HOME

Malarz na wojnie

Gienkowi i jego towarzyszom broni

Poznałem Gienka Rawskiego w 2006 roku dzięki Bogumile Berdychowskiej, która zaprosiła mnie na spotkanie z grupą artystów ukraińskich przebywających wówczas w Warszawie na półrocznym stypendium Gaude Polonia. Zaprzyjaźniliśmy się szybko i ta przyjaźń trwa do dzisiaj. Odwiedzałem potem Gienka i jego żonę, Weronikę, we Lwowie, spotykałem się z nim, kiedy przyjeżdżał na krótko do Warszawy, widziałem się z nim w Krakowie, gdzie w 2016 roku wspólnie w Wołodymirem Kostyrko miał dużą wystawę w Międzynarodowym Centrum Kultury. Pokazywał na niej kilka obrazów z cyklu Iliada, który zaczął malować dwa lata przed Majdanem. Przeniósł opowieść Homera do Lwowa, modelami czyniąc swoich przyjaciół i kolegów, lwowskich artystów.

Gniew Achillesa, 2012

Jesienią 2021 roku Gienek postanowił zamienić pędzel na karabin i na ochotnika (nie był już z wieku poborowym…) zgłosił się do wojska. W lutym 2022 roku Putin najechał na Ukrainę i zaczęło się to, co nie mieściło się nam w głowach…

Nadal kontaktowałem się z Gienkiem, choć, siłą rzeczy, rzadziej. W marcu 2022 roku do Bogdan przyjechała jego żona, Weronika. Razem z dwojgiem dzieci, Hanusią i Łukaszem, razem z teściową Gienka i jej małą kotką. Rodzina Gienka mieszkała u nas do maja, kiedy to na froncie wschodnim zginął brat Weroniki, a dzielne kobiety postanowiły wrócić do Lwowa, aby go godnie pochować… Sam Gienek wrócił z frontu żywy. Nie jest w stanie malować…

Od czasu do czasu piszę do niego, podsyłam książki, próbuję wspierać, jak umiem. Wymieniamy dłuższe lub krótsze listy. Za zgodą Gienka postanowiłem podzielić się z przyjaciółmi wydawnictwa Próby jego listem z 16 czerwca tego roku. W moim odczuciu mówi on więcej o tej strasznej wojnie niż niejeden reportaż. List tłumaczył na polski przyjaciel Gienka, Andrij Pawłyszyn. Zachowuję jego wersję, świadom, że Andrij robił to „na szybko”.

Witaj Janku,

bardzo dziękuję za książkę. Ta rozprawa o Caravaggio jest świetna. Żałuję, że mam zbyt mało czasu na czytanie. Ale od dawna jestem przyzwyczajony do czytania kilku książek naraz i przez dłuższy czas. Dziękuję.

Serdecznie dziękuję za wsparcie i miłe słowa oraz ważny tekst Simone Weil. Naprawdę doceniam Twoje wsparcie, Twoje słowo i to, że jesteś.

Przepraszam za długie milczenie, że dopiero teraz udało mi się odpowiedzieć. Nie napisałem odpowiedzi od razu, ale częściami, jak już pewnie się domyśliłeś.

Przepraszam, że wygląda to trochę nieskładnie… Nie mogę się w pełni skupić z powodu wojny, mojego udziału w wojsku, które stało się moją pracą. Nie widzę końca wojny i rozumiem, że będę w wojsku do emerytury, czyli przez kolejne trzy lata.

Wciąż pozostaję w wojsku. Armia to odrębny organizm, który żyje według własnych praw, i trzeba się do nich dostosować. A nasza rzeczywistość jest prosta i jasna. Wojna. Wojna potrwa jeszcze długo i wszyscy uczymy się żyć według nowych zasad. Przy prawie codziennych alarmach, ostrzałach pokojowych miast i pogrzebach, które stają się codziennością w naszym życiu, niestety.

Na całej Ukrainie Pola Marsowe usiane są ciałami obrońców i obrończyń, ziemia skropiona gęsto krwią, w większości młodą, świeżą krwią. Jest ciężko. Ciężko patrzeć na krajobrazy z morzem krzyży i flag w kwiatach i zniczach.

Wizyty na Polu Marsowym stają się zjawiskiem powszechnym i to mnie przeraża. Przyzwyczajamy się do śmierci, przyzwyczajamy się do życia w wojnie…

Strasznie boli, gdy widzi się, jak młodzi chłopcy i dziewczęta grzebią młodych ludzi takich jak oni. Bolesny jest widok starzejących się na naszych oczach dwudziesto- i dwudziestopięciolatków, których siwe włosy i oczy mówią o nieludzkim cierpieniu. Zamiast żyć, poznawać świat i siebie w nim, uczą się wszystkiego, co związane z wojną i opanowują „wysoką kulturę ruskowo mira”… Codzienne barbarzyństwo. Codzienny ból i strata. Spustoszona ziemia…

Na wschodzie wkopywaliśmy się w ziemię, a ona nas pochłaniała i ukrywała przed żelastwem, które na nas spadało. Na wschodzie jest inna, w regionie donieckim ziemia jest czarna, jak smoła i oleista. Przyklejała się do saperki, a deszczu wtedy nie było. W regionie ługańskim jest jak zanieczyszczona terakota. Jest głęboka na siedemdziesiąt centymetrów, a dalej to już wapień. Nieraz w całych blokach, a czasem jak drobny żwir w glinie. Niesamowita ziemia.

Niesamowicie piękne widoki, gdy wschodzi słońce. Nigdy w życiu nie widziałem tyle usianego gwiazdami nieba, co podczas wojny. Całe to piękno było z nami na bieżąco nawet wtedy, gdy go nie zauważaliśmy, bo nie zwracaliśmy na nie uwagi. Eksplozje i zniszczenia unicestwiały mózg i percepcję rzeczywistości do stanu przetrwania na poziomie komórki, lecz jednocześnie pojawiały się krajobrazy, ptaki, zwierzęta, koty i psy. To wszystko było blisko i daleko od człowieka…

O tekście pióra Simone Weil, który mi przysłałeś. O mocy. Tak, to ciekawy tekst i trudno z nim dyskutować na odległość czasu. Żałuję, że nie wiedziałem o niej (Simone Weil), kiedy zabierałem się do pracy nad Iliadą. Chociaż intuicyjnie podążałem w równoległym kierunku. Ponieważ siła ducha jest integralną częścią siły ciała.

Tak naprawdę nikogo nie winię, każdy dokonał własnego wyboru. Ktoś poszedł na wojnę, bo musiał, a ktoś został. Ktoś pomaga, i jestem za to bardzo wdzięczny. Ktoś się ukrył i usiłuje ignorować wojnę w nadziei, że jakoś go to minie. Bóg jest ich sędzią…

Boję się tylko jednego: że nie zakończymy wojny, a świat nie ukarze Rosji. Wtedy moje dzieci i dzieci moich dzieci będą nadal walczyć z Rosją o prawo do wolności w wolnym kraju, o prawo do bycia Ukraińcami.

Namalowałem przez ten czas cztery akwarele. To stary pomysł, który mam nadzieję kiedyś zrealizować do końca. Dawno temu postanowiłem namalować galicyjskie twierdze, zamki, kościoły, kaplice, które są na wpół zniszczone przez czas i ludzi. Coś na wzór tego, jak malowano rzymskie ruiny w okresie romantyzmu.

Pojawiła się szansa na nadrobienie straconego czasu na rzecz mojego obecnego malowania. Szczerze mówiąc, na razie maluję mechanicznie, jakbym nie był sobą.

Dziękuję, Janku

Ściskam Ciebie i Anię

Gienek

Wyczyn Menelaosa, 2013

Trzy mity o Wisławie Szymborskiej (Kilka myśli z okazji stulecia Jej urodzin)

Uroczystości towarzyszące stuleciu urodzin Wisławy Szymborskiej oraz wydanie tomu jej Wierszy zebranych są dobrą okazją, by się rozprawić z przynajmniej trzema  popularnymi i krzywdzącymi mitami na jej temat.

Mit pierwszy: Szymborska kolaborowała z komunistycznym reżimem, to „stalinówka”, co ją całkowicie dyskredytuje i pogrąża.

W recepcji skrajnie prawicowej dochodzi do głosu, jak wiadomo, prezentyzm oraz łatwość oskarżania wedle łatwych czarno-białych schematów. Zapomina się, że Szymborska należała do pokolenia tzw. Kolumbów, a zatem doświadczeniem jej młodości były wojna i okupacja. Przeżyte w sposób nie tak nieludzki, jak Tadeusza Borowskiego w obozie koncentracyjnym, ogołacający, jak Mirona Białoszewskiego w Powstaniu Warszawskim, okrutny, jak Tadeusza Różewicza w partyzantce. Ale jako młoda dziewczyna Szymborska była świadkiem przywożenia do Krakowa rannych żołnierzy we wrześniu 1939 roku, wkroczenia hitlerowców, aresztowania i wywózki do obozu koncentracyjnego profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, a w latach czterdziestych masowych aresztowań oraz zagłady krakowskich Żydów. Sama uniknęła robót przymusowych tylko dlatego, że pracowała jako urzędniczka na kolei. Ze wszystkimi dzieliła strach, upodlenie i brutalne uciążliwości życia w okresie okupacji.

Wymownym świadectwem tych doświadczeń, ale także wrażliwości oraz zmysłu obserwacyjnego młodej poetki są jej wczesne utwory,  drukowane  wpierw w 1945 roku, w dodatku „Walka” do krakowskiego „Dziennika Polskiego”, później zawarte w tomie Czarna piosenka, wydanym dopiero w 2014 roku. Może warto odczytać je na nowo? Jest tam mowa o „trupach poległych dzieci” w Powstaniu Warszawskim (Krucjata dzieci), jest przejmujące pożegnanie dziewczyny z ukochanym, który idzie walczyć z okupantami i który już nie wróci (Janko Muzykant dedykowany Pamięci poległego), wiersz Transport Żydów wreszcie powitanie końca wojny wierszem Pokój. A także niemal reporterskie, celne zapiski z codzienności powojennej: napisy układające się w groteskową sekwencję: „wiec na rynku / bal mody / flaczki”, bijące się ze sobą „żebracze dzieci” (Z „autobiografii dnia”), „jednoręki chłopiec pod bramą” (Wyjście z kina) „wyrojone nad tłumem sztandary / rumowiska, spazmatyczne żelastwo” ( Pamięć o styczniu). Pierwociny poetyckie Szymborskiej, bez wątpienia nierzadko literacko słabe, nieporadne, czerpiące wzory z wierszy awangardowych, przebłyskują jednak suwerennym głosem autorki. Kiedy w swoim debiutanckim wierszu Szukam słowa ujawnia bezsilność języka wobec opisu rzeczywistości, w tym wypadku określenia jednym słowem zbrodniarzy hitlerowskich. Gdy zwięźle i celnie przedstawia światopogląd swojej generacji (wiersz o incipicie: „Świat umieliśmy kiedyś na wyrywki”).

Podobnie jak jej rówieśnikom świat wartości wyniesionych z rodziny i środowiska rozpadł się Szymborskiej w kupę gruzów. Była uczennica gimnazjum urszulanek utraciła podczas wojny wiarę, znajdując jej substytut w ideologii komunistycznej. Nigdy nie wypierała się swojego politycznego zaangażowania w latach tuż-powojennych. W rozmowie ze swoimi biografkami, Anną Bikont i Joanną Szczęsną wprost wyznała, że nie potrafi, także sobie, wyjaśnić, dlaczego napisała wiersz ku czci Józefa Stalina. Z pewnością prawdziwie, choć naiwnie wierzyła, że świat po porażających doświadczeniach II wojny światowej musi stać się lepszy. Ale czy była w tym odosobniona? Już w okresie przedwojennym w Europie obowiązywał podział na zwolenników faszyzmu lub komunizmu. Po wojnie ideologia komunistyczna stała się popularna i atrakcyjna w krajach Europy Zachodniej, zwłaszcza we Francji i Włoszech, a kult Stalina, „uncle Joe” był żywy także w Stanach Zjednoczonych. Komunizmem i wodzem rewolucji zauroczyli się również wybitni lewicowi francuscy intelektualiści skupieni wokół Sartre’a, co opisał Herbert. R. Lottman w książce Lewy brzeg. Od Frontu Ludowego do zimnej wojny. Trudno też się dziwić, że do Szymborskiej szczególnie mocno przemawiała sowiecka propaganda pokojowa. Kiedy pisała o wojnie w Korei, jej wiersze szeleściły socrealistycznie, ale nie wszystkie. Prawdziwie współczuła ginącym oraz Koreańczykowi, któremu wykłuto oczy (Z Korei).

Po Październiku 1956 z tych doświadczeń wyciągnęła daleko idące wnioski: przestała wierzyć w jakiekolwiek ideologie, wiary i oraz masowe uniesienia  (z dystansem odniosła się nawet do „Solidarności”), ze sceptycyzmem podchodziła do każdej propagandy, nauczyła się  nieufności wobec jej języka oraz niezmiennie stawała w obronie wolnej i suwerennej osoby poddanej przemocy państwa lub wielkiej liczby. Była szczególnie wrażliwa na życiowe przypadki pojedynczego człowieka, szczególnie losy ofiar wojen i terrorystycznych zamachów. Zapadają w pamięć takie wiersze, jak Terrorysta, on patrzy, Zamachowcy, Fotografia z 11 września, Jacyś ludzie.

Mit drugi: Szymborska to poetka łatwa, pisze przecież tak prosto, dla wszystkich zrozumiale, niezbyt skomplikowanym językiem.

Teksty jej wierszy stają się tekstami popularnych piosenek. Kiedyś Nic dwa razy znakomicie wykonywała Łucja Prus, obecnie furorę robi wśród młodzieży wykonanie tego wiersza przez Sanah. Cóż bardziej banalnego niż powiedzieć, że „nic dwa razy się nie zdarza”? A przecież poetka ukrywa w podtekście nawet tego jednego zdania wręcz otchłanne problemy filozoficzne. Pyta o grę przypadku i losu, o nietrwałość i iluzoryczność zdobywanej wiedzy, małą przydatność zdobywanego doświadczenia, nieodwracalność ludzkiej egzystencji.

Wydobywa nieoczywistość z oczywistości. Służą temu równocześnie lub wymiennie: rozbicie frazeologizmów, zmiana perspektywy widzenia, spinający sprzeczności, barokowy koncept. Łącząc ze sobą teorię Darwina z filozofią przypadku, nie tylko pozbawia człowieka uprzywilejowanej pozycji w świecie zwierząt, ale zaciera ponadto jego odmienność od innych stworzeń, nawet niżej położonych na drabinie ewolucji, podkreślając przypadkowość  ludzkich kształtów oraz zależność od losowej konfiguracji genetycznej naszego istnienia bądź nieistnienia. Jednym słowem, ostentacyjnie burzy antropocentryczny model świata. Ale czy do końca?  Czy przy wszystkich podobieństwach i związkach człowieka ze światem zwierząt nie różni go od nich dar języka? Nie tyle jako forma komunikacji, bo tę inne stworzenia się na wiele sposobów posługują, lecz jako możliwość autorefleksji oraz medytacji o samym istnieniu. Mowa o nieczłowieczym musi ostatecznie posłużyć się człowieczym. Tutaj przebiega nieprzekraczalna choć nader krucha granica, którą Szymborska, dosyć paradoksalnie, każdym poetyckim słowem mocno zaznacza i uzmysławia.

Mit trzeci: Szymborska to postać niezupełnie poważna. Owszem, pisze wiersze, ale także zabawia się humorystycznymi wierszykami, zbiera dziwne przedmioty, kolekcjonuje stare widoków, tworzy zabawne wyklejanki. Ten mit zdaje się podtrzymywać książka Michała Rusinka Szalik. Szymborska dla dzieci.

Miałem zaszczyt znać osobiście Wisławę (bardzo szybko zaproponowała, żebyśmy mówili sobie po imieniu). Nie ośmieliłbym się nazwać jej przyjacielem, ale z pewnością traktowała mnie i moją żonę bardzo serdecznie. Z okazji świąt otrzymywaliśmy od niej życzenia z wyklejankami. Odwiedzaliśmy się także nawzajem przed „katastrofą noblowską”, ale i potem. Wisława bardzo starannie wybierała grono swoich gości. Nie mogło ich być więcej jak ośmioro i nie mogli być ze sobą skonfliktowani. Wcześniej dzwoniła do mnie i pytała, czy nie mamy z żoną nic przeciwko osobom, które wymieniała. Goście zresztą bywali znakomici. Poznaliśmy u niej m.in. Jerzego Pomianowskiego, co stało się początkiem naszej znajomości, oraz spotykaliśmy się z Czesławem Miłoszem i jego żoną  Carol. Przybycie noblisty zawsze stanowiło dla Wisławy prawdziwe wyzwanie, bo zaraz na wstępie oznajmiał wszystkim: „Mam taki problem”. Było to wbrew regułom, które kultywowała gospodyni. Rozmowa winna zaciekawiać, pienić się dowcipem oraz ironią, być błyskotliwa oraz starannie omijać poważne problemy. Wspominanie o chorobach czy śmierci było surowo zabronione.

Biorąc udział w tych kolacjach wyobrażałem sobie, że tak pewnie wyglądały spotkania w przedwojennym salonie Zofii Nałkowskiej. Bo też Wisława była prawdziwą damą w dawnym stylu, pewnie ostatnią. Umiała biegle, zręcznie i z humorem sterować całą konwersacją. Kolacje kończyły słynne loteryjki. Gospodyni własnoręcznie przygotowywała losy i fanty. Losy wyciągało się z kapelusza. Każdy mógł coś wygrać. Poza cennymi fantami, np. książkami czy płytami muzycznymi, były tam przede wszystkim przedmioty śmieszne,  mało przydatne, dziwne i kiczowate, które zwoziliśmy Wisławie z całego świata (Ja jej m.in. przywiozłem z Brazylii pancernika ulepionego z gliny przez Indian. Ale tego prezentu poetka nie umieściła wśród fantów, pozostawiła go dla siebie). Pamiętam, jak  była niepocieszona, gdy przyrząd do odsysania mleka z piersi matki nie trafił do mężczyzny.

Zadawałem sobie nieustannie pytanie: co w sposób niewidoczny, ukryty wewnętrznie spaja różnorakie formy działalności Wisławy Szymborskiej? Myślę, że kluczem do odpowiedzi  może być jej podziw dla filmów Federica Felliniego. Właśnie u niego odnajdywała analogiczną formułę egzystencji: świat jest nie tyle Szekspirowskim teatrem, ile cyrkiem, wodewilem, w którym, świadomie bądź nie, gramy przed sobą i z innymi rozmaite role. Widowisko jest zarazem zabawne i straszne, komiczne i tragiczne, trywialne i wzniosłe. Tym bardziej, że owa żałosna błazenada odbywa się w obliczu zimnego, obojętnego kosmosu, w którym jesteśmy przeraźliwie sami. A sztuka? Jak całe ludzkie życie ma postać performatywną, usiłuje pozostawić ślad naszej egzystencji w materiale o różnej wartości i przeznaczeniu. Mogą to być równie dobrze wyrafinowane, podszyte filozoficznym namysłem wiersze, jak i kolekcjonerstwo, opatrywane przewrotnym komentarzem wyklejanki czy towarzyskie loteryjki.

ALEKSANDER FIUT

Galeria jednej fotografii (32)

Tytuł wymyślił Albrecht. Często miał lepsze pomysły na tytuł. Tutaj nazwał, po prostu, reakcję Madeline na zdjęcie kwiatu. Madeline to nasza przyjaciółka z Chapel Hill (N.C.), tłumaczka na angielski m.in.: Białoszewskiego, Miłosza, Fink, Krall, Schulza, Borowskiego. Zdjęcie zrobiłam w lipcu 1985, w sąsiadującym z Chapel Hill miasteczku.

„Madeline Called It Wild Hibiscus”, Carrboro 1985, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

8 maja 2023

ELŻBIETA LEMPP

Drzewo kultury

Szanowni goście, wolni obywatele,

przez ćwierć wieku udało mi się w tym miejscu wypracować definicję roboty w kulturze, inaczej: tkania kulturowej tkaniny życia. Podkreślam – wypracować, a nie wymyślić, jako że wymyślanie jest atrybutem teoretyków, a praca – praktyków. Zatem oprócz słowa moim tutaj żywiołem jest ortopraxis. Życia jednak nie da się do niczego porównać, a szaty, czy też siatki wszelkich teorii będą wobec niego zawsze przykrótkie.

Co sprzyja swobodnemu rozwojowi kultury, więcej – co jest warunkiem, żeby drzewo kultury rosło i rozwijało się ufnie oraz cierpliwie, otwarcie i spokojnie? To jest zasada, czy też reguła trzech „a”. Proszę jednak nie mylić jej z Akademią Anonimowych Alkoholików. Chodzi bowiem o autorskość, autonomię, autorytet. I o to, aby odległości między tymi słowami były równe jak w równoramiennym trójkącie. Próby destabilizacji harmonii związku autorskości, autonomii i autorytetu zawsze kończą się źle dla kultury, ona zaś zaczyna sterować ku własnej karykaturze i w rezultacie tracić twarz, to znaczy przeistaczać się w gębę antykultury, przeinaczać w trupa.

Erwin Kruk nieżyjący pisarz i poeta mazurski powiedział do mnie: „Ty jesteś niedzielak”, a więc ktoś taki, kto urodził się w niedzielę (nie mylić z czepkiem). Według wierzeń Mazurów niedzielacy wyposażeni byli w zdolność rozmowy z duchami umarłych. To prawda, urodziłem się w niedzielę i niejako już na poziomie instynktu przekonany byłem, że dialog z umarłymi i dialog z żywymi nadaje naszemu życiu właściwy balans. Włączanie się w rozmowę z tymi, którzy byli i z tymi, którzy są jest optymalnym wariantem tego, jak należy kształtować przyszłość, czym ją posilać. Umarli są niekiedy upierdliwi w domaganiu się głosu dla siebie, mimo to mówili do mnie: szanuj drugiego człowieka, choćby nie wiadomo, jaki był inny, gdyż jest zjawiskiem metafizycznym i pamiętaj – nic nie zwalnia ciebie z uprzejmości wobec drugiego.

Jeśli umarli dokuczają upierdliwością, to żywi – oporem. Opór materii żywych – to także upierdliwość. W każdym razie jednym z najważniejszych wynalazków kultury wcale nie jest koło ani druk, ale język, a zaraz za nim rozmowa. Ją to podlewałem, kultywowałem, podkuwałem aż stała się w moim życiu czymś fundamentalnym. Dlatego z tego miejsca pragnę podziękować samorządowcom różnego szczebla, urzędnikom, posłom i tutejszym ludziom „godziny codziennej i szarej”, którzy chcieli mnie wysłuchiwać, ale i sobie, gdyż rozumiałem i wybaczałem, kiedy stawiali opór i nie wykazywali zainteresowania. Puszczałem ich wolno, bowiem nie do twarzy jest człowiekowi ze smyczą, a siebie napominałem – widocznie nie ta chwila, zły moment.

Fot. Marek Truszkowski

Podkreślam z całą mocą; dziękuję za umożliwianie mi rozwoju i umacnianie reguły trzech „a”, która posiada strukturę nader koronkową i utkana jest z delikatnych i niewidocznych promionków, niezbędnych jednak do tego, aby człowiek w pełni oddychał.

Tak, doznałem wizji, co do kształtu Prania, jak i jego miejsca w polskiej kulturze literacko-muzycznej, gdyż do tej kultury niejako boczną furtką wprowadził tę przycupniętą w puszczy leśniczówkę Gałczyński. Wizja, to wstrząs umysłu, który niekiedy przybiera kształt zewnętrzny. Coś między darem i u-darem. Zobaczyłem więc to miejsce promiennym. Proszę się nie martwić, nie będę wyliczał form życia w Praniu, które owa promienność powołała. Dość, że powiem, że tą aktualną jest nowa ekspozycja muzeum w Praniu, odsuwająca po 43 latach do lamusa tę, która powstała u zarania placówki pod auspicjami województwa suwalskiego, jego muzealników, działaczy i urzędników, jak również córki poety Kiry Gałczyńskiej. I nie jest ona najostatniejszą z tych form, co najwyżej przed, przedostatnią. Wizja jest szczególną postacią snu, który wchodzi w realny związek z tym, co rzeczywiste i zewnętrzne.

Przy czym dobrze pamiętam słowa pewnego przedwojennego producenta filmowego skierowane do twórców i artystów filmu, a które przytoczył mi zmarły w 2007 roku Jurek Markuszewski: „Oby za moje pieniądze nic wam się przypadkiem nie śniło”. Przekonany o tym, że snów jest więcej niż pieniędzy, pod tym właśnie kątem układałem współpracę ze swoimi mocodawcami. Nie ma pieniędzy – rozumiem. Rozumiem i dlatego poczekam. Bo jak powiedziałem na początku; drzewo kultury rośnie cierpliwie i spokojnie, ufnie i otwarcie w rozmowie z ziemią i niebem, deszczem i wiatrem, burzą i sokami ziemi.

I jeszcze jednego nauczył mnie Jerzy Markuszewski, a mianowicie tego, co lubi, a czego nie lubi scena. Z pewnością nie znosi gadulstwa – to raz, a po drugie marny jest aktor, który naraża widzów na męki wyższego i niższego rzędu. Dlatego swoje wystąpienie odnośnie ekspozycji już kończę. Kończę słowami Wieniedikta Jerofiejewa: „Patrzcie i szanujcie. Patrzcie i nie spluwajcie”.

Pranie, 1 czerwca 2023

WOJCIECH KASS

*Mowa wygłoszona 10 czerwca 2023 roku na scenie w Praniu podczas uroczystego otwarcia nowej stałej ekspozycji w Muzeum K.I. Gałczyńskiego.

Grupa Biprostal

Była fantazmatem i pozostała nim. Jej widmowy charakter nie jest jednak ponury, bo choć istniała tylko w wyobraźni, zachowała obietnicę przyszłej opowieści pogodnej.

W latach mojego dzieciństwa Kraków kończył się po przekroczeniu linii Alei, dalej rozciągały się tereny zupełnie inne, dziś nieistniejące. W pobliżu Nowowiejskiej, czyli w okolicy biurowca biprostalu były uprawy warzywne: pod dzisiejszymi domami „nad Pewexem” (też byłym) rosło okazałe pole kapusty, białej i czerwonej, a właściwie fioletowej. Można było ją kupować wprost od ogrodników, co robiła moja mama, a może babcia. Na równoległej ulicy Kazimierza Wielkiego stały parterowe domki z ciemnego drewna. Ich stopniowa rozbiórka zaczęła się bodaj w latach 50-tych, wraz z początkiem modernizacji tamtych okolic. Dzielnica dojrzewała powoli do swojego wieżowca. Ulica, przy której stoi przez wiele lat nosiła nazwę 18 Stycznia. Zastanawiam się dlaczego ta nazwa okazała się aż tak niewygodna w nowej Polsce: to data wyzwolenia Krakowa (tak się wówczas mówiło) przez armię marszałka Koniewa. Jakby nie było, dzień się nie zmienił, a że wyzwolenie okazało się fatalne, to rzecz inna.

Dzisiaj ulica nazywa się Królewska. Nie prowadzi co prawda w stronę Wawelu, ale brzmi zapewne lepiej.

Wiejska okolica przemieniała się powoli w miasto, dość nijakie co prawda, ale nowe i inne, powstawały bloki, niewysokie jeszcze, w tych blokach zaczynali się osiedlać inteligenci, co zapewne wynikało z rytmu przydziałów mieszkaniowych, dzielnica nigdy nie wzbogaciła się o własny styl, i tak miało już pozostać. Ale była lubiana i dalej tutaj mieszkamy, choć pozostało nas już niewiele.

W biografii Wisławy Szymborskiej (Bikont i Szczęsnej) przypomniała o tym epizodzie mieszkaniowym Basia Czałczyńska, pisarka i tłumaczka, mieszkanka ulicy Karłowicza położonej tuż przy parku krakowskim. Przy ulicy Karłowicza mieszka jeszcze Ewa Lipska, ale to są już ostatnie dni jej mieszkania tam, bo Ewa przeprowadza się na inną ulicę w tej samej dzielnicy, ale bliżej centrum. Ewa jest najbardziej ruchliwą mieszkanką dzielnicy, wędruje od ulicy Czepca poprzez ulicę Zbrojów, coraz bliżej ulicy Karmelickiej, wycofuje się z serca dzielnicy, i ja się przed laty z niego wycofałam, choć mój obecny dom stał na skraju dzielnic już przed wojną.

Na zachowanym zdjęciu wymyślonej grupy stoją: Ewa Lipska, Barbara Czałczyńska, Wisława Szymborska, Kornel Filipowicz i po znajomości, Adam Włodek, bo mieszkał w zupełnie innej części Krakowa. Nie ma na tej fotografii Joanny Salamon, poetki i lekarki, choć też osiedliła się w pobliżu, przy ulicy Chocimskiej, tam, gdzie potem przeniosła się Wisława. Kornel, zadawniony mieszkaniec dzielnicy, niechętnie wymieniał kompromitującą nazwę swojej ulicy, czyli Dzierżyńskiego, teraz przywróconą do łask jako dawna ulica Juliusza Lea. Itinerarium Wisławy prowadziło od dostojnej ulicy Radziwiłłowskiej, gdzie znajdował się jej dom rodzinny, poprzez artystyczną ulicę Krupniczą z numerem 22, który miał stać się sławny, ale go już nie ma, w stronę własnej szuflady na Nowowiejskiej, ku Chocimskiej z drzewem za oknem i czwartym piętrem bez windy, aż po ostatnią Piastowską, pozbawioną cech miejskich i łączącą Królewską z Błoniami.

Grupa, choć nie odnotowuje jej żadna historia literatury, była twórcza. I przenikał ją miły prąd zabawy, spotkań nieprzewidzianych, nie wysilała się medialnie, bo szczęśliwie mediów, w dzisiejszej postaci, nie było, ceniło się niewielkie (albo i wielkie szaleństwo), pielęgnowało własne dziwactwa, w które nikt się nie wtrącał, oglądało czasem przez szybę dostojną ekspozycję sklepu Pewex, bez żalu, bez tęsknoty za nieosiągalnym, niekoniecznie potrzebną, choć niech sobie będzie…

Najbardziej szalona była Joanna, (nie ma jej na zdjęciu) która już zerwała definitywnie z ftyzjatrią i zaczęła pisać swoje książki o Kochanowskim, Mickiewiczu, Herbercie, Gombrowiczu i Wisławie. Numerologia, która ją pasjonowała, nie była jeszcze modna, próbowała do niej zachęcić nawet Miłosza (w Ameryce), ale Miłosz był nieprzejednany. Można o tym przeczytać w Roku myśliwego.

Ewa pisała wiersze na Zbrojów, Władzio, jej mąż, znakomity kierowca, uczył mnie prowadzić samochód, z czego nic nie wynikło.

Wisława nigdy nie mówiła, co pisze. W pobliżu bytował uczony Stanisław Balbus, pogrążony w kolejnej księdze, ale, w przerwach, pełen towarzyskiej werwy.

Do siebie było niedaleko, i powstawało takie przekonanie, że grupa, choć taka mała, nigdy nie przestanie istnieć. Miało stać się inaczej i ta niewielka część społecznego życia uległa wymazaniu, bo organizmy społeczne są żywe, pojawiają się nowi ludzie, spoza dzielnicy (w różnych sensach) i oni nadają ton, pobudzają do innych zabaw i gier.

Wieżowiec za naszymi plecami nie zaprzątał uwagi; był częścią krajobrazu, jego eskpresywność wizualna była mniejsza niż wystawy sklepu Pewex.

Limeryki uprawiało niegdyś dwóch obscenicznych mistrzów: Słomczyński i Flaszen. Igraszki limeryczne Wisławy wydają się w porównaniu z nimi czytankami z dziecinnego pokoju. Mistrzów tych Wisława poznała wiele lat wcześniej, kiedy oni tkwili na jasnym horyzoncie krakowskich sław literackich, ona jeszcze nie. Ich uczennica starała się omijać sprośności, zaś jej z kolei uczniowie osiągnęli w tym gatunku przede wszystkim wysokie sprawności retoryczne. Tyle, że duch czasu uleciał.

Grupę rozproszył stan wojenny – zmieniła się mentalna podstawa jej istnienia-nieistnienia, zaczęła się konspiracja na miarę tamtych lat, i bywało się u siebie jakby na innych zasadach, w innych proporcjach. Z Warszawy przyjeżdżali emisariusze i emisariuszki (Kazia Kijowska ze swoimi Rozmowami kontrolowanymi) i choć dalej wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, to może nie o wszystkim. Joanna wyjechała na stypendium do Iowa City, a potem została w Holandii na wiele lat, Ewa przygotowywała się do Wiednia („jej część przednia – nie dojechała jeszcze z Wiednia – pisała po latach Wisława), Basia była na miejscu ,ale przestawała pisać i zwolna przemieniała się w pracownicę KIK-u, Kornel w konspiracji odgrywał rolę główną, obok niego Wisława, tajny związek literatów przyjmował tajnie nowych członków, ale dalej grywaliśmy w fanty, nie tylko w loteryjkę, Kornel wspaniałomyślnie rzucał do gry szkice Jaremianki, i tak, nie wiedząc jeszcze o tym, traciliśmy dawne ciało zbiorowe  i zbliżał się zmierzch grupy.

Można by z tych okruchów zrobić miejską legendę, łącząc zaczątki opowieści z historią dzielnicy. Co prawda w polskim myśleniu kulturowym urbanistyczna legenda nie zajmuje tak wyrazistego miejsca jak u innych mieszkańców europejskich miast, ale zapewne będzie z biegiem lat spisywana.

Jest to tylko do pewnego stopnia opowieść, którą zaprojektowało życie w PRL, przede wszystkim w PRL schyłkowym.

Gdzie leży granica?

Gromadząc się, choć bez wyrachowania, w dzielnicy tak nie-krakowskiej, w dzielnicy dopiero kiełkującej, jej mieszkańcy odsuwali się od Krakowa mieszczańskiego, porzucając swoje zobowiązania wobec tamtej części miasta. Podgórze i Dębniki były, mimo wszystko, wygnaniem jak z pani Dulskiej. Kazimierz jeszcze nie istniał – był zapomnianym fragmentem Krakowa, na poły wstydliwym. Wybrać się na Kazimierz to było jak zwiedzać inne miasto, ale miasto płaskie, bo jego wnętrze nie zostało jeszcze przypomniane.

Opuszczone synagogi, zniszczony cmentarz i handel mięsem na Placu Nowym. To wszystko.

Aleje w latach 30-tych wyznaczały początki nowej inteligencji (również profesorskiej). Więc istniał jakiś sygnał, dość wątły, który być może spowodował, iż w naszych latach 60-tych, kiedy budowano wieżowiec, powstawało miejsce dla wspólnoty; bez tradycji, bez secesji, bez martyrologii, miejsce nowe.

Nie wierzę w magię miejsc. Ale ich istnienie w opowieści o ludziach akceptuję. Powstawała jakaś historia, już zamknięta.

Niegdysiejsze gry i zabawy, czyli obyczaje artystów PRL ustąpiły miejsca innym, nikt nie zapuszcza się w okolice ulicy Chocimskiej (choć podobno powstało tam przytulisko dla kotów…) Jeśli więc była to bohema drugiej połowy XX wieku, warto będzie niegdyś opisać jej obyczaje – nie tylko jej protesty, listy, podpisy, polityczne tajemnice.

Nie będę wymyślała dalszych wspomnień. Ten mały kawałek życia krakowskich pisarzy niech sobie pozostanie małym wycinkiem ich rzeczywistości.

MARTA WYKA

Pierwodruk: „Nowa Dekada Krakowska” 2012 nr 1-2

Nieco o jedzeniu i naszej kuchni

Oboje lubimy dobre jedzenie. Lubimy też gotować – i chyba nie najgorzej nam to wychodzi o czym świadczą pochwały gości, no i to, że Oberża nie splajtowała i działa nieprzerwanie od 24 lat! W moim wypadku umiejętność gotowania była „zasługą” … PRL-u, a dokładniej podłego jedzenia w stołówkach w tamtych czasach. Na ich temat krążył wówczas wśród studentów dowcip:

I sekretarz PZPR oraz premier rządu w ramach „wizyt gospodarczych” odwiedzili stołówkę w przedszkolu, studencką oraz w więzieniu. Po powrocie I sekretarz mówi:

– Musimy koniecznie poprawić jedzenie w więzieniach.

Zdziwiony premier pyta:

– Tam? Dlaczego tam, przecież wszędzie było paskudnie?!

– Bo do przedszkola i na studia to my na pewno już nie pójdziemy…

Kawał, kawałem, ale jedzenie było – krótko mówiąc, pod psem! Dlatego po pierwszym roku studiów (było to w 1973, czyli równo pół wieku temu!) stwierdziłem, że moja noga w stołówce studenckiej już nigdy więcej nie postanie! No i przez kolejne lata studiów (a w moim przypadku trwały one sześć lat, bo nie było powodu spieszyć się z ich ukończeniem, poza tym pół roku spędziłem zagranicą) dzielnie się tego trzymałem. Ale jeść musiałem. Cienki studencki portfel nie pozwalał na częste chodzenie po restauracjach i barach, pomijając fakt, że wtedy nie było ich zbyt dużo, a i jakość jedzenia była tam niewiele lepsza. Nie mając wyjścia musiałem nauczyć się gotować, co w tamtych czasach też nie było wcale łatwe. Brakowało produktów: po mięso trzeba było stać w długich kolejkach, które omijałem jak ognia, nie było wielu przypraw – w zwykłych domach najczęściej była tylko sól i pieprz (często ziołowy), ziele angielskie, listek laurowy, a dobra mielona czerwona papryka należała do rarytasów. Książek kucharskich również brakowało, a jak bardzo pożądany był to towar niech świadczy to, że złodziej – który włamał się do wrocławskiego mieszkania Danusi, ukradł także…. Kuchnię polską (!). Poza tym nie mieliśmy zbyt dużo wzorców kulinarnych (poza jedzeniem naszych mam i babć), choć ja akurat w połowie lat 70. spędziłem pół roku w Szwecji i Austrii – o czym już pisałem w „Dygresji…”, a wcześniej po kilka razy w Czechach (wiadomo – knedliki i pieczeń wołowa), Węgrzech (oczywiście pörkölt – gulasz i halászlé – zupa rybna), Bułgarii (tam najbardziej zapamiętałem sałatkę szopską) i NRD (z nieśmiertelną soljanką). Mimo to uczyłem się gotować, a moja zupa gulaszowa od tamtego czasu cieszy się dużym powodzeniem i jest w karcie dań Oberży (tyle, że teraz z dziczyzny). Znacznie większe możliwości kulinarnego poznawania mieliśmy w Berlinie, tym bardziej, że mieszkaliśmy obok słynnej Wilmersdorfer Straße, w pobliżu której ulokowały się wszystkie możliwe restauracje i sklepy spożywcze: od chińskich, tajskich i wietnamskich przez greckie, włoskie i hiszpańskie, po meksykańskie i argentyńskie, więc mogliśmy z Danusią nie tylko próbować innych dań, ale również samemu eksperymentować z kuchniami świata (w tym nieocenioną pomocą były książki o kulinarnych tradycjach, z oryginalnymi przepisami, z serii „Internationale Speisekarte” wydawnictwa TIME-LIVE).

Wereszczaki czyli schab wieprzowy duszony w sosie buraczanym. Teraz to „klasyk” Oberży, a ten zapomniany przepis znalazłem 30 lat temu w jakiejś książce o kuchniach regionalnych, a po raz pierwszy gotowałem, gdy jeszcze Oberża się nam nie śniła…

No i tak zdobyta nauka nie poszła w las… Trafiła do puszczy, bo po otwarciu Oberży zostaliśmy szefami kuchni. Jedną z naszych niepisanych zasad, jest to, że gotujemy tak, jak dla siebie i tylko to, co sami lubimy jeść. W gotowaniu pomagają nam panie mieszkające w okolicy – w Ukcie, Gałkowie, Śwignajnie, Iznocie (żadna z nich nie miała wyksztalcenia gastronomicznego, więc uczyły się od nas – ku wielkiemu zadowoleniu ich rodzin…).

Drugą naszą zasadą jest używanie w miarę możliwości najlepszej jakości produktów, najchętniej ekologicznych, z własnego gospodarstwa lub pochodzących z okolicznych, zaprzyjaźnionych gospodarstw. Oczywiście poza winem, które od 2010 roku importujemy z Włoch, z zaprzyjaźnionej winnicy Lunadoro w Toskanii – którą poznaliśmy dzięki … Markowi, a jak dobre są to trunki niech świadczy fakt, że podczas gali w Sztokholmie na część laureatów Nagrody Nobla w 2019 roku podawano właśnie tamtejsze wino! Odkąd stało się to możliwe, czyli od 2015 roku serwujemy głównie polskie wina pochodzą z zaprzyjaźnionej winnicy Turnau z Baniewic w zachodniej Polski.

Knedle – to smak naszego dzieciństwa, ale wielu naszych gości tak się od nich uzależniło, że to danie sezonowe (początkowo mieliśmy je tylko w sezonie śliwkowym) stało się całorocznym (w tym celu jesienią sami mrozimy odpowiedni gatunek śliwek).

Zgodnie z trzecią zasadą w naszej Oberży podajemy dania kuchni polskiej i regionalnej. Niektóre z nich to kulinarne klasyki (zupy, knedle, pierogi, bigos, naleśniki) – niekiedy w naszym wydaniu, są też nasze rodzinne dania („galicyjskie” pierogi z kaszą gryczaną i twarogiem, pierogi z czereśniami czy zupa z młodej kapusty lekko podkiszanej – tak jak się kisi ogórki małosolne) ale również rzadko spotykane dania regionalne (wereszczaki). Dużo jest też naszych autorskich dań. Jeszcze w Berlinie Danusia ugotowała pewnego dnia zupę grzybową, ale wsypała do niej za dużo kaszy jęczmiennej, więc na drugi dzień zupa zamieniła się w gęstą kaszę o intensywnym smaku grzybowym (teraz byłoby to modne kaszotto) więc wykorzystała ją jako farsz… i tak powstały pierogi z kaszą i grzybami, które do tej pory są w naszej karcie. Innym razem chciałem coś przekąsić i znalazłem w lodówce placek naleśnikowy, w słoiczkach resztki konfitury i kajmaku, połączyłem te składniki i tak powstał naleśnik z kajmakiem i konfiturą wiśniową, który jest ulubionym deserem większości naszych gości. Pyszna zupa rukolowa powstała w związku z „klęską urodzaju” rukoli w naszym (a raczej Danusi) ogródku. Z połączenia dwóch poznanych na Mazurach i Kurpiach nieznanych wcześniej przez nas dań: zupy z kiszonej kapusty i wywaru z suszonych grzybów oraz pierogów z soczewicą powstała kwaśnica mazurska (o niej jeszcze napiszę). Dania te są w karcie dań od początku, a nasi goście nie wyobrażają sobie bez nich Oberży. Oczywiście w karcie dań mamy dużo dziczyzny i grzybów – mieszkamy przecież w puszczy, a zupa kurkowa i czasami rydzowa są „hitami”. Niektóre dania pojawiły się dlatego, że pytało o nie wiele osób (np. żurek), a część naszych przyjaciół – i coraz więcej gości, rezygnuje z jedzenia mięsa, dlatego ponad połowa naszych dań to dania wegetariańskie.

Z naszych długich corocznych podróży w stronę Morza Śródziemnego (głównie do Włoch i Grecji) przywozimy rozmaite inspiracje i wzbogacamy nimi tradycyjną polską kuchnię: np. o faszerowane kwiaty cukinii rosnące w ogródku, o który dba Danusia czy pierożki z koziego twarożku oraz świeżej mięty. Dobrze zapamiętałem smak pysznej pieczonej koźlęciny, którą ponad 40 lat temu po raz pierwszy jadłem w Grecji, w ogrodzie zaprzyjaźnionego Greka, dlatego w karcie dań mamy kilka dań z mięsa z młodych (mazurskich) koziołków.

Danusia ze świeżo zerwanymi w ogródku kwiatami cukinii, które wkrótce zostaną faszerowane i trafią na talerze naszych gości.

Szybko okazało się, że otwarcie Oberży, było dobrym pomysłem i włożony trud przynosił efekty. Pojawiało się coraz więcej gości, wśród nich wielu stałych, którzy odwiedzają nas już od ponad 20 lat. Z wieloma z nich zaprzyjaźniliśmy się i utrzymujemy bliskie kontakty towarzyskie (dla stałych gości czasami gotujemy coś „ekstra”, czego nie ma w menu).

Oprócz wielu niepisanych reguł, jest jedna pisana i prawie od początku wisi na drzwiach Oberży. „Inspiracją” do jej napisania były dwie panie, które pewnego pięknego letniego dnia, na początku naszej działalności, wpadły (niezależnie, tuż po sobie) do oberży z pytaniem:

– Co można szybko zjeść?

Obie grzecznie spytałem czy są w podróży służbowej – skoro tak się śpieszą, lecz usłyszałem odpowiedź:

– Nie, na wakacjach!

Stół przygotowany na tradycyjne śniadanie wielkanocne. W Oberży podajemy dania kuchni polskiej i regionalnej, ale – trochę dla przekory, a trochę przez przypadek (znowu!), na porcelanie angielskiej Wedgwood Woodland.

Od początku chcieliśmy prowadzić lokal typu „slow food” (byliśmy nieświadomymi prekursorami tego ruchu na Mazurach), a nie „fast food”. Nasz znajomy – znając nasze poglądy, przyniósł nam w ramach żartu papierową torebkę z logo znanej sieci „fast food”, na niej grubym pisakiem napisałem dewizę, którą przybiłem do drzwi wejściowych:

„Nie mamy czasu dla ludzi, którzy nie mają czasu!”.

Dewiza ta wciąż wisi na drzwiach do Oberży (a torebka jest już chyba czwarta), ale mimo to od czasu do czasu ktoś wpada z pytaniem:

– Co można zjeść na szybko?

lub pyta:

– Nugettsy macie?

albo:

– Szefie, macie frytki? Co – frytków nie macie?! No to szybko splajtujecie!

Ale na szczęście zdarza się to coraz rzadziej, a my póki co nie plajtujemy…

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Urodziny w Paryżu i w Sejnach

W piątek 30 czerwca przypadają kolejne urodziny Czesława Miłosza, już sto dwunaste. Jeśli istnieje jakaś forma komunikacji onirycznej, to muszę donieść na jej podstawie, że jubilat w nadświatach ma się dobrze, występuje na wieczorach autorskich (w snach obserwuję go zza kulisy) i po(d)rywa młode kobiety zasłuchane w jego poezję.

Wiem o przynajmniej dwóch obchodach jego urodzin, ale pewnie będzie ich więcej. Jedne z nich odbędą się w miejscu jego miłosnych udręk w latach młodości, czyli w Krasnogrudzie, gdzie jego ciotka w czasach międzywojennych prowadziła pensjonat dla letników. Tam nastoletni Czesław spędzał wakacje. Jakaś ruda z Warszawy zawróciła mu w głowie, a gdy nieszczęsny ujrzał, jak romansuje z innym, zapragnął niczym Werter się zastrzelić. Na szczęście dla nas wszystkich stary pistolet nie wypalił. Pociecha przyszła z niespodziewanej strony, ale to już inna historia.

A zatem w Sejnach Krzysztof Czyżewski, pisarz, wydawca i animator kultury organizuje jak co roku w sejneńskim Ośrodku Pogranicze urodziny Mistrza. Szczegółów nie znam, ale znając oboje Czyżewskich nie wątpię, że będzie to wieczór magiczny, a raczej kilka dni wypełnionych poezją Jubilata, dyskusjami nad jego twórczością i muzyką. Nigdy tam nie byłam, ale gdy kiedyś dotrę, pójdę nad jezioro Hojny, gdzie przed wojną stała budka służąca za przebieralnię, miejsce sekretnych spotkań Miłosza z krewną imieniem Gabriela. To jej dedykował młody poeta wczesny wiersz Pieśń. Całkiem niedawno odkryłam, że staje się on zrozumiały dopiero wtedy, gdy zmienimy płeć persony na męską.

Drugi wieczór urodzinowy, o którym wiem, odbędzie się w Paryżu, u pallotynów. W tym roku założone przez ojca Józefa Sadzika Centrum Dialogu obchodzi 50-lecie istnienia. Z tej okazji każdego miesiąca są organizowane spotkania poświęcone wybitnym twórcom związanymi z tym niezwykłym miejscem, otwartym na wszelkie przejawy kultury. Już się odbył wieczór pamięci Aliny Szapocznikow, której rzeźba wisi na poczesnym miejscu sali spotkań, koniec czerwca należy do Miłosza, a w dalszej kolejności odbędą się  wieczory  dedykowane Zbigniewowi Herbertowi i Oldze Scherer – pani profesor literatur porównawczych na Sorbonie, a także pisarce i działaczce na rzecz „Solidarności”. Przypuszczam, że wzięto też pod uwagę Jana Lebensteina, którego malowane witraże zdobią salę spotkań u pallotynów. W listopadzie w warszawskim Teatrze Polskim ma się odbyć jubileuszowy wieczór ku czci Centrum Dialogu, jak zaproponował dyrektor teatru Andrzej Seweryn.

Józef Sadzik odegrał twórczą rolę w życiu Miłosza. Za jego sugestią poeta w ciężkim stanie ducha wskutek dramatów rodzinnych przystąpił do tłumaczenia Psalmów, podejmując się w tym celu nauki hebrajskiego. Potem przyszły następne księgi Starego i Nowego Testamentu: Hiob, Księga Rut, Apokalipsa, Ewangelia według świętego Marka. Młodszy od poety o dwadzieścia dwa lata Sadzik, doktor filozofii (pisał dysertację o Heideggerze) był niezwykle pomocny w tych przekładach, wyjaśniając zawiłe kwestie teologiczne i językowe. Napisał też wstępy do Księgi Psalmów i Księgi Hioba, Ziemi Ulro. Obaj stali się z czasem bliskimi przyjaciółmi. Choć widywali się sporadycznie, korespondowali ze sobą z dużą częstotliwością. Ich listy złożone w Beinecke Library Miłosz zastrzegł bodaj na trzydzieści lat, bo zawierają wiele odniesień do spraw rodzinnych.

W jednym z wierszy napisanym w 1981 roku, Poeta siedemdziesięcioletni, autor nazwał siebie teologiem. Jest w tym coś na rzeczy. Rozważania nad chrześcijaństwem, zwłaszcza wczesnym, z jego licznymi schizmami, są osią jego twórczości. Przed Sadzikiem Miłosz zbliżył się z amerykańskim trapistą i myślicielem Thomasem Mertonem, z którym nawiązał korespondencję. Jednak z Sadzikiem łączyła go dużo głębsza wieź. Jego przedwczesna śmierć latem 1980 roku, niecałe dwa miesiące przed ogłoszeniem laurów noblowskich, wstrząsnęła poetą. Wiem to od niego samego, bo we wrześniu tamtego roku przyleciałam do Berkeley na drugą turę rozmów z nim. Miłosz przeczytał mi wtedy z rękopisu swoją elegię Do Józefa Sadzika. Trzeba trafu, że był to jego ostatni wiersz napisany przed przyznaniem mu Nobla.

I tym utworem rozpocznie się wieczór urodzinowy poety przy rue Surcouf. Gospodarze zasugerowali mi, żebym tam opowiedziała o Miłoszu prywatnym i wybrała jego wiersze, które będzie interpretował Olgierd Łukaszewicz. Ułożyłam je pod kątem autobiograficznym. Co mi przypomina pytanie sprzed lat mojej teściowej: „To jaki jest ten Miłosz?”. Wtedy nie umiałam sensownie odpowiedzieć, ale dziś już wiem, co na to odpowiem 30 czerwca.

Poeta, który w swoich wierszach umieszczał personę w kilku miejscach naraz, ma chyba nadal dar bilokacji. Spodziewać się go należy i w Paryżu, i w Krasnogrudzie jednocześnie. I pewnie w wielu innych bliskich mu miejscach.

RENATA GORCZYŃSKA

Na ramionach gigantów

Studiowanie dziejów książki przynosi dowód na stałość ludzkiej natury. Los wydawców i księgarzy, pozostaje równie niepewny dzisiaj jak i w pierwszych wiekach druku. Pisarz współczesny rozumie swojego starożytnego przodka, który narzekał, że nigdy nie zarobi tyle, ile woźnica rydwanu może otrzymać za jeden wygrany wyścig na hipodromie. Równie trwałe są zachowania czytelników, a wśród nich obsesja nowych książek. Na początku XIX wieku to zjawisko niepokoiło angielskiego eseistę Williama Hazlitta. Ten zadziorny polemista, liberał z wielkim sentymentem do rewolucyjnych ideałów, tak formułował swój pogląd: „Nie mogę pojąć namiętności, z jaką większość ludzi czyta nowe książki. […] Książka nieprzeczytana jest dla mnie pod każdym względem książką nową, niezależnie od tego, czy wydrukowana została wczoraj, czy też przed trzystu laty. Na argument, że nie opisuje wydarzeń współczesnych, tego co się teraz dzieje, że jest przestarzała i staroświecka, odpowiem, że o tyle właśnie jest nowsza. Jest o tyle bardziej daleka od innych książek, które ostatnio czytałem, od dobrze mi znanej rutyny dnia powszedniego, o tyle więcej wzbogaca moją wiedzę”.

Kwestia nowości dominuje w sposobie mówienia o książce w masowych środkach przekazu i na forach internetowych. W rezultacie cykl życia książki (o ile nie została natychmiastowym bestsellerem, do czego zwykle konieczna jest ogromna machina marketingowa) skraca się do kilku tygodni, zanim zostanie przesłonięta przez zalew kolejnych tytułów. Statystyki mówią, że w ciągu roku na księgarskie półki trafia około tysiąca nowych biografii i reportaży, a to przecież tylko niewielki wycinek całości. Przy chronologicznym przeglądaniu internetowych wpisów w oczy rzucają się krótkie pasma tych samych okładek, jakby kolejne warstwy skalne odkrywane przez geologa. Zmiana obiektu zainteresowania następuje szybko i potem już nie wypada przywoływać jego poprzednika, chyba, że z odpowiednim zastrzeżeniem, przeprosinami, że nie było czasu zrobić tego wcześniej, dlatego dopiero teraz sięga się do tomu z zeszłego roku.

O ile gonienie za wydawniczymi premierami, można czasem uznać za zupełnie nieszkodliwe pragnienie bycia na bieżąco z modą, która może się zmienić z dnia na dzień, albo poczciwe snobowanie się na literaturę, to kłopot pojawia się w chwili, gdy nowość traktowana jest jako główny czynnik w ocenie wartości. Choć ta obawa może brzmieć konserwatywnie, to wypowiadam ją właściwie z troską o przyszłość. Nie straciło bowiem znaczenia twierdzenie, że jeśli widzimy dalej, to dlatego, że stoimy na ramionach gigantów. Świadomość dawnych błędów i przeoczeń, nie może sprawiać, że zaczniemy wznosić wszystko od nowa, z poziomu fundamentów.

Osoby, które zajmują się sprzedażą książek znają te pytania: „Czy to nowa książka? Czy to teraz napisane? Czy to jeszcze aktualne?”. Wątpliwości w pełni zasadne, gdy rozglądamy się za poradnikiem prawa podatkowego, nieco mniej, gdy mamy przed sobą dzieło o architekturze gotyckich katedr. Dobrze jest znać najnowsze ustalenia, wszak niekiedy mogą one znacząco zrewidować dyskusję, ale czy wielokrotne zmiany atrybucji dzieł Giorgiona przerobiły klasyczne teksty o weneckim malarstwie na makulaturę? Albo czy Dzieje Herodota powinny popaść w zapomnienie? On akurat jest bezpieczny, bo bycie starożytnym lub średniowiecznym, daje wyjątkowy status, przenosząc w świat legend i bajek, na które dobrotliwie przymyka się oko i nie traktuje poważnie. Gorzej z tymi, którym bliżej do współczesności.

Okazuje się, że część czytelników nie widzi sensu w lekturach, które mogą miejscami przedstawiać nieaktualny punkt widzenia. W zamian proponują te późniejsze, które naprawiły błędy poprzedników. Ale czy to powód by całkowicie zaprzestać czytania starych książek, nawet tych święcących tryumfy w swoich czasach? (Pomijam tu oczywiście pewną część tekstów, które słusznie się odsuwa: treści jawnie nienawistne czy paranaukowe kurioza). Sytuacja, w której prezentowanie przez autora poglądów powszechnych dla jego czasu i pokolenia, dyskwalifikuje jego dzieło w całości, bez próby odnalezienia w nim tego, co nadal pożyteczne i ponadczasowe, prowadzi do wyjałowienia myśli. To szukanie drogi na skróty, próba wygodnego uniknięcia zmierzenia się z trudną, niejednoznaczną przeszłością, ludźmi myślącymi inaczej niż my. Równie szkodliwa jest też odwrotność tego podejścia, traktowanie dawnych publikacji jako oręża do walki z tym, co nie podoba nam się we współczesności, przekorne zanurzenie się w tym, co „niepoprawne”, zazdrosne westchnienia żałujące, że: „dziś tak już nie można mówić”. Obie te strategie są wynikiem czytania z pewnego oddalenia, bez przyjęcia na siebie ryzyka jakie może wiązać się z aktem bezpośredniego poznawania.

Opinia o książce, zwłaszcza takiej, która nie ukazała się ostatnio, budowana jest na tekstach i przekonaniach o niej, które wraz z upływem lat oraz przybywaniem nowych idei, mogą piętrzyć się coraz wyżej, sprawiając, że oryginalne dzieło staje się mniej wyraźne. Stworzone w ten sposób nakładki, mogą stać się na tyle przekonujące, że nawet świadomi odbiorcy ulegają złudzeniu, iż przekazują mu one prawdy, które nie muszą być weryfikowane. Daje to fałszywe poczucie pewności, skutkujące czasem krytykowaniem książki, której się nigdy nie czytało. Może to też doprowadzić do wyciągnięcia wybiórczych wniosków, ograniczonej perspektywy, która skupiając się na pasujących do danej tezy aspektach, uniemożliwia zobaczenie pełnego obrazu. To strach przed tym czego możemy się dowiedzieć i z czym możemy się zmierzyć. Wyeliminowanie tego lęku, jest konieczne, żeby w pełni przyswoić, wchłonąć dzieło. Potrzebne jest tu okazanie mu gościnności, gotowości na przyjęcie ze wszystkimi jego cechami, zwyczajami i poglądami które mogą się różnić od naszych. W ten sposób, otwierając się przed książką, piosenką czy filmem, możemy usłyszeć, co utwór naprawdę ma nam do powiedzenia i wykorzystać go do tego, żeby samemu móc widzieć dalej.

To zadanie jest szczególnie ważne dla młodego pokolenia. Przemiany społeczne, które zachodzą na naszych oczach, powodują, że znacząca większość dzieł powstałych przed drugą połową XX wieku, może zawierać elementy nieprzystające do dzisiejszej wrażliwości. To, co kiedyś przemykało niezauważone, dzisiaj kłuje w oczy. Kusząca perspektywa, żeby pozbyć się tego obciążającego dziedzictwa przez wymazanie go z pamięci, nie przyniesie niczego dobrego. Podjęcie próby ugoszczenia starszego, czasami uciążliwego, obcesowego przybysza, może być trudne, ale ten wysiłek wart jest starań. Powracając znów do słów Hazlitta:

„Jak bezpodstawne są skargi, które stale słyszymy, na nieuctwo i barbarzyństwo dawnych czasów i jak śmieszne jest zastrzeganie wszelkiej finezji i literackiej elegancji tylko dla naszych czasów. W istocie jesteśmy wiele dłużni czasom, które były przed nami, i bez nich nie dalibyśmy sobie rady. Ale we wszystkich wiekach można odkryć jeszcze inne okresy, które je poprzedzały i były równie świetne i pełne zalet. Odległość, a także liczne i doskonałe przymioty innych okresów mogły nieco przyćmić tę świetność i skazać ją na zapomnienie. Czyżby dlatego miała w ogóle nie istnieć? Równie dobrze moglibyśmy przypuszczać, że horyzont jest ostatnią granicą i krańcem kuli ziemskiej. A jednak cofa się stale, w miarę jak się doń zbliżamy. Podobnie czas wyciąga ze swych składów niekończący się szereg genialnych dzieł sztuki, a im dalej wgłębiamy się w mroki, tym więcej odnajdujemy zdobyczy i nowych słupów milowych naszej kultury. To tylko nasza niewiedza zakreśla granice – podobnie jak mgła pod szczytem góry pozwala nam wyobrażać sobie, że stąpamy po krawędzi wszechświata! […] A my nie bacząc na to i na tysiąc podobnych okoliczności uparcie folgujemy naszemu zdziwieniu i pytamy, jak to ludzie mogli istnieć, patrzeć, czuć w owych czasach nie mając dostępu do naszych możliwości i zdobyczy”.

Chęć kontaktu ze starszym dziełem zderza się jednak z przeszkodą, która wraz z nadejściem epoki internetu miała zostać już na zawsze wyeliminowana: brakiem dostępu do utworu. Co prawda przeszliśmy długą drogę, odkąd Piotr Czcigodny, opat Cluny, pisał do skryptorium zaprzyjaźnionego klasztoru: „Wyślijcie nam, jeśli zechcecie, większy wolumin listów św. Augustyna, ponieważ sporą część naszego przypadkiem zeżarł niedźwiedź”, ale i tak nie wykorzystujemy danych nam możliwości. Platforma streamingowa Netflix, starająca się zastąpić kina i telewizje, ma w swojej ofercie tylko 35 filmów nakręconych przed 1980 rokiem! Razem ze zmniejszaniem się rynku dystrybucji fizycznych nośników, może to sprawić, że dostęp do klasyki kinematografii stanie się bardziej utrudniony niż w czasach wypożyczalni kaset VHS. Jednocześnie nieustannie przybywają nowe analizy i materiały o filmach. Tworzone przez specjalistów, jak i zwykłych hobbystów, potrafią przyjmować rozbudowaną formę długich wideoesejów do obejrzenia w internecie. Bywa, że znacznie łatwiejsze jest obejrzenie kilkugodzinnej interpretacji filmu, niż dotarcie do oryginału.

Z książkami sprawa ma się niewiele lepiej. Trudno jest zrozumieć, dlaczego skala ich upowszechniania i digitalizacji stoi od lat na podobnym poziomie, skoro istnieją wszystkie potrzebne do tego środki techniczne. Wiele cyfrowych bibliotek udostępnia zeskanowane teksty za pomocą tego samego niewygodnego oprogramowania, jakie było w użyciu już 20 lat temu.

Sporo mówi się o sztucznej inteligencji (AI) i zagrożeniu jakie stanowi dla twórców, w tym pisarzy. Zdroworozsądkowe opinie części ekspertów tonują te nastroje, stwierdzając, że nadanie programowi ludzkich zdolności kreatywnych, pozostaje odległą wizją. AI może za to znakomicie sprawdzać się w czymś innym: wykonywaniu żmudnej, pracochłonnej pracy, wymagającej bardziej rozbudowanych zdolności niż te, które mogły zapewnić dotychczasowe algorytmy. Programy oparte na uczeniu maszynowym mogłyby zostać zaprzęgnięte np. do automatycznego przetwarzania zeskanowanych tekstów, edytowania ich, zapisywania w wygodnej do odczytu formie i katalogowania. Czytelnicy mieliby dostęp do setek tysięcy książek i czasopism, które mogliby przeglądać na czytnikach, korzystać z ich automatycznego tłumaczenia albo odniesień do publikacji na podobny temat. Wszystkie dotychczas podejmowane w tym kierunku działania są zbyt rachityczne i mało kompleksowe, bardzo często oparte na entuzjazmie pasjonatów. Możliwe, że wciąż znajdujemy się w fazie przytłoczenia potencjałem nowych narzędzi i nasza wyobraźnia nie jest odpowiednio rozległa, żeby robić z nich właściwy użytek.

W latach powojennych Jerzy Stempowski narzekał na coraz mniejszą liczbę nowych wydań poetów łacińskich. Jak twierdził, brak dostępu do nich oznacza, że nasz antyczny spadek otrzymujemy z drugiej i trzeciej ręki. To zagrożenie jest ciągle żywe. Opierając się tylko na tekstach o tekstach, możemy nie zauważyć tego, co cenne i przypadkiem spaść z ramion gigantów.

ARTUR URBAN

Brotan we wsi Făget

Pisałem już o Maramuresz, wspominając liściarkę, starodawną postać paszy dla bydląt, z drzewnych gałązek. Teraz znowu o tej rumuńskiej krainie, w górach samego środka kontynentu, w mateczniku dawności, stronach jakby nietkniętych przez ostatnie dwieście lat rozbuchania techniki, szybkości komunikacji i kultury nadmiaru, w każdym razie tak się to jawiło przed dwudziestu laty, choć przecież tylko pod pobieżnym spojrzeniem, gdy trafiłem tam na chwilę; teraz zapewne jest to już „zagłębie” turystyczne w zachodnim stylu. Przypominam znowu obrazy stamtąd, bo właśnie dopiero co siwa kępa piołunu (Artemisia absinthium), a więc jednej z bylic – wśród zieloności roślin rosnących dookoła, gdy przechodziłem wydeptaną ogrodową ścieżką – podsunęła mi na myśl inne ich gatunki, a są ich setki; sam znam tylko kilka. Niektóre z tych gatunków Artemisia już w śródziemnomorskiej starożytności poświęcono właśnie Artemidzie, wspomożycielce w chorobach, zwłaszcza – opiekunce położnic. Gdy piszę tu o bylicach – ziołach i krzewach uzdrowicielskich, a czasem złowrogich – to na myśl przychodzą najbardziej znane, właśnie te, które mają bardzo stare i poruszające nazwy, i które kryją w sobie mądrość „starowieku”: absynt, czornobiel czyli czernobyl, estragon, piołun czyli palin, angielski old man, niemiecki Beifuss – ziele, co rośnie tuż „przy nodze”, ale i koi zmęczone stopy piechura.

W Maramuresz, w górskiej wsi Făget, czyli w miejscu z bukiem w nazwie (wkoło na wszystkie strony świata nieprzebrane, jeszcze, buczyny Karpat), gdzie w ogrodach stało kilkanaście stareńkich chałup, wiele już wtedy, w 2003, bez życia, a wiejska droga, którą obsiadły te domy, nie wiodła już nigdzie dalej, bo to był tutaj kraniec świata, więc w Făgecie widziałem krzyże i małe, krągłe i płaskie wieńce z gałązek bylicy bożego drzewka, Artemisia abrotanum – z młodych, jeszcze wiotkich gałązek, bo starsze są kruche i łamliwe. Wianuszki wyplatano, układając po okręgu wiele drobnych „pętli”, każda z koliście zawiniętej wiązki pędów; pętle zachodziły na siebie, przenikając się po sąsiedzku – dłuższy z dwu, sterczący koniec jednej wiązki „przebijał” otwór sąsiedniej.

Liść brotanu

Artemisia abrotanum to taka miotła, trochę wyprostowanych gałązek, a na nich szarawe listki, ponacinane w długie niteczki jak u koperku. Po prostu niepozorny szary wiecheć, ale to jednak bardzo mocne ziele – zapach ostry, korzenny – tak jakby owa szarość to były zmieszane wszystkie barwy świata. Krzyże i wieńce wieszali w Făget tamtejsi starzy ludzie, prawosławni, na św. Jana, zawsze w miejscach „przejścia”: na masywnych, wyrabianych z grubych pni węgarach bram do obejścia, na drzwiach chałup, wrotach stodół i obór. Boże drzewko, w krzyżach i wieńcach, strzegło bram, wrót i drzwi, ale nie przed chorobami, złym okiem czy od uroku, przed szkodą czy złą odmianą losu, ale, jak mi tam objaśniali, po prostu przed wtargnięciem szatana.

W zarosłych, niepielonych ogrodach w Făget, pod ścianami, między zagonami warzyw i ziół, wzdłuż solidnych drewnianych płotów stawianych jak przed wiekami, to znaczy ze sztachet łupanych z drzewnych kloców, widziałem kępy cynii, astrów, mietelnika, ślazówki turyngskiej i floksów, a jeszcze kosmosy, amaranty i drobne, białe chryzantemy z zielonkawym środkiem. Na zagonach stały laskonogie kapusty (nam taka kapusta z wysoką łodygą kojarzy się już tylko z brukselką), takie, których gdzie indziej w Europie od dawna się już nie pamięta, jeszcze – pasternak i inne „dwuletnie” korzenie, siane tu z nasion zebranych u siebie przy domu, a nie z nasion kupnych, w kolorowych torebkach firm ogrodniczych, i jeszcze ogrodowe łobody o czerwonawych listkach, branych na sałatę, i cząbry. Przy chałupach uderzające plamy barw dojrzałego lata: sterty dyń dla wieprzów, wszędzie kukurydza i po podwórkach domowe suszarnie na jej kolby, na kształt wąskich, ażurowych szaf, papryka w kopcach i w sznurach, schnąca przy ścianach i płotach, warkocze czerwonej cebuli i srebrnych czosnków, stosy białej i żółtej brukwi, czerwone karpackie kartofle i topinambur, o bulwach białych albo czerwonawych, wreszcie ciemnozielone, a potem szarobure konopie, i pełno wiązek szarozielonych, schnących ziół.

Na określenie bylicy bożego drzewka, z którego w Făget pleciono krzyże i koła, jest cała mnogość słów, na przykład piękny, twardo brzmiący skrót starogreckiego „abrotanon”, czyli brotan, a jeszcze wiele innych – choćby boże drzewko i drzewko jerozolimskie, i drzewko Panny Maryi, i niechworoszcz, dypont, i, niech na tym będzie koniec, czuprun i kudrawiec, bo to przecież krzaczek wiechciowaty.

Pod Făgetem natknąłem się na drewniane konstrukcje, których przeznaczenia zrazu nie pojąłem i wokół których kręciłem się wtedy i kręciłem, zaintrygowany. Były to mocne prostopadłościenne klatki albo wbite w ziemię ramy z trzech grubych bali, do tego zawsze gdzieś z górnej belki zwisał żelazny łańcuch z blaszanym lub parcianym siodełkiem, i jakieś korby, kliny? Dopiero gdy rzuciłem okiem do przerdzewiałego wiadra, które leżało przy jednej z tych konstrukcji, rozjaśniło mi w głowie: wiadro było pełne odrzuconych, bo zużytych albo popsutych – podków dla wołów, a te konstrukcje to były podciągi do kucia wołów, które trzeba przecież – zwierzęta tak ciężkie i pełne mocy – obezwładnić, unosząc je w powietrze, by w ogóle można się było zabierać do podkuwania. Bo tam, w Maramuresz, to była jeszcze epoka wołów, ich płowe pary widywałem stale, jak szły w bukowych jarzmach, czasem z górną belką wyścieloną dla miękkości baranicą. Przy orce w dwa woły, blisko pysków tych masywnych zwierząt kroczył zawsze pomocnik oracza, dobywając z siebie wokalizę, zaśpiew, bardzo wysokie tony pieśni poganiacza wołów.

Podkowy dla wołu, z Maramuresz; blisko kryjówki Jerzego Stempowskiego z pierwszej wojennej zimy, jak uchodził

W oborach trzyma się tam, tu i ówdzie, bawoły indyjskie – w środku Europy ich pokolenia pracują już od półtora tysiąca lat – czysto czarne, o lśniącej skórze, bawoły, których śmietana jest tak tłusta i gęsta, że odstałą kroi się nożem, przed położeniem na chleb. Częstowany tą śmietaną, odkrawałem sobie pajdę z ogromnego, wypiekanego raz na tydzień w kopulastych piecach chlebowych, dość płaskiego bochna, który dociskałem do mostka – chleb ustawiony na sztorc do piersi – lewą, daleko wyciągniętą ręką, i chleb, otwarty nożem, pachniał całą powierzchnią odcinanego od macierzy plastra.

JAKUB DOLATOWSKI

Julia Juryś „Od wdzięcznej uczennicy”

Ponieważ bardzo dużo się dowiedziałam i nauczyłam z książek Hanny Zaremskiej, bezinteresownie polecam współużytkownikom strony wydawnictwa Próby jej ostatnie dzieło, „Wykłady z dziejów Żydów w średniowiecznej Polsce”. Dopiero co ukazały się w Instytucie Historii PAN. Nieduże (245 stron), poręczne, lekkie, może nawet niezbyt drogie cacko (ceny nie znajduję) naszpikowane wiedzą o dziejach diaspory żydowskiej w Polsce (i nie tylko) w Średniowieczu[1]. Smakowite jak jajo Fabergé (gdyby jaja Fabergé były jadalne).

Czego się z tego ogrodu nauk dowiedziałam? W sumie tego, na jak zawiłych, trudnych, często tragicznych, nieodwołalnie związanych z religią drogach naród żydowski trwał i trwa. Na czym zasadza się jego wierność sobie i pamięć. „Responsy”, których dwa przykłady niżej cytuję, pokazują jedną z nici, którymi duchowi przywódcy rozproszonych po świecie wyznawców judaizmu starają się utrzymać ich jedność.

Poza wykładem pt. „Rabini”, z którego czerpię poniższe fragmenty o responsach, książka zawiera następujące rozdziały: „Imiona”; „Żydowska ulica”; „Kirkut”; „Hebrajska książka”; „Między diasporą a Polską”.

Wszystko, co dalej następuje, jest pióra Hanny Zaremskiej.

Julia Juryś

Hanna Zaremska

Responsy (wykład „Rabini”, fragmenty)

Responsy, ważny gatunek literatury rabinicznej, to odpowiedzi udzielone ustnie lub na piśmie przez uczonego, doktora Prawa i interpretatora Talmudu, na dotyczące halachy bądź liturgii zapytania zadane przez jednego z jego kolegów, władzę lub pojedynczych mieszkańców pobliskich i odległych gmin.

Instytucja szeelot u-tszuwot (hebr.: pytania i odpowiedzi) pojawiła się w żydowskiej diasporze po upadku państwa i zburzeniu Drugiej Świątyni, gdy spajające wyznawców judaizmu, związane z nią środowisko kapłańskie przestało odgrywać rolę najwyższego autorytetu religijnego. Zastąpili je stający na czele palestyńskich i babilońskich akademii gaoni. W czasach między VII a XI wiekiem w ich rękach spoczywały decyzje dotyczące żydowskiej jurysprudencji, oni dzierżyli monopol w dziedzinie interpretacji Prawa, pouczali wyznawców judaizmu, co jest zakazane, a co dozwolone. Ich supremację w tej dziedzinie uznawał cały żydowski świat. Posłańcy z ziem wschodniego i zachodniego galutu dostarczali kierowane do gaonów prośby o wskazówki. Niektórzy spośród babilońskich uczonych ruszali w drogę, odwiedzali dalekie gminy, uczyli, zbierali fundusze, które wspierać miały ich akademie. Przybywający z Mezopotamii mędrcy przynosili ze sobą gaoniczną tradycję i znajomość babilońskiego Talmudu.

Żydowskie gminy rozproszone po kontynencie, pozbawione w epoce tej własnych szkół i autorytetów duchowych, godziły się z zależnością od uczonych z odległych akademii, których opinie docierały na wybrzeża Morza Śródziemnego, Półwysep Iberyjski, z czasem na ziemie niemieckie, do Aszkenaz. Większość wydawanych przez gaonów decyzji, często tylko ustnie, zaginęła. Zachowało się ich jednak ponad dziesięć tysięcy. […] Życie w diasporze wymuszało na nich uwzględnianie miejscowej specyfiki. Narodziła się rodzima, aszkenazyjska tradycja szeelot u-tszuwot.

Respons jest, ze swej natury, tekstem prawnym o zasięgu tematycznym szerszym niż sądowy wyrok. Uchodził za dyrektywę w dziedzinie życia rodzinnego i zbiorowego, w relacjach z chrześcijańskim otoczeniem, w stosunkach między instytucjami gminnymi, zwłaszcza w polu wzajemnych praw i obowiązków.

Autor responsu nie stanowił Prawa, poszukiwał jedynie rozwiązań wcześniej uwiecznionych w tekstach kanonicznych, przywoływał pouczenia wyłożone w już istniejących źródłach, w Torze, Talmudzie bądź dziełach swych poprzedników, cytował wypowiedzi konsultowanych w danej sprawie kolegów, wymieniał przekonujące, jego zdaniem, dowody na to, że zaproponowane rozwiązanie jest zgodne z Prawem, a więc właściwe.

Opinia autora responsu nie była dla jego adresata wiążąca. Sąd lub indywidualny „zleceniodawca” mógł ją zaakceptować lub odrzucić. Rozczarowany czy nieprzekonany, ruszał na poszukiwanie innego doradcy.

Prowadzone w jesziwach, poprzedzające wydanie opinii dyskusje zmierzały do nadania rozpatrywanej kwestii ogólniejszego wymiaru. Ujęte w responsie dyrektywy miały w przyszłości posłużyć decyzjom dotyczącym podobnych przypadków. Z zamieszczanych w zbiorach szeelot u-tszuwot tekstów znikały wspomniane w zapytaniu rzeczywiste nazwy geograficzne i imiona osób uczestniczących w sprawie, której dotyczyło zapytanie. Zastępowano je fikcyjnymi, często wziętymi z Tory.

Praktyka udzielania responsów, odwołując się do wspólnych dla całej diaspory tekstów kanonicznych i opinii współczesnych autorytetów rabinicznych, przerodziła się w jedną z ważnych i świadomie przez uczonych stosowanych strategii, zmierzających do zapewnienia zagrożonej w diasporze jedności judaizmu. […]

***

Dwa listy Izraela Isserleina[2] dotyczące gmin żydowskich działających w Polsce należą do kategorii szeelot u-tszuwot w ścisłym znaczeniu terminu. […]

[Pierwszy] dotyczy zamieszkałego w wielkopolskiej stolicy [Poznaniu] Abrahama, który odmówił zapłacenia podatku. (Negocjowanie wysokości płatności było w żydowskich gminach powszechnym zwyczajem). Powodem odmowy, jak czytamy, jest fakt, że poprzedniego roku poniósł straty finansowe; „nie wiadomo, czy [w bieżącym roku] straci, czy się wzbogaci”, a nadto nie ma funduszy, ponieważ wszystko zainwestował w pewną spółkę, a w domu posiada tylko „kilka książek i sprzęty domowe”. Zdaniem Isserleina, Abrahama nie należało zwolnić z obowiązku zapłaty podatku, a jedynie odroczyć termin jego uiszczenia. […] Obowiązek płacenia podatków gminnych, podkreśla Isserlein, wynika z uczestnictwa we wspólnocie – odmowa uiszczenia płatności oznacza, że jej ciężar spadnie na innych członków gminy. […]

Listę interesujących nas responsów Isserleina warto uzupełnić o jeszcze jeden. Zapytanie dotarło do Wiener Neustadt ze Świdnicy i dotyczyło Żydówki, której mąż udał się w interesach na Litwę, słuch po nim zaginął i opuszczona kobieta podjęła starania o uznanie go za zmarłego.

Cipora przez dwanaście lat była aguną[3], nie wiedziała, co stało się z jej mężem, który „oddalił się od niej”. Z pomocą w kłopocie przyszedł Towia syn Abrahama, który zaświadczył w sądzie, że gdy był w „kraju litewskim”, w gminie Grodno, w zajeździe, w którym się zatrzymał, dowiedział się, że przed trzema laty mieszkał w nim także „pewien Aszkenazyjczyk imieniem Mojżesz, człowiek średniego wzrostu, ani wysoki, ani niski, o włosach czarnych i kręconych, trochę spłaszczonym nosie”. Osobnik ten po roku zmarł. Towia oświadczył także, że znał przedtem owego Mojżesza, nie wiedział jednak, że był on żonaty. […]

W odpowiedzi Isserlein przywołuje opinię Majmonidesa […]. „Nie wystarczy powiedzieć – pisał RaMBaM – że ktoś miał czerwoną twarz i czarne oczy, bowiem łatwo jest znaleźć wielu ludzi średniego wzrostu z czerwoną twarzą i czarnymi oczami, nadto z guzełkowatym i spłaszczonym jak motyka nosem. Co więcej, wszyscy tak wyglądamy”.

W oświadczeniu Towii dostrzegł Isserlein słabe punkty. Kontakty Aszkenazyjczyków z krajem litewskim – stwierdził – są rzadkie, a podane znaki szczególne nie do końca przekonujące. Ostatecznie jednak udzielona przez niego porada była dla Cipory przychylna. „Nie trzeba być zbyt surowym, [bo wtedy kobieta] pozostanie aguną do końca życia”. […]

***

Jako źródło do badań żydowskich dziejów responsy bywają traktowane przez historyków z lekceważeniem. Widzą oni w nich dalekie od rzeczywistości spekulacje dawnych myślicieli. Z kilku powodów niesłusznie. Zwłaszcza, gdy autorami pisma skierowanego do uczonego są nie jego wykształceni w Prawie koledzy, lecz zwykli mieszkańcy żydowskich kolonii. Temat zapytania wynikał z niepewności co do właściwego sposobu rozwiązania konkretnego problemu; problemu, w ich opinii, na tyle ważnego dla nich i gminnej wspólnoty, że gotowi byli ponieść koszta związane z redakcją listu oraz dostarczeniem go do nierzadko dalekiego miejsca rezydencji adresata. […]

Respons jest przekazem o charakterze narracyjnym, którego logiką rządzi wprawdzie argumentacja prawna, ale który pozostaje relacją o zdarzeniach. Świadczy też o inicjatywach, których podjęcie – skierowanie prośby o pomoc w kłopocie – wymagało pewnej świadomości prawnej, powszechnej – jak się zdaje – wiedzy o istnieniu norm. Znane musiały być nie tylko uczonym talmudystom, ale i zwykłym Izraelitom. Umieć bowiem należy nie tylko odpowiedzieć na pytanie, ale też pytanie to zadać.

HANNA ZAREMSKA

[1] Hanna Zaremska, Wykłady z dziejów Żydów w średniowiecznej Polsce. Warszawa,  IH PAN, 2023, Do kupienia na stronie – kliknij tutaj

[2] W katalogu późnośredniowiecznych źródeł hebrajskich dotyczących żydowskich gmin w Polsce znajdują się teksty autorstwa trzech piętnastowiecznych rabinów, działających w zachodniej części diaspory aszkenazyjskiej: Izraela Isserleina syna Petachii (1390-1460), Izraela MiBruna syna Chaima (ok. 1400-1480) i Mojżesza Minca syna Izaaka (1420/1430 – ?).  […] Izrael Isserlein pochodził z Ratyzbony, skąd przeniósł się wraz z matką do Wiednia. Po likwidacji tamtejszej gminy w 1421 spędził jakiś czas we Włoszech, następnie zamieszkał w styryjskim Marburgu, w 1445 roku stanął na czele jesziwy w Wiener Neustadt.  […] Ówcześni żydowscy znawcy Prawa wywodzili się na ogół z rodzin rabinackich. Izrael Isserlein był wnukiem znanego talmudysty Izraela z Krems, kształcił się w domu stryja, rabiego Arona Plumela z Wiener Neustadt.

[3] Aguna – samotna kobieta, której mąż przepadł bez wieści i z tego powodu nie może ponownie wyjść za mąż. Według żydowskiego Prawa kobieta może zawrzeć nowy związek małżeński po śmierci męża lub po uzyskaniu rozwodu.

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek