne i emigracyjne wydawnictwa, rodzimych filmów nieudolnie naśladujących zachodnie, niewolniczo importowanych mód i zwyczajów – duch marniał i stawał się coraz mniej komunikatywny, co wyrażało się także brakiem troski o ofiary przemian – mieszkańców małych miasteczek, pracowników wielkich kombinatów czy byłych PGR-ów. Jeżeli w płuca Barańczaka wżarł się pył PRL-owskich osiedli, to co utkwiło w głowie i sercu tych, którzy dojrzewali w latach dziewięćdziesiątych?
Czy ten nowy świat (będący w przypadku Polski próbą przeskoczenia nad dziedzictwem PRL-u wstecz do II RP) zasługiwał na poezję? Tolkien zadał sobie podobne pytanie po upadku Saurona, który w jego mitologii uosabiał pozaludzkie zło, i odpowiedział na nie negatywnie: ludzie zawsze będą przejawiać przygnębiającą skłonność do zepsucia, ale zniknięcie Saurona oznacza, że zło staje się rozproszone, a metafizyczny fundament świata nie odsłania się już z taką (przerażającą) wyrazistością, jak dotychczas. Podobnie po upadku komunizmu, który, jak pisał Kołakowski, był manifestacją diabła w historii. Czy nie dlatego Zagajewski prosił w wydanym w 1994 r. tomie Ziemia ognista: „ocal mnie, wyrwij mnie ze snu, / z amnezji”? Wołanie o dawną intensywność w obliczy świata, który zszedł już do podziemi.
Tutaj właśnie Brodski przychodzi z pomocą. Jeżeli ktoś był predestynowany do tego, żeby nadać nazwę nowej epoce, to on. Był młodszy od Miłosza czy Herberta i – inaczej niż Zagajewski, który w Polsce za życia był niedoceniany i to przez wybitnych skądinąd krytyków – cieszył się ogromnym autorytetem. (Co nie przeszkodziło jednemu z młodych poetów napisać: „Tyle już zrobiliśmy dla tej biednej poezji / a Brodski cofnął ją fatalnie”. Oto przykład wulgarności percepcji).
W żadnym innym poecie – w bogatym w poetów wieku XX – talent i natchnienie nie splotły się tak nierozerwalnie jak w Brodskim. Jego niecierpliwość i arogancja pozwoliły mu uznać w latach młodości oficjalną rzeczywistość radziecką za nieistniejącą. (Nagle zniknął Leningrad pierwoszomajowych pochodów, zostały doki, morze i przemysłowy krajobraz miasta). W latach późniejszych, mimo ogromnej sympatii do amerykańskiego stylu życia, patrzył na Stany z wysoka, jak w wierszu Jesienny krzyk jastrzębia. Mieszkańcom nowych demokracji mówił, że – chociaż walka z komunizmem się skończyła – grozi im teraz inne zło, egoizm. Zbrodniczej nieraz obojętności nowych czasów przeciwstawiał współczucie (Piosenka o Bośni), ich płaskości – ogień, który w nim płonął.
Zarzucano mu, że jego późna twórczość była zbyt chłodna, że myśl zastąpiła w niej wzruszenie. Takie opinie świadczą o niezrozumieniu kierunku, w jakim rozwijał się umysł i talent poety. Wystarczy przeczytać choćby taki wiersz, jak Siemionow – przykład tego, jak myśl może wstępować w ciało wiersza i ożywiać je. Albo tłumaczenie fragmentu Medei Eurypidesa na rosyjski – jedno z najświetniejszych osiągnięć Brodskiego. Zamknięte usta starożytnej Grecji otwarły się, żeby jeszcze raz przemówić.
Dziś niemal nie ma Brodskiego między nami, w znacznym stopniu za sprawą nieszczęsnego wiersza o Ukrainie. Może tak powinno być. Może ten poeta, który za życia wybrał bezdomność, „gniazdo na skałach orła”, nie szuka i po śmierci bezpiecznego miejsca. Jest jednak w Polsce miasto, w którym był szczęśliwy, jak rzadko w swoim życiu. To Katowice. W 1993 Brodski odebrał tam doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. Wśród polskich przyjaciół i wielbicieli czuł się jak w domu – on, członek redakcji „Zeszytów Literackich” (książka z witryny księgarni archidiecezjalnej we Wrocławiu była powtórzeniem paryskiego wydania „Zeszytów”, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem – tak daleko zainteresowania moich nauczycieli nie sięgały) i przyjaciel Miłosza. Słuchając młodych aktorów recytujących jego utwory, Brodski nagle bardzo się wzruszył: „Te wiersze stają się ludzkimi głosami” – powiedział. „To jest tak, jakbym to był ja i jakby wróciła cała moja przeszłość”.
MARCIN SABINIEWICZ
„Za opłotkami albo przy zaniedbanych drogach naszych wsi wyrasta często krzewiasta roślina, którą lud ze względu na leniwie zwisające, cierniste gałązki nazywa w wielu okolicach nygusem, natomiast książki przyrodnicze dają jej pięknie brzmiącą nazwę licyna albo kolcowój. Jest to krzew z widzenia przynajmniej znany każdemu, ktokolwiek był na wsi. Krzew ten tworzy gęste zarośla, ma lancetowate listki i drobne fioletowe kwiatki, a owocuje w postaci wydłużonych czerwonych jagódek. Co prawda kwiatków i jagódek nie ma na nim wiele, skutkiem czego kwitnienie i owocowanie słabo są widoczne. Takie to zarośla licyny są najmilszym miejscem pobytu wróbli. Przez cały rok wróble gromadzą się tutaj stadami, wygrzewają w słońcu i czyszczą piórka. Dopóki jest spokojnie i bezpiecznie, siedzą na wyższych gałązkach i ćwierkają wesoło, ale skoro pojawi się jaki drapieżnik, zwłaszcza ich śmiertelny wróg krogulec, natychmiast milkną i jak kulki spadają niżej, kryjąc się wśród najgęściej poplątanych ciernistych gałązek. Ani jeden wróbel nie ufa sile swych skrzydełek, lecz wszystkie jak myszki wciskają się w gąszcz i z bijącym sercem czekają tak długo, aż minie niebezpieczeństwo” (Jan Sokołowski, Wróbel, cytuję z wydania z 1957). Objaśnienia słowa „nygus”, ale w odniesieniu nie do próżniaka i wałkonia, ale właśnie – krzewu, bywają też inne; Jerzy Szulczewski, przyrodnik i etnograf, rodem z tych samych stron co Sokołowski, widział to inaczej i w tekście o roślinności południowych okolic Poznania pisał w 1963, że na jego rodzinnych Kujawach, ale i w Wielkopolsce, długimi gałązkami licyny wypędzano w wielkanocny poniedziałek lenistwo, czyli właśnie „nygusa”. Jak jest, nie wiem, no ale „nygus”, jako nazwa rośliny, to intrygujące i prosi się o dalsze poszukiwania, jak zresztą proszą i inne nazwy tego krzewu.
Licyna i wróble, rysunek Jana Sokołowskiego z „Wróbla”
Karol Linneusz dał licynie płotowej łacińską nazwę Lycium barbarum, sięgnąwszy do rzymskiego lycium medicamentum, określenia leku z jakichś roślin kolczastych, pokrytych „wilczymi” cierniami – greckie „lýkos” to wilk. Dla K. L. była więc licyna przede wszystkim – epitet miał w stworzonym przez niego systemie nazw roślin oddawać cechę o zasadniczym znaczeniu – rośliną ludów nam nieznanych, obcych, nietutejszych, bo i szybko wędrowała coraz to dalej na zachód, wzięta do upraw dla swych ciernistych gałęzi aż w dalekiej Azji. Przed Linneuszem pisywano też o niej rhamnus peregrinus – szakłak wędrujący, czyli włóczykij i wagabunda (samo rhamnus, szakłak, było słowem na najróżniejsze „ciernie”, nie tylko dla rośliny, którą określamy tak współcześnie). Licyna była rzeczywiście „barbarzyńska”, trafiła bowiem do nas nie z zachodu, w ogrodniczym „potopie” XVIII i XIX wieku, jako towar firm angielskich, francuskich, holenderskie czy niemieckich, a od drugiej strony, przez Ukrainę; poza nią tą drogą przyszła jeszcze tylko, z Pontu i Wołynia, azalia o ciężkim, duszącym zapachu żółtych kwiatów.
W nowych okolicach była z wyglądu zupełnie obca, nieznana miejscowym, niczego rodzimego nie przypominała, ale wszędzie potrafiła się w mig „zaczepić”, zakotwiczyć na byle spłachetku ziemi i potem była już „nie do zdarcia”, nie do wyplenienia – taki krzew opłotków i zagumiennych dróg, przedmieść, śmietnisk i pogorzelisk, przydroży i miedz, manowców i wertepów, czyli miejsc podejrzanych, kiepskich i trefnych, gdzie sadowiła się incognito. Zwłaszcza na Ukrainie była i jest wszechobecna, sadzono ją po to, by – sama obca, roślinny „gastarbeiter” – kolącymi, mocnymi i splątanymi gałązkami broniła obejść, ogrodów i pastwisk przed innymi obcymi – zbędnymi i niechcianymi zwierzętami i ludźmi. Trafiała więc na graniczne wały ziemne i na mury, stąd ukraińskie „czortowy plit”, „pletuch”, „płotnik”, „popłocina” czy „żiwoplit”. W tej właśnie roli – stróża, wspominał licynę, wśród innych kolących „bodiaków”, Józef I. Kraszewski (Wspomnienia z Odessy, Jedysanu i Budżaku, 1845).
Że jest przybyszem, rośliną obcą, która pojawiła się nie tak dawno, widać po wielości nazw, jakimi ją obdarzano, różnorodnych i często efemerycznych; spośród nich ukraińskie znam ze Słownika botanicznego łacińsko-małoruskiego Stefana Makowieckiego (wydany w międzywojniu, ale zestawiany w Kijowie na przełomie 1917 i 1918, w dramatycznych okolicznościach, pomyślmy! – „gdy bolszewicy dzień i noc ostrzeliwali miasto”) i ze współczesnego słownika ukraińskich roślin, pracy lwowianina, Jurija Kobiwa. Licyna płotowa to była, wybieram tylko niektóre określenia, barbara, bukszdorn czyli koziróg albo kozłowe ciernie, cicholas, ciernik, ciernie jerozolimskie (pewnie eufemizm w miejsce „cierni żydowskich”?), darmoros, dereza, jaśnik, kolorośl, nikokol.
Gdy widzę szarawą gęstwinę cienkich, łukowatych jej gałęzi, uśmiecham się w duszy, a to dlatego, że od razu pojawia się w pamięci kilka tekstów miłych mi autorów. Pierwszy przypomniałem na wstępie; nikt u nas nie pisał o ptakach swobodniej, prościej i serdeczniej niż Jan Sokołowski, jego obrazek licyny, poza tym, że dokładny, ujmuje prostotą i delikatnością, choćby tymi kulkami wróbli o strwożonych sercach. No i jeszcze słowo „lud”, którego już teraz, a przecież od druku broszurki minęło zaledwie kilkadziesiąt lat, nikt by tak nie użył. Sokołowski pisał tak zawsze, już przed wojną w Ptakach ziem polskich, a po wojnie także w lżejszego kalibru tekstach, na przykład w kilkunastu „ptasich” zeszycikach dla dzieci, takich właśnie jak Wróbel.
Kolejne dwie, po Wróblu, już „poważne”, książki, które od razu wywołują z mojej pamięci krzak licyny, napisali rdzennie i w duszy głęboko „ukrainni” – Stanisław Stempowski i Jarosław Iwaszkiewicz. Pamiętniki S. S., to jedna z moich częściej ponawianych lektur, zwłaszcza pierwsze rozdziały, z obrazami wiejskiego życia na Podolu, w Hucie Czernielowieckiej i Szebutyńcach; żadna inna z książek nie ma chyba na marginesach tylu notatek ołówkiem, tylu znaków zapytania czy słów wypisanych na boku – odłożonych tam na później, do poszukiwań w słownikach, leksykonach i gdzie tam jeszcze, bo dystans, jaki różni między sobą kilka ostatnich pokoleń zatarł znaczenie tak wielu przedmiotów, czynności i słów. Ile u S. S. choćby – ciemników, „papuziego” koloru kamizelek, rynewek, umbrelek, przymoczek z wody różanej, wierzchowin stawów, cytwaru, szarabanów, posochów; wszystko to tkwiło za dzieciństwa i młodości S. S. w zwykłej codzienności, a wspominane przecież w Pamiętnikach przez człowieka, który, gdy umierał, to ja miałem się tuż-tuż urodzić; nasze czasy są tak bliskie, a słowa, wśród których żyliśmy, już tak odmienne. Stempowski w opisie domu na krawędzi urwiska opadającego ku Smotryczowi, w którym w latach szkolnych mieszkał na stancji w Kamieńcu Podolskim, budynku od strony płaskowyżu miasta parterowego, ale od strony jaru rzeki aż czteropiętrowego, bo taka to tam stromizna, kreśli „osypiska porośnięte licjum i dzikimi krzewami, strome nie do przejścia”, a z innego miejsca, ale też z urwisk nadrzecznych, znad brzegu Dniestru pod wioską Bakota, wspomina „od wsi pod górę […] wygodną ścieżkę obsadzoną licjum”. Drugie zapamiętane przez mnie wspomnienie licyny z Podola – u Iwaszkiewicza, który wspominając w Ogrodach Kalnik, pisze, że „dach ich domu wynurzał się z tych zarośli licjum i berberysu, z zarośli i burzanów”.
Bez względu na to, jak u nas i trochę dalej na wschód zwali lub zwą ten krzew, nazwy w takiej chwili nie mają żadnego znaczenia, bo gdy zza węgła domu, zza płotu czy drzewa w sadzie wypada jak błysk – krogulec, to wszędzie wróble ze łomocącymi sercami zapadają w głąb, ku ziemi, kryjąc się przed tymi jakże długimi nogami, palcami i szponami krogulca, w nadziei, że gmatwanina gałązek wystarczy, by ocalić życie.
JAKUB DOLATOWSKI
Ten wiersz – jeden z kilku poświęconych Adamowi Zagajewskiemu – powstał niedawno. Urodzony w 1939 roku w San Francisco Robert Hass, obsypany nagrodami poeta, eseista, obecnie emerytowany profesor literatury w Berkeley University, tłumacz poezji Miłosza, przysłał mi go z warsztatów literackich, które prowadzi w górach Sierra w Kalifornii. W swych działaniach – czy to poezja, czy ekologia, czy wyprawy z wnukami – jest nieustająco młody.
W wierszu autorstwa Hassa czytelnik bez trudu rozpozna odniesienia do poezji Adama Zagajewskiego: „Późny Beethoven”, „Oda do wielości”, „Bruckner”, „Spróbuj opiewać okaleczony świat”…
Hass znał osobiście Zagajewskiego i od chwili zaznajomienia się z jego twórczością w przekładzie na angielski bardzo ją cenił. Gdy był gościem Festiwalu Miłosza w Krakowie popędził do Adama; widział go w jego naturalnym środowisku. Poeta studiował przecież w latach siedemdziesiątych filozofię i psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na tym drugim wydziale poznał swoją przyszłą żonę Maję Wodecką. Po latach oboje zeszli się w Paryżu, by wrócić na koniec do Krakowa, w sąsiedztwo Miłosza, Krynickiego, Szymborskiej oraz licznego grona innych poetów. I w tamtejszym szpitalu Adam zmarł 21 III 2021.
Renata Gorczyńska
ROBERT L. HASS
Myśląc o Adamie
A zatem długo po wielkiej i potwornej wojnie,
Założył elegancki niegdyś trencz
Kupiony w niedzielę na pchlim targu
W Krakowie na rynku przy katedrze
I wyprostowany przechadzał się
ulicami XX i XXI wieku,
rozważając, co Kierkegaard mówił o Heglu
I dlaczego ludzie, mając taką szansę,
nie wybrali powodzi piękna, by w nim żyć,
I kim była Eliza, którą Beethoven miał na myśli,
Kiedy usłyszał i spisał „Für Elise”
A jeśli ludzie nie mogli tego słuchać, dlaczego nie ulegli
Promieniowaniu słoneczników niczym eksplodujących gwiazd
I gwiazdom jak niebieskie i jaskrawożółte wybuchy
Światła w oczach van Gogha. Żył na tyle długo,
Żeby spytać inteligentne maszyny o przeliczenie
Ile z tych 30 do 60 milionów ludzi,
którzy zginęli w wielkiej i potwornej wojnie
Tak czy inaczej by zmarło w ciągu tych pięciu lat,
Jakie przeżyli jego rodzice wraz z wujami i ciotkami,
Kiedy cienką muzykę unikania konfliktów
I wyzbywania się wszystkiego zastąpiła nowa epoka
unikania konfliktów i wyzbywania się wszystkiego.
Tak więc nie mógł, już lekko zgarbiony, chodząc ulicami
wielu miast, zrozumieć, dlaczego ludzie
Mając szansę zanurzyć się w stawie latem,
Albo siedząc w tylnym rzędzie dawnej bożnicy
Wsłuchiwać się w mroku, co Bruckner zrobił z szokiem
miłosnym i napawać się barwą klarnetu, wybrali zamiast
Tego zaciąg do zielonych armii i czarnych armii
Patrząc na siebie poprzez zatokę
Z jej wartkim prądem przemienionym w obojętne fale
W które wrzucali potężne mordercze abstrakcje
Oraz istoty ludzkie. Cierpiał na migreny,
Które nauczyły go cierpliwości i ciszy.
Teraz od nas odszedł, ale zostawił nam wiersze –
Pochwałę łagodności w ciężkich czasach i wielość
w ciasnych czasach i okaleczony świat
w okaleczonych czasach, zalecając nam
Kolejną przemianę, miętówki i wiolonczele.
ROBERT L. HASS
Tłum. Renata Gorczyńska
Pod tym imieniem i nazwiskiem, niby pod maską okrywającą jego twarz zniszczoną więzieniem i uparcie wpatrzoną w oznaki bliskiej śmierci, Oscar Wilde, nikomu nieznany, przeżył kilka ostatnich swoich lat. Los sprawił, że ów człowiek używał kolejno trzech nazwisk: Oscar Wilde, C 33, Sebastian Melmoth. Pierwsze z nich to sam blask, pycha, pokusa. Drugie, straszliwe, to piętno, które społeczeństwo rozżarzonym żelazem wypaliło na nagim ludzkim ramieniu. Trzecie – to nazwisko widma, jednej z na poły zapomnianych balzakowskich postaci. Trzy kolejne maski, pierwsza o wspaniałym czole, pełnych wargach, wilgotnych, cudownych, zuchwałych oczach – maska Bachusa; druga – to maska żelazna z otworami na oczy, z których zieje rozpacz; trzecia – to liche domino wzięte z wypożyczalni kostiumów, aby ukryć przed ludzkim wzrokiem powolne umieranie. Oscar Wilde błyszczał, olśniewał, uwodził, zdradzał i został zdradzony, godził w samo serce i w samo serce został ugodzony. Oscar Wilde napisał rozważania o upadku sztuki kłamstwa, Wachlarz lady Windermere, Salome. C 33 cierpiał, C 33 napisał Balladę o więzieniu w Reading i ów list z więzienia w Reading nazwany De Profundis. Sebastian Melmoth przestał pisać, błądził, powłócząc nogami, po ulicach Paryża, umarł i został pogrzebany.
A teraz Sebastian Melmoth, za którego ubogą trumną szło pięć osób, stał się wielce sławny. Teraz wszystko, co przeżył, czego się dopuścił i co przecierpiał, jest na ustach wszystkich. Teraz wszyscy wiedzą, że siedział w czymś w rodzaju przegrody na króliki i delikatnymi, krwawiącymi palcami wyszarpywał pakuły ze starych lin okrętowych. Teraz wszyscy opowiadają o okropnej kąpieli, o brudnej wodzie, do której, jeden po drugim, musieli wchodzić więźniowie, a na ostatku Oscar Wilde, bo był ostatni w szeregu. „Oscarze Wilde – bezgłośnie rzekł idący za nim jeden z więźniów, gdy tam i z powrotem chodzili po dziedzińcu – Oscarze Wilde, wiem, że musi pan bardziej cierpieć niż my wszyscy”. Te słowa, bezgłośnie wypowiedziane przez jakiegoś idącego za nim więźnia, a jednak słyszalne, też są dziś sławne. Stanowią szczegół legendy, która jest niezwykła, zawsze bowiem powstaje coś niezwykłego, kiedy życie zadaje sobie trud, aby czyjś los potraktować w sposób poetycki.
Powiadają jednak: „Jaka to przemiana!”. Powiadają: „Oscar Wilde dawny i Oscar Wilde nowy”. Mówi się o estecie, który stał się nowym człowiekiem, wierzącym, nawet chrześcijaninem. Przyzwyczajono się mówić pewne utarte rzeczy o niektórych romantykach i nader chętnie nadal się je powtarza. Nie należałoby ich powtarzać. Przede wszystkim dlatego, że pewnie już wtedy, kiedy powiedziano je po raz pierwszy, nie były całkiem trafne, a po drugie dlatego, że czasy się odmieniły i po prostu nie ma sensu tak się zachowywać, jak gdyby coś mogło powrócić, gdy rzeczywistość ustawicznie przynosi coś nowego, co jest nieskończenie odmienne, nieskończenie osobliwe. Nie ma sensu mówić tak, jak gdyby los Oscara Wilde’a i postać Oscara Wilde’a były czymś od siebie różnym i jak gdyby los tak się na niego rzucił jak zły pies na nic nieprzeczuwające chłopskie dziecko, które niesie na głowie kosz pełen jaj. Nie powinno się wciąż powtarzać i myśleć tego, co najbardziej oklepane.
Postać i los Oscara Wilde’a to jedna zwarta całość. Wilde dąży ku swojej katastrofie jak Edyp – widzący ślepiec. Był tragiczny jako esteta. Był tragiczny jako dandys. Wznosił ręce ku niebu, jak gdyby chciał ściągnąć na siebie piorun. Nie należy wszystkiego przykrywać słowami. Esteta! To jeszcze nic nie znaczy. Walter Pater był estetą, człowiekiem, który napawał się pięknem i je odtwarzał, lecz wobec życia okazywał nieśmiałość, powściągliwość i zdyscyplinowanie. Esteta z natury jest na wskroś zdyscyplinowany. Ale Oscar Wilde był na wskroś niezdyscyplinowany. Jego estetyzm stanowił coś w rodzaju konwulsji; drogie kamienie, które, jak sam utrzymywał, przebierał z taką rozkoszą, przypominały oczy wyłupione i zastygłe z przerażenia na widok życia. Nieustannie odczuwał groźbę życia. Ustawicznie nękał go tragiczny lęk. Wciąż rzucał życiu wyzwanie. Znieważał rzeczywistość. I czuł, że życie zaczaiło się, by skoczyć na niego z ciemności. […]
Nie trzeba czynić życia bardziej banalnym i odrywać postaci od jej przeznaczenia, a nieszczęścia oddzielać od szczęścia. Nie powinno się niczego wyodrębniać. Wszystko jest wszędzie. Tragizm tkwi w tym, co powierzchowne, a niedorzeczność w tym, co tragiczne. To, co nazywa się przyjemnością, ma w sobie jakąś dławiącą zgrozę. Stroje kokot tchną poetycznością, a wzruszenia liryków – filisterstwem. W człowieku tkwi wszystko. Pełno w nim srożących się przeciwko sobie jadów. Dzicy na niektórych wyspach wtykają strzały w ciała zmarłych krewniaków, aby niechybnie przesiąkły śmiertelnym jadem. To genialny sposób metaforycznego wyrażenia pewnej nader wnikliwej myśli, a zarazem złożenia bez większych ceregieli hołdu głębokiemu sensowi natury. W istocie bowiem z wolna działające zabójcze trucizny i eliksiry tlących się rozkoszy razem tkwią w naszym żywym ciele. Nie można niczego wyłączyć i niczego uznać za tak niskie, żeby nie mogło stać się wielką siłą. Rozważając rzecz całą ze stanowiska życia, wszystko „do tego należy”. Wszystko jest wszędzie. Wszystko obraca się w odwiecznym korowodzie.
Cudowne słowa Dżalaluddina Rumiego, głębsze niż wszystko: „Kto zna moc odwiecznego korowodu, nie lęka się śmierci. Wie bowiem, że to miłość zabija”.
HUGO VON HOFMANNSTHAL
Tłum. Paweł Hertz
Fragment szkicu Hugo von Hofmannsthala z tomu: „Księga przyjaciół i szkice wybrane”, Warszawa, Próby, 2023.
być może to śmierć
starczy przecinek by być
i skoczyć w morze
Janka przeżyła życie niezdawkowo, z interpunkcyjną uwagą dla drobiazgu. Okruchy życia, jak chleba, trzeba zebrać do ostatniego, nad najmniejszym się pochylić. Inaczej mamy przykarane. Tak żyła, tak uczyła, tak pisała. Do lękliwego i niefrasobliwego „być może” wstawiła przecinek, uwalniając bycie i morze – dwa żywioły, którym się oddała. W geście poetyckim uczyniła to w ostatnim tomie Listy i stacje, kończącym się cyklem wierszy Być, morze. W życiu czyniła to od lat. Powtarzała, że poezji się nie pisze, poezję się mówi, rozumiejąc przez to nie tylko słowo odzyskujące brzmienie, ale też uwiarygodnione działaniem. Jeszcze na kilka godzin przed odejściem, gdy nic już nie mówiła i spojrzenie miała martwe, w ostatnim uścisku naszych dłoni, wyczułem ten przecinek – drgnienie wiatru napinające żagiel do podróży. Jej bycie było w służbie innym i w poszukiwaniu Innego. Jej morze było zanurzeniem we wszechogarniające, gdzie człowiek maleje do ziarna pokory i wznosi się ponad siebie; zanurzeniem w las augustowski (wciąż słyszę, jak mówi: „odbierzcie mi las, a nie będzie mnie”), podaniem się nurtom Netty i Czarnej Hańczy, wskoczeniem do Sajenka albo Hołn, zrywającym do lotu uderzeniem fali Bałtyku w litewskiej wiosce Karklė, rozpamiętywaniem pamiętania, które odnajdywała w warsztacie budowniczych mostów. Morzem były jej trzy umiłowane ziemie: augustowska, sejneńska i suwalska. We wszystkim, co czyniła, brała niebo na świadka, wierna przyrzeczeniu, które złożyli sobie z Tadeuszem.
Nagła choroba rychło zabrała Tadeusza. Janka była wtedy dyrektorką szkoły społecznej w Augustowie, ich trzej synowie studiowali. Gdy spada na nas taki cios losu, człowiek może się załamać, oddać rozpaczy, a inni ludzie obejmą go współczuciem i sympatią. Ale nie odnotowano wtedy nieobecności pani dyrektor w szkole. Swoim uczniom opowiadała o dwóch myszkach, które wpadły do śmietany – jedna się poddała i utonęła, druga tak przebierała nóżkami, że ubiła masło i wydostała się z pułapki. Janka zebrała się w sobie, rodzina dała jej siłę. W końcu miłość, jak się kiedyś do tego przyznała, nie była dla niej tematem poezji, lecz życia. Odczuła wtedy osamotnienie, jak każda siłaczka, która daje radę, miast budzić litość. Oddała się pracy pedagogicznej, stając się znaną w całym kraju innowatorką kształcenia dzieci w oparciu o poczucie własnej wartości, ocenianie kształtujące i budowanie zaufania między nauczycielem i uczniem, czyli tak zwany „nacobez” – nie bójcie się, powiem wam na co będę zwracała uwagę.
Doświadczenie życiowe bardzo pomogło Jance w praktykowaniu pedagogiki dobra – uczeniu dzieci sztuki dostrzegania wokół siebie tego, co pozytywne, okruchów światła. Nabrało to szczególnego znaczenia w momencie, gdy objęła dyrekcję publicznej szkoły nr 6 w Augustowie, znajdującej się na Lipowcu, robotniczej dzielnicy, po likwidacji tartaku dotkniętej bezrobociem. Ze „szkoły na Polance” uczyniła nie tylko „szkołę z klasą”, szybko windującą się w górę wynikami nauczania, ale też promieniującą na całe sąsiedztwo, znaną z etosu zaangażowania obywatelskiego i w dużym stopniu przykładającą się do tego, że dzisiaj jest to jedna z najpiękniejszych i najbardziej atrakcyjnych do zamieszkania dzielnic miasta. Ten niezwykły, rozłożony na wiele lat i połączony z twórczą pracą literacko-artystyczną wysiłek Janki przełamał jej osamotnienie wdowy, która daje sobie radę. W pełni zasłużyła na to, że Augustów może szczycić się jej obywatelstwem. Nigdy też nie przeszła na nauczycielską emeryturę. Uczniów zastąpiły wnuczki, prawie cała klasa, siedmioro… Gdy nie umiały jeszcze chodzić i u niej w domu wspinały się na czworakach po schodach na piętro, nigdy nie słyszały od niej „nie wolno, to zbyt niebezpieczne, proszę zejść”, tylko „uważnie, nie bój się, nie oglądaj się za siebie, dasz radę, jeszcze trochę a dotrzesz na górę”. A jednocześnie z miłości do wnuczek tworzyła siebie, powracając do pięcioletniej dziewczynki, która nie słyszała nic poza głosem wyobraźni.
Inną, równie ważną jak rodzina i szkoła ostoją Janki była praca artystyczna, poezja i fotografia, połączone z szalonymi podróżami i marzeniami nabierającymi kształtu. Zwieńczeniem tych pasji jest stworzona przez nią Fundacja Słowo i Obraz, którą i miastu Augustów, i nam, ludziom kultury, pozostawia jako schedę do kontynuacji i dochowania jej wierności.
Jest dwunasty sierpnia 2023 roku.
Stoimy przy Twoim martwym ciele, Janko.
Na początku listopada 2003 Ty tak stałaś przy Tadeuszu.
Świadomość niewyrażalnego w języku
bólu rozstania przebudziła poetkę.
Guślarka, spisywałaś mowę duszy zmarłego,
a nam brzmią teraz w uszach jego słowa miłosne
o siwiźnie dodającej Ci blasku, uśmierzające chorobę.
Jak Ty wtedy, zamykamy oczy. Jesteś na wyciągnięcie ręki.
Napełniamy swoje serca spokojem, by trwać w nim
jeszcze długo po Twojej śmierci.
Na fotografii, trzymanej zawsze na piersi rodziny,
z waszej piątki pozostała trójka, lecz wchodzą w nią
synowe i wnuczki, ledwo mieszcząc się w jej ramach.
I jak Ty, wciąż tak samo nic nie rozumiemy.
Tylko zapamiętane jak modlitwę nosimy.
Tylko w stronę ciszy zwróceni, Twoim śladem
staramy się urodzić ją w sobie, nie z milczenia,
a z uporządkowania samolubnych rupieciarni;
ciszę tak szeroką, że słychać drżenie rąk
zapinających żonie guziki z tyłu sukienki.
Z każdym Twoim wierszem przeczytanym słyszymy więcej.
Staramy się tu być niezdawkowo.
Wtajemniczeni w interpunkcyjną sztukę uwagi,
stawiamy kropkę po „Jesteś martwa”.
Lecz nie pozostawiasz nas w martwym punkcie.
Coś nas zbliża. Jak wtedy u Ciebie w domu,
gdy opowieść o „pograniczu w ogniu”
przemieniała się w „pogranicze przy ogniu”.
Coś nas zbliża do sedna. Coraz szersze rozświetlenie rzeki.
Mała jest i dlatego niewyczerpana niebieska kropla.
Zasiewałaś ją nam w ogrodach oczu, serc, pamięci.
Oczy otwierają nam się do wewnątrz:
nareszcie z muzyką lasu granicę przetańczysz, niezauważalnie.
Niech most będzie z Tobą, Janko.
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
Mowa wygłoszona na pogrzebie Poetki 12 sierpnia 2023 roku w Augustowie.
Decydując się na opuszczenie wielkiego miasta i mieszkanie na Mazurach, w głuszy, na odludziu, z dala od naszych rodzin i przyjaciół, którzy zostali w Berlinie, Wrocławiu i Zielonej Górze, często zastanawialiśmy się jak będzie się nam tu żyło? Z wielkiej europejskiej metropolii, z Berlina – liczącego po zjednoczeniu Niemiec prawie cztery miliony mieszkańców, przenosiliśmy się do maleńkiej starowierskiej osady (obecnie na stałe mieszkamy tu tylko we dwoje!) leżącej dosłownie w samym środku Puszczy Piskiej. Do Pisza i Mrągowa, leżących na jej przeciwległych końcach, mamy po około 28 kilometrów, a do Mikołajek i Rucianego Nidy 13 kilometrów. Obecnie jest to jeden z największych obszarów leśnych w Polsce i Europie – mały fragment olbrzymiego lasu pierwotnego nazywanego Grosse Wildnis, po polsku Wielka Dzicz, Wielka Knieja lub Wielka Puszcza, który rozciągał się mniej więcej od Narwi do brzegów Bałtyku. Przez stulecia była to kraina tajemnicza, odludna i niedostępna, i zgodnie z nazwą dzika. Od XIV wieku ta rozległa puszcza była karczowana, ostatecznie podzielona na mniejsze kompleksy leśne i stopniowo zaludniana. Dla nas, ponad 30 lat temu była to terra incognita, kraina tajemnicza, w której nikogo nie znaliśmy.
Wkrótce jednak nasze rozterki i obawy – co będziemy robić, z czego żyć, czy kogoś poznamy, czy będziemy mieli znajomych, a może nawet przyjaciół? – zostały rozwiane. Mieliśmy dużo pracy, satysfakcję z niej i coraz liczniejsze grono nowych znajomych oraz przyjaciół (o niektórych z nich napiszę). To „towarzyskie ożywienie” nastąpiło wkrótce po otwarciu oberży mającej bardzo kameralny i „osobisty” charakter, a potem po rozpoczęciu działalności społecznej.
Pisząc o naszych początkach kilkukrotnie używałem określeń „wariacki pomysł” czy „przypadek”. Decydując się na wierną (od-)budowę stuletniej chaty i otwierając w niej tradycyjną oberżę – i to wbrew panującym wówczas w Polsce trendom związanych z zachłyśnięciem się „nowoczesnością”, nie byliśmy świadomi, że robiąc to jesteśmy – przynajmniej w tej części Mazur, „pionierami”, i że staniemy się „wzorem” dla wielu innych, którzy również będą chcieli „coś uratować”, odnowić „dom babci”, przenieść się na wieś, zamieszkać w starym drewnianym domu lub „jakoś” zmienić swoje życie. Przypomnę tylko – bo o tym już pisałem, że w tamtych czasach (a było to „aż” lub „tylko” nieco ponad ćwierć wieku temu) nie było ani takiej liczby czasopism i poradników jak zbudować to czy tamto, o wszelkich blogach i filmikach instruktażowych na YouTubie nie wspominając, więc do naszej „nowej – starej” oberży przyjeżdżało wiele osób nie tylko żeby zjeść, ale także żeby z nami porozmawiać, pytać o radę, informację lub pomoc przy remoncie.
Cytując znane powiedzenie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju” mógłbym dopowiedzieć: „a tym bardziej we własnej gminie czy powiecie”. Z każdym rokiem Oberża była coraz bardziej znana i popularna, przyjeżdżało do nas coraz więcej gości, z różnych stron Polski, Europy i świata (najbardziej „światową” – w sensie odległości geograficznej, była chyba para: ona z Japonii, on z Peru), ale rzadko z najbliższej okolicy. Poznawaliśmy mnóstwo ludzi – nie tylko przelotnie, niektórych bliżej, a z wieloma z nich zaprzyjaźniliśmy się. Były to zarówno osoby nieznane, jak również te z pierwszych stron gazet, kolorowych magazynów czy z telewizji (i to nie tylko Polacy, ale wielu gości ze świata – o kilku z nich warto napisać). Zapewne we Wrocławiu, Zielonej Górze czy nawet „światowym” Berlinie nigdy byśmy tylu interesujących ludzi nie spotkali, a tym bardziej nie poznali bliżej, nie rozmawiali wieczorem przy lampce wina a nawet zaprzyjaźnili.
Wielu z tych „sław” sami nie rozpoznaliśmy – bo rzadko oglądaliśmy telewizję ani też nie wertowaliśmy kolorowych magazynów, choć często ktoś zagadywał nas na tym „końcu świata”: „Widziałeś tego a tego? (tu pada jakieś znane nazwisko)? Siedzi tam, przy tamtym stoliku…!”. „Nie, a kto to…?”.
Często jednak nasi goście sami się od razu przedstawiali, zainteresowani tym, co robimy.
Odwiedzali nas ludzie kultury – pisarze, poeci, aktorzy, muzycy, filmowcy, znani dziennikarze, ludzie nauki, sportowcy, politycy (były premier rządu, czy urzędujący marszałek Sejmu), posłowie, dyplomaci (ambasadorzy USA czy Niemiec w Warszawie), biznesmeni, muzealnicy, konserwatorzy zabytków, historycy sztuki, architekci krajobrazu etc. Takich ciekawych spotkań i rozmów było tak wiele, że trudno je wszystkie wyliczyć. O kilku z nich – tych najciekawszych czy najbardziej zaskakujących jeszcze napiszę, a teraz o dwóch.
Jednym z pierwszych interesujących osób był śp. Maciej Płażyński, urzędujący wówczas marszałek Sejmu, który w czerwcu 2000 roku odwiedził nas z żoną i synem, oraz dwoma funkcjonariuszami BOR. Po załatwieniu oficjalnego programu goście wrócili do nas (nocowali w naszym murowanym białym domku) na kolację, a potem popijając calvados miło spędziliśmy wieczór, na ciekawej i długiej rozmowie. Nazajutrz, po śniadaniu i porannym spacerze po sąsiednim parku dzikich zwierząt goście odjechali, ale przed odjazdem wpisali do naszej Złotej Księgi, że mają nadzieję na ponowne spotkanie…
Wpis Macieja Płażyńskiego z żoną do naszej Złotej Księgi pod datą 17 VI 2000
Zgodnie z tym wpisem Maciej Płażyński (ale już bez żony) odwiedzał nas później jeszcze dwa razy, a zapewne robiłby to nadal, gdyby nie tragiczna katastrofa samolotowa 10 kwietnia 2010 roku…
Po pierwszym, dość trudnym dla nas okresie i dwóch pierwszych zimach (które przetrwać pozwoliła nam ekipa filmowa kręcąca u nas reklamę – o czym już pisałem), w maju 2001 roku odwiedziła nas starsza, dystyngowana i elegancka pani, Niemka, której towarzyszyło kilka osób (część z nich była u nas już wcześniej). Zjadła obiad, długo siedziała najpierw w „małej salce”, potem na ganku w towarzystwie naszych kotów i Irtysza – białego psa rasy łajka zachodniosyberyjska, który wyjątkowo przypadł jej do gustu. Była bardzo zadowolona i z jedzenia, i z naszego miejsca, i z towarzystwa naszych zwierzaków, więc na pożegnanie zapowiedziała, że w przyszłym roku – gdy ponownie przyjedzie na Mazury, zechce tu wrócić.
Tą starszą panią była Marion Gräfin Dönhoff, urodzona w 1909 roku we Friedrichstein koło Królewca, rezydencji jednego z najstarszych i najznaczniejszych rodów wschodniopruskiej arystokracji. Był to jeden z czterech w Prusach Wschodnich tzw. pałaców królewskich, przygotowanych na przyjęcie podróżującego monarchy i jego licznej świty.
Marion Gräfin Dönhoff na koniu przed rodowym pałacem Friedrichstein
We wrześniu 1941 roku Marion, wraz z przyjaciółką, odbyła pięciodniową konną wyprawę z Olsztyna przez Mikołajki (czyli przemierzała Puszczę Piską całkiem blisko Kadzidłowa) do Sztynortu, którego właścicielem był wówczas spokrewniony z jej rodziną Heinrich von Lehndorff, późniejszy uczestnik nieudanego zamachu w lipcu 1944 roku na Adolfa Hitlera (za co został skazany na śmierć). Marion Dönhoff, która miała kontakty z uczestnikami zamachu (choć nie była wtajemniczona w szczegóły), straciła wówczas większość przyjaciół (którzy zostali straceni), sama była również przesłuchiwana przez gestapo, lecz z powodu braku dowodów nie została aresztowana. Kilka miesięcy później, w styczniu 1945 roku uciekła przed szybko nadciągającą Armią Czerwoną pokonując konno 1500 kilometrów z Prus Wschodnich do Westfalii, a swoją siedmiotygodniową ucieczkę opisała później w książce Nazwy, których nikt już nie wymienia.
Hrabina – jak ją zwykle nazywano nie tylko w Niemczech, lub Czerwona Hrabina – z racji przyjaźni z wieloma politykami lewicy niemieckiej i polskiej (m.in. PRL-owskim premierem Mieczysławem F. Rakowskim – który notabene też często i chętnie bywał w naszej Oberży) mieszkała w Hamburgu. Lubiła konie, szybką jazdę porsche, była dziennikarką, autorką ponad 20 książek – m.in. Dzieciństwo w Prusach Wschodnich, założycielką oraz wydawczynią tygodnika „Die Zeit”, a także działaczką społeczną na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. W 1970 roku towarzyszyła Willy Brandtowi podczas jego pamiętnej oficjalnej wizyty w Warszawie, kiedy to jako kanclerz Niemiec ukląkł przed pomnikiem Bohaterów Getta. Często przyjeżdżała do Mikołajek, na rozdanie świadectw maturalnych w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym – któremu patronowała, a które obecnie nosi jej imię, a my przez wiele lat byliśmy członkami Społecznego Towarzystwa Oświatowego prowadzącego to liceum.
Podczas niespodziewanej wizyty Hrabiny w Oberży niestety nikt nie pomyślał o zrobieniu pamiątkowego zdjęcia, czy o wpisie do Złotej Księgi, do której – rok później, wpisali się jej najbliżsi (Hrabina nie założyła własnej rodziny, lecz żyła w otoczeniu rodzin sióstr i braci): „26 maja 2002. Rok później, teraz już bez Hrabiny, lecz z Nią w pamięci. […], Angelika Hatzfeldt, Julinka Dönhoff”.
Niestety Hrabina – choć planowała, nie odwiedziła już nas ponownie. Zmarła dziesięć miesięcy później, 11 marcu 2002 roku, w wieku 93 lat. Po jej śmierci kilkukrotnie byli u nas członkowie jej najbliższej rodziny – między innymi Hermann hrabia Hatzfeldt-Wildenburg-Dönhoff z żoną oraz Julinka Gräfin Dönhoff i Tatjana Gräfin Dönhoff. Ta ostatnia zimą 2003-2004 roku przemierzała przez trzy miesiące Pomorze i Mazury szlakiem konnej ucieczki swojej babki ciotecznej. Oglądała te same co ona krajobrazy, odwiedzała te same miejsca, ale spotykała innych, bo żyjących tam obecnie ludzi, co opisała w wydanej w 2004 roku książce Weit ist der Weg nach Wesen – czyli Daleka jest droga na Zachód z podtytułem: Na trasie ucieczki Marion Gräfin Dönhoff. W bogato ilustrowanej zdjęciami Jo Röttgera książce kilka stron i zdjęć poświęciła także nam.
Tatjana Dönhoff prześledziła drogę ucieczki ciotecznej babki Marion Dönhoff i dziadka Dietera Dönhoffa z Prus Wschodnich do Westfalii. Przez trzy zimowe miesiące podróżowała po północnej Polsce, a na trasie jej wędrówki znalazło się także Kadzidłowo.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC