HOME

„Na wierzbach nasze skrzypce”

Niedawno wyjaśniałem Weronice Kostyrko różne „okołobotaniczne” kwestie, a to w związku z jej pracą nad książką o Róży Luksemburg, która przecież poza filozofią, ekonomią, działalnością społeczną i polityczną oddawała się, już tylko jako amatorka, głodna wszelkiej wiedzy o świecie, rozmaitym naukom, w tym – botanice (studia w Zurychu zaczęła właśnie od przyrodoznawstwa). R. L. zostawiła obszerny zielnik, aż kilkanaście brulionów z powklejanymi na ich karty zasuszonymi roślinami – botanizowała w ten sposób i w aresztach śledczych i więzieniach, we Wronkach, Wrocławiu czy w berlińskim Moabicie.

Prośba o wyjaśnienia trafiła do mnie, bo kilkanaście lat temu, z Hanią Werblan-Jakubiec, dla Rosa-Luxemburg-Stiftung objaśnialiśmy, z punktu widzenia botaników, efekty studiów, jakie R. L. wiodła nad roślinami, które przyklejała do kolejnych stron florystycznych brulionów (naszych uwag zabrakło w końcu w dwujęzycznym, faksymilowym wydaniu Herbarium-Zielnika R. L., z 2009). Amatorzy-herboryści, „prywatni” zielnikarze, tacy jak R. L., są wcale liczni; u nas to choćby Izabela Czartoryska, Eliza Orzeszkowa, Tytus Chałubiński. Szperali po łąkach, lasach i ogrodach, skubiąc liście i ścinając gałązki, poświęcali się temu z rozmaitych powodów – dla radości, jaką niesie zaspokajanie ciekawości świata, z poczucia więzi z wiejską domeną zielarek, zamawiaczek, „szeptuch”, wreszcie dla uspokojenia, jakie płynie z konieczności podporządkowania się, przy próbach oznaczania i opisywania kolekcjonowanych roślin, ścisłym regułom, jakie botanicy przyjmują dla stworzonego przez nich samych – systemu państwa roślinnego.

Rozmowy z W. K. o tym jak botanizowała R. L. ożywiły we mnie wspomnienia własnych prac, jakie od czasu do czasu prowadziłem w herbariach. W poważnych, fachowych zielnikach zasuszone, sprasowane na płasko ciała roślin przytwierdza się do arkuszy zielnikowych nie tak jak to robiła R. L., która z naddatkiem smarowała klejem papier pod łodyżką, liściem czy kwiatkiem – a niedużymi, wąziutkimi paseczkami klejącego papieru. Z upływem czasu, obok wyjściowych danych o tożsamości okazu, miejscu i czasie zbioru, o osobie zbieracza (to wszystko widnieje na zielnikowej etykiecie – przyklejonym do arkusza „liście przewozowym”, jaki będzie już zawsze towarzyszył temu wyschłemu zielnemu bytowi), zwłaszcza wtedy, gdy określenie nazwy rośliny budzi wątpliwość czy jest kontestowane, pojawiają się, zawsze sygnowane przez każdego z kolejnych badaczy – dopiski, uwagi, nowe konstatacje. Suma tych notek daje często intrygujący palimpsest, zapisany przeróżnymi charakterami pisma czy fontami druku, różnymi atramentami, z różnym temperamentem. To etykiety i dopiski najbardziej mnie zawsze w tej całej robocie fascynowały.

Właśnie z arkusza zielnikowego (herbarium Instytutu Dendrologii w Kórniku, pracowałem tam), narysowałem przed laty, dla prof. Kazimierza Browicza, do jakiegoś jego studium botanicznego, gałązki, liście i owoce topoli eufrackiej, Populus euphratica. Tego drzewa – rośnie nie tylko w Arabii, o czym mówi nazwa, ale znacznie szerzej, od północnej Afryki, przez środkową Azję i Himalaje, po Mongolię – z natury nie znałem i nie znam po dziś dzień. Takich rysunków, szkicowanych z żywych roślin czy przygotowywanych w herbariach, robiłem bardzo dużo, dla siebie czy zaprzyjaźnionych botaników i dendrologów, ale poruszyła mnie szczególnie praca nad arkuszem Populus euphratica, z początku z powodu samej elegancji rośliny, o liściach tak zmiennych, przyjmujących dwa skrajnie różne kształty, wąziutkie na gałązkach młodych, a szerokie i grubo zębate na gałązkach, które rodzą kwiaty i owoce (coś podobnego, „heterofylię”, znamy u wielu roślin, choćby u bluszczu), a później, gdy zacząłem czytać o tym drzewie i przeglądać źródła, także dla historii, dla powodu, który sprawił, że ta topola, ale jako wierzba!, trafiła do Psalmu 136 (2).

W psalmie, w tłumaczeniu ks. Jakuba Wujka, czytamy: „na wierzbach w pośród jej [ziemi Babilonu] powieszaliśmy muzyckie naczynia nasze” (te rozmaite „muzyckie naczynia” oddawano później zwykle jako harfy czy skrzypce); Żydzi, jako że w niewoli, nie chcieli już więcej muzykować, jak to zwykli byli robić dawniej, w czasach wolności. Nad babilońskim Eufratem rosła i rośnie topola, ale przecież przynajmniej część jej liści, to liście zupełnie „wierzbowe”, i to przydało temu drzewu dwie odmienne arabskie nazwy, z których jedna znaczyła „topolę”, a druga – „wierzbę” (Michael Zohary, Plants of the Bible, 1982). I stąd qui pro quo, drzewo tamtego „niemego” protestu już na wieki zostało „wierzbą”, a ja, rysując przy stole w kórnickim zielniku gałązki P. euphratica, dotykałem jakby słów psalmu. Ten okaz zielnikowy, na arkuszu z etykietą staromodną, bardzo obszerną, zamawianą razem z setkami innych etykiet w uniwersyteckiej drukarni (zielnik petersburski), zebrał w 1910 roku, nad Amu-darią w turkmeńskim mieście Czardżou (wówczas dla Rosjan – Czardżuj), botanik z Petersburga i Dorpatu, Aleksander Iwanowicz Michelson.

(Serdecznie dziękuję przyjacielowi, artyście, Rafałowi Wiśniewskiemu, który fachowo „obrobił” mój dawny, blady i zabrudzony, szkic topoli; przypomniało mi to lata, gdy jakże miło pracowaliśmy, ja – redakcyjnie, a on – jako grafik, nad wydawaniem różnych druków botanicznych).

JAKUB DOLATOWSKI

Dygresja berlińska (i nie tylko…)

Na początku tej historii (już w trzecim zdaniu pierwszej części) wspominałem o Berlinie Zachodnim, potem nazwa ta kilkukrotnie jeszcze się pojawiała (i jeszcze się pojawi). Paradoksalnie pobyt w tym wielkim mieście (liczyło prawie dwa miliony mieszkańców, a po zjednoczeniu Niemiec, wraz ze wschodnią częścią, prawie cztery miliony), odcisnął piętno na tym, co później tworzyliśmy w maleńkim Kadzidłowie liczącym zaledwie… czterech mieszkańców (czasami żartujemy, że tylko skreśliliśmy sześć zer). Pora więc na dygresję (nieco dłuższą) i kilka słów o Berlinie i o sobie…

Pytany o pochodzenie odpowiadam niekiedy prowokująco, że… nie mam korzeni! Moi rodzice byli tzw. repatriantami z terenów zachodniego Wołynia, których w 1945 „rzucono” na Ziemie Zachodnie (podobnie zresztą jak ojca Danusi). Urodziłem się w Świebodzinie, trzy pierwsze lata życia spędziłem w odległym od niego o 25 kilometrów maleńkim Kosieczynie (ojciec był tam kierownikiem szkoły), potem szesnaście lat w Zielonej Górze – gdzie „uczęszczałem do szkół” (SP, LO), kolejne osiem lat mieszkałem we Wrocławiu – gdzie studiowałem i pracowałem, aż dziewiętnaście lat spędziłem w Berlinie, no a teraz, od dwudziestu lat mieszkam na Mazurach. No więc gdzie są te moje korzenie?!

Z Zielonej Góry jest blisko do Berlina (190 km) i w młodości wiele razy bywałem w jego wschodniej części, czyli stolicy „bratniej” NRD. Z wieży telewizyjnej przy Alexanderplatz oglądałem niedostępne dla nas „zachodnie sektory” miasta, a stojąc przed Bramą Brandenburską zaglądałem, co tam za nią widać (o ile enerdowscy strażnicy nie gonili ciekawskich). Młodsi czytelnicy mogą tego nie wiedzieć: Berlin Wschodni był radzieckim sektorem okupacyjnym, a Berlin Zachodni w latach 1949-1990 podzielono na sektory: amerykański, brytyjski i francuski, które zostały odgrodzone długim, wysokim i pilnie strzeżonym murem. Po raz pierwszy udało mi się ten mur przekroczyć w 1975 roku. To był krótki, kilkugodzinny przystanek w drodze – jechałem pociągiem ze Szwecji, z Malmö (z przesiadką w Berlinie Ost i Pradze) do Austrii. Do „zakazanego miasta”, czyli strzeżonego i zamkniętego West-Berlina dostałem się przez słynne przejście graniczne Friedrichstrasse, które nie bez powodu nazywane było Tränenpalast czyli Pałacem łez. Było to miejsce ponure i smutne, pilnowane przez agentów stasi oraz żołnierzy z groźnymi minami, w bryczesach, z karabinami maszynowymi na piersi i wilczurami przy nogach, takich enerdowskich dementorów (dla tych, którzy nie czytali Harry’ego Pottera: „To jedne z najbardziej obrzydliwych stworzeń, jakie żyją na ziemi. Lubują się w najciemniejszych, najbardziej plugawych miejscach, rozkoszują się rozkładem i rozpaczą, wysysają spokój, nadzieję i szczęście” – jak ich określił jeden z bohaterów tej powieści).

Od strony wschodniej (Reservat) pilnie strzeżony mur berliński od strony zachodniej był chyba najdłuższą na świecie galerią graffiti, 1989

Ponownie do Berlina Zachodniego przyjechałem w grudniu 1980 roku, również pociągiem ze Szwecji. Było to możliwe dzięki „karnawałowi «Solidarności»”, bo wcześniej za ten wyjazd w 1975 roku (ale nie tylko) trafiłem na czarną listę wydziału paszportowego (w 1975 roku w Berlinie Zachodnim spędziłem kilka godzin, ale po trzy miesiące w Szwecji i Austrii – w czasach PRL były to trzy miejsca, w których można było tak długo przebywać bez wiz, co wykorzystałem) i kilkukrotnie dostawałem odmowę na zagraniczny wyjazd (dla młodszych czytelników to zapewne niewyobrażalne, ale wówczas paszport był wydawany na ściśle określony wyjazd i czas, a po powrocie należało go oddać). Mój drugi pobyt w Berlinie Zachodnim miał być krótki – może nie kilkudniowy, ale kilkutygodniowy, a zakończył się po… dziewiętnastu latach, definitywnie dopiero latem 1999 roku!

A było to tak. Po studiach na uniwersytecie (wtedy jeszcze im. Bolesława Bieruta) zostałem we Wrocławiu, gdyż – o dziwo!, jako jeden z niewielu po geografii, dostałem pracę w swoim zawodzie (w PRL oficjalnie nie było bezrobocia, ale po studiach takich jak moje, mało kto wykorzystywał swoje wyuczone umiejętności, chyba że został nauczycielem – czego ja nie chciałem). Zostałem zatrudniony w małej pracowni fizjograficznej przy dużej ogólnopolskiej firmie „Geoprojekt”. Wyjeżdżając na urlop przysługujący mi za rok 1980, uzgodniłem ze swoim szefem, że w szufladzie biurka zostawiam awansem podanie o urlop w styczniu, a jeśli ewentualnie mój pobyt się przeciągnie, to listownie przyślę podanie o urlop bezpłatny. W Berlinie Zachodnim odwiedzałem wówczas moją najmłodsza siostrę – Haneczkę. Mieszkaliśmy u jej znajomych, Niemców, było ciekawie, poznawałem nowy świat „od środka” (a nie jako turysta), więc zgodnie z planem wysłałem podanie o urlop bezpłatny, ale nie uwzględniłem jednego…

Dwa pierwsze lata w Berlinie mieszkałem tu, przy Paulsbornerstrasse

List z Berlina via Warszawa do Wrocławia szedł tak długo, że nim w końcu trafił na biurko mojego szefa (który usiłował mnie kryć, bo czekał na moje obiecane podanie) uznano w kadrach, że „porzuciłem stanowisko pracy”, co w socjalistycznej gospodarce planowej było bardzo poważnym wykroczeniem.

No i okazało się, że nie muszę śpieszyć się z powrotem – bo i do czego? I tak póki co zostałem w Berlinie. Ale to „póki co” jeszcze bardziej się wydłużyło, gdy w grudniu 1981 roku ogłoszono stan wojenny. Akurat w Berlinie przebywał mój ojciec z moją najstarszą siostrą – jej mąż był przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Ziemi Lubuskiej, więc został internowany. Oni musieli wracać do rodziny, ale mnie powrót odradzali, bo milicja już wypytywała o mnie (miałem wrócić w styczniu, a nie wracałem), więc z pewnością nie będą czekać z kwiatami. No i gdzie w stanie wojennym, z „wilczym biletem” znajdę pracę? Taki oto splot okoliczności zdecydował, że na lata zostałem w Berlinie (choć nigdy nie planowałem wyjazdu z Polski na stałe)! Została też moja najmłodsza siostra.

Szczęśliwie mieszkaliśmy u zaprzyjaźnionych Niemców, u Rosie i Krixa (oboje już nie żyją), w nieco zapuszczonej, ale pięknej, dużej willi, otoczonej wielkim ogrodem. Miejsce było niesamowite: przypominający pałac budynek z końca XIX wieku, z wielkim i wysokim na dwie kondygnacje holem wykładanym boazerią, marmurowym kominkiem, z drewnianymi ozdobnymi schodami i galerią, z witrażami, znajdował się w dzielnicy Grunewald – wykwintnej, zielonej i spokojnej, ale jednocześnie oddalonej kilkanaście minut spacerkiem od reprezentacyjnej ulic Ku-damm.

Danusia oraz Rosi i Krix w ich domu – ostatnie wspólne zdjęcie, luty 2019

Krix był architektem, kibicował Polsce (może dlatego, że jego rodzice byli z Prus Wschodnich?) i „Solidarności”, Rosie – choć pochodziła z bardzo bogatej rodziny, była działaczką założonej w 1978 roku berlińskiej Alternatywnej Listy (Alternative Liste für Demokratie und Umweltschutz, AL tworzącej później Bündnis 90/Die Grünen) i oboje chętnie pomagali Polakom. Willa była spadkiem po bardzo bogatych dziadkach Rosie, którzy kupili ją z odszkodowania za majątek – browar w Grodzisku Wielkopolskim, pozostawiony po powstaniu Polski w 1918 roku. Tak więc, z siermiężnego, szarego socjalistycznego świata zostałem przez los „rzucony” do bogatego, kolorowego, „kapitalistycznego” Berlina, który poznawałem… przez pryzmat antykonsumpcjonizmu i alternatywnego sposobu życia Krixa i Rosie. Oboje jeździli wysłużonymi autami, kupowali w dyskontach spożywczych, segregowali śmieci (w 1980 nawet w Niemczech nie było to oczywiste), Rosi nosiła tylko rzeczy z second handu (nawet na ślub z Krixem), nie kupowali nowych mebli tylko naprawiali stare (np. połamane krzesła – dzięki temu uczyłem się fachu, bo Krix wyszukiwał dla mnie takie różne zajęcia). Jako geograf, „od dziecka” interesujący się krajobrazem, architekturą i sztuką (w moim domu rodzinnym było dużo książek) zawsze zwracałem uwagę na otaczający mnie świat. Ale dzięki Krixowi zacząłem inaczej patrzeć na architekturę, ład i planowanie przestrzenne, krajobraz oraz ich wzajemne powiązania i oddziaływanie. Z Krixem i Rosi pojechałem w 1981 roku (nie całkiem legalnie, z polskim paszportem, bez wiz, ale samochodem na niemieckich numerach, więc się udało, a dopiero w Atenach postarałem się o wizę niemiecką, by już legalnie wrócić do Berlina, gdzie zalegalizowałem swój pobyt) po raz pierwszy do Grecji, gdzie mieli letni domek oraz wielu greckich przyjaciół. W ten sposób poznawałem Grecję, ludzi i ich kuchnię, od środka, a nie jako turysta (od tego czasu „grecki bakcyl” we mnie pozostał i kilkanaście razy jeździliśmy tam z Danusią).

W Berlinie przebywałem głównie wśród Niemców, szlifowałem ich język (który już znałem z liceum i studiów), poznawałem ciekawych ludzi, nostryfikowałem dyplom i zapisałem się na studia uzupełniające na Freie Universität w Berlinie (Studiengang: Geographie/Erdkunde, Studienziel: Promotion) choć doktoratu nigdy nie zrobiłem. W końcu wyprowadziłem się od Rosi i Krixa do mieszkania w dzielnicy Charlottenburg, w którym mieszkałem przez 16 lat, od połowy lat osiemdziesiątych z Danusią, z którą znaliśmy się jeszcze z czasów studenckich (w 1989 roku wzięliśmy ślub, we Wrocławiu). Tam spróbowałem pewnego razu namalować swój pierwszy obraz olejny (w młodości dużo rysowałem, głównie piórkiem i tuszem). Obraz wyszedł nieźle, więc malowałem coraz chętniej i więcej. Namalowałem kilkaset obrazów, głównie olejnych (martwe natury z widocznymi wpływami postimpresjonistów, ale też sporo architektury, pejzaży), większość z nich… rozdałem (bo jako student nie miałem za dużo pieniędzy, więc dawałem takie prezenty), ale część z nich po latach trafiła do Kadzidłowa i teraz zdobią ściany Oberży.

Mój pierwszy obraz olejny (zimowy widok Zielonej Góry) namalowany w 1986 roku

W tamtym czasie Berlin Zachodni był miejscem wyjątkowym, świetlistą enklawą otoczoną ponurym i ciemnym enerdowskim Mordorem, ale paradoksalnie… miastem wolnym, choć niczym więzienie otoczonym wysokim murem. Uciekali do niego ludzie szukający wolności, którzy nie chcieli iść do wojska (Berlin Zachodnie formalnie nie należał do NRF, więc nie obowiązywała tam służba wojskowa), nie akceptowali mieszczańskiego stylu życia w ówczesnym NRF (teraz RFN) lub chcieli studiować na uniwersytecie nazwanym Wolnym (Freie). To zamknięte miasto było mentalnie niezwykle otwarte, było kolebką rozmaitych alternatywnych ruchów w sztukach plastycznych, nowych stylów w muzyce (mieszkali tam i nagrywali Lou Reed, Iggy Pop czy David Bowie), teatrów offowych, nieformalnych grup artystycznych etc. Ale nie tylko alternatywnych: była tam najsłynniejsza wówczas europejska orkiestra symfoniczna, którą dyrygował Herbert von Karajan, były najlepsze w Europie kluby jazzowe, renomowane galerie sztuki, muzea, biblioteki, odbywały się wydarzenia artystyczne i wielkie koncerty (w 1990 roku mieliśmy okazję obejrzeć koncert The Wall Rogera Watersa na terenie po zburzonym murze).

Enerdowska „Wiosna Ludów”, tłumy (i my) świętujące upadku muru przy Bramie Brandenburskiej (w głębi widać wieżę telewizyjną przy Alexanderplatz), przed którą dwa lata wcześniej Ronald Reagan apelował: „Mr. Gorbachev, open this gate!”, listopad 1989 roku

Ponad trzydzieści lat temu po raz pierwszy oglądałem tam wielkie wystawy malarstwa (dzieła Cézanne’a, Gauguina, van Gogha, Picassa, postimpresjonistów, impresjonistów, kubistów etc.) a także realizacje najbardziej znanych architektów współczesnych – Corbusierhaus, Neue Nationalgalerie Miesa van der Rohe, budynek filharmonii projektu Scharouna. Jednym z nich był nowoczesny gmach Saatsbibliothek zu Berlin przy Potsdamer Strasse, w której spędzałem wiele dni, poznając powoli swoją Terra incognita – zupełnie mi nieznaną wówczas historię mazurskich wsi, dzieje starowierców, etc. Jednym słowem Berlin odcisnął swój ślad, ale też paradoksalnie sprawił, że… postanowiliśmy go opuścić, by znaleźć sobie spokojne miejsce w Polsce! A jak to było, opisałem już w pierwszym odcinku, więc pora kończyć dygresję.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

„Mariahilfe”

Drogi Panie Redaktorze,

Pocztowa przygoda naszego przyjaciela Fantazjana przypomniała mi pewien epizod sprzed kilkudziesięciu lat, o którym opowiedziałem tylko wiedeńskiemu psychiatrze. Jego reakcja była zresztą rutynowa i nic nie wniosła do diagnozy stanu mojego zdrowia. Ale do rzeczy.

Zaszedłem do cukierni Tiroler Konditorei, żeby napisać list do rodziców. Pieniądze, które mi zostawili na resztę ferii, rozeszły się. Wbrew zapewnieniu ojca, który wręczając mi banknoty, powiedział: „Nie jest to mała kwota, spodziewam się, że jakąś jej część przywieziesz do domu”. Nienawidziłem jego sknerstwa. Już dawno obiecałem sobie, że nigdy w niczym nie będę go naśladował. Matka zasznurowała usta. Pochodziła z rodziny patrycjuszy utracjuszy i w sprawach finansowych nie zabierała w domu głosu. Czy miałem napisać o wycieczce saniami do Innsbrucku? Usłyszałbym niechybnie: „Dlaczego nie pojechaliście pociągiem jak wszyscy?”. Felice nie miała ochoty podróżować w towarzystwie „wszystkich”. Nie wdając się w szczegóły, postanowiłem poprosić o wypłacenie awansem mojego kieszonkowego za rok. Sformułowałem z premedytacją kilka kulejących frazeologicznie i składniowo zdań (że niby stan mojego zdrowia pozostawia wiele do życzenia, więc trudno wymagać ode mnie racjonalności wydatków) i usłyszałem słowa ojca skierowane do matki: „Mój syn wdał się w twoją rodzinę. Ruletka dziedziczenia jest bezlitosna”. Matka na szczęścia nie dała się sprowokować.

Włożyłem list do koperty i zaadresowałem. Felice kręciła piruety na lodowisku i miałem godzinę wolnego. Słońce hojnie oświetlało wnętrze cukierni, syczał przyjaźnie srebrny ekspres do parzenia kawy. Maria Teresa zaproponowała mi kolejne espresso, ale poprosiłem o tort sachera.

– Mario Tereso, nie wiem, gdzie jest w Mariahilfe poczta. Czy mogłabyś…

– Nie mógł pan lepiej trafić – roześmiała się. – Tiroler Konditorei jest jednocześnie pocztą. Czy pański list jest już ofrankowany?

Spojrzałem bezradnie na Marię Teresę.

– Koszt marek pocztowych doliczę panu do rachunku – powiedziała.

– To ekspres. Czy mogę liczyć na usługę poste-restante? Spodziewam się przekazu w najbliższych dniach.

– Gwarantujemy dyskrecję.

Za chwilę dostałem mojego sachera.

– Gâteau chocolat abricot de Innsbruck, monsieur – powiedziała Maria Teresa, stawiając przede mną tort. Mogłem wreszcie nacieszyć podniebienie całym sacherem, nieogołoconym przez tę łakomczuchę Felice. Przyszło mi na myśl, czy jego smak nie jest o oktawę wyższy niż tego, którego pałaszowałem pół roku temu na Philharmoniker-Straße w Wiedniu. Nagle nawiedziła mnie myśl, jedna z tych, które jak błyskawica odsłaniają prawdę: czy sachery serwowane w Wiedniu nie są produkowane pokątnie w jakiejś Galicji, a prawdziwy sacher powstaje już tylko w Innsbrucku, skąd trafia do Mariahilfe. Dlaczego Innsbruck zajął miejsce Wiednia? Tajny czy półjawny urząd pocztowy w Tiroler Konditorei byłby więc w rzeczywistości jakąś placówką nowej Republiki, która wyłoni się niebawem po zdegradowaniu Wiednia do rangi ośrodka administracyjnego Marchii Wschodniej. Republiki? Nie, monarchii! Czarno-żółte motywy przewijające się dyskretnie w wystroju Tiroler Konditorei nie były przecież przypadkowe. Habsburgowie przygotowywali się do powrotu. Ale na Wiedniu postawili krzyżyk. Był dla nich miastem klęskowym, Kryptą kapucynów zagraconą sarkofagami zamieszkanymi przez widma. Po wiekach szarogęsienia się w Europie Wschodniej musieli spakować manatki i po 700 latach opuścić Wiedeń i nawet kraj, który z dnia na dzień przestał być cesarstwem. Zamierzali więc ustanowić nową stolicę w Innsbrucku lub w Salzburgu i wrócić na europejską scenę przez Tyrol. Przypomniałem sobie czarno-żółtą szachownicę na nartach ojca. Pan prezes Mirandola, rodzic Felice, w restauracji Charybda w oczekiwaniu na kieliszek hennessy wystukiwał znany takt, na który nie zwracałem uwagi, i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że był to Marsz Radetzky’ego. Moja matka nuciła arie z operetek Lehára. Urząd pocztowy jest wszechstronną placówką: rozsyła karty mobilizacyjne, zapewnia łączność między frontem a tyłami.

Kim była Maria Teresa? Czy nie panną Habsburg, prawnuczką ostatniego cesarza Karola? Znalazłem się w samym centrum monarchistycznego spisku! Natychmiast muszę zawiadomić policję. Ale jak donieść na własnych rodziców?

– Joseph! – obudził mnie głos Felice. – Le monde va finir et tu dors comme un chat!

– Czyż nie jest słodki? – powiedziała Maria Teresa.

Za oknem szalała zamieć.

Pozdrawiam Pana serdecznie

Przyjaciel i Czytelnik

Poczta polowa. Karta z roku 1915 opiewająca sojusz Austro-Węgier i Rzeszy Niemieckiej podczas I wojny światowej. Zbiory Hellweg-Museum, Unna, Niemcy. „Lieb Vaterland, magst ruhig sein” – Kochana ojczyzno, możesz być spokojna.

Fantazjano „Czarny kot”

Szanowny Panie Redaktorze,

od jakiegoś czasu nurtuje mnie pewne zagadnienie dotyczące aniołów w Boskiej Komedii Dantego. Choć przekopałem się przez stosy komentarzy do tego dzieła, nie znalazłem odpowiedzi na swoje pytania. Postanowiłem zatem zasięgnąć konsultacji u specjalisty: profesora angelologii, Gabriela Serafina. Światowej sławy ekspert od aniołów przyjechał akurat z wykładem, który miał się odbyć w gmachu Artes Liberales, tam też umówiłem się z Profesorem.

Droga wypadła mi przez Stare Miasto, a ponieważ nie byłem wcześniej w Kolegium Artes Liberales, sprawdziłem na planie miasta, w jaki sposób najszybciej dotrzeć pieszo ze Starówki na ulicę Dobrą. Nie ma łatwiej identyfikowalnego punktu na mapie Warszawy niż sąsiadujący z Biblioteką Uniwersytecką (gdzie spędziłem pół życia) ładny budynek, którego wygląd znałem ze zdjęć. Toteż byłem przekonany, że wystarczy zejść Kamiennymi Schodkami z Rynku Starego Miasta, skierować się w lewo – i zaraz będzie się na miejscu. Skąd wziąłem to przekonanie – nie wiem. Było ono jednak na tyle silne, że nawet zobaczywszy na planie miasta trasę biegnącą w przeciwnym kierunku – nie dałem wiary mapie! Za to pomyślałem: „Dziwnie wszystko wygląda na mapach. Dokładnie na odwrót”. I poszedłem tak, jak od początku zamierzałem. Gdy, będąc już poniżej Starówki, zorientowałem się, że mapa nie kłamała, a ja pomyliłem kierunki, czym prędzej zacząłem iść w kierunku właściwym, uprzytomniwszy sobie zarazem, że droga zajmie mi więcej czasu niż to wynikało z mojego pierwotnego rozeznania (ściśle mówiąc: braku rozeznania). I wtedy, Panie Redaktorze, czarny kot przebiegł mi drogę.

Gdybym miał nie iść dalej tą drogą – jak radzi przesąd – musiałbym całkiem zawrócić, czyli znów zacząć oddalać się od celu mojej coraz bardziej Odyseuszowej wyprawy. Czas naglił. Skoro nie mogłem zawrócić z drogi, postanowiłem, że czarny kot przyniesie mi szczęście – i śmiałym krokiem poszedłem naprzód!

Giovanni di Paolo, szczegół miniatury odnoszącej się do pieśni XI „Raju”: Dante i Beatrycze przed świętymi Dominikiem, Franciszkiem i Tomaszem (Londyn, British Library)

Na spotkanie z profesorem Serafinem przybyłem punktualnie. Wykład właśnie się skończył i Profesor, dojrzawszy mnie, zmierzał w moim kierunku. Słowo „zmierzał” dobrze oddaje sposób przemieszczania się Profesora, albowiem Gabriel Serafin – w swojej smukłej postaci przywodzącej na myśl obrazy El Greca – nie tyle szedł, ile unosił się leciutko nad ziemią.

Profesor Serafin, z anielską dobrocią na obliczu zaproponował, abyśmy przeszli do ogrodu – i na ławce, pod kwitnącymi jabłoniami, oddali się rozmowie o aniołach u Dantego. I kiedy, Panie Redaktorze, wychodziliśmy z szacownego gmachu, poczułem, jak moja stopa zahacza o wystającą płytkę chodnika, a ciało nieodwołalnie traci pionową pozycję – i już po chwili leżałem na chodniku jak długi! Zobaczyłem nad sobą wszystkie gwiazdy, a w głowie zaświtała mi myśl, że znalazłem się w Empireum, choć mój wygląd nasuwał skojarzenie raczej z którymś z kręgów piekielnych. Łokcie miałem starte od upadku, oprawki okularów powyginane, a spodnie na kolanach całe w strzępach (o wyglądzie kolan wolałem nawet nie myśleć). Profesor Serafin, któremu z racji zdolności unoszenia się nad ziemią żadne wystające płytki nie są straszne, pochylił się nade mną z troską. Gdy wstawałem potłuczony, pomyślałem, że to sprawka czarnego kota, albowiem, Panie Redaktorze, nie zwykłem przewracać się na ulicy, nawet na najbardziej pokrzywionych chodnikach! Zaraz jednak przypomniałem sobie o moim postanowieniu, na mocy którego czarny kot miał mi przynieść szczęście, toteż otrzepawszy się z kurzu, oświadczyłem, iż nic mi nie jest. W istocie – pomijając nieco nadwyrężoną aparycję, która na słynnym angelologu nie zrobiła żadnego wrażenia, albowiem Profesor widzi od razu duszę rozmówcy, z pominięciem jego ciała – czułem się bardzo dobrze i muszę przyznać, Panie Redaktorze, że dawno już nie odbyłem tak porywającej rozmowy, jak ta z profesorem Serafinem, gdy wreszcie zasiedliśmy w cieniu kwitnących jabłoni. Najbardziej labiryntowe zagadnienia dotyczące Dantejskich aniołów, które spędzały mi dotąd sen z powiek (zagadnienia, nie anioły), prześwietlane precyzyjną myślą Profesora, stawały się dla mnie z minuty na minutę coraz jaśniejsze i bogatsze w niedostrzegane wcześniej znaczenia. Teraz naprawdę byłem w Empireum.

Kiedy już pożegnałem się z profesorem Serafinem i odprowadzałem wzrokiem jego smukłą sylwetkę, pomyślałem, Panie Redaktorze, że czarny kot przyniósł mi jednak szczęście. Dlatego jestem za tym, by zrewidować ludowy przesąd i przyjąć, że kiedy czarny kot przebiegnie nam drogę, z pewnością spotka nas coś dobrego. Tylko że będzie to miało swoją cenę.

FANTAZJANO z poobijanymi kolanami

Galeria jednej fotografii (29)

Dzieci było dwoje: Flo i Jonathan, który kilka lat później wolał być Kasimirem. Pokój był prawie pusty, niedawno się wprowadzili. To nic – dzieci miały już swój domek. Tyle o miejscu. A czas? Na folii z negatywem napisałam: Winter/Frühjahr ’88.

„Domek”, Emberg 1988, z cyklu: „Biały dom” © Elżbieta Lempp

25 luty 2023

ELŻBIETA LEMPP

Muszla na plaży (III)

Do pewnego momentu wiedzę o losach Bolesława czerpaliśmy wyłącznie ze wspomnień mego dziadka oraz z listów Wincentego Kosteckiego. Z dumą oglądaliśmy fotografię Bolesława wykonaną w Krakowie w kwietniu 1863 roku, przechowywaną w zbiorach Biblioteki Narodowej w Warszawie.

Opatrzona stosownym komentarzem jej kopia wisi dzisiaj w pokoju stołowym w Bogdanach. Dziadek pisał we wspomnieniach, powołując się na podpis i dedykację na odwrocie tejże fotografii, iż Bolesław walczył w oddziale Langiewicza. Jakiś czas temu postanowiłem zweryfikować rodzinną legendę w oparciu o nowe, niedostępne dziadkowi źródła. I oto, do czego doszedłem. Zacznę, mimo wszystko, od wspomnienia Eugeniusza, który opowiada za ciocią Bronisią o latach poprzedzających wybuch powstania:

„Bolek mieszkał z kolegami na mieście. Gorący przedpowstaniowy czas drgał w duszach młodzieńców, przyjaciół Bolka, z niewypowiedzianą siłą. Bolek trzymał zresztą swego młodszego brata Józia daleko od konspiracyjnego życia. Raz jedyny, zażądawszy słowa honoru i przysięgi o milczeniu, pokazał Józiowi pałasz — stary, zdaje się rosyjski, który co i raz czyścił i ostrzył. Bolek był w siódmej klasie, Józio w trzeciej, w roku szkolnym 1862/1863. Józio teraz patrzył poważniej na napiętą sytuację w Warszawie. Co prawda już przed dwoma laty dzień pogrzebu pięciu poległych na całe życie rzucił Józiowi wizję Polski bez Moskali. Nieprzeliczone tłumy w zupełnej ciszy dążące przy wzorowym porządku na Powązki ani jednej czapki policjanta, ani jednego Kozaka czy carskiego piechura. Las chorągwi, tłum księży, pięć trumien i cała Warszawa błagająca Boga o wolność”.

Z listów Wincentego Kosteckiego wynika, że Bolesława, niespełna dziewiętnastoletniego ucznia Gimnazjum Realnego, aresztowano między 20 marca a 20 kwietnia 1862 roku. Wiemy, że zesłano go w głąb Rosji, skąd powrócił do Warszawy 11 października tegoż roku (por. Listy z Elsnerowa, Bolesław Kłoczowski według indeksu). 22 kwietnia pisze Wincenty: „Boleś skazany do Orenburga, ratuję go całymi siłami. Zabrało mi to dosyć zdrowia i czasu. Co się zrobi – ani wiem. P[ani] N[idecka] używa całych swoich dawnych stosunków – porusza niebo i ziemię – ale czy to wszystko pomoże?”. Wspomniana Emilia Nidecka (1803-1864), matka żony Wincentego, córka Józefa Elsnera, zachowała – jak się wydaje – sporo ważnych znajomości jeszcze z lat świetności jej ojca. W liście wysłanym ok. 20 lipca Wincenty wyraża nadzieję na uwolnienie aresztowanych przez „Jego Cesarską Wysokość Wielkiego Księcia Konstantego”, namiestnika Królestwa Polskiego z ramienia cara. Zapewne z tej drogi korzystała Nidecka w swych staraniach. 3 maja 1862 Kostecki dowiedział się niespodziewanie z listu Bolesława, że uwięzieni są już w drodze na zesłanie. Tego dnia wysyła list do Bolesława (nie wiemy na jaki adres): „Jedziesz dobijać się przyszłości po drodze, po której tysiące Twoich braci stąpało. Idź w imię Boga! Z wiarą spełniaj obowiązki sumienia, honoru…”. 20 lipca 1862 pisze Kostecki list do profesora Grossa na uniwersytecie w Kazaniu z prośbą o przekazanie „listu i drobnej przesyłki pieniężnej dla Bolesława Kłoczowskiego, który maszerując do Orenburga przez Kazań przechodzić będzie…”. Kolejny, niedatowany, ale pisany niemal w tym samym czasie list przytaczam w całości, ponieważ mówi wiele nie tylko o losie Bolesława, ale przede wszystkim o stosunku Wincentego Kosteckiego, warszawskiego inteligenta i dość wpływowego urzędnika, do ruchów niepodległościowych:

„Dziecię moje drogie! Czy mogłeś pomyśleć, że obojętność zamknęła mi serce wymazała z pamięci, zabliźniła ranę! Czy mogłeś przypuścić, że uboczne względy nie pozwalały wziąć pióra do ręki dla słodkiej pociechy pomówienia z Tobą, wzniesienia Cię na duchu — przypomnienia tych zasad, prawd, które miały i mają być przewodnikami Twego życia? O, niedobry, jeżeli możesz wierzyć, że matka rzuca własne dziecię w przepaść bez żalu, jeżeli wierzysz, że wygnaniec nie tęskni za rodziną, że rozbitek nie pragnie ocalenia, to wierz, żem zapomniał o dziecku, które widzieć szczęśliwym i użytecznym było moim staraniem. Gdzie miałem pisać, do kogo? Kiedy po drugim liście przepadłeś dla mnie bez wieści. Oczekiwałem marszruty, na próżno. Aż oto list 2-go lipca pisany odebrałem 19-tego. Na niego odpisuję adresując do Kazania, choć nie jestem pewny, czy Cię tam ubiegnie. Więc nie Orenburg kresem Twego skazania, jeżeli na Kazań kierunek drogi obrany. Prawdopodobnie Gubernia Tobolska, jeżeli dalej lądem jazdę odbywać będziecie, chyba że z Kazania popłyniecie dalej Wołgą do Simbirska, Samary, a stamtąd do Orenburga. Orenburg to imię zgrozy i strachu, tysiące ust dziś powtarza, strojąc w fantastyczne rozmiary ostateczności, jakie się tam schodzą. Bóg, który się nami opiekuje — wierząc w Jego potęgę, ufając opiece, jeżeli da życie i zdrowie, wyjdziesz i stamtąd wsparty doświadczeniem i poglądem na życie, obowiązki szerszym kołem otoczą cel, który zawsze i wszędzie świecić Ci powinien. Masz lat 19. Wiek to kwiecia nierozwiniętego, pączka, który ciekawie wychyla główkę z łupiny, wdzięczy się do słońca, co mu daje ciepło i życie, rad by jak najprędzej wszystkimi listkami zaczerpnąć tego szczęścia, co je widzi w jutrzence i kroplach rosy, aż oto spodziewany ranek zamiast rosy przynosi mróz i warzy kwiateczek, co za wcześnie zapragnął żyć. Słowem wiek to złudzeń i pokus. Dziecię chętnie wyciąga rączęta do płomienia, rad by się nim pobawić, bo nie wie, że to parzy. Ludzie dojrzali użytkują z niego, znając wartość i granice użytku: Co dla dziecięcia niebezpieczną zabawką, to dla człowieka może być słusznym użytkiem. Nie wybiegaj poza granice potrzeb życia swego, a zajdziesz daleko. Nie szafuj uczuciami zanadto, a znajdziesz je zawsze w pełni na wrażenia całego życia. Kto wysuszy serce w dwudziestym roku życia, to w trzydziestym staje się nieużytecznym wiórem. Ojczyzna droga nie potrzebuje dzieci ani zniszczonych starców, ale w pełni życia ludzi z głową, ramieniem i sercem. Edukację powinieneś kończyć sam — powiadam, powinieneś — bo zawód Twój, w którym masz być użytecznym społeczeństwu, jeszcze niewiadomy, niepewny. Tym więcej na wszystkie zmiany losu trzeba być przygotowanym. Tymczasową twoją ojczyzną i miłością powinna być nauka ciągła, na każdym kroku; wiarą Bóg, który różne drogi ludziom otworzył. Zresztą pamiętaj ciągle, że masz być głową Twej rodziny, jej zaszczytem, podporą, że wróciwszy w ojczyste progi i to niedługo, z czasu zdać sprawę powinieneś. Więc ucz się, na każdym kroku zastanawiaj, wyroków zbyt wcześnie nie wydawaj, pozorom nie wierz. W Elsnerowie i Piasecznie nic się nie zmieniło, wszystko jest tak, jakeś zostawił, w ciągłym oczekiwaniu Twego powrotu, dziś więcej prawdopodobnego jak pierwej. Jego Cesarska Wysokość [Wielki] Książę Konstanty w dobroci swej zapewne zechce uwolnić wszystkich i powrócić do kraju, którym tak serdecznie się zajął. Posyłam Ci tymczasowo rubli 10, które jeżeli odbierzesz, użyj roztropnie, bo nie wiesz, kiedy i skąd wypadnie Ci wracać i o czyim koszcie do domu, a na wszelki wypadek grosz potrzebny. Zdrowie jako największy Twój skarb szanuj. Przyjmij błogosławieństwo od Twego wuja i starego przyjaciela Wincentego”[1].

Do listy dołączonych jest kilka krótkich, serdecznych listów od całej rodziny w Elsnerowie, między innymi i od brata Bolesława, a mego pradziadka – Józefa Piotra. Starania o uwolnienie Bolesława, o których z optymizmem pisał Kostecki w liście do niego z 20 lipca dały wynik. W liście z 26 listopada 1862 roku znajdujemy opis jego drogi powrotnej: „[Boleś] wrócił do Warszawy 11 października, przyjechawszy od Kazania do Niżnego po Wołdze statkiem, od Niżnego do Włodzimierza pocztą. Od Włodzimierza przez Moskwę, Petersburg, Wilno do Kowna koleją, a z Kowna, zawsze pod eskortą, tylko już nie tak silną – etapami do Warszawy. Półgłowę wyższy i barczystszy ode mnie. Czasu dużo stracił, bo to już 20-ty rok, a tu jeszcze dużo uczyć się trzeba. Za pieniądze od Ciebie przesłane [mowa o bracie, Teodorze Kosteckim] – dołożywszy – sprawiłem mu u Jenarskiego palto zimowe, majtki i kamizelkę…”.

Wincenty Kostecki najwyraźniej wiedział, do kogo się zwrócić i komu sowicie zapłacić, aby ściągnąć Bolesława do domu. Nie wiedział jednak, że ten, powróciwszy z zesłania, nie posłucha ani rad opiekuna, ani zapewne rad swego ojca, tylko przy pierwszej okazji pryśnie do lasu, aby bić się z Rosjanami. A ta pierwsza okazja nadarzyła się już w styczniu 1863 roku…

Wrócę na chwilę do fotografii Bolesława, która znalazła się w zbiorach Biblioteki Narodowej. Ich digitalizacja ułatwia kwerendę źródłową, bez trudu zatem ustaliłem, że zamieścił ją w swoim albumie niejaki Bronisław Ryx. Nazwisko to pojawia się we Wspomnieniach mego dziadka Eugeniusza, który notował:

„Bolek Kłoczowski brał udział w bojach jakiejś partii, czy to w grójeckim, czy w błońskim, w pewnym momencie partia została rozbita, a Bolkowi udało się samopas skryć się w lasach w majątku Ożarów. W mokrym tym lesie było trudne do przejścia bagienko, zarośnięte sitami, a na środku tego bagienka placyk suchszy i gęsto krzewiną zarośnięty. Leśnik z Ożarowa, spotkawszy w lesie mdlejącego z głodu powstańca zaprowadził go na ową wysepkę wśród bagna sobie tylko znaną drogą, pomógł mu sporządzić sobie szałasik wśród krzewów i poszedł z meldunkiem do dziedzica. Był nim Ryx – pochodzący z rodziny dawnego faworyta królewskiego[2]. Ryx już całkowicie był spolonizowany i całkowicie wrośnięty w sferę szlachecką. Posłał przez leśnika Bolkowi sporo żywności, a nazajutrz sam pod pozorem wyboru drzew na sprzedaż udał się do lasu. Leśnik doprowadził go do bagienka i Bolkowego schówka. Pan Ryx był raczej „biały” – i chodziło mu więcej o uratowanie młodego Polaka niż o ułatwienie mu dotarcia do którejś partii, których zresztą chwilowo w okolicy nie było. Długą ponoć rozmowę miał stary pan Ryx z młodym siedmioklasistą. W rezultacie tej rozmowy stanęła umowa, którą znały wyłącznie 3 osoby – zainteresowany Bolek, p. Ryx i leśnik. Bolek zobowiązał się krokiem nigdzie nie ruszyć, p. Ryx przez leśnika przysłał mu wyposażenie szałasu, ciepłą odzież i codziennie leśnik z kuchni dworskiej brał całodzienne pożywienie rzekomo dla swojej samotnej ciotki za lasem mieszkającej, której właśnie reumatyzm miał powykręcać nogi. Oczywiście odbiorcą ożarowskiego jadła był nasz Bolek na swojej wyspie. Stary p. Ryx co i raz donosił mu też różne książki do czytania.

Wiem to wszystko ze źródła najpewniejszego – od syna p. Ryxa z Ożarowa, Jerzego, który w jakieś ćwierć wieku po 1863 r. założył w Ołtarzewie znaną w kraju hodowlę zbóż i buraków cukrowych. Będąc w ożywionych stosunkach z firmą hodowlaną „Ryx”, zostałem zapytany kiedyś o Bolesława, noszącego takie jak ja nazwisko. Gdy wyjaśniłem, że to mój stryj, p. Jerzy Ryx opowiedział mi, że jako dziecko przeżywał gorąco sprawę przechowywania w Ożarowie powstańca. Dowiedział się o wszystkim, gdy Bolek już wyruszył w świat, dając Ryxom na pamiątkę swoją doskonałą fotografię w burce, w konfederatce i z ogromną szablą w ręku. Młody Jerzyk Ryx kazał się potem wiele razy prowadzić leśnikowi na bagienko i ślady szałasu uważał za jakieś drogocenne pamiątki narodowej biedy. Bolek był w ożarowskim lesie podobno około 10 miesięcy – może od marca 1963 do początków 1964 roku, gdy silne mrozy pobyt już w najwyższej mierze skomplikowały. Czy Bolek dostał się gdzieś do innej partii powstańczej, czy został schwytany przez Rosjan, czy sam się zgłosił z okazji jednej z wielu obietnic amnestii, nie wiem”.

Tyle dziadek, którego opowieść próbowałem weryfikować. We wspomnianym albumie Bronisław Ryx umieścił nie tylko zdjęcie Bolesława, ale także generała Langiewicza, Józefa Śmiechowskiego i kilku innych „szeregowych” powstańców. Musieli mieć ze sobą coś wspólnego.

Na odwrociu fotografii samego Józefa Śmiechowskiego, o którym na razie wiedziałem tylko tyle, że był jednym z przywódców powstania w okolicach Warszawy, przeczytałem zapis poczyniony ręką Bronisława Ryxa: „J[enera]ł Józef Śmiechowski, którego sprowadziłem z Warszawy celem objęcia dowództwa. Pod Rawą złączył się z oddziałem Jeziorańskiego”. Szedłem dalej tropem nazwiska Ryx i oto w zbiorach Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej znalazłem kolejne ważne źródło.  Była to „Kronika Powszechna. Tygodnik społeczny, literacki i naukowy”, a konkretnie jej numer 5 z 1913 roku[3]. Swoje wspomnienie z powstania opublikował w nim niejaki Józef Nieczuja Miniewski, poświęcając je „serdecznym druhom po broni i doli”. Autor artykułu i jego brat Władysław pełnili służbę w oddziale majora Józefa Śmiechowskiego, a jednym ze wspomnianych „druhów” był, jak się okazało, Bolesław Kłoczowski. A oto fragment wspomnienia z „Kroniki Powszechnej”:

„W trzy dni po wybuchu powstania zawrzało w lasach Woli Prażmowskiej od przybywających z różnych stron pieszo, konno i wózkami przyszłych obrońców Ojczyzny. Poważny, ale czerstwy jeszcze dowódca oddziału, major wojsk polskich z roku 1831, Józef Śmiechowski, postać nader sympatyczna, urzędował pod rozłożystą, odwieczną sosną, otoczony gronem różnego wieku, wzrostu i stroju młodzieży; pytał, sprawdzał, piorunował to znów ściskał tych, którzy mu bardziej przypadli do serca. Z dworu Prażmowa, majętności starosty piaseczyńskiego, ojca Bronisława Ryxa, przywiozły wozy chleb, ser, kiełbasy, kotły z bigosem, napoje, to też wesoło i ochoczo było w tej drużynie, jakby na zabawie lub polowaniu. Błogie nadzieje podnosiły jeszcze animusz wszystkich. Wtem spoważniał dowódca. Wszedł na podwyższenie i nakazał spokój. Podniesionym już głosem począł znajomym i wybranym rozdzielać czynności, polecając spisywać zgromadzonych, klasyfikować przybyłych, a zbyt młodych i niezdolnych do ciężkich przejść partyzantki odsyłać zaraz do domu. Ileż to było wtedy, wśród tej dziatwy niezadowolenia, smutku, nawet rozpaczy. Rychło potworzyły się grupy i grupki przyjaciół. Wybierano swoich przedstawicieli, komendantów, starszych i oficerów, którym nakazywał Śmiechowski za zgłoszeniem się wydawać broń i amunicję. Ach, jak różną była, niestety, broń ta od owej, którą powinniśmy być mieć dla stawienia czoła zastępom rosyjskim! Nikt jednak nie gorszył się w tej chwili zapału, nikt nie sarkał na dubeltówkę myśliwską na ptaszki, na związaną szpagatem pojedynkę, na szablę bez pochwy, na niezaprawioną kosę; każdy zaś natomiast szczęśliwy był, iż bodaj z drągiem lub gołą pięścią będzie mógł znaleźć się w szeregu. Po kilku godzinach jął siwowłosy dowódca formować z tego chaosu plutony i kompanie, które zrazu tworzyły tylko gromadki nie mające pojęcia jak stąpać w marszu, jak dzierżyć broń w dłoni, a tem bardziej broń tak różnorodną! Na drugi dzień pobytu naszego w lesie, czynność przygotowywana była już ukończona; mieliśmy zastęp piechoty i kawalerię w kilkanaście, czy też dwadzieścia parę koni, razem około 250-ciu ludzi. Naczelne dowództwo prowadził Śmiechowski, szefem sztabu Bolesław Ryx, Komendantem kawalerii śmiały, energiczny, zuchwały zawadiaka Julian Bajer. Pod nim służyli w szeregu: Daniszewscy Aleksander i Antoni, Janowski Władysław, Jasieńscy Antonii i Bolesław, Kłoczowski Bolesław, Kubicki, Miniewscy Józef i Władysław, Olędzki Władysław, Schmidtowie Bolesław i Henryk, Skrzyński Ludwik, Świętorzecki Bolesław, Szyndler Józef, Urbanowski Stanisław, Wilski Józef, Włodek Józef i kilku jeszcze, których nazwiska uszły z mej pamięci. Wyruszyliśmy pod Lesznowolę. Tam to odebrała pierwszy chrzest nasza kawaleria, odbiła bowiem konwojowi eskortowanych do wojsk rekrutów, wcielając ich jako ochotników do naszego oddziału”.

Relacja, owszem, jakich wiele, ale dla opowieści o powstańczych losach Bolesława Kłoczowskiego, miała kapitalne znaczenie. Pozwoliła mi bowiem na uzupełnienie kolejnych elementów „układanki”.  Wiedziałem już, że Bolesław poszedł w styczniu 1863 roku do lasu i trafił do oddziału Józefa Śmiechowskiego. Wiedziałem również, że na odwrociu fotografii Bolesława wykonanej w znanej krakowskiej pracowni fotograficznej Walerego Rzewuskiego widnieje data 8 kwietnia 1863 roku. Co działo się w międzyczasie? Jakie były losy bojowe oddziału, w którym walczył Bolesław? Miałem do dyspozycji kilka źródeł[4], tych samych, na podstawie których redaktorzy hasła „Józef Śmiechowski” w podręcznej Wikipedii ustalili, że dowódca Bolesława „w 1863 stanął na czele oddziału kosynierów, sformowanego w ziemi czerskiej we wsi Wola Prażmowska. Razem z wojskami gen. Antoniego Jeziorańskiego zajął 4 lutego 1863 Rawę. 6 lutego przeprowadził udany wypad na Lubochnię. Na czele batalionu kosynierów wziął udział w bitwie pod Małogoszczem (24 lutego) i Pieskową Skałą (4 marca). Po ogłoszeniu dyktatury Mariana Langiewicza objął dowództwo brygady piechoty. Wziął udział w bitwie pod Chrobrzem (17 marca) i pod Grochowiskami (18 marca). Po ucieczce Langiewicza do Galicji stanął na czele jego Korpusu. 21 marca poniósł klęskę w bitwie pod Igołomią i przekroczył granicę austriacką pod Czernichowem”. Daty się zgadzały, a z Czernichowa do Krakowa było już niedaleko. Pewności nie mam, ale wiele wskazuje na to, że adresatem dedykacji widniejącej na odwrociu fotografii Bolesława był Józef Śmiechowski. Tym bardziej, że zamieszczone w albumie Ryxa zdjęcie Generała wykonał… wspomniany przed chwilą Walery Rzewuski.

Co było potem? Niewykluczone, że Bolesław trzymał się Bronisława Ryxa, który – jak wynika z podpisu na odwrociu jego własnej fotografii umieszczonej we wspominanym już albumie – dołączył w kwietniu do generała Jeziorańskiego, bądź co bądź zwierzchnika Śmiechowskiego. Generał Antoni Jeziorański pod bitwie pod Pieskową Skałą poróżnił się z Langiewiczem i był przeciwny jego dyktaturze. Po potyczce pod Skałą przeszedł granicę austriacką. W marcu mianowany został naczelnikiem wojennym województwa lubelskiego. W kwietniu na czele oddziału liczącego 800 osób wkroczył do Królestwa Polskiego. 1 maja pobił Rosjan w kilkudniowej bitwie pod Kobylanką. Poniósł porażkę pod Huta Krzeszowską i rozpuścił osłabione zgrupowanie. Czy to nie wtedy właśnie Bolesław przekradł się z powrotem w okolice Warszawy, a konkretnie Ożarowa, gdzie – jak wiemy z przytoczonej powyżej relacji mego dziadka Eugeniusza – przez kilka miesięcy się ukrywał?

Mogło tak być, ale pewności nie ma. Ta pojawia się dopiero wraz z kolejnym dokumentem, odnalezionym przez mego ojca, Jerzego Kłoczowskiego. Chodzi o pewien wyrok sądowy, który zapadł 10 maja 1865 roku. I chociaż mowa w nim o Mieczysławie Kłoczewskim, to nie ulega wątpliwości, że chodzi o Bolesława, którego drugie imię brzmiało Mieczysław, nazwisko zaś nagminnie przekręcano. Henryk Cederbaum, autor bezcennego opracowania noszącego tytuł Powstanie styczniowe. Wyroki audytoryatu polowego z lat 1863, 1864, 1865 i 1866 [5] przytacza następujący opis wyroku: „Mieczysław Kłoczewski używający nazwiska Stanisława Czarneckiego w styczniu 1963 r. uciekł z Piaseczna i przyłączył się jako powstaniec do oddziału Jeziorańskiego i pod dowództwem tego ostatniego walczył pod Rawą. Po rozbiciu Jeziorańskiego przeszedł do szeregów dowodzonych przez Langiewicza, skąd po trzech dniach umknął do Krakowa, gdzie przebywał aż do grudnia 1864 roku. Razem z nim osądzono dwie inne osoby, Edwarda Staweckiego i Ksawerego Francki. Dnia 10 maja 1865 r. zapadł wyrok skazujący wszystkich trzech winowajców na pozbawienie praw stanu i dożywotnie osiedlenie na Syberii, a Namiestnik decyzję tę konfirmował 12/24 go czerwca 1865 r.”. Do aresztowania Bolesława doszło zapewne przed 19 marca 1865 roku, ponieważ w zachowanym liście mego pradziadka Józefa Piotra, pisanym pod tą datą do ojca, Józefa Adama, z życzeniami imieninowymi, mowa jest o Bolesławie zamkniętym w areszcie.

Aby zamknąć tę opowieść o Bolesławie, wypada mi raz jeszcze oddać głos memu dziadkowi Eugeniuszowi, który tak pisał w wielokrotnie przytaczanych tutaj Wspomnieniach: „Początkowo [Bolesław] siedział w więzieniu – szczęśliwie nie w katordze – ale niedługo został z więzienia zwolniony i zmuszony przebywać pod dozorem policyjnym w Tobolsku i Irkucku. Z okresów więzienia pozostały przez długi czas pieczołowicie przez ojca przechowywane prześliczne świadectwa mrówczej pracy stryja: różne łańcuszki, krzyżyki z drzewa, rękojeść do kordelasa (zrabowana razem z tym kordelasem i bronią myśliwską przez Niemców w 1915 r.), mniej trwałe, ale zdumiewające proporcjami różne ozdoby z więziennego chleba. Tkwiły w Bolku jakieś poważne zdolności plastyczne zmarnowane bez reszty przez wypadki dziejowe. Wypuszczony z więzienia Bolek zaczął zarabiać lekcjami i korepetycjami, na co zapotrzebowanie na Syberii było wprost olbrzymie. Po paru latach tak sobie wyrobił opinię zdolnego korepetytora, że sam gubernator Tobolska wezwał go, aby uczył jego córeczki. Położenie materialne wygnańca bardzo się poprawiło, a w następstwie zapewne i przychylna opinia gubernatora zaważyła na skróceniu czasu osiedlenia”.

Do Warszawy powrócił Bolesław na początku lat siedemdziesiątych. W 1874 roku bierze ślub z Emilią Szypowską, z którą mieszka w Warszawie. W 1878 roku rodzi się ich jedyny syn Jerzy. Chory na gruźlicę, Bolesław Kłoczowski umiera około 1885 roku w wieku 42 lat.

Na zakończenie mego szkicu o muszlach pamięci chcę nawiązać do eseju, który otwiera niniejsze Album styczniowe. Tomasz Łubieński zadaje w nim pytanie o sens nie tylko powstania styczniowego, ale wszystkich innych polskich zrywów niepodległościowych w XIX wieku. I pisze między innymi: „Zanim jeszcze dopełniła się klęska styczniowa, powstało łatwe do odgadnięcia pytanie: czy to wszystko ma sens? Spór taki toczył się najpierw w sumieniach. Potem stał się przedmiotem długich, nocnych rozmów rodaków. Ogarnął z kolei gazety i książki, na ile było to możliwe. Wreszcie, już naprawdę nielegalnie, na nowych, nielegalnych zebraniach, okazał się przydatny jako niedawne doświadczenie praktyczne i filozoficzne. W ten sposób, krytycznie czy lirycznie, Styczeń utrwalił się w pamięci narodowej. Pytanie o sens i szansę, szczególnie ostre w przypadku tej klęski, towarzyszy zresztą wszystkim powstaniom polskim, bo jest natury uniwersalnej, dotyczy celowości ludzkiej walki dla poprawienia świata, pożytku z przegranej”. Przywołałem tu wspomnienie o akwarelach Kazimiery, o Józefie Adamie oraz Bolesławie nie po to, by pytać o intencje, jakimi się kierowali: Kazimiera, kiedy sięgała po pędzel i kopiowała Grottgera; Józef Adam, kiedy ukrywał przed Rosjanami powstańczą broń w piaseczyńskim magistracie; Bolesław, który ledwo wrócił z jednego zesłania, a już pakował się w kłopoty, całkiem świadomie, wiedząc, że ryzykuje kolejną zsyłką… Mój własny ojciec, Jerzy Kłoczowski, mając lat dziewiętnaście, brał udział w powstaniu warszawskim. We wrześniu 1944 roku stracił prawą rękę podczas ataku na Królikarnię. Po wojnie skończył studia historyczne, wykładał przez lata na KUL. Doskonale wiedział, jak wyglądały realia polityczne latem 1944 roku w Warszawie. Zawsze powtarzał mnie i moim starszym braciom oraz obu siostrom: „Nawet gdyby nie nadszedł rozkaz, wyszlibyśmy na ulicę”. Tak to zapamiętałem. W powieści Kompleks polski opublikowanej w 1977 roku w „Zapisie”, czyli w tak zwanym obiegu niezależnym od ówczesnych reżimowych wydawnictw, Tadeusz Konwicki wyobraża sobie potajemne spotkanie Traugutta z żoną. W pewnym momencie Tonia zadaje mężowi pytanie: „Czy był sens powstawać przeciw takiej sile?”. Na co Traugutt odpowiada krótko: „Nie wiem, czy był sens. Wiem, że był mus”.

Kończąc tę opowieść, siłą rzeczy zadaję sobie pytanie o sens opieki nad muszlami pamięci. Przecież mogły leżeć na plaży, nieświadome, że za chwilę dopadnie je śmierć… Właśnie dlatego, wbrew zapomnieniu, odpowiadam, że warto, bo taki jest mus.

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

[1] Por. Wincenty Kostecki, Listy z Elsnerowa. 1854-1864, Wydawnictwo Veda, Warszawa 1996, s. 174-175.

[2] Por. Losy kamerdynera króla Stanisława Augusta to gotowy materiał na scenariusz filmowy. Por. https://www.lazienki-krolewskie.pl/pl/edukacja/baza-wiedzy/franciszek-ryx-nie-tylko-kamerdyner-jego-krolewskiej-mosci (dostęp: 6 III 2023).

[3] Por. https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/show-content/publication/edition/112172?id=112172, (dostęp 6.03.2023).

[4] Por. m.in. Antoni Jeziorański, Pamiętniki Jenerała Antoniego Jeziorańskiego. Powstanie r. 1863, Lwów 1880-1881; Stanisław Zieliński, Bitwy i potyczki 1863-1864. Na podstawie materyałów drukowanych i rękopiśmiennych Muzeum Narodowego w Rapperswilu, Rapperwil 1913; Stefan Kieniewicz, Powstanie styczniowe, PWN, Warszawa 1972.

[5] Skład główny w księgarni Gebethnera i Wolffa. Warszawa-Lublin-Łódź-Kraków 1917, s. 287-288.

„Open-arse”

W wędrówkach po Pradze, jakim oddawaliśmy się z Antonim M. Svobodą (1930–2021, dla bliskich – Tonda, wolnomyśliciel i polihistor), w czasie moich wizyt, znaleźliśmy się któregoś lata pod koniec XX wieku, zszedłszy z Hradu na południe, ku Wełtawie, w najstarszym praskim parku. Zaczynem dla naszych perypatetycznych dialogów były zwykle właśnie ogrody, postaci ogrodników i botaników czy jakieś historie „roślinne”, co obu nas ciekawiło. Ten park to były Vojanovy sady, „sad” to po czesku ogród czy park, w znaczeniu szerszym niż słowo to ma we współczesnej polszczyźnie. Założony w połowie XIII w., przez setki lat był ogrodem, który dawał kolejnym właścicielom owoce i wszelką ogrodowiznę. W czasach nowszych, od końca wieku XVIII do pierwszych lat po I wojnie, należał do sióstr zakonnych, jak tu o nich się mówiło – „anglických panen”, z katolickiego, parającego się wychowaniem dziewcząt, Instytutu Błogosławionej Dziewicy Maryi (Institutum Beatae Mariae Virginis). Zakonnice urządziły go inaczej, jako niewielki park dla siebie oraz swoich wychowanek i podopiecznych. Wspominam nieco bliżej siostry i czas, gdy władały tym zakątkiem zieleni na Małej Stranie, bo właśnie one sprowadziły i posadziły tam, obok innych drzew i krzewów, nieszpułki jadalne (Mespilus germanica). Właśnie do tych kilku starych, rozrośniętych nieszpułek skierował nasze kroki Antoni. Rosną tam w postaci odmiany o dużych owocach, której do tego spaceru nie znałem jeszcze z autopsji.

Nieszpułka, krzew czy drzewko, to jakby głóg, jak głogi mniej lub bardziej ciernista, tyle że liście ma wydłużone i pofalowane, zgoła nie głogowe, kwiaty nie po kilka czy kilkanaście, jak głogi, ale pojedynczo, w dodatku duże, na czubkach gałązek, pięknie więc widoczne w maju na peryferiach krzewu. No i ma nieszpułka zadziwiające owoce, jakby małe gruszki, brązowe i wąsate – bo zwieńczone pięcioma dużymi, szydlastymi listeczkami, czy może – to chyba lepsze porównanie – kształtu staromodnej zabawki, bączka czyli frygi, zacinanej przez dziecko ostrym ruchem biczyka czy sznurka dla wprawienia zabawki w wirowanie na stole lub podłodze.

Greckie méspilon i łacińskie mespilum, to były w starożytności śródziemnomorskiej nazwy także dla niektórych głogów i jarzębin, a nie dla jednego tylko, ściśle określonego gatunku, owej Mespilus germanica, zwanej potem przez ojców botaniki „germańską”, bo przekroczyła z Rzymianami Alpy i trafiła do ogrodów w krainach dostatecznie ciepłych, m.in. w Brytanii i Germanii. Po prostu było kilka różnych nieszpułek i dla dobrego rozeznania potrzebowano dodatkowych określeń – na przykład te wielkoowocowe, które rosną na Małej Stranie, to były setania.

Nieszpułki albo zbierano wcześnie, jeszcze twarde, niedojrzałe i niesmaczne, i trzymano w plewach, otrębach lub w słomie by powoli dojrzewały (były i sposoby wyrafinowane – przechowywanie w moszczu winnym czy miodzie), albo jadano wprost z krzewu, już ulęgnięte po chłodach, miękkie i słodkomdłe. Najwygodniej jest, chwyciwszy palcami stulone listeczki owocu, wysysać budyniowaty miąższ przez „słabiznę” po oderwanym ogonku, wypluwając twarde, kamykowate orzeszki. Przez stulecia były głównie przegryzką plebsu, w karczmach, tawernach, po warsztatach i jarmarkach, ale i jednym z owoców deserowych na zamożnych stołach, co uwieczniają, od XVII w., martwe natury.

Nieszpułka o dużych owocach, taka jaką zobaczyłem w parku „anglických panen”, to jedyne owocowe drzewo – choć może trzeba by do tego dorzucić jedną czy drugą odmianę pigwy? – nieprzerwanie mnożone od tysięcy lat, trwające dzięki staraniom ilu to już pokoleń ogrodników, którzy wszczepiali i wszczepiają w pieńki siewek głogów jego „oczka”, czyli „śpiące” pączki, z których – gdy zabieg ten się powiedzie – rozwiną się gałązki nieszpułki. Krzew, przy którym krzątam się rok w rok w ogrodzie, jest po prostu tym samym ciałem, ściśle tą samą rośliną, przy której krzątali się perscy, syryjscy, greccy i rzymscy ogrodnicy. To jedyne więc takie drzewo, bo w starożytności nie było jeszcze, z czego jakoś nie zdajemy sobie sprawy, jabłek w takiej postaci, pod jaką znamy je dzisiaj, dużych i krągłych, wypełniających ciężarem całą dłoń, a choć były już gruszki bardzo podobne – w smaku, kształcie i wielkości, do jadanych teraz, ale do naszych czasów nie dotrwała ani jedna taka odmiana, żadna z tych gruszek „aleksandryjskich”, „damasceńskich”, „krustumskich”, „pompejańskich”, „syryjskich” i innych – znamy tylko ich nazwy, jak targowiskowe etykietki na opróżnionych skrzynkach i koszach po owocach.

W pierwszej scenie drugiego aktu Romea i Julii – Romeo marzy sobie, chodzą za nim obrazy kobiecego i męskiego przyrodzenia, a że kręci się po sadzie, to roją mu się pod postacią tego, co ma na wyciągnięcie ręki – widzi je jako pospolite w szekspirowskiej Anglii owoce: męskie przyrodzenie odgrywa gruszka „z Poperinge”, u nasady krągła i szeroka, a ku ogonkowi zwężona i długa, a kobiece właśnie wielkoowocowa nieszpułka, owoc rozwarty i otoczony wianuszkiem zaschłych pręcików i listków, zwana wśród angielskiego plebsu „open-arse”, co było „grubym” słowem na kobiece pudendum właśnie. Szekspir oddał to żartobliwym eufemizmem, „open et cetera”, a tłumacze Romea i Julii podchodzą do rzeczy albo poważnie, z botanicznym zacięciem, a więc piszą o nieszpułce, albo kluczą, na przykład Stanisław Barańczak zastąpił nieszpułkę morelą.

JAKUB DOLATOWSKI

Artysta w rodzinie eskulapów

Blisko siedemdziesiąt lat liczył Sartre, gdy schorowany i zagrożony ślepotą pracował nad wielkim studium o Flaubercie. Jednak nie doprowadził do końca swego opus magnum. W 1973 roku, kiedy ukończone były trzy z pięciu planowanych tomów, całkowicie utracił wzrok. Niemniej dzieło, które pozostawił, L’Idiot de la famille (edycja Gallimarda, 1971–72), imponuje kompozycyjnym rozmachem i wnikliwością analiz.

U źródeł tej liczącej w oryginale prawie trzy tysiące stron monografii leży pytanie: co wiemy o człowieku? We wstępie do pierwszego tomu Sartre pisze, że nie sposób odpowiedzieć na nie inaczej niż studiując konkretny przypadek: co wiemy – na przykład – o Gustawie Flaubercie? Możemy zebrać wszelkie informacje, jakie posiadamy, ale to nie wyczerpie prawdy o nim. Bo weźmy choćby takie wiadomości: urodził się w grudniu 1821 w Rouen – to jedna; druga zaś – pisał o swojej władczyni: „Sztuka mnie przeraża”. Pierwsza jest faktem obiektywnym, potwierdzonym przez dokumenty, o prawdziwości drugiej świadczy siła przeżyć samotnika z Croisset. Czy nie jest ryzykowne zestawianie obszarów tak różnych, niedających się sprowadzić do wspólnego mianownika? Autor rozwiewa te wątpliwości, formułując swój cel: powołać do istnienia dzieło, będące dowodem na to, że każda informacja staje się częścią nieprzerwanie tworzącej się całości.

W studium o Flaubercie autor Bytu i nicości eksponuje wątek formowania się w dzieciństwie „fundamentalnego projektu”, którego realizacją jest całe późniejsze życie. Innymi słowy, zamierzeniem Sartre’a było zrekonstruowanie przebiegu wydarzeń, które stopniowo i z nieuchronną celowością prowadziły do tego, by Gustaw Flaubert stał się autorem Pani Bovary.

Dwa pierwsze tomy zawierają opis doświadczeń przyszłego mistrza naturalistów: pierwsze fascynacje lekturowe, stosunki rodzinne – przede wszystkim traumatyczne relacje ze starszym bratem i ojcem – kształtowanie się osobowości artysty oraz analizę duchowych przypadłości bohatera i wypadków, które przywiodły go do nerwicy. Natomiast tom trzeci stanowi próbę konfrontacji owych doświadczeń ze światem historycznym.

Trzonem polskiego wyboru, który ukazał się pod tytułem Idiota w rodzinie, jest rozdział Nerwica i zaprogramowanie Flauberta: Drugie Cesarstwo, pochodzący z trzeciego tomu dzieła Sartre’a (przekładu dokonał Józef Waczków). Celem Sartre’a było ukazanie powodów, które uczyniły Flauberta wielkim pisarzem Drugiego Cesarstwa, kazały mu umrzeć duchowo po jego upadku i wegetować po proklamowaniu Trzeciej Republiki. Flaubert nienawidził pospólstwa i mieszczańskiego groszoróbstwa; w państwie rządzonym przez tłum nie widział dla siebie miejsca. Najchętniej przyznałby sobie dwadzieścia kart do głosowania („Jestem wart dwudziestu wyborców z Croisset”). Wybiera zatem ustrój oparty na władzy jednostki, ale jego wybór jest pesymistyczny. Będąc pesymistą od dzieciństwa, właśnie dlatego utożsamia się z Cesarstwem. „Cesarz, w miarę jak ucieleśnia mieszczańskie przekonanie, że to, co najgorsze w stosunkach społecznych, jest zawsze pewne, objawia mu się jako Antychryst, krótko mówiąc, jako polityczny odpowiednik Artysty” – wnioskuje Sartre, dotykając jednocześnie dwóch interesujących kwestii. Po pierwsze: jeśli dla Flauberta władza jest do przyjęcia jedynie wtedy, gdy niszczy, degraduje, poniża, to dzieje się tak dlatego, że autor Kuszenia świętego Antoniego żywił głębokie przekonanie, iż świat jest Piekłem. A skoro tak, to najbardziej godny szacunku władca jest hipostazą Szatana i Flaubert to właśnie podziwia u Ludwika Napoleona. Druga kwestia to symboliczne utożsamienie cesarza-Antychrysta z pisarzem, samotnym despotą, który tyranizuje dyktaturą stylu i ma w pogardzie swoich poddanych. Sartre nie ma wątpliwości, że obydwu łączy wspólny los: „Dla Flauberta Ludwik Napoleon będzie  m ę ż e m  o p a t r z n o ś c i o w y m, kimś, kto stworzył Francję, w której samotnik z Croisset mógł znaleźć zaszczytne miejsce, słowem:  G u s t a w e m  u  w ł a d z y”. Wszak ten artysta, zabłąkany w rodzinie eskulapów (zarówno ojciec, Achilles-Kleofas, jak i starszy brat, Achilles, wykonywali zawód chirurga), wybrał świat wyobraźni, aby uniknąć ludzkiego porządku, w którym miał wyznaczone miejsce drugoplanowe i w którym nigdy nie dorównałby bratu ani ojcu. Jedyną szansą dla Gustawa, od dzieciństwa uznanego przez rodzinę za głupka, było „otrzymanie części najwyższej władzy opartej na wyobraźni: z tej racji upadek Flauberta młodszego w świat imaginarium wymagał jako oparcia dla jego władzy indywidualnej wszechwładzy Napoleona III”.

W roku 1844 autor Pamiętnika szaleńca przeżył kryzys nerwowy. Sartre stawia tezę, że załamanie nerwowe Flauberta było odpowiednikiem kryzysu politycznego (rewolucja lutowa z 1848 roku i ustanowienie II Republiki) oraz przepowiednią nadejścia Drugiego Cesarstwa, jedynego ustroju, w którym młody neurotyk mógłby żyć. Dlatego 4 września 1870 – data wybuchu rewolucji wrześniowej, w konsekwencji której ustanowiona zostaje III Republika – jest datą duchowej śmierci Flauberta. „Literatura wydaje mi się rzeczą daremną i zbędną” – wyznaje przybity. Jeśli sztuka jest niepotrzebna, to co powiedzieć o artyście, który niemal całkiem odrzucił ziemskie życie, by się jej poświęcić? Los zatoczył koło, Achilles-Kleofas triumfuje zza grobu; znów, jak w dzieciństwie, Gustaw ma poczucie swojej zbyteczności. Od klęski roku 1870 aż do śmierci w dziesięć lat później wyda już tylko jedną książkę.

Aby pozostać w zgodzie z duchem całości dzieła Sartre’a, dodajmy, że interpretowanie nerwicy Flauberta jako przepowiedni nadejścia Drugiego Cesarstwa nie wyczerpuje kwestii. W drugim tomie L’Idiot de la famille autor drobiazgowo analizuje chorobę Flauberta z zupełnie innej perspektywy. „Nerwicą Flauberta jest sam ojciec – pisze Sartre – to żyjące w nim superego, które uczyniło z niego bezradną istotę”. Ulegając presji Achillesa-Kleofasa i wątpiąc o swoim talencie, Gustaw podjął studia prawnicze, które przyniosły mu jedynie nudę i udrękę. Niespodziewany atak nerwowy całkowicie zmienił jego tryb życia – przerwał studia raz na zawsze i mógł wreszcie oddać się swojemu prawdziwemu powołaniu.

Ten czysto osobisty aspekt nerwicy wielkiego pisarza powtórzy się niemal z lustrzaną dokładnością w biografii Franza Kafki – wielbiciela Flauberta.

AGNIESZKA PAPIESKA

Michaił Szyszkin „List do przyjaciela Ukraińca rok później”

Mój drogi!

Skradziono nam język. Nasze rozmowy i korespondencję prowadziliśmy dotąd w języku wielkiej rosyjskiej literatury. Dzisiaj dla całego świata rosyjski jest językiem ludzi bombardujących ukraińskie miasta, językiem zabójców dzieci, zbrodniarzy wojennych i morderców. Za zbrodnie przeciw ludzkości zostaną osądzeni. Pragnę wierzyć, że wszyscy, którzy zgotowali tę wojnę oraz każdy, kto w niej uczestniczył, kto ją wspierał w taki czy inny sposób, zasiądzie na ławie oskarżonych. Tylko jak sądzić za zbrodnie na języku?

Mój ojciec w wieku siedemnastu lat ruszył na front, by pomścić zabitego z rąk Niemców brata. Do końca życia nienawidził Niemców i wszystkiego co niemieckie. Próbowałem mu tłumaczyć: „Tato, przecież literatura niemiecka jest wielka. Język jest piękny!”. Nigdy nie zdołałem go przekonać.

Co powiemy po wojnie Ukraińcom, którym Rosjanie zbombardowali domy i zamordowali rodziny? Że literatura rosyjska jest piękna a nasz język wspaniały?

Czy dyktatura rodzi społeczeństwo niewolników, czy może niewolnicze społeczeństwo płodzi dyktaturę? Ukraina zdołała wydostać się z kręgu piekielnego, jakim jest nasze wspólne doświadczenie –  potworna i krwawa przeszłość naszych narodów. I to stało się powodem, dla którego rosyjski samozwaniec zapałał do niej nienawiścią. Zmęczony naród rosyjski mógłby przecież zapragnąć wziąć przykład z wolnej, demokratycznej Ukrainy. I właśnie dlatego należy ją zniszczyć.

W Rosji nie mieliśmy ani destalinizacji, ani procesów norymberskich członków KPZR. Rezultat wszyscy widzimy – nowa dyktatura. Dyktatura, która zgodnie ze swoją naturą, nie może istnieć bez wrogów, a więc bez wojny.

Zgodnie z wizją rosyjskiego Sztabu Generalnego natowskie siły zbrojne miały odmówić Wam wsparcia i rzeczywiście, w pierwszych dniach wojny bezczynność NATO znakomicie wpisała się w plan Putina. To Wy Ukraińcy zdecydowaliście się jego plan zniweczyć.

Nie daliście za wygraną, nie witaliście czołgów kwiatami, i dziś stajecie w obronie wolności i godności nie tylko własnego narodu, ale całej ludzkości.  Was nie sposób pokonać, bo o zwycięstwie nie przesądza liczba czołgów i rakiet, lecz umiłowanie wolności. Jesteście ludźmi wolnymi, podczas gdy ci, którzy wypełniają przestępcze polecenia rosyjskich generałów, są niewolnikami.

Przed rokiem, gdy rosyjskie czołgi ruszyły w kierunku Kijowa, cały świat pytał w zdumieniu – dlaczego nie widać masowych protestów antywojennych w Rosji, dlaczego na ulice wychodzą tylko pojedyncze osoby? Wtedy tłumaczyłem to strachem. Milczenie jest rosyjską strategią przetrwania. Ci, którzy protestowali, siedzą teraz w więzieniach. Właśnie milczeniem zapewniały sobie przetrwanie całe pokolenia Rosjan. Puszkin wyraził ten aspekt naszego stylu życia w ostatnim wersie Borysa Godunowa słowami: „Lud trwa w milczeniu”. Lud trwał w milczeniu, gdy rozpoczęto agresję na Ukrainę. Lecz oto jesienią, gdy ogłoszono masową mobilizację i setki tysięcy Rosjan posłusznie szły zabijać Ukraińców i ginąć z ich rąk, tego nie można już wytłumaczyć strachem. To coś głębszego i straszniejszego.

Widzę tylko jedno wytłumaczenie – mój kraj wypadł z czasu. W XXI wieku człowiek ponosi osobistą odpowiedzialność za odróżnianie dobra od zła i jeśli widzi, że jego kraj i naród wywołały podłą, haniebną wojnę, to musi wystąpić przeciwko swojemu krajowi i narodowi.

Większość Rosjan nadal ma archaiczną mentalność. Ich tożsamość jest ściśle związana z przynależnością do plemienia. Nasze plemię ma zawsze rację, a pozostałe plemiona to wrogowie, którzy chcą nas zniszczyć. Nie ponosimy odpowiedzialności, o niczym nie decydujemy – wyborów dokonuje za nas wódz/chan/car. Jeśli wrogowie – faszyści z Ukrainy i NATO napadli na naszą ojczyznę, to pójdziemy jej bronić tak samo, jak bronili jej przed niemieckimi faszystami nasi dziadkowie.

Patriotyzm – piękne uczucie, jakim jest miłość do własnego kraju – był od zawsze narzędziem w rękach dyktatorów. Mój ojciec wierzył, że broni ojczyzny przed hitlerowskim reżimem, a ochraniał tylko faszystowski reżim Stalina. Rosjanie idą dziś na wojnę,  by jak podpowiada im putinowska propaganda, strzec ojczyzny przed „europejskim i amerykańskim nazizmem”, i nie rozumieją, że bronią kremlowskiej szajki, której zakładnikiem stało się całe państwo rosyjskie.

Wyjście jest tylko jedno – doprowadzić do klęski militarnej putinowskiego reżimu. Dlatego właśnie kraje demokratyczne powinny pomagać Ukraińcom na wszelkie możliwe  sposoby, a przede wszystkim dostawami broni. Po wojnie cały świat przyjdzie Wam z pomocą, by odbudować to, co zostało zniszczone, a Wasz kraj się odrodzi. Rosja natomiast pod względem gospodarczym i światopoglądowym popadnie w ruinę.

Ponowne narodziny mojego kraju są możliwe jedynie po pełnym zniszczeniu reżimu Putina. Rosyjskiemu człowiekowi należy amputować imperium, jak wycina się złośliwy nowotwór.  „Godzina zero” jest Rosji potrzebna jak tlen. Moja ojczyzna ma przyszłość wyłącznie wówczas, gdy  doświadczy klęski totalnej, tak jak to było z Niemcami.

Chwała Ukrainie!

MICHAIŁ SZYSZKIN

tłum. Agata Jarek

Fantazjano „Na poczcie”

Szanowny Panie Redaktorze,

dziś o bladym poranku zbudziło mnie melancholijne gruchanie gołębia, którego zwykle wysyłam do Pana z niecierpiącymi zwłoki przesyłkami. Taką przesyłkę, w postaci felietonu, miałem i tym razem, jednak mój niezawodny jak dotąd środek transportu, przysiadłszy na parapecie, posyłał w świat swoje tęskne trele i odniosłem wrażenie, że nie była to tęsknota do podróży z kartką w dziobie. Wrażenie przeszło w pewność, kiedy gołąb na mój widok – a zamachałem mu znacząco kartką z Pana adresem – demonstracyjnie odwrócił się tyłem.

W tej sytuacji musiałem wziąć sprawy w swoje ręce, a ściśle mówiąc – wziąłem w ręce list do Pana i w te pędy pognałem na pocztę (wszak nieświeży felieton jest równie szkodliwy dla umysłu jak spleśniały pasztet dla żołądka). Na poczcie byłem za pięć ósma, toteż drzwi zastałem zamknięte. Odszedłem na dwa kroki, by najbliższe minuty spędzić na kontemplowaniu kwitnącego w pobliżu krzaku forsycji – i te dwa kroki, Panie Redaktorze, wystarczyły, by pomiędzy moją osobą a drzwiami powstała przestrzeń, w którą nagle chytrym wślizgiem wepchnął się pewien rozchełstany obywatel, choć jeszcze przed sekundą nie było wokół mnie żywego ducha. Ów nowy klient poczty, egzemplarz o cwaniackiej powierzchności, z ryżym wąsikiem, z miejsca przykleił się do drzwi, a wyraz twarzy, Panie Redaktorze, miał przy tym bardzo z siebie zadowolony. Już zaczął wzbierać we mnie dziki gniew, kiedy z piskiem opon zatrzymał się przy poczcie czerwony mercedes, z którego wysiadł ni mniej, ni więcej, tylko Rudolf Szelka-Mamoński (producent flamastrów – obrzydliwie bogaty).

– Pan, jak mniemam, jest ostatni – zwrócił się z wyszukaną uprzejmością do uwieszonego na klamce osobnika. Jako że ten w posługiwaniu się słowami okazał się mniej chyży niż gdy używał nóg, odpowiedziałem zamiast niego:

– Tak, aczkolwiek stoi jako pierwszy.

– Już Pismo Święte mówi, że ostatni będą pierwszymi – rzekł filozoficznie Rudolf Szelka-Mamoński i byłby z pewnością zapalił hawajskie cygaro, gdyby w tym momencie nie otworzyły się drzwi poczty. Rozchełstany osobnik, któremu przez ten czas chytry uśmieszek rozpłynął się pod wąsami, stał dalej, jakby i w nogach stracił wszelką chyżość, zaczął za to nader uważnie kontemplować czubki swoich lakierowanych na seledynowo pantofli. No więc, wszedłem, Panie Redaktorze, jako pierwszy, a gdy po wysłaniu do Pana listu wychodziłem, przypomniały mi się, nie wiedzieć dlaczego, inne słowa Pisma: że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego. Ale, Panie Redaktorze, co my tu będziemy mówili o wchodzeniu do Królestwa Niebieskiego, kiedy uczciwy człowiek nie może nawet mieć pewności, czy wejdzie na pocztę.

FANTAZJANO po powrocie z poczty

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek