Pytanie, czy istnieje „inna Rosja” – ta druga – powróciło z nową siłą, w kolejnych odsłonach i konfiguracjach w momencie barbarzyńskiej napaści Rosji na Ukrainę. Przekonana o istnieniu tej drugiej Rosji, z całą swoją miłością do rosyjskiej literatury, niechętnie przyjmowałam chaotyczne odpowiedzi na pytania, czy to dobry czas na słuchanie Czajkowskiego lub oglądanie w teatrach Czechowa. W artykule pod tytułem Klinowe pismo cierpienia, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” z 12 marca 2022 roku w polecanym przez Adama Michnika cyklu „Rosja dobrych ludzi”, przywołałam słowa Anny Achmatowej skierowane do Lidii Czukowskiej z 4 marca 1956 roku: „Teraz aresztanci powrócą i dwie Rosje spojrzą sobie w twarz: ta, która zamykała i ta, którą zamknięto”. Kiedy półtora roku po wybuchu wojny w Ukrainie czytam eseje Piotra Mitznera zebrane w książce Rosyjski kwadrat, zdaję sobie sprawę, że to pytanie jest znacznie bardziej skomplikowane: inne Rosje odbijają się od siebie jak poblask w krzywym zwierciadle; jest ich, być może, nieskończenie wiele.
„Rosja próbuje zabić Ukrainę”. Tym zdaniem Piotr Mitzner rozpoczyna swoją książkę. I kontynuuje: „Polski urzędnik państwowy w randze ministra żąda więc zdjęcia z afiszów Czajkowskiego i Szostakowicza. Łaskawie pozwala nam w domach czytać wiersze Achmatowej. Na razie”. Po tym wstępie wydaje się, że już wiemy co na temat obecności rosyjskiej literatury w przestrzeni naszej kultury sądzi autor Rosyjskiego kwadratu, wybitny znawca Rosji i, jak pisze o Mitznerze na skrzydełku książki Leszek Szaruga, „jeden z nielicznych kontynuatorów dziedzictwa, jakie stanowi w tej sprawie dorobek paryskiej «Kultury», umocowany na – kruchej, to prawda, ale mimo to trwałej – wierze w możliwość rzetelnego i realistycznego dialogu z tą Rosją, której reprezentantami są ludzie właśnie zdelegalizowanego przez Putina Memoriału, a nie władcy Kremla”.
Mitzner prosi, aby nie mylić Putina z Puszkinem, jednak jego myśl jest znacznie głębsza, bo sam sobie odpowiada, że to przecież Puszkin jest autorem państwowotwórczego wiersza Oszczercom Rosji, równie haniebnego jak wiersz Josifa Brodskiego Na niepodległość Ukrainy. Jeśli Rosja to nie Putin – pyta Mitzner – to także nie Stalin, nie Aleksander III, nie Iwan Groźny? Owszem, ale przed tą Rosją ostrzega inna Rosja: Czaadajewa, Hercena, Sawinkowa, Fiłosofowa, Sacharowa, Kowaliowa.
Michaił Matiuszyn, Kazimierz Malewicz i Aleksiej Kruczonych, 1913
Ten dylemat dotyczy w większej jeszcze mierze literatury i przewija się przez całą książkę, która traktuje o Czechowie, Jewreinowie, Bablu, o Cwietajewej, Popławskim, Charmsie, Płatonowie, Chlebnikowie czy Kruczonychu, który wraz z kompozytorem Michaiłem Matiuszynem i Kazimierzem Malewiczem, w roku 1913 wyjechał na daczę, aby pracować nad futurystyczną operą Zwycięstwo nad słońcem. W dekoracji Malewicza do opery po raz pierwszy pojawia się motyw czarnego kwadratu – miejsca po wyrwanym słońcu. Słynny Czarny kwadrat na białym tle powstanie dwa lata później, w roku 1915 i będzie miał już wymiar nie tyle futurystyczny, co metafizyczny. Autor zaznaczał, aby obraz zawsze zawieszać w rogu sali wystawowej, pod sufitem, gdzie w prawosławnych domach umieszcza się ikonę. Miała to więc być ikona pustki – pyta Mitzner – czy też ikona nieskończoności? A może miejsce po wyrwanym Bogu?
Na okładce książki czarny kwadrat jest przewrotnie przewrócony, jak przewrotnie niejednoznaczne są diagnozy autora o rosyjskiej literaturze. „Czechow to Szekspir tylko szeptem”? Może to przesada, pisze Mitzner, ale jednak. O czym można „pofilozofować”, kiedy nie dają herbaty? W Trzech siostrach, w Wujaszku Wani, w Wiśniowym sadzie? Może o tym, że człowiek musi żyć z bólem i zgodzić się na świat podszyty trwogą? Może to szczyt człowieczeństwa i heroizm życia? Nawet Szestow miał pretensje do Czechowa o zbytni pesymizm. Porównywał go do myśliwego, który poluje na nadzieje i uśmierca je. Wydaje się, że pesymizm Czechowa jest wszechogarniający, a Sonia z Wujaszka Wani to dla mnie chyba najtragiczniejsza postać w rosyjskiej literaturze. Tak – niemal Szekspirowska. Kiedy Sonia, po utracie wszystkich swoich marzeń i nadziei mówi: „I my, wujku, będziemy żyć. Przeżyjemy długi, długi łańcuch dni, nieskończonych wieczorów; cierpliwie przetrwamy próby, jakim podda nas los; […] i nie zaznamy spokoju, a kiedy wybije nasza godzina umrzemy pokornie” (tłum Agnieszka Lubomira Piotrowska) to odegranie tej rozdzierającej sceny w każdej kolejnej inscenizacji dramatu, jest ogromnym wyzwaniem dla młodej zazwyczaj aktorki, nie mniejszym niż rola w dramacie szekspirowskim.
Mitzner jeden ze swoich esejów poświęca Trzem siostrom Czechowa. Zastanawia się, jak wyglądałyby dalsze losy trzech sióstr, które rwą się do Moskwy. W czasie rewolucji, a może i później, w czasie Wielkiego Terroru. I konstatuje, kierując te słowa do jednej z nich: „Ach, Olgo, Olgo – chciałoby się powiedzieć – może lepiej, że nie wiesz”.
W tej książce, poza rozważaniami o rosyjskiej literaturze i przenikliwymi diagnozami o samej Rosji, znajdziemy również kilka przekładów autorstwa samego Piotra Mitznera. Są tu między innymi fragmenty z Dziennika Daniiła Charmsa, Zwycięstwo nad słońcem Aleksieja Kruczonycha czy jednoaktówka Antoniego Czechowa Nagła śmierć konia albo Hojność rosyjskiego ludu. I wiersz Mariny Cwietajewej Mogłabym – wzięłabym, który Mitzner przełożył w sposób niezwykły. Cwietajewa miała w Polsce kilku tłumaczy, ale po tym przekładzie zrozumiałam, dlaczego Josif Brodski uważał ją za „największego rosyjskiego poetę”. Tę, którą najpierw Historia rzuciła na emigrację, potem pozwoliła powrócić do stalinowskiej Rosji w czasach Wielkiego Terroru, aż w końcu kazała założyć pętlę na szyję w zapomnianym przez Boga i ludzi tatarskim miasteczku – Jełabudze, w 1941 roku. Miała 49 lat. Dwa lata wcześniej na jej oczach zabrano z daczy w podmoskiewskim Bolszewie i aresztowano ukochaną córkę, młodziutką Ariadnę. Można by metaforycznie powiedzieć, że młodszą siostrę Trzech sióstr.
Książka Mitznera jest pełna wnikliwych paradoksów o Rosji i jej literaturze, rosyjski kwadrat wiruje i nie wiadomo, czy jest ikoną pustki czy nieskończoności. Czy istnieje „inna Rosja”? Cytowany już Leszek Szaruga twierdzi, że „dziś to pytanie wydaje się bardziej istotne niż było dotąd dla tych wszystkich, którzy – jak Miłosz, Herling – Grudziński, Giedroyc czy Stempowski, Czapski bądź Woroszylski, by wspomnieć tylko kilka nazwisk – jej poszukiwali. Tym bardziej, że realia barbarzyńskiej wojny z Ukrainą zdają się takie pytania unieważniać. Ale właśnie w kontekście tych wydarzeń książka Piotra Mitznera stanowi głos mocny i ważny, ponieważ, mimo wszystko, odnalezienie innej, europejskiej Rosji, stwarza nadzieję na odmianę losu świata”.
ANNA PIWKOWSKA
Piotr Mitzner, „Rosyjski kwadrat”, Warszawa, Convivo 2022.
Książka do kupienia na stronie: kliknij tutaj
W jednym z listów do Felicji Kafka przytacza opowieść: „Pewien kleryk miał głos tak piękny i słodki, że słuchać go było największą rozkoszą. Gdy pewien duchowny któregoś dnia sam usłyszał tę słodycz, powiedział: to nie jest głos człowieka, lecz szatana. I w obecności wszystkich admiratorów odżegnywał złego ducha, ten zaś wyszedł, po czym ciało zaczęło się rozkładać i wydzielać odór”. Historię tę Kafka skomentował tyleż krótko, co zagadkowo: „Podobny, zupełnie podobny zachodzi stosunek między mną a literaturą, tylko że moja literatura nie jest tak słodka jak głos owego mnicha. – Ale trzeba być bardzo szczwanym grafologiem, żeby to wyczytać z mojego pisma”.
Nad pismem Franza Kafki – którego sto czterdziesta rocznica urodzin minęła 3 lipca 2023 roku – pochylało się już wielu, wystarczy przypomnieć Tadeusza Różewicza – autora zrodzonego z fascynacji utworem Kafki dramatu Odejście Głodomora czy Eliasa Canettiego, spod którego ręki wyszedł szkic Drugi proces. Listy do Felicji, analizujący relacje autora Ameryki z Felicją Bauer. Z komentarzy, jakimi obrosło dzieło Kafki, zebrałaby się potężna biblioteka. Ważne w niej miejsce zajmuje antologia Nienasycenie. Filozofowie o Kafce (Kraków 2011), opracowana przez Łukasza Musiała i Arkadiusza Żychlińskiego, składająca się z dwunastu esejów wybitnych filozofów XX i XXI wieku, którzy w twórczości praskiego pisarza znaleźli inspirację do przemyślenia zagadnień pomijanych w ujęciach krytycznoliterackich.
Zestawiony chronologicznie zbiór tekstów otwiera esej Waltera Benjamina Franz Kafka. Z okazji dziesiątej rocznicy jego śmierci (w przekładzie Adama Lipszyca). Klasyczny ten tekst traktuje między innymi o Kafkowskich postaciach, wśród których obok dzierżycieli władzy – urzędników czy ojców, co w świecie autora Kolonii karnej bywa tożsame – pojawiają się tak zwani „pomocnicy”, niegotowe twory, rodem z indyjskich legend, „istoty w mglistym stadium bytu”. W eseju niemieckiego myśliciela nie jest to jedyne odwołanie do filozofii Wschodu – w utworach Kafki Benjamin zauważa także nawiązania do taoizmu, co jest o tyle ciekawe, że podobne wątki można znaleźć w kilku innych tekstach omawianej antologii.
Znajdziemy w niej także: szkic Hannah Arendt Franz Kafka: ponowna ocena (1944), eseje Alberta Camusa Nadzieja i absurd w dziele Franza Kafki (1943), Maurice’a Blanchota Kafka i literatura(1949), Theodora W. Adorno Zapiski o Kafce (1953), a także tekst Składniki ekspresji z książki Gilles’a Deleuze’a i Féliksa Guattariego Kafka. Pour une littérature mineure (1975), poświęcony zjawisku „małej literatury” tworzonej w „wielkim” języku (to znaczy pisanej po niemiecku przez mniejszość żydowską w Pradze). Do tego esej Harolda Blooma z książki Ruin the Sacred Truths: Poetry and Belief from the Bible to the Present (1989), podejmujący próbę opisu twórczości Kafki w kontekście żydowskiego gnostycyzmu; Gest w imię. Benjamin i Kafka Wernera Hamachera z roku 1998, analizujący rolę gestu w dziełach Kafki, wreszcie – zamykający tom szkic włoskiego filozofa Giorgia Agambena z 2008 roku, pod tytułem K., będący fascynującą próbą odczytania znaczenia tego inicjału w utworach Kafki.
Agamben zaczyna swoje rozważania od przypomnienia prawa rzymskiego, w którym oszczerstwo karane było wypaleniem fałszywemu oskarżycielowi na czole piętna w kształcie litery K – od słowa kalumniator. Wagę tego faktu dla interpretacji Procesu (notabene Kafka studiował historię prawa rzymskiego) odkrył Davide Stimilli, autor książki Fisionomia di Kafka (2001), który zauważył, że pierwsze zdanie powieści wskazuje na wdrożenie procesu o oszczerstwo („Ktoś musiał fałszywie oskarżyć Józefa K., bo przecież on nic złego nie zrobił, a został pewnego ranka pozbawiony wolności”). Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że tym, kto fałszywie oskarżył, dając tym samym początek postępowaniu sądowemu, jest sam bohater, Józef K. Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana: „Skoro oskarżony sam siebie oczernia, wie doskonale, że jest niewinny – pisze Agamben w przekładzie Stanisława Kasprzysiaka – ale skoro takie oskarżenie wysuwa wobec siebie, wie równie dobrze, że jest winien oszczerstwa, że zasłużył na naznaczenie piętnem. Jest to sytuacja par excellence kafkowska. Ale dlaczego K. – dlaczego każdy człowiek – sam siebie oczernia, dlaczego fałszywie siebie oskarża?”.
Dalszy ciąg wywodu wciąga i zaskakuje, interpretacja znaczenia inicjału wiedzie bowiem w świat rzymskich mierniczych, co z kolei rzuca nowe światło na sens, jaki kryje inicjał geometry, bohatera Zamku. „W języku mierniczych K znaczy kardo, a ta linia jest tak nazwana dlatego, że kieruje się ku granicy nieba” – pisze włoski filozof w drugiej części eseju i dochodzi do wniosku, że „K. jest «nowym mierniczym», który neutralizuje granice i podziały oddzielające (a zarazem stykające) wyższe z niższym, zamek z wsią, świątynię z domem, boskość z człowieczeństwem”. Trudno po lekturze tego tekstu odmówić Agambenowi miana „szczwanego grafologa”.
Tytuł antologii, Nienasycenie, nawiązujący do Kafkowskiej legendy Przed prawem, oznacza głód prawdy, nienasycenie w stawianiu nowych pytań. Filozoficzny potencjał dzieła Kafki nie pozostawia wątpliwości, że kolejni interpretatorzy długo jeszcze będą pochylać się nad jego pismem.
AGNIESZKA PAPIESKA
Obaj pamiętają, że po raz pierwszy spotkali się w Weimarze w roku 1991. Było to jedno z „niezliczonych gorączkowych kolokwiów, gdzie Europa głosami swych intelektualistów święciła odnalezienie samej siebie”. To już nasza prehistoria. Nie wiemy, czy spotykali się potem częściej, zanim postanowili zapisać dłuższy dialog, który będzie mógł reprezentować każdego z nich i zarazem dać świadectwo porozumienia – pomimo odrębności charakterów, stylów myślenia. Ta odrębność czyni rozmowę chwilami chropawą, ale to dobrze. Ciekawiej jest widzieć różnice indywidualności nawet, czy zwłaszcza, przy wspólnocie postaw. A różnice są duże, chociaż należą obaj do jednego pokolenia i siłą rzeczy przeszli przez doświadczenia, które przetaczały się z Francji do Niemiec, z Niemiec do Francji przez coraz bardziej przepuszczalną granicę.
O dwa lata starszy, Peter Sloterdijk, urodzony w Karlsruhe, przez długie lata rektor tamtejszej wyższej szkoły technicznej, nie zwierza się z młodzieńczych inicjacji jak Alain Finkielkraut, paryżanin, syn żydowskich rodziców z Polski. o którym dowiadujemy się od razu (i nie po raz pierwszy!), że przeżyciem kształtującym był dla niego paryski maj 68 roku: wielotygodniowy karnawał wiecowania, chuligaństwa i zabawy młodzieży odkrywającej w sobie lewicowy radykalizm i powołanie do natychmiastowego przekształcenia świata. Alain lubi wspominać swoją przeszłość, może dlatego, że wydaje mu się odpowiadać pewnemu pozytywnemu wzorcowi. Dodałabym, brzmi to jak z przypowieści: z warszawskiej biedoty przedwojennej do Akademii Francuskiej, do której został wybrany w 2014 roku. W jego oczach własna droga to przede wszystkim szybkie uświadomienie sobie konformizmu, jaki nim rządził w latach studenckich, mocy mimetycznej, która kazała mu wykrzykiwać radykalne slogany, zachowywać się jak otaczająca chmara młodych. Oraz podjęcie decyzji: „Zabić w sobie marionetkę”. Bez tego żaden dalszy rozwój nie jest możliwy.
Ten zwrot to będzie odkrycie historycznego wymiaru świata, w czym pomoże mu ciekawość dla Europy Wschodniej, jej historii i kultury. Wbrew teoriom zapowiadającym rewolucyjny finał dziejów, zainteresują go utrwalone warstwy tego, co dokonane przez stulecia, przez pokolenia: dzieła, odkrycia, idee, obyczaje, instytucje. To, w czym i dzięki czemu istniejemy, co jest dane do myślenia i rozumienia, do przekształcania i przekazywania. To bardzo proste powiedzieć: z lewicowego młodzieniaszka stał się dorosłym konserwatystą – ustawia to z miejsca żywego człowieka w pozycji, której sztywność odrzuca go. Znając jego książki i społeczną, czyli jawną część jego biografii, mogę odtworzyć drogę, która przez ważne lektury, przez spotkania, podróże na wschód Europy prowadziła do niezgody z myśleniem radykalnym, z receptami patentowanych naprawiaczy świata. Niezgody na głuchotę na całe sfery życia, bez których stajemy się jednowymiarowi, niezdolni do zrozumienia siebie i świata: gdzie żyjemy i co nami miota.
O Peterze Sloterdijku dowiadujemy się mało. W rozmowie nawet nie jest pewne, choć prawdopodobne (na podstawie słów o tym jak wydostał się z niedorosłości), że dał się wciągnąć w wir roku 68. Wspomina, że trafił później na pokusę orientalną, rozumianą jako (fizyczna? filozoficzna?) terapia. Daje się poznać w roli zdystansowanego mędrca, analityka rzeczywistości, rządzącej nią sił i podziałów. O ile Finkielkraut opowiada, z przebijającym z kartek wzruszeniem, o człowieku i książce znaczących przełom w jego egzystencji, o Levinasie i pierwszym odczytaniu Całości i nieskończoności, o tyle Peter opuszcza w trakcie rozważań nazwisko Heideggera jakby historyczny motyw obligato, nie posiadał dzisiaj większego znaczenia… Uśmiecham się do siebie konstatując to zderzenie: z jednej strony filozof nonszalancko „postnowoczesny”, z dystansem wobec własnego zakorzenienia, z wizją organizacji stada ludzkiego w warunkach jakie nam narzuci planetarna przyszłość. Z drugiej francuski belfer-humanista, profesor filozofii podkreślający co krok niezastąpioną niczym wartość literatury, zwłaszcza powieści, w rozumieniu jednostki i świata międzyludzkiego; powieści, która widzi, myśli i pokazuje, i dla której człowiek nie jest problemem do rozwiązania, lecz zagadką do kontemplacji.
O dziwo, dialog mimo to funkcjonuje, z nieuchronnymi mieliznami zapatrzenia w siebie i w tok własnej mowy. Czuje się wzajemną dyskretną sympatię i więcej – wspólnotę pewnego punktu dojścia, co wśród dyskutujących o historii i polityce oznacza najczęściej wspólnotę przeciwników.
Mają ich niemało, taka jest cena nowoczesności. Wiemy, że te same nazwy, które przyklejamy do ważnych dla nas wartości, nie gwarantują wspólnoty rozumienia. Wobec każdego pojęcia, na którym opierają się obiegowe ideologie, tworzą się zatory konfliktów, mury paradoksów i absurdów. Są to tereny podminowane, każdy samodzielny krok już nie tyle grozi, ile jest równoznaczny z rozszarpaniem śmiałka w oczach opinii publicznej. Z przyczyn pokoleniowych takim pojęciem jest dla nich obu „zaangażowanie” – nie tylko wspomnienie z lat młodzieńczego buntu, ale i ustawiczne nawoływanie pod adresem intelektualistów. Sloterdijk proponuje opracowanie teoretyczne pojęcia „degażowania” (usunięcia się na bok). To zadanie dla dorosłych w obliczu młodzieńczej z ducha orgii zaangażowań, którą obserwujemy wokół siebie. Zachował pamięć z pobytów na kampusach amerykańskich w dawnych latach – opowiada o prawdziwych „azylach prawdy”, wyspach swobodnych badań naukowych, które zachowały coś z odblasku uniwersytetu średniowiecznego i greckiej akademii… Natomiast to, co się na nich dzieje dzisiaj przypomina widowisko zupełnie innego rodzaju: to walka między Dobrem i Złem, gdzie nie ma czasu ani na zastanowienie, ani na kompromisy.
Panujący powszechnie ahistoryzm jest mu równie nieznośny. Zgadzają się z Finkielkrautem, że odkąd rozpoczęli samodzielnie myśleć o świecie sprawą pilną było „postarzeć się”, wymknąć obrządkom aktualności, kultowi młodości, tej, dla której świat rozpoczął się dziś rano. By sprostać komplikacjom życia trzeba mieć za sobą trzy tysiące lat do rozważenia! I cytuje jeden z tych zdumiewających katarynkowych czterowierszy Goethego (z Dywanu Zachodu i Wschodu), gdzie zostały wybite proste rzeczy:
Kto nie potrafi lat trzech tysiąca
W swoim zamieścić rachunku,
Ten niech w ciemnościach pozostaje
Dzień za dniem bez ratunku.
(tłumaczenie E.B.)
Przyznaję, że dreszcz mnie oblatuje od podobnego wymagania…
Problem, którego dotykają na początku rozmowy i który ich ciekawie łączy, to „sprawa żydowska” – tak jak została określona u progu naszej współczesności, równolegle z wybuchem sprawy Dreyfusa. Sytuacja ich obu nie jest taka sama. Finkielkraut opowiada, jak otrząśnięcie się z majowego radykalizmu i spotkanie z książkami Levinasa obudziło w nim poczucie bycia Żydem. To nie tylko uznanie tożsamości wynikające z faktu synostwa. Było to odkrycie filozoficznego powołania – odkrycie za Levinasem doświadczenia Twarzy. Rozmowa rozwija się na terenie niebezpiecznym: zastanawiają się obaj nad tym, czym w świecie współczesnym, po II wojnie światowej, było utworzenie państwa Izrael, jakie wyzwoliło konsekwencje filozoficzne i polityczne.
We Francji zawzięte dyskusje na ten temat toczyły się nie tylko na lewym skrzydle politycznych namiętności. Dla prawdziwych zwolenników Republiki laickiej, jednej i niepodzielnej, jak ją wywodzono z założycielskich aktów Rewolucji francuskiej, myśl o państwie ustanowionym na tradycji religijnej, zwłaszcza tradycji, której podstawą jest przynależność etniczna, z krwi i ciała, stanowi absolutny skandal. Skandal biologicznego początku człowieka, skazanego na determinizm, na przypisanie do źródła. Skandal zamknięcia w kole archaicznych przesądów, z którymi już dawno się uporała nowoczesność. Skandal nad skandalami ekskluzywności, czyli wykluczenia: tego magicznego kręgu obcy przekroczyć nie może, na ziemi naznaczonej mitem początku na zawsze pozostanie obcym. Podczas gdy postępowe społeczeństwa trudzą się, by ustanowić wspólnotę najszerszą, otwartą dla wszystkich na podstawie wartości nieodłącznych od każdej jednostki ludzkiej, Izrael zaprowadza swoją specyficzność pod prąd pracy dziejowego postępu. Peter Sloterdijk może stwierdzić z ironią, że o ile „przemoc założycielska”, związana z założeniem państwa, jako punkt wyjścia dla analizy historycznej, antropologicznej, podoba się nam przy teoretyzowaniu, praktyka wygląda zupełnie inaczej. Dla Alaina Finkielkrauta, Żyda i intelektualisty francuskiego, spadkobiercy kultury zachodniej Europy, jest to momentem dramatycznego zawikłania. Ponieważ wiemy, że na tym problem się nie kończy: „sprawa żydowska” stając się sprawą izraelską staje się sprawą palestyńską…
Stoimy przed węzłem nie do rozplątania. Tak zasadnicza dla francuskiego eseisty filozofia, etyka Twarzy, wyrosła ze wstrząsu świadomości europejskiej wobec podbojów kolonialnych i wobec Zagłady, która stała się obsesją i uniwersalnym zaklęciem, którym zamierzano otwierać wszystkie zaryglowane drzwi świata – czymś, co nas przerasta, wymyka się nam… W odpowiedzi wyważono wrota dla niekończących się rytuałów pokuty, samo oczerniania, bicia pokłonów przed Innym, którego zjednanie ma stać się drogą do wybawienia. I w imię Drugiego oskarżono Izrael o proceder wykluczenia, którego ten lud sam był ofiarą przez tysiąclecia… Gorycz Finkielkrauta obraca się przeciw „swoim” – to znaczy towarzyszom młodości i dojrzałości, dzielącym to samo wychowanie, odziedziczoną kulturę. I w obronie „swoich” – tych, od których nie wolno się odłączyć, w dzielonej świadomości śmiertelnego zagrożenia, wczoraj i dzisiaj… Przyznaję, że tę problematykę Finkielkrauta (dla niektórych niezrozumiałą) znam z wielu jego publikacji, w referowanym tu dialogu nie jest ona w pełni rozwinięta. Uderza mnie natomiast, że jego rozmówca zdaje się go świetnie odgadywać. Nie idzie o odczytywanie sensu psychologicznego i moralnego, lecz o typowy dla filozofa niemieckiego gest umieszczenia udręki swego rozmówcy w panoramie świata współczesnego, który jest przede wszystkim polem sił.
Spotykają się doskonale przy innym temacie, pobudzającym umysłową grę: Europejczycy i Amerykanie. Co prowadzi do zgrabnego zestawienia mitów Herkulesa i Hermesa oraz dwóch sposobów ucieczki przed zbyt trudną bądź zbyt bolesną rzeczywistością. Amerykańskiego marzenia o świecie jako terenie interwencji, które wszystko rozwiążą – i kłamstwa europejskiego, odruchu zasłaniania się słowami przed nie dającą się oswoić różnicą. Wracają do idei, której atrakcyjność trwała przez stulecia i być może weszła już w erę zmierzchu: Ameryka w europejskiej wyobraźni długo reprezentowała szansę drugiego początku, zmazania starego długu i rozpoczęcia od nowa – tak było dla niezliczonych pokoleń emigrantów. Ale na tej planecie nie ma już obszarów do ucieczki, do rozpoczynania od zera. Do przyswojenia tej prawdy – i jej licznych rozgałęzień – potrzeba dorosłych, by tak rzec „dorosłych” dorosłych – a nie wiecznych dzieci uganiających się za radykalnymi rozwiązaniami.
EWA BIEŃKOWSKA
Siedzę na tarasie domu nad jeziorem i patrzę. Niebo różowe jak spódniczka. Dalej ciemny błękit, puszysty i miękki, wreszcie granatowe przepastne przestworza. W dole szeroko rozlewa się jezioro, które za dnia błyszczy, pokrywa się zmarszczkami niczym czoło filozofa. Powoli zapada noc, zdobywa krainę po krainie. Polną drogą przejechał motocykl. Podróżnego już nie widać, tylko dźwięk motoru odpływa i gaśnie, choć nie znika zupełnie. Warczy teraz gdzieś w oddali na rogatkach świata. Grają świerszcze. Noc przykrywa nas miękkim kocem po pas, po szyję. Zamykam oczy, już nieprzydatne, oglądam obrazy zachowane w pamięci, w sercu.
„Koniec zimy stał tego roku pod znakiem szczególnie pomyślnej koniunktury astronomicznej” – pisał Bruno Schulz w pierwszym zdaniu swojej Komety. I to by się zgadzało, pomyślałem. Zjawiska atmosferyczne, zdarzenia kosmiczne były tematem wystawy obrazów „Zaćmienia” Katarzyny Karpowicz w dawnej żydowskiej łaźni, mykwie, obecnej siedzibie Płockiej Galerii Sztuki. Co można było zobaczyć? Zderzenia niebieskie, gwałtowne porywy wiatru, barwne cumulusy, ale i drzewa, ulice, błękitne baseny, a przede wszystkim – ludzi. Twarze zwielokrotnione, na wpół zasłonięte dłonią, radosne i zbolałe, w miłosnym uniesieniu, o spragnionych ustach, spierzchniętych wargach. Śpiące, zaczytane. Co przykuło moją uwagę, co nie pozwala nadal o tych obrazach zapomnieć? Uroda namalowanych twarzy, realizm magiczny, związki między postaciami, siła koloru, opowiedziane pędzlem historie, przypowieści, wspomnienia z dzieciństwa? Nie znajduję klarownej odpowiedzi. Jest w tych płótnach jakaś czarodziejska moc, to pewne. Jest jakieś ziele zebrane w głębi lasu przy świetle księżyca, jest skóra jaszczurki i kosmyk włosów, czarcie zaklęcie. Dużo czułości i smutek tych, co widzą przyszłość, ale nie mogą jej zdradzić, bo żyje się łatwiej, gdy nie wiemy, co nas czeka. Czarne słońca z obrazów Katarzyny Karpowicz świeciły mocno i poruszały do głębi.
W lipcu pojechałem do Zamościa, by obejrzeć „Nieistnienie” – kolejną wystawę prac artystki. Płótna poświęcone dawnej żydowskiej społeczności Szebreszina, dzisiejszego Szczebrzeszyna – miejsca, w którym Katarzyna Karpowicz spędzała radosne chwile dzieciństwa, wakacje – ukazywały życie, wesele i narodziny, wspólne przechadzki, kąpiele w rzece, a nie śmierć – „nie nieistnienie, które, zgódź się, nie istnieje”, jak pisał w poruszającym wierszu Stanisław Barańczak. Ta niezwykła malarska modlitwa za umarłych była, jak przypuszczam, aktem odwagi, odpowiedzią na podszyte niepokojem pytania: czy nie przekraczam jakiejś granicy, nie naruszam tabu, wreszcie – czy mam prawo opowiadać o nich, nieobecnych, zdradzonych… I jak to zrobić, w jaki sposób? Na tych obrazach nie zobaczymy rozstrzelań, choć są tu duchy o błękitnych twarzach jak z prac Andrzeja Wróblewskiego, są dzieci garnące się do siebie nawzajem, przekazujące sobie straszliwe sekrety – możliwe do wypowiedzenia tylko szeptem, na ucho. Płótna są wypełnione postaciami, chwilami odnosimy wrażenie niedostatku przestrzeni, braku powietrza. A gdy przyglądamy się nagim kobietom kąpiącym się w rzece, trudno nie pomyśleć o upiornych łaźniach, komorach, w których wcale nie było wody. Katarzyna Karpowicz maluje jednak żywych, jeszcze nic się nie dokonało, nie rozstrzygnęło. Płótno Skrzynka z marzeniami przypomina czarno-białą fotografię, wizerunek familii: oni w kapeluszach, one o smutnym spojrzeniu. Kobieta trzyma w palcach niebieską kulę, jakby wyciągnęła właśnie nieszczęśliwy los, znak przekreślający wszelkie marzenia. I to wszystko dzieje się – jak u Schulza – „pod niebem czarnym i ogromnym, migocącym jednoczesnym alarmem wszystkich gwiazd”.
W Wenecji spotkałem kiedyś rodzinę ślepców. Ojciec – on jeden – widział. Prowadził żonę i dwoje dorosłych już dzieci, każde z nich z białą laską w ręce. Zatrzymywali się przy drzewach w Giardini, obejmowali je jak dzieci, co tulą się do matki na mrozie. Potem ojciec poprowadził ich na nabrzeże, szli powoli, stukając swoimi laskami jak trójnogie owady, okaleczone centaury. Gdy stanęli wreszcie nad wodami laguny, ojciec opowiadał im, jak woda uderza o brzeg, jak światło ślizga się po falach, jak wyspa San Servolo wyrasta z nicości horyzontu. I tak właśnie chciałbym zachować dla siebie obrazy Katarzyny Karpowicz, zatrzymać je na zawsze pod powiekami. Wspaniałą Niebieską chmurę z płockiej wystawy (obraz kompozycyjnie przypominający Madonnę del Parto Piera della Francesca) czy ulatujące w górę ulicy radosne jaskółki z płótna pokazanego w Zamościu. Zachować je na czarną godzinę, na chwilę próby, gdy noc zasłoni już dzień.
ADAM SZCZUCIŃSKI
W panującym nam 2023 roku świętujemy jubileusz czterdziestolecia niedzielnego cyklu koncertów „Muzyka u Gałczyńskiego” odbywających się rok w rok w lipcu i sierpniu w Leśniczówce Pranie. Zmarły w 2021 roku Andrzej Strumiłło namalował ją jako arkę Noego, a Marek Zagańczyk przyrównał do tych nielicznych wysp kulturowo-literackich naszego kraju, których wartownicy znają skład oraz ingrediencje artystycznych i kulturowych wartości niezmiennych w co rusz zmieniających się scenografiach wszystkich dziedzińców świata. Co jednak podkreśla ten jubileusz? Przede wszystkim ciągłość tego muzyczno-poetyckiego zjawiska, którego podtrzymanie w naszej szarpanej, niepewnej, rozchwierutanej godzinie epoki, cechującej się chaosem, efemerycznością oraz widmowością graniczy z heroizmem – to po pierwsze. A po drugie – może ten jubileusz mieć coś wspólnego z zadziwiającą opieką sił nadprzyrodzonych, które jednym śmiertelnikom i miejscom śmiertelnym sprzyjają, innym z jakiś powodów odmawiają współpracy. Litera losu chadza kędy chce i rzadko daje się rozpoznać, a Pan Bóg – jak sobie tego życzył Hans Hellmut Kirst – śpi ponoć na Mazurach. Gdyby któryś z kartografów, a jest to kolejne rzemiosło wyparte przez technologie cyfrowe, wykonał mapę wydarzeń kulturalnych Warmii i Mazur obejmujących ostatnie półwiecze, to ów prański cykl wyprzedziłyby pod względem stażu jedynie Ogólnopolskie Spotkania Zamkowe „Śpiewajmy poezję”, odbywające się od czterdziestu dziewięciu lat pod niebem Olsztyna oraz Olsztyńskie Koncerty Organowe, którym stuknęły czterdzieści cztery lata. Wiadomo jednak, innymi możliwościami rozporządzają stolice, innymi peryferia.
Przez cztery dekady na prańskim pagórze, z którego roztacza się niepospolity widok na część jeziora Nidzkiego, we wiadomym niedzielnym cyklu wystąpiło około pięciuset pięćdziesięciu muzyków instrumentalistów oraz solistów, piętnaście chórów, w tym Poznańskie Słowiki pod dyrekcją Jerzego Kurczewskiego oraz blisko stu dwudziestu, nierzadko wybitnych, aktorów planów filmowych i scen teatralnych, pośród których wiersze autora Kroniki olsztyńskiej prezentowali więcej niż dwa razy, m.in.: Katarzyna Łaniewska, Irena Jun, Maja Komorowska, Elżbieta Kępińska, Wojciech Malajkat, Andrzej Chyra, Ignacy Gogolewski, Wojciech Wysocki, Piotr Machalica, Krzysztof Kalczyński, Stefan Knothe, Łukasz Borkowski oraz kilku innych. Ale najdłużej na pagórze w Praniu panował Wojciech Siemion. Po raz pierwszy wystąpił na nim w 1990 roku, a ponieważ poezję Gałczyńskiego podawał jak nikt przed nim ani po nim, z nielicznymi wyjątkami przejął to artystyczno-aktorskie i zarazem niepodzielne władztwo na okres jedenastu lat. Dlatego m.in. w Praniu został zaakcentowany jubileusz siedemdziesiątych piątych urodzin aktora, który w 2003 roku ogłosił książkę zatytułowaną Lekcja czytania Gałczyńskiego. Poza artystycznymi możliwościami Siemion dysponował talentem pedagogicznym dlatego podczas koncertów zajmująco mówił o tym, czym jest poezja i dlaczego literę Gałczyńskiego należy podawać tak, a nie inaczej. Głos aktora niósł się po lesie aż do parkingu położonego u dołu wzgórza dwieście metrów od leśniczówki. Głos silny i melodyczny razem ze stukotem chodaków, które aktor, wchodząc pomiędzy widzów ściągał z nóg i wystukiwał nim greckie metra, jakimi poeta zapisał powstały w 1951 roku w Praniu poemat Niobe. Wraz z ostatnim występem Wojciecha Siemiona kończy się w Praniu era podestu i era silnego aktorskiego głosu konkurującego czy też radzącego sobie z szumem wiatru, trzcin, chlupotem fali bijącej w brzeg skarpy, śpiewem ptaków i innymi odgłosami natury, która co prawda nie zna słów, niemniej jest jednym z żywiołów również pragnącym się wysłowić. Artyści i rzemieślnicy żywego słowa, ci którzy byli zapraszani po Siemionie nie mieli zamiaru przekrzykiwać się z przyrodą życząc sobie mikrofonu i nagłośnienia.
Dotąd świadomie używałem formuły „występowali na pagórze”, gdyż w początkach, z których trudny jest do rozpoznania horyzont przyszłych wypadków oraz form, jakie te wypadki przybierają, a więc w początkach cyklu niedzielnych koncertów sceny jeszcze nie było, a widzowie siadywali na kocach, ręcznikach, turystycznych krzesełkach lub bezpośrednio na trawie. Z czasem powstał dla występujących niczym nie zadaszony, zbity z desek podest, a dla publiczności przybywało ław i ławeczek. Wraz z Siemionem skończyła się więc nie tylko era aktorskiego głosu, który nie wspomaga się technologią, ale również era podestu. Zatem historię koncertów odmierzać możemy odcinkiem sprzed mikrofonu i z mikrofonem, na podeście i na scenie.
Fot. Justyna Majewska
W 1999 roku w Praniu odbył się transmitowany przez Telewizję Polską koncert Trzy bale w reżyserii Jerzego Markuszewskiego i scenografii Zofii Góralczyk-Markuszewskiej, z których inicjatywy między innymi powstał w 1954 roku w Warszawie Studencki Teatr Satyryków. Oni to również wraz z gospodarzami Prania zatrudnionymi w muzeum w 1997 roku po Kirze Gałczyńskiej, Jagience i Wojciechem Kassami położyli kamień węgielny pod założenie Stowarzyszenia Leśniczówka Pranie wspierającego zarówno finansowo jak i doradczo autorski program Wojciecha Kassa „Leśniczówka Pranie ośrodek promienny”. Na potrzeby koncertu powstała zatem scena, która (w międzyczasie powiększona) do dzisiaj służy artystom, nie tylko tym zapraszanym do niedzielnego cyklu lecz na wszystkie koncerty, recitale, wernisaże, teatrzyki oraz inne zabawy z Zieloną Gęsią odbywające się na prańskim pagórze.
Artystka podkreślała: sztuka jest sztuczna. Dlatego kurtyna przedstawia styk natury i kultury, przyrody i wyobraźni, a jest nim tolerujące się wzajemnie towarzystwo łabędzi i tworu wyobraźni poety, a więc zielonej gęsi – hybrydy w połowie przynależnej do piórowatych i w połowie do świata literackiego. I jeszcze jedno symbolizuje ta scena, coś elementarnego, a jednocześnie należącego do tajemnicy twórczych zdolności. Otóż żywioł talentu poetyckiego Gałczyńskiego żywiły m.in. dwa rzeczne dopływy – muzyka i teatr. Stąd teatralność jego wielu utworów literackich (wiersze inscenizujące obyczajowe scenki, dialogi etc.) oraz muzyczność, ujawniająca się tyleż na poziomie tematów, co i w samej ich strukturze. Żywą figurą teatru jest aktor, muzyki – dyrygent, instrumentalista, solista. Dlatego na prańskiej scenie występują przede wszystkim oni. Poeci rzadziej i to zazwyczaj na kameralnej górce w Praniu, w miesiącach jesieni, zimy i wczesnej wiosny.
A zatem wraz z XXI wiekiem w Praniu pojawiły się scena i mikrofon oraz, co nie mniej ważne, miejsca siedzące w postaci stabilnych ław na ponad trzysta osób oraz sto ławek „ruchomych”, na których dodatkowo usiąść może czterysta osób. Publiczność uczestnicząca w letnich koncertach – co podkreślają artyści i gospodarze – jest wyjątkowa, uważna i skupiona, inteligentna i myśląca. Można śmiało powiedzieć – jest wyspiarsko-nieliczna, a nie kontynentalno-masowa.
Pierwszy rok, a więc 1983, niedzielnych koncertów w leśniczówce nosił zaproponowaną przez Małgorzatę Bloch nazwę „Koncerty u Salomona”, nawiązującą do Balu u Salomona, poematu Gałczyńskiego zapisanego przez niego w 1933 roku w Berlinie. Widocznie jednak ktoś zgłosił protest po tym, jak przybywszy na pagór nie zastał balu, jeno muzykę i poezję, sięgnięto więc po tytuł „Muzyka u Gałczyńskiego” obowiązujący do dziś. Początkowo koncerty odbywały się co dwa tygodnie, lecz dość szybko przeszły w cykl cotygodniowy, wpierw o godzinie dwunastej, następnie jedenastej, zawsze jednak w lipcowe i sierpniowe niedziele w liczbie różnej, od czterech do siedmiu. Od 2011 roku do chwili obecnej organizowanych jest po sześć koncertów, od 2014 roku zaś godzinę ich rozpoczęcia przeniesiono na siedemnastą, co ani nie poprawiło frekwencji ani jej nie uszczupliło. Pierwszym organizatorem prańskich spotkań z muzyką klasyczną i wierszami Gałczyńskiego było Krajowe Biuro Koncertowe zarządzane wówczas przez Zbigniewa Pawlickiego. Należy podkreślić, że leśniczówka Pranie administracyjnie przynależąca od 1975 do 1998 roku do województwa suwalskiego była jednym z punktów letniej akcji edukowania poprzez muzykę obejmującej w różnych latach różne miejscowości: Sejny, Suwałki, Giżycko, Węgorzewo. Nie zawsze jednak aktorzy podawali poezje autora Wita Stwosza – była także twórczość Edwarda Stachury, Zbigniewa Herberta, Anny Świrszczyńskiej, Tadeusza Różewicza, Wisławy Szymborskiej a w 2011 roku podczas wszystkich koncertów – Czesława Miłosza. Stąd na plakatach, ulotkach i w informatorach zamiast na „Muzykę u Gałczyńskiego” organizatorzy zapraszali na „Miłosza u Gałczyńskiego”. Podobnie jak rok wcześniej ze względu na hucznie obchodzoną w całym kraju dwusetną rocznicę urodzin genialnego polskiego kompozytora cykl przemianowano na „Chopin u Gałczyńskiego”. Ponadto w drodze wyjątku, a więc odstępstwa od zasady aktorskiej interpretacji swoje wiersze czytała poetka Ewa Lipska, a wiersze Gałczyńskiego ich admirator ks. Adam Boniecki. Ale oto jak Kira Gałczyńska w swojej książce Nie wrócę tu nigdy czyli pożegnanie z Mazurami (1997) wspomina zaranie niedzielnych uczt muzycznych w Praniu: „Koncerty poetycko-muzyczne zaczęły się na trawie koło leśniczówki w 1983 roku. Nieco wcześniej pojawiała się u nas Małgorzata Bloch, przedstawicielka Krajowego Biura Koncertowego z pytaniem, co myślimy o dorocznych koncertach muzyki poważnej w Praniu. Odpowiedzieliśmy zgodnie, że dobrze myślimy, że bardzo ucieszył nas pomysł muzykowania tutaj. A gdyby jeszcze ściągnąć jakiegoś aktora… […] I już 26 czerwca, o godz. 11., a potem i we wszystkie niedziele lipca i sierpnia zjeżdżali do Pranie muzycy i aktorzy. Nie sprzedawaliśmy jeszcze wówczas biletów, nie istniały plakaty […]”. W innej swojej książce wspomnieniowej Byłam szefową (1988) pisze tak: „Pierwszego koncertowego lata słuchaliśmy i skrzypiec, i fletu, i klawesynu, i wspaniałych głosów, i starych instrumentów. Każdy z koncertów przynosił jakąś niespodziankę; bo oto fletowi akompaniowało nagle kwilenie małych jaskółek, skrzypcom szumiące wiatrem buki, dęby i hałaśliwe osiki, a gitarze – klekoczący na dachu bocian”. Dzisiaj na pagórze prańskim nie ma już buków, a bociany ze względu na to, że okoliczne łąki pochłonął las straciły zainteresowanie dachem muzeum. To jednak, że posiadająca barwę i dźwięk przyroda nadal jest współkoncertmistrzem niedzielnych spotkań z muzyką i słowem, to nie uległo zmianie. Artyści występujący na scenie mają przed sobą północno-wschodni bok oraz szczyt leśniczówki zaś gromadzący się melomani i miłośnicy poezji scenę, a za nią dal jeziora.
Wkrótce do organizacji koncertów dołączyło Suwalskie Towarzystwo Muzyczne im. Emila Młynarskiego oraz Muzeum Okręgowe Suwałkach, któremu wówczas podlegały Muzeum K. I. Gałczyńskiego w Praniu i Muzeum M. Kajki w Ogródku. Związek ten został przerwany wraz z rokiem 2000, kiedy to reforma administracyjna kraju wymusiła na starostwie piskim przejęcie tych dwóch oddziałów. W tymże roku powiatowi radni uchwalili przekształcenie poświęconego mazurskiemu poecie muzeum w oddział odległego o siedemdziesiąt kilometrów od Ogródka muzeum w Praniu.
Osiem lat wcześniej organizatorem prańskich koncertów przestało być Krajowe Biuro Koncertowe, a „na polu bitwy” o kształt kultury pozostali Muzeum Okręgowe w Suwałkach oraz Suwalskie Towarzystwo Muzyczne. To ostatnie było prowadzone przez prezesa Zdzisława Wyszkowskiego, który wspomagał urządzanie ich jeszcze do roku 2003 ogłoszonego przez Sejm RP „Rokiem Gałczyńskiego”. Od następnego sezonu organizację niedzielnych spotkań z muzyczną kameralistyką i aktorską solistyką kontynuowali Muzeum K. I. Gałczyńskiego, Stowarzyszenie Leśniczówka Pranie oraz (do 2006 roku) Akademia Muzyczna im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku z jej prorektorem i kierownikiem Katedry Instrumentów Smyczkowych oraz wiolonczelistą Krzysztofem Sperskim.
W 1999 roku Muzeum Okręgowe w Suwałkach odmówiło środków dotacyjnych na koncerty i był to, pewnie nie pierwszy, ale chyba najdotkliwszy kryzys w historii ich finansowania. Rok wcześniej jednego z sierpniowych koncertów wysłuchała Hanna Gronkiewicz-Walz, którą gospodarz miejsca Wojciech Kass zobaczył w ostatniej chwili, niejako kątem oka. Przypomniawszy sobie o tym szczególnym widzu postanowił zwrócić się do prezeski Narodowego Banku Polskiego z prośbą o pomoc. W liście m.in. pisał: „Muzyka rodzi się z ciszy i muzyka ją podkreśla. Kiedy jednak milknie, w sercu robi się smutno. Koncerty w Praniu mają charakter szczególny, gdyż uczestniczy w nich przyroda. Jeden z widzów kiedyś powiedział mi, że stojąc w miejscu skąd nie widać było ani sceny, ani artystów odniósł wrażenie, że mozartowska muzyka dobywa się z koniuszków traw, oczeretów, trzcin, gałęzi, czubów wysokich świerków. Poeta Leszek Aleksander Moczulski w wierszu o leśniczówce z kolei napisał: «[…] Gdzie krzykliwe ptactwo na mszy u Mozarta, / cisza ciszę otwiera, a w niej sam Pan Bóg mieszka»”. Pani prezes pomogła w 1999 roku i roku następnym, co z wdzięcznością odnotowują kroniki Prania, które przyjmowało biskupów, prezydentów, senatorów, posłów oraz wybitnych przedstawicieli świata kultury i sztuki.
Od kilku lat na pagór w Praniu co rusz wgląda inny kryzys, ten klimatyczny, a że względu na to, że miejsce to zapracowało sobie na status filharmonii bez murów i dachu odbywające się w niej koncerty zagrożone są żywiołami przyrody, która coraz częściej uruchamia swoje najcięższe instrumenty, gwałtowne tuby i groźne bębny. Dlatego też organizatorzy coraz częściej zmuszeni są przenosić koncerty pod dach. Albo do również zaprojektowanej przez Zofię Góralczyk-Markuszewską i wybudowanej w 2003 roku Altany Spotkań Twórczych lub do pobliskiego Domu Kultury w Rucianym Nidzie. Niestety wnętrza muzeum nie nadają się na koncerty, co widzowie wyraźnie odczuli, kiedy w jednej z sal z powodu deszczu Zbigniew Zapasiewicz zmuszony był wygłosić złożony z wierszy Zbigniewa Herberta monodram Pan Cogito. Póki co jednak, wielu z widzów jest dzielnych i odpornych na kapryśnicę pogodę, wkłada ciepły ciuch, a kiedy trzeba rozkłada nad głową parasol. Również aktorzy się nie poddają. W 2018 roku Maja Komorowska, kiedy już ta najbardziej wytrwała publiczność zlana została deszczem przygarnęła ją na scenę intonując z nią Schillerowską Odę do radości w tłumaczeniu Gałczyńskiego, usiłując tym sposobem, najbardziej archaicznym, udobruchać niebo. Z kolei nieco wcześniej zatańczyła na scenie (a czemu by nie?) do muzyki poznańskiego trio Targanescu taniec nawiązujący do tarantelli, choć wówczas wcale nie było zimno. Kroniki w Praniu odnotowały ten taniec i białe pończoszki na łydkach aktorki. Coraz więcej osób już w marcu lub kwietniu wypatruje w internecie programu niedzielnych koncertów „Muzyka u Gałczyńskiego”, natomiast gospodarze i organizatorzy tych koncertów znaków nadchodzącej pogody na niebie.
Sumując: miejsca bez ludzi są samotne. To oni je kształtują i strukturalizują, to oni wykorzystują ich genius loci do rozmaitych celów, w tym do celu najbardziej bezinteresownego (choć ani całkiem ani do końca), służącego harmonijnej bujności kulturowej. Powtórzmy raz jeszcze za Zosią Góralczyk-Markuszewską: sztuka jest sztuczna i za Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim: „bo nasze życie – za długie / a sztuka – za krótka”. Wydaje mi się, że każda forma sztuki ma odzwierciedlenie w przyrodzie, tej ożywionej i nieożywionej, w tym, co znajduje się na jej wierzchach oraz w jej najtajniejszych i najciemniejszych złożach.
Pranie jest kruche. Pranie jest kameralne. Jego dobre duchy z coraz większym trudem odganiają się od demona hałasu i rozrywki, który jest pazerny i rykliwy. Dlatego za to miejsce, jego poetyckiego patrona, jego małe i zarazem wielkie genius loci zmów przechodniu paciorek.
WOJCIECH KASS
„Dzieciństwo stanowi w historii Zachodu nawias dwustu lat, od połowy XVIII do połowy XX wieku (kres położyło mu upowszechnienie telewizji). Nie zdziwiłoby mnie, gdyby przyszły historyk poszedł jeszcze dalej, proponując, by podziały literatury ostatnich dwóch wieków na romantyzmy, symbolizmy, modernizmy zastąpić scalonym okresem, w którym czerpie ona swe źródła w dzieciństwie, co nareszcie dałoby niezależny od «wpływów» wspólny mianownik dla Chateaubrianda i Prousta, Hölderlina i Rimbauda, Nabokova i Gombrowicza, Mickiewicza i Miłosza: artystów w y o b r a ź n i i n d y w i d u a l n e j”.
Ten cytat pochodzi z promiennego, autobiograficznego szkicu, który otwiera Chwile oderwane Konstantego A. Jeleńskiego. Profesor Maria Janion prowadziła swego czasu całe seminarium zainspirowane tym fragmentem.
Każdego lata, warto powracać do trzech mitycznych wakacji w literaturze nowoczesnej. Warto zabrać ze sobą tom Prousta W cieniu zakwitających dziewcząt, w którym Marcel spędza pierwsze wakacje nad morzem, w Grand Hôtel Balbec w Normandii. Balbec to w rzeczywistości normandzkie Cabourg. „Kim jest narrator Prousta – Marcel? – pytał w swojej pięknej książce o Prouście Jan Błoński – Jest tym, który opowiada swoje poszukiwanie […]. Poszukiwanie czego? Znaczenia znaków, jakie daje mu rzeczywistość”. W pewne letnie popołudnie minie go na molo roześmiana i niedosiężna Albertyna…
W St. Ives w Kornwalii Leslie i Julia Stephen, rodzice Virginii Woolf, mieli letni dom. Ten dom dziecięcych i młodzieńczych wakacji powróci do Virginii po latach i będzie scenerią jej najpiękniejszej książki Do latarni morskiej. Marzenie dzieci, żeby nazajutrz – jak tylko będzie pogoda – popłynąć do latarni morskiej, pozostaje wciąż niespełnione. Rozpoznajemy je we własnych marzeniach i cierpieniach dzieciństwa.
„W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszałamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek”. To Drohobycz i pierwszy akapit Sklepów cynamonowych, wielkiej herezji sierpnia Brunona Schulza.
Te wszystkie letnie miesiące wakacji, dzieciństwa i młodości to jeszcze epoka przedtelewizyjna, przedkomputerowa… Mały Bruno, młodziutka Virginia czy Marcel, nie zaczynają i nie kończą dnia przed ekranem. Jakże często odnajdujemy w sobie nostalgię do tych przedsmartfonowych czasów, nostalgię do lata i wakacji pełnych zmysłowych znaków rzeczywistości niezapośredniczonej przez piksele i bity…
PIOTR KŁOCZOWSKI
Śmierć Milana Kundery przywołała wspomnienia jednej z najbardziej fascynujących przygód, w jakiej przyszło mi wraz z gronem przyjaciół uczestniczyć. Było to zorganizowane w moim mieszkaniu w Katowicach w dniach 25-26 kwietnia 1986 roku „podziemne”, międzynarodowe sympozjum o autorze Nieznośnej lekkości bytu. Warto opowiedzieć, jak do tego doszło.
Zanim Kundera po Praskiej Wiośnie i pozostaniu w 1975 roku na emigracji objęty został zakazem druku, w Polsce oficjalnie wydano wcześniej tylko Śmieszne miłości (1967) i Żart (1969). Później, już w obiegu niezależnym, ukazały się Walc pożegnalny (1983), Księga śmiechu i zapomnienia (1984) i – najgłośniejsza, największe zainteresowanie budząca – Nieznośna lekkość bytu (1985). Do tego dochodziła lektura esejów Kundery, publikowanych głównie w paryskich „Zeszytach Literackich”, mających swoje krajowe reprinty. Czeski pisarz rozpalał emocje, gdyż nie mieliśmy w tym czasie w Polsce autora, który tak celnie określałby stan naszych uczuć i umysłów, a także sytuację, w jakiej znaleźliśmy się pod tą samą przecież opresją – i my, i Czesi. U nas najbliższy temu modelowi prozy był Tadeusz Konwicki jako autor takich powieści jak Mała apokalipsa czy Kompleks polski, ale w powszechnym odczuciu tak dobrej współczesnej prozy jak powieści Kundery nie mieliśmy.
Autor Nieznośnej lekkości bytu stał się modny, jego twórczość i poglądy, lansowane przezeń idee i hasła (łącznie z tym najgłośniejszym – Europy Środkowej) stały się przedmiotem żywego zainteresowania, wywoływać zaczęły – zarówno na łamach niezależnych czasopism, jak i wśród czytelników – dyskusje, polemiki i (nierzadko bardzo gwałtowne) spory. Jedni byli tym pisarstwem wyraźnie zafascynowani, w dobie tylokrotnie obwieszczanej „śmierci powieści” odnajdywali w Kunderze jej obrońcę, potrafiącego w powieściowej formie ocalającym gestem stopić w jedno politykę i filozofię, problematykę egzystencjalną i seks, mechanizmy wielkiej Historii i kruchy obszar indywidualnej wolności, chłodny racjonalizm i nieobliczalne obsesje. Dla innych światowy sukces Kundery był czymś cokolwiek dwuznacznym, a on sam podejrzewany był o koniunkturalizm i sprytne „wstrzelenie się” w horyzont oczekiwań nowych, zachodnich przede wszystkim odbiorców, którym z pisarską maestrią, ale i chłodną kalkulacją serwował sowieckie czołgi pod czeską gruszą, pikantnie przyprawione szczyptą zbiorowego seksu i kilkoma taktami Beethovena.
Nic dziwnego, że trzeba było o tym porozmawiać, skonfrontować swoje intuicje, wymienić myśli, uporządkować natłok wyłaniających się zagadnień. Bodaj w czasie spływu kajakowego z udziałem doktorantów Marii Janion: Marka Bieńczyka, Ewy Graczyk, Doroty Siwickiej i Olka Nawareckiego narodził się pomysł konferencji o Kunderze, który nieoczekiwanie przyoblekł się w ciało w najmniej oczekiwanym miejscu i w najbardziej niezwykłej formie. Wiadomo było, że nie można liczyć na uniwersytety ani oficjalne placówki naukowe. Dysponowałem w tym czasie dużym mieszkaniem, w którym w stanie wojennym odbywały się wernisaże i wieczory poetyckie (m.in. Bronisława Maja, Karen Kovačik, Violetty Bańki-Wieczorek), postanowiliśmy zatem wziąć na swoje barki organizację tego niecodziennego przedsięwzięcia. Początkowo miało to być spotkanie małej grupy przyjaciół, dla których problemy podejmowane przez Kunderę stały się poniekąd sprawą osobistą. Wkrótce okazało się, że zainteresowanych jest znacznie więcej. W dwudniowym spotkaniu udział wziął kwiat naszego literaturoznawstwa – nie tylko najlepsi bohemiści i zarazem tłumacze: Jacek Baluch, Andrzej Jagodziński, Jan Stachowski, Jacek Illg, ale także krytycy, historycy literatury i publicyści przybyli z ośmiu miast: Roman Zimand, Dorota Siwicka (późniejsza dyrektorka IBL-u), Ewa Graczyk, Joanna Gromek, Aleksander Nawarecki, Józef Zarek, Marek Bieńczyk (przyszły tłumacz francuskich dzieł Kundery i jego przyjaciel), Józef Olejniczak, wreszcie goście zza granicy: prof. Lars Kleberg z Uniwersytetu w Sztokholmie i Francesco Cataluccio, filozof, publicysta i słowianofil z Italii. Wygłoszono dwanaście referatów, nagrano, a następnie zredagowano, pięciogodzinną, szalenie ciekawą dyskusję. Niektórzy uczestnicy spotkania zarzekają się, że pamiętają siedzącego pod ścianą i przysłuchującego się obradom Ryszarda Krynickiego. Ja go nie pamiętam, ale przy mojej sklerozie to żaden argument, mógł być wśród nas, bo byliśmy wtedy zaprzyjaźnieni. To, że w zapisie dyskusji nie ma żadnej jego wypowiedzi, też o niczym nie świadczy, bo jak ujęła to bodaj Wisława Szymborska, Ryszard Krynicki pięknie milczy po niemiecku.
Tak czy owak, graniczyło z cudem to, że bez wsparcia jakichkolwiek instytucji, bez dofinansowań i grantów perfekcyjnie zorganizowaliśmy międzynarodowe sympozjum, odebrali wszystkich z dworca, zapewnili zakwaterowanie i wyżywienie kilkunastu osobom, które nocowały w mieszkaniach Joanny, Olka Nawareckiego, Lucyny Świrad, moim i mojego brata. Transport i aprowizacja były bez zarzutu, wszystko nadzwyczajnie się udało. Olek do dziś wspomina napięcie, z jakim dowoził na rowerze brakujące kieliszki, naczynia i sztućce. Atmosfera tych dwóch musujących niebywałą energią dni jeszcze dziś wydaje mi się trudna do opisania. Wszyscy mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w czymś niezwykłym, w zupełnie wyjątkowej przygodzie intelektualnej, wynikłej ze spontanicznej potrzeby, a nie instytucjonalnego zamówienia, z autentycznej pasji, nie zaś akademickiej rutyny. Dziewczyny przygotowały wypieki, sałatki i różne smakołyki, było też mnóstwo alkoholu – którego nikt nie tknął, bo elektryczność w powietrzu i uniesienie, z jakim dyskutowaliśmy i słuchali kolejnych referatów, sprawiały, że alkohol był zupełnie niepotrzebny. Przeglądam teraz wydany przez londyńską Polonię w serii „Wokół literatury” tom, będący pokłosiem tego spotkania (równolegle materiałom z sympozjum poświęcony został specjalny numer podziemnego „Almanachu Humanistycznego”) – przez lata nie miałem go w rękach – i nie mogę się nadziwić, jak świetne grono udało nam się zgromadzić i jaki poziom prezentują nie tylko referaty, ale też głosy w dyskusji. Publikacja ta – której wówczas nie planowaliśmy – uzupełniona o referaty nadesłane i najważniejsze teksty o Kunderze zamieszczone w drugim obiegu – do dziś zastępuje nieistniejącą monografię Milana Kundery. Jego twórczość usytuowana tu została w różnych kontekstach (tradycji czeskiego myślenia o Środku Europy, zachodniej recepcji oraz czeskich polemik z Kunderą, przede wszystkim zaś współczesnej czeskiej historii i literatury, życia politycznego i kulturalnego); poddano ją także analizom pod kątem problematyki historiozoficznej, antropologicznej, teoretycznoliterackiej. Wyjeżdżając, profesor Kleberg oświadczył, że o konferencji naukowej na takim poziomie nie mógłby sobie na Uniwersytecie Sztokholmskim nawet zamarzyć.
Pikanterii przydawało całej imprezie to, że moje mieszkanie było pod czujną obserwacją wiadomych służb (nie pamiętam już, czy było to przed naszym seminarium, czy już po nim, ale po rewizji, w trakcie której smutni panowie znaleźli sporą ilość bibuły, wylądowałem na 48 godzin na dołku w Komendzie Wojewódzkiej MO w Katowicach). Pod moim blokiem stał tego dnia zaparkowany samochód, a Roman Zimand, który wybrał się (niepotrzebnie, jak się okazało) do Pewexu po koniak, natknął się przy windzie na dwóch sportowo ubranych charakterystycznych panów w adidasach. Piękny był finał. Część gości pożegnała się już i rozjechała, siedzieliśmy w gronie przyjaciół wśród półmisków z niedojedzonymi sałatkami, powoli chłonąc z przeżytych uniesień. Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Wyjrzałem przez judasza: pod drzwiami stało dwóch nieznajomych panów. Błyskawicznie porwałem kasety z nagraną dyskusją i wybiegłem na balkon – który sąsiadował z balkonem mieszkającego po drugiej stronie klatki schodowej sztygara z kopalni. Kłębili się tam goście.
– Poproście pana Mariana.
– On mo dzisiaj Geburtstag.
– Zawołajcie go.
Po chwili z mieszkania wynurzył się pan Marian z kieliszkiem, którym chciał mnie poczęstować.
– Za chwilę, panie Marianie. Wszystkiego najlepszego! Ale na razie niech pan mi przechowa te kasety, bo dobijają mi się jacyś panowie do drzwi.
Sąsiad schował bezcenne kasety, a ja pobiegłem do drzwi. Towarzystwo w napięciu oczekiwało wizyty nieproszonych gości.
– Dzień dobry. Jesteśmy świadkami Jehowy i przyszliśmy porozmawiać – oświadczyli nieznajomi.
Z pokoju dobiegł mnie ryk – napięcie ustąpiło miejsca poczuciu ulgi i szalonej wesołości.
– Dziękuję, ale myśmy się właśnie nagadali.
– A może chcieliby się państwo zapoznać z naszą literaturą? – nie rezygnowali goście.
– Bardzo dziękuję, ale mamy własną.
Przeprosiłem i zamknąłem im drzwi przed nosem. Cudowny, absurdalny akord całego wydarzenia.
Pamiętam, jak w kilka miesięcy później spotkałem się w Rzymie z Czesławem Miłoszem. Wypytywał o życie literackie w Polsce i mojej opowieści o naszym seminarium wysłuchał z wielkim zainteresowaniem. Po zredagowaniu tomu wysłałem mu go do Berkeley. Po jakimś czasie w Roku myśliwego znalazłem z radosnym zdumieniem passus: „Lektura grubego skryptu przysłanego z Polski, referatów i zapisów dyskusji na dwudniowym nieoficjalnym seminarium o twórczości Kundery. Jak wiele wiedzy o przebiegach dwudziestego wieku i tyle bystrych a młodych inteligencji – nie, czterdzieści lat temu to nie było możliwe”.
JERZY ILLG
W numerze 28. tygodnika „Do Rzeczy” ukazał się felieton Joanny Siedleckiej Pławowice i Stawisko, który wymaga komentarza.
W pierwszym akapicie autorka pisze, że nie tylko Stawisko udzielało podczas okupacji niemieckiej schronienia dla pisarzy, lecz także pałac w Pławowicach, należący do hrabiego i pisarza Ludwika Hieronima Morstina. Różnica między tymi miejscami polegała – zdaniem Siedleckiej – na tym, że Morstin pomagał z własnych pieniędzy, podczas gdy Iwaszkiewicz, „o czym się nie pisze, korzystał z funduszów delegatury rządu polskiego w Londynie, które również pisarzom przydzielał”.
Owszem, nie pisze się o tym, tak jak nie pisze się na przykład, że dwa plus dwa równa się piętnaście. Skąd zatem Iwaszkiewicz miał pieniądze podczas wojny? Autor Brzeziny wyjaśnia to w dwóch miejscach: w dzienniku pod datą 21 lipca 1944 oraz w szkicu Stawisko w czasie wojny, zamieszczonym w książce Walka o dobra kultury. Warszawa 1939–1945. Z wyjaśnień wynika, że jeszcze przed wojną jego żona była współwłaścicielką 40% całego nierozparcelowanego terenu Podkowy Leśnej. Za okupacji Iwaszkiewiczowie sprzedawali place i dzięki temu mieli „zawsze dostateczną ilość pieniędzy zarówno na utrzymanie domu, jak i na poratowanie ludzi, którzy tej pomocy potrzebowali”.
Co więc robił Iwaszkiewicz z pieniędzmi Delegatury Rządu Polskiego, skoro pomagał ludziom – podobnie jak Morstin – za swoje pieniądze? Pisze o tym Jerzy Andrzejewski w książce Gra z cieniem: „W roku 1941, z inicjatywy Stanisława Lorentza, pełniącego podówczas obowiązki dyrektora departamentu sztuki w Ministerstwie Szkolnictwa Krajowej Delegatury Rządu Polskiego w Londynie, powołane zostały «trójki» we wszystkich dziedzinach sztuki; «trójkę» literacką reprezentowali Jarosław Iwaszkiewicz, Maria Dąbrowska oraz niżej podpisany. Miesięczne dotacje pieniężne, rzeczywiście stanowiące dla wielu pisarzy podstawę egzystencji, przekazywane były do kraju przez Londyn, a rozprowadzane regularnie aż do Powstania przez Iwaszkiewicza i przeze mnie. Po upadku Powstania – na Stawisku, w osobie Iwaszkiewicza, a w Zakopanem, dzięki mojemu kontaktowi z Józefem Zarembą i jego powiązaniom z Delegaturą, wznowiona została pomoc dla pisarzy, oczywiście daleka od poprzedniego zasięgu i porządku”.
Następnie Joanna Siedlecka kreśli powojenną, smutną historię pałacu w Pławowicach, który – przekazany przez Morstina krakowskiemu oddziałowi Związku Literatów, a potem będący własnością Skarbu Państwa – popadł w ruinę. Autorka krytykuje Iwaszkiewicza, że w sprawie Pławowic „nie kiwnął nawet palcem”. Kiwnął, i to już 12 września 1945, gdy jako świeżo wybrany prezes ZZLP pisał w liście do Tadeusza Kwiatkowskiego, ówczesnego sekretarza krakowskiego oddziału ZZLP: „Chciałem także pomówić z tobą w sprawach administracyjno-gospodarczych. Czy Staffowie na pewno zostają w Pławowicach i co słychać z węglem na zimę?”. Kwiatkowski odpowiedział: „Z Pławowicami jest bardzo trudna historia, nie wiemy, jak to będzie z węglem. Pławowice potrzebują go wiele, urzędy nie chcą dać – z chwilą zaś kiedy pałac będzie nieopalany, popękają urządzenia instalacyjno-wodociągowe, co pociągnie za sobą wielkie koszty. Proszę Pana więc o interwencję w Ministerstwie Przemysłu o węgiel”. 25 września zirytowany Iwaszkiewicz pisze do Kwiatkowskiego: „Co wy w tym Krakowie wyrabiacie! Nie dostałem pisma w sprawie węgla do Ministerstwa Aprowizacji, chociaż wymieniasz je w swoim liście. Co mam teraz zrobić? Nie wiem przecież, ani jaką ilość, ani gdzie ma przydzielić ministerstwo, a to sprawa pilna. Chociaż obawiam się, że w tej chwili beznadziejna wobec tego wielkiego deszczu, po którym dojazd do Pławowic będzie niemożliwy. Czy przyślesz mi to pismo, czy mam iść do Ministerstwa bez niego?” (listy, z których zaczerpnąłem cytaty, ukazały się w lutowym numerze „Twórczości” z tego roku).
A 17 czerwca 1946 w liście do Jerzego Andrzejewskiego, ówczesnego prezesa oddziału krakowskiego ZZLP, Iwaszkiewicz napisał: „Dostałeś zapewne list z oficjalną propozycją Ministerstwa Rolnictwa wydzierżawienia przez ZZLP stawów i pola w Pławowicach. Trzeba to będzie zrobić – chociaż stawy są zniszczone, ale chyba się znajdzie gdzieś jakiś kapitał na odnowienie gospodarstwa rybnego, trzeba też będzie poszukać w takim razie fachowca administratora, pomówię też o tym z Ludwikiem Morstinem, który jest w tej chwili w Warszawie. Myślę, że nie trzeba odrzucać tej sprawy, choć środków pieniężnych na rozpoczęcie gospodarki nie mamy”.
W latach 1945–48, gdy Pławowice podlegały ZZLP, a Iwaszkiewicz był prezesem Związku Literatów, mógł i próbował coś robić dla Pławowic, ale gdy pałac Morstina przeszedł na własność Skarbu Państwa, Iwaszkiewicz stracił wpływ na losy Pławowic. I nie miał tak dobrych relacji z Bierutem, jak sugeruje autorka, by liczyć na jego interwencję w sprawie Morstina. Gomułki Iwaszkiewicz nie cierpiał, zresztą z wzajemnością. Rzeczywiście dobre stosunki łączyły go z Gierkiem, ale to już nie miało żadnego znaczenia dla Morstina, który zmarł cztery lata przed dojściem Gierka do władzy.
Stawisko w latach okupacji
Joanna Siedlecka twierdzi, że Iwaszkiewicz nie zamierzał w niczym przeciwstawić się komunistom, bo nie zabrali mu Stawiska. Tak, nigdy nie przeciwstawił się ostro i otwarcie władzy, uprawiał z nią grę, by osiągnąć zamierzony cel dzięki prywatnym spotkaniom i rozmowom.
Autorka ma za złe pisarzowi, że nosił haftowaną czapeczkę po swoim teściu – daj Boże, żebyśmy wszyscy tak grzeszyli – i w tym samym zdaniu dorzuca, że unieszczęśliwił swoją żonę i wpędził ją w obłęd swoim aktywnym homoseksualizmem. Małżeństwo jest na ogół sumą szczęścia i nieszczęścia, toteż rozdzielenie pary tych pojęć jest zabiegiem chybionym i równie nieprawdziwe byłoby stwierdzenie, że Iwaszkiewicz swoją żonę uszczęśliwił; czasami dawał jej szczęście, czasami zaś przysparzał jej zgryzot – jak w każdym małżeństwie.
Nie dysponujemy orzeczeniem lekarskim, które by odsłoniło przyczyny schizofrenii Anny. Czy był to „aktywny homoseksualizm” jej męża? Wątpię, Iwaszkiewicz wyjawił Annie swoje preferencje seksualne przed ślubem. Należy zaś pamiętać o chorobie psychicznej ojca Anny, który popełnił samobójstwo; niewykluczone zatem, że Anna była dziedzicznie obciążona. Są to delikatne sprawy, których nie sposób wyjaśnić jednym arbitralnym sądem.
Joanna Siedlecka powiada, że Iwaszkiewicz „nie lubił hrabiów, takich jak Morstin”. Jak więc wyjaśnić jego przyjacielskie stosunki z hrabią Zygmuntem Mycielskim i serdeczne kontakty z królową Belgów Elżbietą, którą gościł w Stawisku 21 marca 1955? To tylko dwa pierwsze z brzegu przykłady.
A hrabiego Morstina Iwaszkiewicz lubił i cenił jego pisarstwo, o czym świadczy recenzja z książki Morstina Spotkania z ludźmi, opublikowana 23 lutego 1958 w „Życiu Warszawy”. Recenzja nosi tytuł Spotkania z Aniołem, a tym Aniołem jest w oczach Iwaszkiewicza Morstin. Na recenzję zareagowała Janina Morstinowa, po trosze w imieniu własnym, a częściowo w imieniu męża, pisząc 24 lutego 1958 list do Iwaszkiewicza, znajdujący się w stawiskim archiwum:
„Kochany Jarosławie, bardzo mnie ucieszyła Twoje recenzja o Spotkaniach Ludwisia – masz rację, Ludwiś jest nieprzebranej dobroci. Wdzięczna Ci jestem za przerwanie zmowy milczenia, która otacza Ludwisia od… tej najstraszliwszej krzywdy – wygnania z domu i ukochanej ziemi proszowickiej. Zdawałoby się, że koledzy i w ogóle wszyscy zechcą przyjąć tak zrównanego z nimi boleśnie wygnańca i poniekąd wynagrodzić mu sprawiedliwą oceną jego pracy – ja jedna może jako naturalny jego aliant wiem, ile spotkał od tego czasu nienawiści, ile lekceważenia, upokorzeń i zbywania niczym. I nagle Ty jeden wystąpiłeś tak jawnie, odważnie i tak ciepło. Bardzo, bardzo w dwojeśmy się wzruszyli – i widzisz, wywołałeś skargi moje, których nikt nigdy nie słyszy”.
Iwaszkiewicz wierzył, że sprzeczne idee są nie do pogodzenia, ale ludzie im hołdujący mogą żyć zgodnie. Kończę mój tekst w tym samym przeświadczeniu.
ROBERT PAPIESKI
pamięci Radana Kvĕta (1928–2023)
Azja Środkowa, Anatolia i Persja, kraje Kaukazu, nigdy tam nie byłem. Czytuję relacje podróżników i uczonych z wędrówek po tamtejszych stronach lub prace o tych ekskursjach i badaniach, z czasów jeszcze sprzed lub z samych początków wielkich przemian, które mniej lub bardziej zniszczyły tamtejszą kulturę, tryb życia, ramy codzienności. Wracam do tekstów lub postaci Bronisława Grąbczewskiego, Leona Barszczewskiego, Ludwika Młokosiewicza, Władysława Niedźwieckiego, Piotra Pallasa, Mikołaja Przewalskiego, studiując obrazy jak z klechd sezamowych – dawnych i teraźniejszych bazarów, targowisk, wąskich uliczek, tego gwaru i nagromadzenia coraz to innych barw i zapachów; zaułki z towarami okrytymi ruchomymi wielokątami blasków i cieni, jakby zarzucono je jakimś wschodnim dywanem Sierpińskiego, a to wszystko w Bucharze, Chiwie, Samarkandzie, Karagandzie, Salonikach, Smyrnie, Tyflisie, nazwy tych miast – dawne i współczesne, jak w moich lekturach. Wśród warzyw, przypraw i owoców – to mnie zawsze ciekawi szczególnie – w jakichś płaskich skrzynkach czy koszach okrągławe, lekko podłużne, brązowe owoce oliwnika wschodniego czyli wschodniego podgatunku oliwnika wąskolistnego, Elaeagnus angustifolia subspecies orientalis. Nazwa „oliwnik” – to od łudzącego podobieństwa tych drzew do prawdziwego drzewa oliwnego, zwłaszcza podobieństwa liści, bo owoce mogłyby być, od biedy, oliwkami tylko z kształtu i stąd dawne, nieco pogardliwe: „oliwka czeska” lub „rosyjska” i łacińskie olea sylvestris i oleaster (przyrostek „-aster” miał sens deprecjonujący).
Oliwnik wąskolistny i, obok, „daktyl trapezuński”
Oliwniki świetnie rosną na wygrzanych, suchych równinach i płaskowyżach Azji, a owoce ich wschodniej odmiany, słodkie, choć mączyste, bardzo przypominają z kształtu, barwy, a i z twardej, podłużnej pestki – daktyle, którym oczywiście nie są w stanie dorównać słodyczą, nie są też kusząco szkliste i lśniące, nie rozpływają się w ustach. Ale tam, w środkowej Azji, handluje się nimi – są przecież u siebie, to owoce domowe – właśnie jako namiastką daktyli; potwierdzenie znajduję we wspaniałym słowniku etnobotanicznym Mikołaja Annienkowa (Botaniczeskij slovar’, 1878), gdzie frukta oliwnika wschodniego figurują jako „daktyle”: bucharskie, chińskie, kaukaskie, ormiańskie, trapezuńskie czy turkmeńskie, jedzone na surowo, jako słodka przegryzka lub dla wzmocnienia sił, dla uczestników karawan albo w kompotach czy sorbetach.
Oliwnik wąskolistny to niewysokie drzewo – korona zwykle na pniu grubym i pochylonym, jakby osznurowanym obiegającymi go i krzyżującymi się pod ostrym kątem dwiema „rodzinami” włókien kory; młode gałązki i wierzbowate, wąskie liście są srebrzystoszare. Z racji związków, jakie od lat łączą mnie z ogrodem botanicznym w warszawskich Alejach Ujazdowskich, w sercu mam stary, potężny oliwnik z pobliskiego placu Na Rozdrożu – oliwniki rosnące u nas to nie jest odmiana wschodnia i rodzą owoce o wiele drobniejsze, nie brązowe, a srebrzystoszare; teraz stoi tuż nad wykopem Trasy Łazienkowskiej, a za mojego dzieciństwa musiał rosnąć przy szarym parkanie, takim jakie spotykało się w całym kraju, ustawiane z odlewanych betonowych segmentów, górą ażurowych, z pionowymi szparami – taki płot zamykał otoczenie dawnego carskiego lazaretu.
Stefan Makowiecki w ogrodzie
Stefan Makowiecki (1860–1949), ogrodnik nad ogrodnikami, który połowę życia spędził na Podolu, dopóki rewolucja nie zmiotła jego rodzinnej Michałówki pod Kamieńcem Podolskim, wspominał właśnie z Kamieńca, miasta, które znał jak własną kieszeń, wielki oliwnik: „W pewnym ogrodzie wspaniały okaz tego drzewa, na 10 lub więcej metrów wysoki, o grubym, wyniosłym pniu i szerokiej koronie” (Drzewa i krzewy ozdobne 1937). Pamiętałem o tym i gdy jakieś dwadzieścia lat temu przyjechałem na krótko do tego miasta, natrafiłem, chodząc bez planu uliczkami, na oliwnik – ale właśnie we wschodniej odmianie, z gałęziami oblepionymi brązowawymi owocami! Widziałem tam to drzewo po raz pierwszy i zresztą – jedyny. Próbowałem sięgnąć owoców, ale nie dałem rady, choć wspinałem się jak tylko mogłem i czymś tam usiłowałem naddać ramieniu długości. No tak, w Kamieńcu Podolskim wpływ Wschodu widać już bardzo wyraźnie, także w napotykanych tam roślinach. Stojąc pod drzewem z „trapezuńskimi daktylami”, poczułem się tak, jakbym trafił jeszcze trochę dalej na wschód, w strony, o których tak lubię czytać.
Oliwnik na stepie pod Chersoniem, przed wojną (fot. Barbara Sudnik-Wójcikowska)
W innych okolicach Ukrainy znajdziemy mnóstwo oliwników, tych „zwykłych”, nie zaś – wschodnich. W czasach kolektywizacji, w ramach jednego z gigantycznych przedsięwzięć „stalinowskiego planu przebudowy przyrody”, sadzono je, z innymi drzewami i krzewami, w pasach wiatrochronnych, co siatką o ogromnych oczkach miały pokryć – i z czasem pokryły – urodzajne równiny, których żyzna tkanka, wzięta pod bezwzględną, maszynową uprawę, zaczęła ulegać wiatrom, erodowała. I te oliwniki z biegiem lat uciekały z owych pasów, rozsiewając się wśród stepu piołunowego, blisko już Morza Czarnego, na Chersońszczyźnie. W zupełnie płaskim krajobrazie tysiące ich krzewów, o poruszających się na wietrze gałęziach, budowało niezwykłą scenografię. Teraz to wszystko mielą gąsienice czołgów.
JAKUB DOLATOWSKI
Niewielkie lotnisko w Salonikach nie robi wrażenia. Właściwie najwspanialszy jest widok tuż przed wylądowaniem. Z okien samolotu widać już miasto, ale wciąż zdaje się, że pilot prowadzi maszynę wprost na gładko rozlewającą się taflę turkusowego morza. Szczęśliwie niemal w ostatniej chwili znajduje ląd i bezpiecznie siada na pasie lotniska.
Z samolotu wychodzę wprost w rozgrzane słońcem powietrze. W końcu jest środek lata. Z ciekawością rozglądam się wokół. Wsiadam do autokaru, który ma nas dowieźć na miejsce i oglądam widoki mijane po drodze. Po lewej stronie rozciąga się Morze Egejskie. Z prawej wkrótce wyłania się zwalisty masyw Olimpu. Patrzę jak zahipnotyzowana na tę mityczną siedzibę greckich bogów. Jest piękna pogoda, więc dobrze widać kolejne szczyty. Według miejscowej tradycji odsłonięty Olimp oznacza, że bogowie odpoczywają. Kiedy są zajęci, okrywają Olimp mgłami tak, by zwykły śmiertelnik nie dostrzegł ich nieobyczajnych zabaw.
Mijam nadmorskie kurorty. Krajobraz robi się coraz bardziej wiejski. W którymś momencie mam wrażenie, że autobus w końcu utknie na wąskiej drodze między polami, wśród gajów oliwnych. Od czasu do czasu dostrzegam niewielką kapliczkę. Zastanawiam się, czy podobnie jak stawiane u nas krzyże kapliczki te znaczą miejsca śmiertelnych wypadków, czy też może są stawiane w podzięce za boską opiekę i z prośbą o błogosławieństwo? Jak to dawniej i u nas na wsiach bywało. Później dowiem się, że greckie kapliczki łączą obie te funkcje. Ustawiane w nich świeczki czy oliwne lampki są zarówno wspomnieniem tych, którzy w tym miejscu zginęli, jak i podziękowaniem od tych, którym szczęśliwie udało się śmierci uniknąć.
Tymczasem zaczyna się ściemniać. W końcu docieram do naszej wioski. W całkowitej już ciemności wysiadam z autobusu. Natychmiast uderzają mnie dwie rzeczy: widok słabo oświetlonych ogromnych drzew (za dnia zobaczę, że to kilkusetletnie platany i kasztanowce – te drugie nadają specyficzny smak wyrabianemu w okolicy miodowi) oraz oszałamiający dźwięk cykad. Brzmienie niby trochę podobne do naszych swojskich świerszczy, ale jakże zwielokrotnione. W ciszy wieczoru słucham tego koncertu z zachwytem. Zastanawiam się, czy znam utwór muzyczny, który choćby w przybliżeniu oddaje to niesamowite rozedrganie brzmieniowej przestrzeni. Paradoksalnie przychodzi mi na myśl niedawno słuchane chóralne Mouyayoum Szweda, Andersa Hillborga. Tam również miałam wrażenie zanurzenia się w gęsto utkanej, drgającej tkaninie dźwięków. Ale żeby w Grecji na myśl przyszedł mi akurat utwór kompozytora ze Skandynawii?
Słońce wyłania się tu wprost z morza. A że zachodzi nad górami, z plaży można oglądać jedynie wschód. Trzeba wstać wcześniej, jednak w początkach sierpnia słońce budzi się dopiero przed siódmą, więc to niewielki wysiłek. Te poranki są zresztą najprzyjemniejsze. Lekko zamglone powietrze rozświetla się w kolorach przyszarzałego różu, ustępując z wolna miejsca dźwigającemu się znad wody słońcu. Z nieba nie leje się jeszcze żar. Można przysiąść na plaży i patrzeć na tę wspaniałą grę kolorów. Żałuję, że jest za gorąco, by pójść w drugą stronę, na górskie ścieżki. Obiecuję sobie, że kiedyś przyjadę tu na wiosnę lub może jesienią?
W niewielkiej wiosce jest tylko jeden większy hotel, reszta to skromne, prywatne pensjonaty. Z ciekawością rozglądam się wokół. Mniej ciekawią mnie turyści, staram się raczej przyjrzeć mieszkańcom wioski, spróbować przez tych kilka dni dotknąć ich zwykłego życia. Szybko orientuję się w miejscowych zwyczajach. Rano, gdy zmierzam skromną nadmorską promenadą na śniadanie, mijam Greków leniwie siedzących nad poranną kawą i przeglądających gazety. Zajmują stoliki knajpek znajdujących się tuż przy plaży. Tych samych, które wieczorem wypełni gwar gości. Teraz jest cisza i spokój, słychać tylko cykady, od czasu do czasu z wolna przejeżdża samochód. Tu i ówdzie widać też wszechobecne koty i psy. Bezpańskie, ale nikt ich nie przegania. Stanowią część krajobrazu.
Przed jedynym na tej ulicy sklepem siedzi otyły właściciel. Wygląda jak herszt bandy, choć pewnie to zwykły emeryt. Siedzi rozebrany do pasa, pokazując bez skrępowania wielkie, rozdęte przepukliną brzuszysko. Z nieodłącznym papierosem, szklanką czarnej kawy i kieliszkiem ouzo. Ma oko na wszystko, co dzieje się wokół. Niekiedy dołącza do niego jeden, czasem dwóch innych mężczyzn. Wydaje się, że spędzają tak całe dnie, chowając się tylko przed upałem w najgorętsze godziny dnia. Kobiet nie widać prawie wcale.Może są zajęte w domach. A może to ja nie zwracam na nie uwagi? Mężczyźni bardziej mnie ciekawią. To w ich twarzach szukam rysów greckich bogów, o których czytałam niegdyś u Parandowskiego. Szybko znajduję podobieństwa. Jestem przecież niemal u stóp Olimpu.
Moją uwagę wkrótce zwraca niemłody już mężczyzna. Z rozwianą siwą czupryną, wciąż smukły i smagły, chodzi w samych spodenkach, jedynie wieczorem zarzucając na ramiona rozpiętą koszulę. Kiedy przejeżdża przez wioskę na motorze, z miejsca zwraca uwagę przechodniów. Nie wiem, kim jest. Nie ma w nim właściwie nic szczególnego. Nie jest nawet jakoś specjalnie przystojny. A jednak ma w sobie ten rodzaj trochę nonszalanckiej pewności siebie, który sprawia, że z ciekawością wodzę za nim oczami. Po prostu grecki bóg. Czy jedzie niespiesznie na motorze, czy pije w towarzystwie kompanów, wstając od stolika chwiejnym już nieco krokiem, wyróżnia się z tłumu. Do nikogo się nie przymila, nie zaczepia kobiet, nie zagaduje innych. Jak to bóg, jest trochę ponad, unosi się w swoim świecie. A może tylko ja tak go widzę?
Któregoś razu w środku nocy budzi mnie ryk motoru. To pewnie mój grecki bóg wraca z jakichś nocnych uciech. Przez chwilę wyobrażam sobie, jak przemyka pochylony nad kierownicą, bez skrupułów budząc uśpioną wioskę. W końcu to bóg, wszystko mu wolno. Niby dlaczego miałby się przejmować pogrążonymi we śnie śmiertelnikami? Rozbudzona, leżę bez ruchu, wsłuchując się w noc sączącą się przez otwarte szeroko okna. Zastanawiam się, która godzina. Jest wciąż ciemno i choć cykady zaczynają już grać, do świtu daleko. Przewracam się z boku na bok i przytulam do śpiącego obok męża. Uśmiecham się do siebie w myślach i znów zapadam w sen. Do rana śnią mi się greccy bogowie.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA