„I jeśli w tej chwili / ktoś mnie słyszy – niech o mnie z litością pamięta: / o tym, że przez las cudów kroczyłem samotnie, / zaszyty w jego bezludnych ostępach, / że moje stopy poznały stokrotnie / każdą z dróg, czy to prosta była, czy pokrętna, / i o tym jeszcze, że ona jest piękna” (e. e. cummings, Być może po to, aby poczuć, jak, tłum. Stanisław Barańczak).
Do wyboru wierszy cummingsa w opracowaniu Artura Międzyrzeckiego (PIW 1985) sięgnęłam znów po latach, gdy trafił na moje biurko tom gnieźnieńskiego poety Dawida Junga Spam (Kraków 2020). Pokrewna intensywność uczuć i liryczna wrażliwość skierowała mnie ku tym porównaniom. Amerykański twórca awangardy pierwszej połowy XX wieku (z maszyną do pisania, a nie z lirą, jak celnie zauważa Międzyrzecki) śpiewa niczym Orfeusz i nie daje się zwieść zdobyczom nowoczesnej cywilizacji, bo nie zamierza rezygnować z miłosnej pieśni głoszonej przez poetów. Czytając wiersze z tomu Junga znajduję równie zaskakujące zestawienia egzystencjalnych zdarzeń i wyobrażonych idealnych relacji jak u cummingsa. O miłości i śmierci Jung pisze z wiarą w sprawiedliwą miarę tego, co ofiarowuje, porównuje z tym, co otrzymał – i nie żałuje gorzkich słów dla tych, którzy zdradzili czy opuścili, powierza je samotnikom podobnym sobie, snującym rozważania o dziejach nad rozkopanymi grobami: „jak, panie, przeliczyć i obmierzyć pojemność czaszki / od czaszek w słońcu schnących”; „dlaczego nie chodzisz przede mną naga, nie chowaj wstydu / dla śmierci, nie tylko dla niej rozbieranie / jest sztuką” (Tadeusz Stirmer).
Obaj poeci mówią śmiało o języku ciała, o działaniu zmysłów i zwodniczym uroku chwili. Cummings zauważa nieporozumienia i rwące się związki, podkreśla trud wsłuchiwania się w pragnienia i potrzeby drugiego człowieka: „mówiłem do ciebie / pieśnią a ty / nie słuchałaś / twoje oczy są wazą / boskiego milczenia / Ach, przyjdź / czy życie nie jest pieśnią?”. Jung po swojemu opisuje poznawany i doznawany co dnia „las cudów”, notuje w komputerze refleksje o świecie współczesnym, a do „spamu” wrzuca wiadomości, na które paradoksalnie pragnie zwrócić uwagę, bo niesłusznie zostały pominięte. Nasycone emocjami wiersze Junga nie chcą być „spamem”, lecz żywym organizmem słowa, łączącego zrytmizowaną frazę romantyczną z wierszem wolnym, chcą być zdaniem, które pulsuje, by ożywać w coraz to nowej postaci. Tytuł tomu Spam sugeruje, że zbyt wiele odrzucamy jako tematy nieważne, bo minione, już nieistotne – pomijamy losy ludzi tworzących kulturę miejsc, w których obecnie żyjemy. Poeta nie godzi się na łatwe zapominanie dokonań poprzedników, ich tradycji i języka, na kasowanie w historii nazwisk artystów czy myślicieli tworzących filozoficzny dorobek i podstawy naszej tożsamości. W wierszu Czesław Miłosz ukazuje splot miłości i śmierci, daru i utraty, nietrwałości rzeczy dostępnych człowiekowi: „Wybacz, że jeszcze nie ćwiczę tego widoku: / rano zastyga mgła, kręcona gałka lodów / przy policzku, tam, pośród rozwartych / kart, dokąd wkrada się pierwsze słońce / i sczytuje nasz krótki list, dyplomatyczną / notę o zemście śmiertelnych na nicości”.
Fot. Szymon Malengowski
Wrażliwość i otwartość na sprawy codzienne łączy poetów różnych pokoleń, podobnie jak dotykanie materii, świadomość przemijania i pytania, jakie zadają o cel i sens istnienia w różnym czasie, w osobnych miejscach i kulturach. Cummings pyta: „czy paru dobrodusznych filozofów nie zechciałoby mi łaskawie wyjaśnić / co ja tu robię w tym słońcu, na wierzchołku wzgórza pod Calchidas?” (Czy paru dobrodusznych filozofów…, tłum. S. Barańczak). W tytułach wierszy Jung zwraca się po imieniu do tych twórców, z którymi chciałby rozmawiać o sprawach trudnych, nierozwiązywalnych, takich jak wierność ideałom młodości, zdrada, szacunek, niespełnienie, sens trwania wyrażony w strofach (Josef Neubauer): „Czy naprawdę, przyjacielu?/ Mrok z ust nie jest tym samym mrokiem, / który usta rozprasza, każe im zawrzeć się na sobie, / na sobie tylko polegać […] O jakim święcie śpiewasz, gdy mrok przestaje być barwą, a staje się – czym? […] Tobie dano język niemiecki, mnie polski, / języki zabójcze, gdy zbyt blisko siebie. / Tobie 1911, mnie 1980 // Nic, co mąci błękit nieba i wody, do nas nie należy, / ani oddech w nierozwartej piersi, ani jej drżenie pod dotykiem, / ani dotyk, który nas rzadko spotyka. // Dlaczego kłamiesz, chłopcze, / że nie widzisz śmierci?”.
„Przez las cudów kroczyłem samotnie” – cummings podsumowuje życie, ogląda rzeczy z bliska, bada „obszar mroku” i pyta, jak zmierzyć przemijanie: „która godzina ciekaw jestem mniejsza o to / pomyśl raczej o sprawach niebieskich a wtedy / wszystko prócz gwiazd się znajdzie na swym miejscu odtąd / zaczyna się ten obszar mroku a tuż przed nim / stoi co ach tak krzesło a nie Kasjopeja” (Która godzina ciekaw jestem…,tłum. S. Barańczak). Nie ma pewności, czy ktoś zdoła usłyszeć jego wołanie o pamięć chwili, towarzyszy mu jednak nieustępliwa świadomość piękna życia, jakie było jego udziałem. Dla Junga przywoływane w tomiku postacie mistrzów – poeta Klemens Janicki czy rabin Aszkenazy związani z historią Gniezna – stanowią tło albo pretekst, żeby mocnym głosem mówić o swoich porażkach i sukcesach: „i byłem jednym z tych, którzy szukają, / zapominając, że sami są poszukiwani. / Komu piszesz, chłopcze, wierszyki nasieniem, / czy nie mówili ci, że nikt czytać ciebie już nie chce?” (Klemens Janicki). Odwołuje się do postaci znanych z historii literatury i kultury, „spoza niedomkniętego czasu” przywołuje Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego, Karola Wojtyłę, Heinricha Heinego, Rafała Wojaczka, ale również postaci z historii muzyki. Gnieźnieński poeta jest bowiem wykształconym tenorem, koncertował w kraju i zagranicą. O losie wybitnego tenora dramatycznego traktuje elegia Werner Alberti. Alberti także pochodził z Gniezna, urodził się w 1863 roku w polsko-żydowskiej rodzinie jako Wojciech Krzywonos. Poeta słyszy jego głos poza czasem i wsłuchuje się w samotność ciała wobec śmierci: „wszystko to żegnać już czas / czerw rytualne zaloty // kto widzi spazmy / filtry z humusu żwiru i glinki / ten przejdzie // oczyszczony”. Wypowiedziane słowo i pieśń pozostają w przestrzeni czasu na zawsze, w każdej chwili gotowe do odsłuchania, wystarczy wczuć się w cudzy los, zanurzyć w tygiel dziejów i rozpoznać brzmienie skargi, tęsknoty, niespełnionego pragnienia, pisać kantylenę w imieniu porzuconych czy zapominanych, a wartych przywołania w żałobnym zaśpiewie za rabinem, renesansowym uczonym (Eliezer Aszkenazy): „I tylko z macewy kamiennego łuczku / wciąż dla nich wykrusza się mój żal: // nie umie kochać kto nie wybacza zdrady / tylko zdradzony poznaje samotność prawdziwą”.
Język poetycki Dawida Junga jest językiem dialogu, zadziornym i przekornym, godnie przejmującym nastroje cummingsa, różnorodnym, niekiedy ekstatycznym, obrazoburczym, lecz szukającym rozmówcy uważnego, pełnym cytatów i sporów z pisarzami.
TERESA TOMSIA
Jak pisarz wybiera motto do książki, tak można również wybrać motto do pisarza. Aby z góry było wiadomo, z kim mamy do czynienia. W przypadku Savinia przychodzi na myśl fragment z Hölderlina: „Mało wiedzy, lecz wiele radości / Dano ludziom”.
Żona pisarza wspomina, że najbardziej wyrazistym rysem Savinia „była zawsze radość, że żyje zgodnie z własną naturą. Był szczęśliwy, że pracuje, że mówi i robi, co czuje i chce”. A sam Savinio powtarzał, że „nie umie nie być szczęśliwy”. Co nie zdziwiłoby Nietzschego: „Życie samo nagradza nas za naszą upartą wolę życia”. Nagradza zwłaszcza tych, co się nim cieszą.
Diletto to przyjemność, a dilettante, dyletant, to ktoś, kto odczuwa przyjemności, „delektuje się” nimi i czerpie z tego radość w obcowaniu ze światem. Dyletant Savinio czerpie radość nawet z nazywania siebie dyletantem. Wraca do tego określenia z upodobaniem, często je objaśnia, nie chce, by zostało źle zrozumiane. A powinno być rozumiane mniej więcej tak:
Jest dyletantem z urodzenia, nie z wyboru – dyletantyzm stanowi jego „prawdziwą i najgłębszą naturę”. Odkrywszy to, zrozumiał, że źródło wszystkiego ma w sobie i jest niezależny od innych źródeł uchodzących za „głębokie”. Tym samym zwątpił w „głębię” głębi. Dyletantyzm stał się jego sposobem życia. Wprawiał się w nim: uczył się docierać do „skrytej duszy rzeczy”, do tego, co jest niezrozumiałe i nieuchwytne. A to z kolei pozwoliło mu „żyć w sposób naturalny zarówno w tym, co istnieje, jak i w tym, o czym się sądzi, że nie istnieje, zarówno w tym, co prawdziwe, jak i w tym, co uznaje się za fałszywe, zarówno w tym, co realne, jak i w tym, co uchodzi za nierealne, zarówno na jawie, jak i we śnie”. Ten sposób życia szczęśliwie chroni przed pokusą wyjaśniania świata, przed poglądami ugruntowanymi, „poważnymi”.
Savinio często nazywa swój dyletantyzm „stendhalizmem”. Gdyż to Stendhal wpadł na to, że można poprzestawać na pragnieniach i ich „krystalizacji”, nie dążąc do ich realnego spełnienia. Nawet nie spostrzegł, że dokonał tak znamiennego odkrycia – „Stendhal nie wiedział, że jest Stendhalem” – nie zrozumiał, że podsuwa najtrafniejsze „rozwiązanie” życia. Ale stendhalistami bywali już przed nim inni Wielcy Dyletanci, choćby presokratycy, Lukian czy Montaigne. Ci, co odnosili się z uwagą wyłącznie do physis, do natury, która przecież także jest Wielką Dyletantką.
© mazzoleniart.com
Savinio, co prawda, również czerpie radość ze swoich zainteresowań i pasji twórczych, ale wciąż podkreśla, że nie jest pisarzem czy malarzem z zawodu. Z zawodu nie jest nawet dyletantem. Zawodu nie ma – nawet takim narzuconym sobie celem nie zubożył swego życia. Nie pozwolił sobie na monotonię. Za swoją jedyną zawodową twórczość uważał zajmowanie się tym, by w rzece płynąć głównym nurtem i nie ocierać się o mielizny.
Skeptikos – taką postawę obrał. Nie odstępując od pierwotnego, archaicznego znaczenia tego słowa: człowiek, który myśli. Który chce „przyzwyczaić swój mózg do podobnej aktywności, jaką wykazują inne organy”. Największego wsparcia myśleniu udziela inteligencja. Okazuje się narzędziem najbardziej poręcznym, kiedy ktoś chce „zmontować w sobie z wielu elementów” wnikliwość, ostrość spojrzenia, błyskotliwość umysłu. Gdyż tylko to pozwala „wdawać się swobodnie i w osamotnieniu w mroczny dramat życia”.
Dopowiada jednak w Nuova enciclopedia, że inteligencja jest nieodłączna od „tego kopciuszka, tego biedactwa skromnego, niedocenianego, pogardzanego, jakim jest głupota”. Kto „wspina się boleśnie, często rozpaczliwie” po wielu stopniach inteligencji, musi o tym pamiętać. Musi zdawać sobie sprawę z dwoistości wszelkich zjawisk, jeśli chce przestrzegać „metafizycznego kodu życia”. A metafizykę Savinio również rozumie na swój sposób: jako umieszczanie obiektu kontemplacji czy rozważań – rzeczy, człowieka czy zjawisk – poza czasem. Dzięki temu nawet to, co jest odległe od siebie o stulecia, staje się takie samo. Tkwiąc niezmiennie w świecie realnym, choć nie tylko w jego przestrzeni widzialnej, ale też poza fizycznymi pozorami. „Cała godność metafizyki mieści się w fizyce”. Metafizyka nie jest czymś nadprzyrodzonym, choć lekkomyślnie wciąż tak ją rozumiano. Co więcej: właśnie metaphysica naturalis pomaga stąpać twardo po ziemi i mieć oczy szeroko otwarte. A że „nie należy tak postępować i mówić, jakbyśmy byli w uśpieniu”, upominał już Heraklit. Któż odważyłby się temu przeczyć?
Ktoś jednak się odważa. Kto? – inni. Gdyż mało kto ceni sobie poczucie szczęścia i ma odwagę otwarcie z niego korzystać. „Innym życie dopiero wtedy wydaje się godziwe, gdy jest pogrążone w udręce i cierpieniu. Szlachetność, «wzniosłe» uczucia i «dobry ton» wymagają, by w tym naszym «nieszczęsnym» życiu posuwać się krokiem ciężkim i powolnym, jak na pogrzebie”. Inni może nawet bywają szczęśliwi, ale się z tym kryją.
A dyletanta mają za poganina. Przecież „nie wierzy w Boga chrześcijan, nie wierzy w nieśmiertelność duszy, nie wierzy w innych fałszywych bogów, a ściślej mówiąc, nie wierzy w żadnego boga”. Istotnie, dyletant nie domaga się niczego od jakiejś istoty, która by nad nim górowała i niczego się po niej nie spodziewa. Dlatego inni mają go za kogoś, „kim nie trzeba być”. On tymczasem, „silny i samotny, przechadza się na wolności po nieskończonych drogach świata”.
*
Niewielu poznało się tak dobrze na naszym stuleciu, jak Savinio – twierdzili życzliwi mu (Roberto Calasso, Alfredo Giuliani, Marco Sabbatini, Alessandro Tinterri, Silvana Cirillo), a nawet mniej życzliwi (Emilio Cecchi, Walter Pedullà). Niewielu też zrozumiało tak dobrze, jak on, czego można spodziewać się po człowieku.
„Człowiek umarł”. Tamten renesansowy, masywny jak postacie Michała Anioła, pan wszechstworzenia już nie istnieje. Poza horyzontem świata „humanistycznego” odsłonił się wszechświat znacznie rozleglejszy. I nowy człowiek w tych nowych dla siebie przestrzeniach pogubił się. „Nie może się wzorować na zmarłym poprzedniku”. Przepadły zresztą wszelkie wzorce. Chciałby je więc jak najprędzej zastąpić nowymi. „A to błąd symetrii. Nie wszystko, co się kończy, powinno być czymś zastąpione”.
Istniało wiele niejasności i tylko jedna jedyna Prawda. Bezpiecznie było z tą „złotą piramidą z Absurdum na szczycie”, póki nie stała się pobielanym grobem. „Kto ma zrozumieć, zrozumie”. Miejsce tamtego człowieczeństwa, „pomniejszonego i pomniejszającego”, zajęło inne, nie mniej pomniejszone i pomniejszające. Kiedyś w sposób demagogiczny przyznano jednakową duszę wszystkim. I wszyscy ją w dalszym ciągu mają. „Ale przeważnie w zaniku, jak mięśnie uszu”. A skoro człowiek nie wpadł na to, że musi sam zadbać o swoją duszę, wydaje mu się, że na siebie nie może liczyć. Choć już dobrze wie, że jest zdany na siebie samego.
„Najważniejszym odkryciem naszych, a może wręcz wszystkich czasów jest Niepewność. Nazwijmy ją należnym jej imieniem: Boska Niepewność. Został odkryty nowy bóg”. I tak oto niepewność stała się jedyną pewnością. Jedyną Prawdą Absolutną, wzorcem wszystkich wzorców. Nietzsche ze swoim „Gott ist tot” został zrozumiany opacznie. Bóg, jak był w człowieku, tak w nim jest. Nie poszedł na wygnanie tylko dlatego, że człowiek już go nie wzywa i o nic go nie prosi. Stał się tylko „milczący, bardzo dyskretny, a jeszcze bardziej anonimowy”. Dzięki temu jest to nawet „Bóg bardziej boski”. Nastąpił cud; Bóg dokonał swego największego cudu: rozwiał się jak mgła, ale wciąż przybiera dowolną postać. A więc człowiek nie przestaje sobie mówić: Kto wie?
Niezliczone bywają kryjówki Boga. Na jedną z takich wpadł jeszcze Stendhal: to pamięć. Za ideę centralną, autorytet, ośrodek wartości absolutnych ciągle chce się uznawać przeszłość. Za wszelką cenę, nawet płacąc za to zaślepieniem. „Jakże można nie wyczuwać, że z chwilą, gdy sięgamy do pamięci, przygasa inteligencja? «Co by zrobił na moim miejscu Rafael?» Na pewno nie zadałby tak głupiego pytania”.
O tyle to istotne, że pewien okres przeszłości Savinio ceni szczególnie. A kryjówki bogów pomniejszych? Bogowie pomniejsi w naszej epoce „arogancji techniki i buntu mas” nie zniżają się do szukania dla siebie kryjówek. Są pewni swego: skoro człowiek zawsze chciał coś ubóstwiać, będzie chciał tego samego, czyli ich, w dalszym ciągu. Trzeba jednak jakoś naszym czasom sprostać. Nawet jeśli są kalekie, byłoby czymś małostkowym odżegnać się od nich. „To tak, jakby matka wyrzekała się własnego dziecka, bo paraliż odjął mu władzę w nogach”. To tak, jakbyśmy się z naszymi czasami nie zżywali – a zżyliśmy się.
STANISŁAW KASPRZYSIAK
Fragment szkicu „Można wdać się w rozmowę” z tomu „Odwieczne rozmowy”, Kraków, Austeria, 2024. Żeby zamówić – kliknij tutaj
Z dnia na dzień nad Miastem przybywało chmur. Biało-czarna płaskorzeźba całą swą masą nieustannie przesuwała się ponad wzgórzami Marche, jakby wciąż próbując dopasować się do ich kształtu. Na swój sposób zadomowiony w Urbino, czułem, że powoli odklejam się od miejsca i czasu. Przeziębienie nie było chyba jedyną przyczyną tego osobliwego stanu.
Każdego ranka próbowałem przy śniadaniu jako tako dogadać się z gospodarzem, który nieustannie narzekał na Urbino. Mediolan, Turyn, Rzym – to są miasta! Stąd wszyscy wyjeżdżają, coraz mniej studentów, brak pracy. Na hasło „Città ideale” sarka rozdrażniony, chociaż wszystkie ściany ozdobione są słynnymi krajobrazami, Rafaelami i della Francescami. Jest jeszcze martwy sezon, prawdziwy ruch zacznie się dopiero przed świętami.
Obok hoteliku znajduje się dawny kościół Świętej Małgorzaty, pierwsza siedziba bractwa Corpus Domini. Dzisiaj został tylko piękny portal. Syn właściciela opowiada, że w środku nie ma już nic ciekawego, wnętrze zaadoptowano na mieszkania. Kiedy Uccello przybył do Miasta, siedziba bractwa już od dawna znajdowała się w ulokowanym przy rynku reprezentacyjnym kościele, którego fasadę zdobiły liczne symbole eucharystyczne. W XVII wieku zmieniła się koncepcja zabudowy tej części Miasta, oratorium wyburzono, a Corpus Domini przeniesiono do kościoła Świętego Pawła, graniczącego z zamkniętym już wówczas gettem, które z braku możliwości poszerzenia, rozrastało się w górę. W pewien sposób historia zatoczyła więc koło, potwierdzając ścisły związek kultu eucharystycznego z obecnością Żydów.
Niestety siła odśrodkowa ruchu dziejów wyrzuciła predellę daleko poza zasięg naszego wzroku. Dopiero w połowie XIX wieku, na strychu budynku kolegium wybudowanego w miejscu dawnej siedziby Corpus Domini, odnalazł ją wybitny fizyk, ojciec Alessandro Serpieri. Profesor poznał się na wartości dzieła, kazał je oczyścić z kurzu i wapna, a następnie przeniósł do swojego mieszkania, gdzie podobno zazdrośnie jej strzegł, dopóki Instytut Sztuk Pięknych nie zajął się restauracją. Nie wiemy, kiedy i kto próbował wydrapać diabły walczące w ostatniej scenie z aniołami.
Losy predelli po części odzwierciedlają losy Urbino. Podobnie, jak w przypadku Uccella, syn Księcia nie przejął po nim schedy. Guidobaldo – silny bobas z ołtarza della Francesca śpiący spokojnie na kolanach mamy, śliczny chłopczyk z obrazu Berreguete’a towarzyszący w lekturze ubranemu w pełny rynsztunek ojcu, przystojny młodzieniec z portretu Rafaela – łączył w sobie wszystkie przymioty renesansowego władcy i wydawał się być dziedzicem cnót ojca, a nawet, jak stwierdza Castiglione, „wręcz mniemano, że żaden ze znakomitych czynów Fryderyka nie mógł przewyższać tego, czym było spłodzenie takiego właśnie syna”. Niestety, dwudziestoletni książę zapadł na podagrę i umarł bezpotomnie w wieku zaledwie 36 lat. Dodatkowo, mimo „wielkiego rozumu i niezłomnego ducha”, w polityce nie sprzyjała mu Fortuna, choć liczne klęski „znosił z tak wielką mocą ducha, że siła losu pokonać nigdy go nie mogła”. Począwszy od Francesca Marii della Rovere, usynowionego przez Guida, Urbino, wkrótce przejęte przez papiestwo, coraz bardziej zamyka się w sobie. Malarstwo zdominowane zostaje przez nieprzejednaną oczywistość i perfekcję Rafaela, przy której blednie przejrzystość Fra Carnevale, a dokonania Uccella mogą wydawać się zwyczajnie śmieszne i nieporadne. I tak Miasto Idealne zastygło w nikomu już niepotrzebnym ideale na rubieżach świata, czy też – jak każda prowincja – stworzyło własny, samowystarczalny świat.
Tymczasem mój pobyt w Urbino nieuchronnie dobiegał końca. Wieczorami przesiadywałem w Il Buco przy głównym placu – kilka kroków od miejsca, gdzie wyeksponowana była niegdyś predella. Ponieważ jest to coś w rodzaju piwniczki, nie widać, co dzieje się na zewnątrz, ale o tej porze dzieje się już niewiele. Przesiaduje tu wielu „tubylców”, choć podają tu taką sobie crescię i takie sobie wino. Knajpka nazywa się Il Buco, czyli „dziura”, co brzmi jak jawna kpina z „il Duca” – Miasto na każdym kroku chwali się Księciem, który zresztą jeszcze za życia „podpisał” tu co się da swoim herbowym orłem lub inskrypcją „Federico Dux”. A jednak bez niewyszukanych miejsc, takich jak „Dziura”, nie można było sprawować kultu Miasta.
Wychodząc w plątaninę ciemnych uliczek często myślę o Zbigniewie Herbercie. Zastanawiam się między innymi, dlaczego w swoim szkicu o Piero della Francesca tak mało miejsca poświęca Miastu, rozpisując się o władcy, jego dworze i bibliotece. Być może szlachectwo Księcia Poetów – piszę to bez ironii – uodporniło go na czar Miasta, a może wybrał jego jaśniejszą stronę, reprezentowaną przez malarza świetlistego. Nie chodzi tu jednak o podróżne impresje i estetyczne zachwyty. Jednoczesna wyrazistość i nieoczywistość predelli stawiają ją w samym sercu niejednokrotnie dookreślanych przez Herberta dylematów.
Kręcę się jeszcze po okolicy. Oczywiście wracam w okolice Parku Ludowego i kampusu. Idę do Oratorium św. Jana pożegnać się z freskami braci Salimbeni. To niezwykłe, że bracia, chociaż obdarzeni podobno odmiennymi temperamentami, tak ujednolicili swój styl. Zaglądam jeszcze na dziedziniec dawnego klasztoru Świętej Katarzyny, który mieści obecnie świątynię sztuki – Akademię. Wzgórza Marche zdają się spływać na otwarty dziedziniec wprost z linii horyzontu. Mauzoleum widać stąd jak na dłoni. Z niszy w ścianie – kiedyś zapewne mieszczącej figurę świętego – ktoś zrobił udającą tabernakulum „instalację” otoczoną powtórzonym w trzech językach (po włosku, angielsku i hebrajsku) zaklęciem słowa „nic”… Po drugiej stronie miasta, w Oratorium, znajduje się coś podobnego. Za ołtarzem, u stóp ukrzyżowania, odkrywam niszę, która kiedyś mogła służyć do przechowywania darów eucharystycznych – w środku wymalowano dwie ampułki i cyborium. Może taki właśnie jest los Miasta – pierwotna treść wyparta zostaje przez filozofującą estetykę. Ale to być może zbyt przesadny i dramatyczny komentarz, bo czy tak naprawdę wiemy, jaka treść wypełniała geometrię wykreślną miejskiej zabudowy wcześniej? Zresztą dzisiaj każdy okruch Miasta zawiera w sobie ten sam obraz całości, nic więc dziwnego, że pasuje tu opis zupełnie innego miasta autorstwa Magdaleny Tulli:„Owoc należy do drzewa, lecz mieści w sobie całe przyszłe drzewo razem z owocami, jakie na nim wyrosną. Równie dwoista jest natura miasta. Istnieje ono jako wcielenie pojedynczej możliwości z rejestru tego, co możliwe. […] Kiedy miasto zawiązuje się, kiedy dojrzewa i kiedy gnije, zawiera w sobie wszystkie naraz możliwości i cały plan świata. Jest częścią i całością, bezkresem i zapadłą dziurą zabitą deskami”.
„Część i całość”; „odprysk i odbicie”.
Po drugiej stronie Miasta długo przyglądam się ruinom cegielni u stóp murów, niedaleko dworca autobusowego. W tle majaczy klasztor San Bernardino. Zrujnowana cegielnia zawiera w sobie cząstkę tej samej historii, przenosi ją w bliższy nam, XIX wiek. Ten fragment całości jest dla mnie na razie niedostępny. Nie mam już ani siły, ani czasu, by iść w dół. Mży coraz bardziej, wzmaga się zimny wiatr. Poza zasięgiem wzroku pozostaje Castel Cavallino i zamknięty w nim Uccello.
A zatem wszystko tu już było, moment rozkwitu i schyłku jest tym samym metafizycznym przebłyskiem całości, której próbujemy doszukać się w danych nam pozostałościach, czasem pomagając światu trwać przy pomocy protez i ram. Podobnie predella mieści w sobie to, co być może w tym świecie najstraszniejsze i to, co najpiękniejsze, mierząc się z jego całością: jest równocześnie wewnątrz i na zewnątrz, stwarza świat i próbuje go porzucić. W mikrokosmosie Urbino malarz próbował uchwycić świat w całej jego rozciągłości, w dwóch jego przenikających się wymiarach. Co z tego zostaje? Przez chwilę mignęła mi twarz malarza w lustrze odbijającym krajobraz. Wszystko, co mówi portret, o czym miało powiedzieć wyimaginowane starcie mistrzów, to „przejście ze stanu snu w kodyfikację snu”. Zostaje tylko oddalający się coraz bardziej krajobraz. Doskonale uchwycił to John Ashbery w poemacie, którego punktem wyjścia jest autoportret w wypukłym lustrze Parmigianina:
Jutro jest łatwe, lecz dziś nieoznaczone,
Opustoszałe, jak każdy krajobraz
Nie kwapi się wyjawić reguł perspektywy,
A jeśli już, to tylko malarzowi, z jego głęboką
Nieufnością, narzędziem kiepskim
Choć niezbędnym.
Oczywiście, że chciałbym zostać – niekoniecznie „tutaj”, przynajmniej w tej okolicy – trochę dłużej, ale… „Czy taka godzina w ogóle kiedyś mija? A jakie to ma znaczenie, skoro widzimy, jak właśnie mija?” – podpowiada de Chirico, próbując opisać swoją malarską, metafizyczną wizję, bardzo przypominającą mi planetę Urbino. Nadchodzi więc czas pożegnania. Ostatecznie ten krajobraz czmychnie, „by całkiem zniknąć za horyzontem”. Tymczasem linia wzgórz niczym krawędź sceny, podpowiada, że dalej nie ma już nic, ale widzowie, tacy jak ja, od czasu do czasu w przebłysku niejasnej intuicji na chwilę przypominają sobie, że to, co najważniejsze pozostało za tą linią. A krajobraz, dla którego przyjechałem, jest w pełni samowystarczalny, jak Florencja w oczach Simmla: „Nie jest znakiem niczego – sama jest wszystkim, czym może być”; niczym mniej, niczym więcej.
Wydaje mi się, że w okolicach synagogi przemknęła postać Signory Moscati, dostojnej damy, która kilka lat temu oprowadzała nas po pustej bożnicy opowiadając, że w Urbino Żydów już nie ma. Kiedy wybiegam przez główną bramę za mury Miasta – nie ma nikogo, odjeżdża jakiś samochód. Po drugiej stronie miasta G., wciąż nawoływany przez chorą matkę, może mi zaledwie pomachać przez okno. Niedaleko znajduje się dawny kościół Santa Maria della Bella. Wyjeżdżam z przeświadczeniem, że zamykam za sobą drzwi pewnego świata. Nie wiem, czy kiedy tu wrócę, będę mógł jeszcze raz zanurzyć się w istnieniu miasta, które skazane na siebie, może być tylko sobą – i już nigdy się nie zmieni.
maj–listopad 2022
MAREK PACUKIEWICZ
Z ARCHIWUM
Konstanty A. Jeleński – List do Macieja Brońskiego
List Konstantego A. Jeleńskiego do Wojciecha Skalmowskiego, krytyka literackiego piszącego do paryskiej „Kultury” pod pseudonimem Maciej Broński, powstał pod wpływem lektury tekstu Brońskiego „Żydzi i Polacy dzisiaj” („Kultura” 1984 nr 3). W szkicu, napisanym pod wpływem odcinka popularnego amerykańskiego serialu „Wichry wojny”, Broński burzy się wobec stwierdzenia, że ludność polska była gotowa do współpracy przy zabijaniu Żydów (wypowiada je w rzeczonym serialu Himmler). Broński zaczyna od osobistej relacji, z jaką przykrością jako dziecko oglądał Żydów prowadzonych do transportu śmierci, zaś jako odpowiedź na wypowiedzi o współpracy Polaków przy zbrodniach dokonywanych na Żydach proponuje bojkot osób i instytucji, które takie fakty przytaczają. Oskarża także Żydów o niesprawiedliwe opinie o polskim antysemityzmie. Tekst Macieja Brońskiego dostępny jest na stronie paryskiej „Kultury”: kulturaparyska.com
Niniejszy list nie był publikowany. Ogłaszamy go na podstawie kopii, którą Konstanty A. Jeleński przesłał Aleksandrowi Smolarowi. Przypisy pochodzą od redakcji. Korespondencja Konstantego A. Jeleńskiego z Maciejem Brońskim na temat polskiego antysemityzmu została opisana przez Annę Arno w biografii Konstantego A. Jeleńskiego Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim (Warszawa, Iskry, 2020).
Redakcja
Quiberon, Bretania, 10 III 84
Drogi Aliku,
Do Twojej poufnej wiadomości!
Ściskam!
Kot
Szanowny i drogi Panie,
Przesłano mi tu wczoraj marcową „Kulturę” i po Dzienniku Gustawa H.-G. przeczytałem wieczorem Pański artykuł. Zawdzięczam Panu niemal bezsenną noc – tak mnie Pański tekst zirytował i zasmucił. Układałem w głowie list do „Kultury”, z którego po namyśle dziś rano zrezygnowałem. Sprawa jest zbyt poważna i zbyt drażliwa, żeby ją na łamach „Kultury” rozrabiać, a przy tym mam dosyć być nożycami, które się odzywają za każdym uderzeniem w moją wrażliwość na sprawy polsko-żydowskie [1]. W zakończeniu swego artykułu zaprasza Pan czytelników do przekazania Panu swych uwag bezpośrednio. Czynię to bardzo poważnie, w nadziei, że powróci Pan do tego tematu, żeby usunąć nieporozumienia, które nie omieszkają z tego wyniknąć.
Zastanawiałem się nad przyczynami tak wielkiej różnicy w naszym podejściu do tych spraw. Doszedłem do wniosku, że o polskim antysemityzmie Pańskie pokolenie nie może mieć pojęcia. Pozwoli Pan, że i ja zacznę w pierwszej osobie. Miałem czternaście lat i moim najbliższym przyjacielem w gimnazjum Batorego był Ryszard Bychowski [2], syn znanego polskiego psychoanalityka Gustawa – żywy, wesoły blondynek z zadartym noskiem, któremu do głowy nigdy nie przychodziło, że „jest Żydem”. Na lekcji matematyki profesor Jumborski [3] (sam, jak się później dowiedziałem, żydowskiego pochodzenia) wywołuje go do tablicy. Nigdy nie zrozumiem skąd, dlaczego (obaj byliśmy w klasie lubiani i „popularni”) rozległy się głosy, przechodzące w coraz silniejszy szum: „Zyyd, Zyyd, Zyyd…” (nie Żyd – „Zyd”). Rysiek zbladł, widzę, że ma łzy w oczach. Stary Jumborski (brodacz) zaczął się trząść: „Barbarzyńcy, barbarzyńcy” – i wyszedł po dyrektora. W klasie zaczęła się bójka (do krwi). Mieliśmy (Rysiek i ja) może z dziesięciu „sprzymierzeńców” na trzydziestu zgoła uczniów. Między nimi Krzysztof Baczyński [4], który od tej chwili stał się naszym przyjacielem i wciągnął do „kółka trockistów”, które zresztą szybko przeszło w kółko raczej jazzowe, gdyż zbieraliśmy się w pięknej willi naszego kolegi Jurka Dziewulskiego [5] (stryja Małgosi Królowej [6]), słuchając jego bogatej kolekcji płyt: migawka do genealogii polskiej inteligencji… Po śmierci mojej babki (rodzice [7] byli na placówce zagranicznej [8]) kończyłem studia w gimnazjum (ostatnia klasa) i liceum im. Sułkowskiego w Rydzynie. Moim najbliższym przyjacielem był znów Żyd, Andrzej Stamirski – w przeciwieństwie do Bychowskiego (który miał potem zginąć w lotnictwie zestrzelony nad Kolonią) był już w drugim pokoleniu katolikiem (ojciec oficer Legionów, Virtuti Militari), ale miał za to niemal karykaturalny („stürmerowski”) typ żydowski – był bardzo „brzydki”. Chłopak o zachwycającej inteligencji, dużym talencie literackim (był o klasę wyżej ode mnie). W Rydzynie nie miał żadnych „przykrości” – dyrektor Łopuszański [9] był twardym, radykalnym „społecznikiem”, w linii Struga i Żeromskiego, antysemityzmu nie tolerował. Na wiosnę 1939 dowiedziałem się o samobójstwie Andrzeja w podchorążówce kawalerii w Grudziądzu, na skutek bezlitosnych prześladowań kolegów, którzy przecież nie wszyscy należeli do ONR-Falangi! Z listów jego wiedziałem, jak mu jest ciężko, ale „trzymał fason”. Stąd moja osobista nienawiść do tej Polski endeckiej!
Doświadczenie osobiste, które Pan cytuje (ośmioletniego chłopca?) świadczy po prostu, że nie jest Pan „potworem” i że nie przeszedł Pan przez indoktrynację Hitlerjugend. Tak samo zareagowałoby zapewne również inteligenckie dziecko endeckich rodziców.
Przechodzę do pana artykułu:
1) Tytuł. Gdyby Pan swój artykuł zatytułował (jak naukową pracę): „Przyczynek do analizy antypolskiego kompleksu niektórych zachodnich Żydów”, polemizowałbym z Panem co do środków, jakie Pan proponuje, ale byłby Pan „w porządku”. Ale czytając (na okładce) Żydzi i Polacy dzisiaj oczekiwałem czegoś tak różnego, że szok lektury był tym większy. Słowem Pan nie wspomina o zadziwiającej ilości Żydów, którzy są wręcz polonofilami dzisiaj! Cieszę się, że w tym samym numerze ukazała się przynajmniej moja notatka o Sperberze [10]. Ale niech mi Pan wierzy, że wśród moich przyjaciół czy znajomych, prawdziwą, czynną solidarność z polską kulturą, z Polakami dzisiaj (nie tylko dzisiaj: od czasów stalinowskich) znalazłem głównie u Żydów. Niemal na chybił trafił: Raymond Aron, Michael Josselson, Michael Polanyi, Nicola Chiaromonte, Edgar Morin, Marcel Péju, Walter Laqueur, Annie Kriegel, Nicole Zand, Jean Cassou (mógłbym tak dalej na dwie strony listu!).
A teraz o „antypolskich Żydach”. Czy Pan nie myśli, że mnie samego krew zalewa, kiedy słyszę niesprawiedliwe, absurdalne ataki tego rodzaju Żydów na Polskę i Polaków? Ależ oczywiście! Wszyscy jesteśmy na to czuli (nie tylko Polacy). Uderzyła mnie reakcja „prostych Francuzów” na ostatnią antyfrancuską kampanię „The Sun” (wywołaną… cenami baraniny). Drobny personnel INA [11], szoferzy taksówek : „Non mais, pour qui ils s’prennent, ces cons-là !” [12]. A ultrapirenejski „ryk” – „Franceses asesinos!” [13]. Hiszpańskie sługi po domach „Se pa bon sa, pur nu, pa bon dutu” [14].
Przechodzę wreszcie do Pana „propozycji” bojkotu, którą uważam za wysoce niebezpieczną i absurdalną. Jakże może Pan wzywać do zaprzestania bezpośredniej polemiki, dyskusji z przeciwnikami? Czy Polak zaproszony do dyskusji zorganizowanej przez francuskich komunistów ma odmówić udziału w niej? Tak się jednak składa, że również wczoraj otrzymałem propozycję zwróconą do naszego Funduszu Pomocy Niezależnej Lit. i Nauce Polskiej, która jest najlepszym argumentem przeciw tej Pańskiej propozycji. Składa ją Ludwik Stomma [15], syn Stanisława [16], professeur associé w École pratique des hautes études, bardzo zdolny etnolog, w dodatku dobry pisarz. Proponuje wydanie książki po polsku na podstawie swoich długoletnich badań w terenie nad kulturą wsi polskiej (1973–1981). Przesłał mi 12 stron, „przykładowych”, z których cytuję co następuje:
„Stosunek do Żydów usiłujących się ratować przed hitlerowskim ludobójstwem był na wsi zróżnicowany. Chłopi często żerowali na nieszczęściu uciekinierów, posuwając się niejednokrotnie nawet i do zbrodni […]. Oto charakterystyczna (podkreślenie moje) wypowiedź gospodarza ze wsi Dubienka (woj. chełmskie), która w latach 1939–41, po podziale Polski między Niemcy i ZSRR, stała się wsią graniczną. Uciekający Żydzi szukali miejscowych przewoźników, którzy pomogliby im przeprawić się przez Bug na sowiecką stronę: «Przychodziły tu te Żydy całymi rodzinami. Złoto dawali, dolary dawali, żeby ich tylko do Ruskich na drugą stronę przewieźć. Jak już zapłacili, to żeśmy ich brali do łódek, wywozili w nocy na środek rzeki – tam, gdzie najgłębiej – i wrzucali do wody. A jakżeśmy już sprawdzili, że się wszystko potopiło, odwracaliśmy łódkę na nurcie i po następnych. Co tu dużo gadać – pierwszorzędny był zarobek. Niestety długo to nie potrwało, bo jak Hitler na Ruskich uderzył, zaraz się granica odsunęła, no i było już po wszystkim. Chyba że jeszcze jakich Żydów w lesie wyłapać i Niemcom oddać. Ale to już nie było to.
Potem się wojna skończyła: Żydów już nie ma, pieniądze się rozeszły i po staremu bieda… jedno mnie tylko męczy: – widzisz Pan, ten kulawy Heniek, co na końcu wsi mieszka, to on, okazuje się, przez całą wojnę Żydów u siebie chował. Aniśmy wiedzieli. I teraz co miesiąc paczka do niego z Ameryki przychodzi. My nic nie mamy, a u niego, panie, dolary i czekolada i córka w nylonowych pończochach do kościoła chodzi. No, powiedz mi Pan! – NO, SKĄD ON WIEDZIAŁ?! (podkreślenie Stommy)”.
Pomijam fakt, że tego rodzaju świadectwo w pewnym sensie „wybawia” obrzydliwych producentów Winds of War [17]. Konspekt Stommy przekazuję Wojtkowi Karpińskiemu [18], koordynatorowi naszego Funduszu. O wydaniu książki decydujemy w „komitecie wykonawczym” większością głosów. Osobiście wątpię, żebyśmy tę książkę wydali (ja sam będę głosował przeciw)[19]. Ale uczynię to z powodów politycznych, gdyż nie tylko prasa reżimowa, ale cała Polska oskarżyłaby nasz Fundusz o „antypolską robotę”. Obiektywnie natomiast książka Stommy odpowiada wszystkim kryteriom naszego Funduszu: 1) jest to praca naukowa, 2) nie mogłaby zostać wydana w Polsce, 3) jest doskonale i żywo napisana. Mam oczywiście nadzieję, że kiedyś w Polsce ukaże się ta książka – Pański artykuł jest najlepszym dowodem tego potrzeby, teraz jednak i tutaj, nie. Ale zastanowiwszy się przez chwilę nad tym co by się stało, gdyby Fundusz sfinansował i wydał tę książkę, powiedzmy w „Kulturze” (gdyby ze swą genialną przekorą zgodził się na to Redaktor [20]). Wezwałby Pan do bojkotu Funduszu? Przestałby Pan współpracować z „Kulturą”? Czy też tylko Żydom nie wolno „szkalować” Polski?
Jeszcze ostatnia uwaga, którą pominąłem, pisząc ten list jednym ciągiem. Chodzi mi o Pańskie określenie terminu „Żyd” [21], które w moim pojęciu jest określeniem „kulturalnego antysemity”. (Inna możliwa interpretacja; sam fakt bycia Żydem jest „negatywny”. Ale „rozgrzesza” ich Pan, kiedy z tradycją żydowską zrywają). Odmawia Pan nie-ortodoksyjnym Żydom prawa do tego, żeby się czuli zarazem Polakami i Żydami (albo / albo). W Pana wypadku, wybitnego specjalisty dyscypliny związanej z kulturą, religią, tradycją, uważam to za zadziwiające. Przecież to zupełnie to samo, jakby Pan odmówił Miłoszowi, Giedroyciowi czy mnie prawa do czucia się w pewnym stopniu „Litwinami”. Nie – nie to samo. Żydowska „pamięć historyczna” jest innego rodzaju, dotyczy pewnego uprzywilejowanego stosunku do spraw uniwersalnych, egzystencjalnych – jej zanik u niedobitków Polskiego Żydostwa byłby olbrzymią stratą dla naszej Polskiej kultury.
Przepraszam za tak długi list, który jest świadectwem szacunku dla Pana i podziwu – który niejednokrotnie wyraziłem – dla wielu Pana szkiców (Nabokov, Karl Kraus, Witkiewicz – tyle innych). Fotokopie tego listu przesyłam Jerzemu Giedroyciowi i Gustawowi Herling-Grudzińskiemu [22].
Łączę wyrazy szacunku i dłoń Pańską ściskam
K. Jeleński
P.S. Pisząc „lewicowość jest nienawiścią” wprowadza Pan semantyczny zamęt w słownictwo polityczne. Znów Pan odmawia socjalistycznym demokratom prawa do powołania się na tradycję Oświecenia i lewicy (choćby Adamowi Michnikowi i Gustawowi Herling-Grudzińskiemu).
Aleksander Smolar, Barbara Toruńczyk, Wojciech Karpiński, Irena Grosfeld-Smolar, Konstanty A. Jeleński, Adam Zagajewski, Paryż 1983 (fot. Krzysztof Jung).
Aleksander Smolar – List do Konstantego A. Jeleńskiego
Problematykę niniejszego listu Aleksander Smolar rozwinął w „Tabu i niewinność”, tekście opublikowanym w 1986 w „Aneksie” (1986 nr 41–42), gdzie znalazł się także tekst Jana Tomasza Grossa „Ten jest z ojczyzny mojej…, ale go nie lubię”. Wspomniany numer „Aneksu” (redaktorem naczelnym „Aneksu” był Aleksander Smolar) z tematem przewodnim „Żydzi jako polski problem” był szczególnym aktem odwagi: przeciwstawiał się obowiązującej uładzonej narracji i stał się punktem zwrotnym w debacie o antysemityzmie w Polsce. Wielokrotnie przedrukowany w drugim obiegu w Polsce, był szeroko czytany i komentowany. Rok po jego publikacji ukazał się głośny tekst Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto”. Numer „Aneksu” jest dostępny online: aneks.kulturaliberalna.pl
Niniejszy list nie był publikowany. Drukujemy go na podstawie kopii, jaką Aleksander Smolar przesłał Wojciechowi Karpińskiemu. Przypisy pochodzą od redakcji.
Redakcja
Paryż, 4 V 1984
Wojtek, oto kopia listu, który wreszcie napisałem
Ściskam
Alik
Kochany Kocie,
Od dawna zbierałem się, żeby do Ciebie napisać. Chciałem odpowiedzieć na Twój list do Brońskiego, którego kopię byłeś łaskaw mi przysłać, ale odkładałem odpowiedź z tygodnia na tydzień, tłumacząc się przed sobą wyjazdami i nawałem różnych obowiązków. W istocie jednak dlatego, że temat jest dla mnie bardzo trudny i niezbyt przemyślany. Wybacz więc pewną chaotyczność moich uwag i nieuchronne uproszczenia.
Artykuł Brońskiego wcale mnie nie zaskoczył. Przeciwnie – wydał mi się on dość reprezentatywny dla rozpowszechnionego stylu myślenia wśród inteligencji polskiej. Jest rzeczą charakterystyczną, iż artykuł zatytułowany Żydzi i Polacy jest poświęcony wyłącznie stosunkowi Żydów do Polaków i temu, jak z nim walczyć. Problem stosunków polsko-żydowskich jest postrzegany wyłącznie przez pryzmat reputacji Polski w świecie. To, co charakteryzuje autora, to na pozór dobre samopoczucie, którego wyrazem jest owo jednostronne obciążanie Żydów odpowiedzialnością za stan stosunków wzajemnych i za opinię o Polakach w świecie. Ale – jak mówię – to dobre samopoczucie jest pozorne. Bo pisze on en passant, iż temat jest dla Polaków tabu i że trzeba mieć ważne powody i czyste sumienie, by go poruszać. I sam następnie dowodzi swoich „czystych rąk”. A więc sugeruje, iż nie jest to sytuacja powszechna. W innym miejscu wspomina o urazach Żydów do Polski i Polaków, „które mogę w wielu wypadkach zrozumieć”. Nie wspomina jednak ani słowem, o jakie urazy chodzi i czy mają one źródła wyłącznie historyczne. Wykracza więc przeciw tabu, aby nawoływać do walki przeciw polakożerczym Żydom. Nie dotyka jednak tematów, które rzeczywiście są obłożone tabu: jaki był i jest stan rzeczywistych stosunków, jaka jest rzeczywista odpowiedzialność Polaków, jaka jest rola antysemityzmu w Polsce dzisiejszej.
Zacznę od wspomnienia publicznego spotkania, które miało miejsce przed dwoma prawie laty. Zostało ono zorganizowane przez poważny żydowski kwartalnik „Les nouveaux cahiers” na temat: Żydowska świadomość historyczna i Solidarność [23]. Innymi słowy: Polacy i antysemityzm. Stronę polską reprezentowali Kazimierz Brandys, Krzysztof Pomian i ja.
Nie umiem teraz oddzielić tego, co powiedział Brandys i Pomian. Były to wystąpienia utrzymane w tym samym duchu: antysemityzm w Polsce istniał, ale gdzie go nie było? Poza tradycją antysemicką były u nas też inne. Wystarczy przyjrzeć się polskiej literaturze, by zobaczyć, jak wiele szlachetnych postaci Żydów da się w niej odnaleźć. Jak się zarzuca Polakom antysemityzm, to trzeba pamiętać, gdzie się to czyni – francuski antysemityzm ma swoje „dobre” tradycje, a zachowanie Francuzów w czasie wojny nie należało do najbardziej chlubnych.
Reakcja sali była niezwykle agresywna. Wystąpienia ich przerywano wrogimi okrzykami, śmiechem, drwiną. Brandys zanotował w Miesiącach [24], iż obecni mieli do zarzucenia Polakom obojętność w obliczu zagłady, własną samotność. Było niestety znacznie gorzej. Krzysztof w pewnym momencie, wobec nieprzyjaznych reakcji, zapytał: „Nie uważacie przecież, że to Polacy wymyślili antysemityzm?”. Wiele głosów na sali odpowiedziało: „tak”.
Myślę, że główną przyczyną – poza oczywistą niechęcią (wrogością) do Polaków – zachowania sali było relatywizowanie przez K.B. i K.P. problemu antysemityzmu w Polsce. W sposób, w jaki oni go przedstawili, można było prezentować antysemityzm w każdym kraju, nawet tam, gdzie przybierał on formy najbardziej łagodne i to dawno w przeszłości. Zgromadzonych Żydów raziło (nie bronię ich reakcji) oczywiste nieprzystawanie tego, co słyszeli, do własnych doświadczeń – przed wojną, w czasie wojny i po wojnie, totalny brak wymiaru współczesnego (poza oskarżaniem władz o antysemityzm), traktowanie zjawiska jako czysto historycznego, gdy aż zbyt dużo jest dowodów świadczących o tym, że do przeszłości problemu tego wpisać nie można.
Wrogie reakcje ujawniły się publicznie i w tak nieprzyjemnej formie dla wymienionych powodów. Ale ich źródła są oczywiście głębokie i częściowo dla mnie tylko zrozumiałe. Dla porządku – bo później pisać będę tylko o reakcjach i postawach Polaków – słów parę o przyczynach antypolskich nastrojów wśród Żydów:
1° Większość żydowskiej diaspory w Stanach, w Europie i duża część Izraelczyków wywodzi się z Polski. Wielkie fale emigracji zbiegają się z narastaniem antysemityzmu w Polsce. Stąd m.in. „uprzywilejowanie” Polski w żydowskiej świadomości.
2° Pobieżnie przejrzałem parę podręczników historii Żydów. Polska jest w nich opisywana jako kraj prymitywny, o niskiej kulturze. Lekceważenie, pogarda – nie są szczególnie ukrywane. Zapewne odnaleźć tu można ślad percepcji kolonialnej. Żydzi, jak często mniejszości, identyfikowali się łatwo z panującą Rosją i Niemcami. Trudno godzili się z niepodległością Polski, odczuwaną często jako zagrożenie.
3° Śmierć 6 mln Żydów na terenie Polski obciąża – w świadomości żydowskiej – częściowo przynajmniej konto Polaków. Zwłaszcza, iż stosunek dużej części ludności nie był nacechowany współczuciem i życzliwością. Marginesowe zjawisko szmalcownictwa musi wryć się głębiej w pamięć zbiorową niż równie marginesowe zjawisko ratowania Żydów. Bowiem indywidualny akt dobroci, który wymagał skądinąd na terenie Polski bohaterstwa, z natury rzeczy wpisuje się w pamięć jednostki i jej najbliższych. Szantaż zaś – jak terror – stwarza poczucie niebezpieczeństwa dla całej zbiorowości potencjalnie zagrożonej. Argumenty przytaczane przez Polaków (i przez Ciebie na konferencji grudniowej) [25] o ratowaniu Żydów mają niewielką szansę trafienia do szerokiej świadomości Żydów.
4° Polska po wojnie była miejscem najbardziej krwawych rozruchów antyżydowskich w Europie. Pogromy w Kielcach, Krakowie, Chełmie… – 800 ofiar w ciągu roku – powszechnie są obecne w pamięci Żydów. Były one źródłem masowego exodusu lat 40-tych. Warunki, w jakich przebiegały emigracje 1956 i 1968 roku [26], niezależnie od skomplikowania uwarunkowań politycznych, utrwalały dotychczasowy obraz.
5° Polonia, szczególnie w Stanach, nie dostarcza argumentów przeciw tezie o antysemityzmie Polaków. (Anegdota: Jacek Kaczmarski opowiadał mi, jaki entuzjazm wzbudziła – bodaj w Chicago – jego piosenka o Żydzie, który spalił się w synagodze; po słowach „Żyd się spalił” [27] – okrzyki, gwizdy, entuzjazm. Podobnie zresztą w Lublinie dwa lata wcześniej).
Zamykam nawias o źródłach antypolskich nastrojów wśród Żydów. Moja kompetencja w tej dziedzinie jest bardzo ograniczona, a i temat mniej mnie interesuje niż symetryczny: stosunek Polaków do Żydów.
Miejsce Żydów w polskiej świadomości (wybacz to uogólnienie – wynika ono bardziej z niewiedzy co do zakresu zjawiska niż z przekonania o jego powszechności) jest paradoksalne. Z jednej strony temat objęty jest tabu. Tabu do tego stopnia wszechpotężne, iż w podręcznikach historii Polski – wydawanych zarówno w Polsce, jak i na emigracji – Żydzi prawie że nie istnieją. Zostali z niej wymazani (jak pod tym względem różni się historia Daviesa! [28]). Tylko do pewnego stopnia literatura zaświadcza, iż ludzie ci na terenach Polski czas pewien mieszkali.
Z drugiej strony – w świadomości dość szerokich, jak sądzę, kręgów społeczeństwa – Żydzi istnieją jako fragment obecnej rzeczywistości w stopniu nie dającym się uzasadnić ich liczebnością i rolą społeczną.
Owa równoczesna nieobecność i obecność, owo milczenie i istnienie w myślach, współistnienie agresji i poczucia winy, skłania do sformułowania trzech pytań, od różnych stron problem stosunku do Żydów naświetlających:
1° Jaki jest obraz Żydów?
2° Jaki jest stosunek do antysemityzmu?
3° Na ile antysemityzm jest aktualny i jaką funkcję spełnia?
OBRAZ ŻYDÓW
Zacznę od wyznania bezsilności. Nie wiem, jaki jest obraz Żydów. Nie znam odpowiednich badań, jeżeli takie były prowadzone. Mogę podać tylko przykład.
W zeszłym roku „Znak” wydał numer specjalny (600 stron) poświęcony Żydom [29]. Inicjatywa bez precedensu i bez wątpienia godna pochwały. Stanowi jedną z pierwszych prób przerwania milczenia wokół Żydów. I mimo to – wyznam Ci – iż bardzo szybko, po przeczytaniu zaledwie kilkudziesięciu stron, odłożyłem ten numer z uczuciem niesmaku.
We wstępie redaktor Wilkanowicz tłumaczy, iż antysemityzm jest dzisiaj zjawiskiem zupełnie irracjonalnym, bowiem nie ma dlań żadnego podłoża – gospodarczego, religijnego ani kulturalnego. Kończy paragraf zdaniem: „Mówiąc po kupiecku, nie ma partnera – nie ma z kim zyskać ani stracić”. Mniejsza o walor intelektualny stwierdzenia o obecnej nieracjonalności antysemityzmu. Cytowane zdanie jest charakterystyczne. Jak ze szmoncesu. Ani kupić, ani sprzedać – to cały obraz Żydów.
Czy wyobrażasz sobie takie zdanie na temat stosunków z Niemcami czy Rosjanami? Przesadzam? Jestem przewrażliwiony? Dobrze – masz inny przykład z tego samego tomu. Oto fikcyjna rozmowa Nahuma Goldmanna z Ben Gurionem, przedstawiona przez niejakiego Michała Strzemskiego [30]:
– „Nahum! Ja ci zaraz na to odpowiem, ale ty usiądź tyłem do mnie, przodem do ściany”.
– „Po co ja mam siadać tyłem do ciebie? Czy ja mam być jakiś idiota?”
– „Ty się lepiej, Nahum, nie pytaj”.
Itp., wszystko w konwencji szmoncesu i żydłacząc. Przy tym autor ma sympatię dla obu postaci i stara się przedstawić ich sprzeczne racje. Ale jaki obraz Żydów da się z tych paru stron wyczytać? To jest obraz kramarzy – sympatycznych, ale śmiesznych, dziwnych, niepotrafiących normalnie mówić. A raczej: ich norma jest inna. Nie „nasza”. Czy wyobrażasz sobie tak opisaną rozmowę, powiedzmy, między Piłsudskim a Dmowskim? Jest tu swoiste poczucie wyższości, protekcjonalizm, poklepywanie po ramieniu.
Żydzi egzotyczni – to jest na pozór jedyny rodzaj Żydów. Broński powiada, iż pojęcie „Żyd” należy dla niego raczej do kategorii „szachista” niż „koń”. Żydem dla niego jest ten, co mówi po hebrajsku czy jidysz, wyznaje religię mojżeszową. Nie jest Żydem człowiek należący do obszaru kultury polskiej i poczuwający się do solidarności z Polakami, niezależnie od brzmienia nazwiska.
Jest to dla mnie stanowisko wzruszające w swym bezpośrednim nawiązaniu do XIX-wiecznej tradycji (chociaż wtedy uznawano kategorię „Polaka wyznania mojżeszowego”), bez uwzględnienia różnorakich doświadczeń naszego wieku.
Oto przykład powikłania, do którego takie stanowisko prowadzi: Ci sami ludzie, którzy uważają, iż Żyd identyfikujący się z kulturą i losem Polaków jest Polakiem – w następnym zdaniu mogą mówić, czy mówią, że Zambrowski, Minc, Berman, Różański [31] ponosili odpowiedzialność za rozbudzenie antysemityzmu ze względu na rolę, jaką odgrywali we władzach Polski. W tym momencie, choć zapewne spełniali kryteria polskości – Polakami być przestawali. (Co oczywiście nie dotyczyło komunistów rdzennie polskiego pochodzenia). Ci sami ludzie mówią dzisiaj z niepokojem, iż Urban, Sandauer i Passent [32] stwarzają groźbę odrodzenia się antysemityzmu.
Nie zarzucam oczywiście tym ludziom antysemityzmu. Jest to zderzenie pewnej utopii, która chce rozwiązać problem żydowski poprzez jego kulturowe i społeczne wymazanie, z realizmem, u którego podstaw leży przekonanie, iż nie jest to możliwe – chyba że się zamaże wszelkie ślady żydowskości, włącznie ze wspomnieniem żydowskiego pochodzenia.
NIEWINNOŚĆ
Zacznę od przykładu. Dwa lata temu felieton Urbana w „Tu i Teraz” [33], w którym przypomniał on antysemicki charakter „Małego Dziennika” wydawanego przez o. Kolbego [34], wywołał wielki skandal. Protestował przeciwko „znieważaniu świętego” Episkopat, katolicy świeccy różnych odcieni, posłowie… Cała sprawa miała wiele elementów nieprzyjemnych.
Z jednej strony – atak Urbana, a później Rakowskiego, Koźniewskiego i innych – prowadzony był w złej wierze. Mówili oni w rzeczywistości – bo nie o Kolbego im chodziło –: „Nie jesteście tacy piękni, jak mówicie. Jesteście równie co my – choć dla innych powodów – plugawi. Nie bądźcie takimi moralistami, bowiem i wasze ręce są ubrudzone”. Z drugiej strony – broniono pamięci świętego z oczywistym poczuciem, iż sprawa jest przykra, bo nie da się ukryć, że „Mały Dziennik” był brukowcem skrajnie antysemickim. I że ocena ta dotyczy dużej części przedwojennego Kościoła. Oczywiście, nie były to okazje do podejmowania bolesnego problemu historycznej spuścizny, ale reakcje były zbyt łatwe. Nie o tym jednak chciałem pisać.
W tej dyskusji zainteresowała mnie implicite formułowana definicja antysemityzmu w prasie katolickiej. W obronie Kolbego parokrotnie przytaczano (po raz pierwszy w odpowiedzi na artykuł J. J. Lipskiego w „Tygodniku Powszechnym” w 1971 roku [35], w którym przypomniał on przedwojenny antysemityzm Kolbego) fragment jego listu z Japonii do redaktorów „Małego Dziennika”, w którym formułował on swoje stanowisko wobec Żydów. W cytowanych paru zdaniach powiadał on: „bojkot handlu żydowskiego – tak, popieranie polskiej przedsiębiorczości – tak; należy jednak unikać szerzenia nienawiści w stosunku do Żydów”.
Z tego wyciągano wniosek, iż Kolbe nie był antysemitą. Antysemityzm identyfikowano więc wyłącznie ze skrajnymi jego przejawami. Ich istnienie rozgrzesza niejako łagodniejsze formy antysemityzmu.
Może się mylę, ale wydaje mi się, iż mamy tu do czynienia z bardzo interesującymi, paradoksalnymi efektami wojny i zagłady Żydów – efektami przeciwnymi do tego, co się działo na Zachodzie.
Na Zachodzie – groza wojny, szok w obliczu masowej zagłady Żydów, poczucie współwiny – doprowadziły do kryminalizacji wszelkich form antysemityzmu. Znikły subtelności, gradacje form nietolerancji w stosunku do Żydów. Na wszelkie przejawy antysemityzmu patrzy się przez pryzmat komór gazowych. Być antysemitą – to znaczy być potencjalnym mordercą. Postawa ta, moralnie zrozumiała, intelektualnie jest dość słabiutko podbudowana. Nie ma bowiem powodów, by utożsamiać łagodne formy ksenofobii, „naturalnej” reakcji na odmienność stroju, języka, obyczaju, z chęcią mordowania, czy choćby bicia. Uczucia antyarabskie są tu, we Francji, na pewno głębsze i bardziej dzisiaj niebezpieczne.
W Polsce – wybacz to uogólnienie, chodzi mi o określenie pewnej specyfiki, a nie zakreślenie precyzyjne jej granic, czego nie jestem w stanie uczynić – reakcje były przeciwne. Może nie od razu po wojnie, ale w okresie, który jestem w stanie objąć pamięcią. Wydaje mi się nawet, iż nastąpił tu wyraźny regres w stosunku do pierwszego powojennego dziesięciolecia. Przynajmniej w sferach intelektualnych – wystarczy porównać poziom artykułów na tematy żydowskie i antysemityzmu publikowanych po wojnie i po 1956 roku z tym, co ukazuje się w ostatnich latach.
Okropności wojny nie doprowadziły do kryminalizacji antysemityzmu. Jest rzeczą zdumiewającą, ale wydaje mi się, że doświadczenia wojenne nie miały i nie mają wpływu na percepcję Żydów i stosunek do nich. Odrzucenie antysemityzmu rasistowskiego nie prowadziło do potępienia innych jego form, lecz wręcz przeciwnie – do traktowania ich jako nie-antysemityzm.
Mógłbym cytować dziesiątki wypowiedzi, gdzie – według niepolskich standardów – można by doszukiwać się antysemityzmu, a które w Polsce uchodzą za dopuszczalne. I zresztą: antysemityzm, gdy jest nawet postrzegany jako taki, traktowany jest w Polsce jako problem opinii – zaiste nagannej, ale tylko opinii.
Ta pewna niewinność antysemityzmu w Polsce jest między innymi wynikiem niezasymilowania przez świadomość zbiorową problemu zagłady Żydów. Jaka jest odpowiedzialność za nią kultury, cywilizacji, w której była możliwa? Jaki ciężar odpowiedzialności spada na chrześcijaństwo? Te problemy nie istnieją. Ograniczenie odpowiedzialności do Niemców pozwala zachować czyste sumienie i tradycyjne formy antysemityzmu.
Uczucie niewinności da się też odnaleźć, gdy chodzi nie tylko o problemy „cywilizacyjnej” odpowiedzialności, ale bardziej konkretnej – polskiej. Dobrym przykładem jest sprawa pogromu kieleckiego. Według rozpowszechnionej interpretacji – sformułowała ją m.in. Kerstenowa na łamach „Tygodnika Solidarność” [36] – odpowiedzialność za pogrom ponosi KGB i UB. Celem miało być skompromitowanie Polaków w oczach światowej opinii publicznej w momencie przygotowywanej sowietyzacji.
Jest rzeczą prawdopodobną, iż tak właśnie było [37]. Ale taka odpowiedź wydaje się mało zadowalająca. Bo przecież poza wymiarem policyjnym i politycznym jest wymiar moralny. Bo przecież sprowokowani byli Polacy, którzy mordowali dziesiątki Żydów – i przecież nie tylko w Kielcach: 800 osób od kwietnia 1945 do maja 1946. Otóż w kategoriach moralnej odpowiedzialności za te ofiary – problem w ogóle nie jest stawiany. Jak była możliwa rzeź Żydów rok, dwa po wojnie? Jakie zmiany w mentalności zbiorowej pod wpływem wojny odegrały tu rolę? Pytania te pozostają tabu. Zresztą – jak same fakty, w których rozpowszechnianiu nikt nie jest zainteresowany.
Jednym ze źródeł owego tabu i zarazem poczucia niewinności jest zdominowanie problematyki moralnej przez polityczną. Samych Żydów czyni się odpowiedzialnymi za pogromy i różne przejawy antysemityzmu. Ich zaangażowanie po stronie nowej władzy, współudział w narzucaniu stalinizmu z wszelkimi jego okropnościami, miał być źródłem utrwalania się antysemityzmu. Na pewno jest w tym dużo prawdy. Gdyby Żydzi nie byli po stronie władzy – lepiej: gdyby się jej przeciwstawiali – antysemityzm by osłabł. Tylko że nie może to być sposobem usprawiedliwiania antysemityzmu i przyczyną odmowy jego potępienia.
Postawa Kościoła po wojnie jest z tego punktu widzenia szczególnie znamienna. O tym też się nie pisze i mało bardzo osób o niej wie. A trudno by było tę postawę pochwalać. Znana była odmowa Hlonda potępienia pogromu kieleckiego. Nigdy Kościół po wojnie nie potępił antysemityzmu.
Ojciec mój [38] przez wiele lat był przewodniczącym Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce. W 1969 roku, gdy wyszedłem z więzienia, pokazał mi dokument sporządzony przez dwóch przedstawicieli jego organizacji z Lublina [39], którzy po pogromie kieleckim złożyli wizytę miejscowemu biskupowi, prosząc go o uspokojenie nastrojów antyżydowskich. Notatka sporządzona była w suchym, beznamiętnym stylu i przedstawiała reakcję biskupa. Biskup stanowczo odmówił zabrania głosu w sprawie ekscesów antyżydowskich. W sytuacji Żydów widział wyłącznie wynik ich roli politycznej. Przedstawił przy okazji swój pogląd na rolę Żydów w historii Polski: była to zawsze rola negatywna. Żydzi byli elementem rozkładowym. Z rzadkimi wyjątkami. Pamiętam dobrze, iż Grzegorz Fitelberg [40] służył za przykład pozytywny. Biskupem był Wyszyński.
Zresztą stanowisko to, które – jak się wydaje – podzielała większość Episkopatu, znajduje replikę w stanowisku biskupów w 1968 roku. Wywiad Dominika Morawskiego [41] z anonimowym biskupem wyraźnie wskazuje, iż rok ’68 odbierany był przede wszystkim jako walka o władzę w łonie elity rządzącej. Kościół w Polsce nigdy nie rozważał problemu moralnej współodpowiedzialności – ani historycznej, ani bardziej aktualnej – za antysemityzm. Nigdy do głowy książętom polskiego Kościoła nie przyszło wypowiedzenie słów np. kardynała Etchegaraya:
„We have a mission of repentance for our secular attitude as regards the Jewish people… We should know how to ask forgiveness of the Lord and of our brothers, so often fed with «teachings of disdain» and plunged into the horror of the Holocaust. We should commit ourselves to repair what should be repaired” (po angielsku, bo znalazłem tylko w „International Herald Tribune”) [42].
Czy podobnych słów Lustigera w Oświęcimiu:
„W tym miejscu, gdzie tyle córek i synów ludu żydowskiego – tego samego, który otrzymał i przekazał nam przykazanie «nie zabijaj» – było prowadzonych na eksterminację, mogliśmy tylko rozważać własną odpowiedzialność” („Tygodnik Powszechny”) [43].
Po raz pierwszy Kościół polski przypomniał sobie o Żydach i ich losie w zeszłym roku, w 40. rocznicę powstania w getcie warszawskim. W warszawskim kościele św. Augustyna biskup Dembowski powiedział: „Przyznać musimy: zbrodnia ludobójstwa na narodzie żydowskim narodziła się z grzechu antysemityzmu”. Były to najodważniejsze, najdalej idące słowa w historii polskiego Kościoła. Prymas mówił tylko o godności śmierci w walce, a nie w rezygnacji.
ANTYSEMITYZM DZISIAJ
Czy problem antysemityzmu ma wyłącznie charakter historyczny? Wielu bardzo Polaków jest o tym przekonanych.
Przed dwoma laty był u nas Jacek Woźniakowski. Nie muszę Ci pisać, jak bardzo go szanuję i cenię. W pewnej chwili, w trakcie rozmowy, oświadczył, iż antysemityzmu w Polsce nie ma. „Najwyżej ktoś zirytowany powie: och, te Żydy! Tak jak w innym momencie mógłby powiedzieć: ach, ci Niemcy!”.
Nieśmiało zaprotestowałem, nie podejmując jednak tematu. Zdaję sobie bowiem sprawę z trudności takich rozmów. Ale dla mnie te słowa były dowodem bardzo symptomatycznym niewiedzy i, ośmielę się napisać, braku chęci poznania ze strony człowieka bardzo inteligentnego, należącego przecież do wąskiej elity tego kraju.
Bo jest przecież aż zbyt wiele dowodów na to, że antysemityzm istnieje – choć bez pogłębionych badań, a zwłaszcza bez otwartego życia publicznego, nie można poznać jego zakresu, form i intensywności. Nawet w środowisku najbliższym Jackowi Woźniakowskiemu – wśród inteligencji katolickiej – antysemityzm jest wystarczająco widoczny, aby byli w stanie go dostrzec tacy moi znajomi, jak Paul Thibaud czy Jean-Marie Domenach [44]. Nie mają oni „żydowskiego bzika” i są głęboko przywiązani do tego środowiska w Polsce.
W najpiękniejszym powojennym okresie, w czasach legalnej „Solidarności”, nietrudno było dostrzec wiele przejawów antysemityzmu (chociaż oczywiście ich znaczenie było dziesięciorzędne w stosunku do tego wszystkiego, co się działo). Wystąpienie Jurczyka [45], ideologia „prawdziwych Polaków” (w wystylizowanym znaku Zjazdu „Solidarności” widzieli gwiazdę Dawida – dowód żydowskiej manipulacji), stosunek do KOR-u jako „żydowskiej organizacji” (Wałęsa na konferencji w Gdańsku: „Nie to, że miałem pretensje czy mam obiekcje do ludzi KOR-u – to trzeba tak rozumieć. Gdyby część się zapisała za KOR-em, nawet – załóżmy – większa część – 70%, to 30% miałaby wątpliwości do osób, nazwisk, pochodzenia”).
Na ile można abstrahować od oficjalnego antysemityzmu, gdy rozważa się głębię i rozpowszechnienie tych uczuć w Polsce? Czy przeciwstawienie „my” – „oni”, eksternalizacja władzy, wyrzucenie jej poza nawias społeczeństwa – może być intelektualnie zadowalające, nawet jeżeli politycznie jest opłacalne?
Po pierwsze – obóz władzy nie jest tak mało liczny, jak by mogło się wydawać. Po drugie – propaganda skierowana ku społeczeństwu jest wynikiem nie tylko mentalności władzy, ale również oceny społecznej mentalności, skuteczności pewnego typu propagandy. Po trzecie – spośród wszystkich krajów bloku, poza ZSRR, w Polsce propaganda antysemicka osiągała największą intensywność.
I ostatni jeszcze wskaźnik – w tym chaotycznym zestawieniu. Najważniejszy być może. Chodzi mi o rolę Żydów w percepcji wielu księży.
„Kultura” donosiła niedawno o dwóch wystąpieniach księży polskich za granicą o wyraźnie antysemickim charakterze [46]. Jedno to wystąpienie jakiegoś profesora KUL-u w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku, drugie – na łamach „Duszpasterza Polski Zagranicą” [47]. Nie wiem, czy czytałeś artykuł ks. Poradowskiego: Stulecie śmierci Karola Marksa [48]. Jest to dokument dość przerażający, którego nikt nie ośmieliłby się opublikować we Francji. Teza jest bardzo prosta: głównym dzisiaj zagrożeniem w świecie jest trockizm. Trockiści to są Żydzi (chociaż nie wszyscy Żydzi są trockistami). Trockizm jest bardziej niebezpieczny od stalinizmu. Jego ekspozyturą w Polsce jest KOR.
Można by to traktować jako izolowany wybryk, gdyby nie to, iż artykuł ukazał się w oficjalnym piśmie kościelnym wychodzącym w Rzymie. I gdyby nie to – argument bez porównania ważniejszy – że artykuł ten dostarcza pewnego klucza dla zrozumienia niesłychanej kariery, jaką „trockizm” zrobił w kręgach kościelnych, chociaż trudno znaleźć dowody na jego istnienie w Polsce. Otóż trockizm jest dzisiaj synonimem „żydokomuny”. W tym świetle tylko można zrozumieć rolę, jaką Glemp przypisywał trockizmowi w swoim niefortunnym wywiadzie w Brazylii [49].
Podsumowując tych parę uwag: antysemityzm pozostaje ciągle obecnym fragmentem endeckiej wizji świata, która – niestety – nie należy wyłącznie do przeszłości, choć na pewno jej rola i miejsce w Polsce obecnej jest mniejsze niż w przeszłości. Zamykanie oczu na jego istnienie jest nie tylko moralnie nie do zaakceptowania, ale również pośrednio służy utrwalaniu się tego światopoglądu w różnych kręgach społeczeństwa polskiego.
Problem antysemityzmu w Polsce nie jest problemem Żydów (bo ich w Polsce prawie nie ma). Jest wewnętrznym polskim problemem – problemem zdrowia moralnego i kultury politycznej. Bardzo wątła to konkluzja, ale i tak za bardzo się rozpisałem i zbyt chaotyczne są powyższe uwagi, aby dało się je uporządkować podsumowaniem.
Więc jeszcze parę tylko słów osobistego wyznania. Bycie Polakiem nigdy nie było dla mnie sprawą oczywistą – parokrotnie było wynikiem świadomego wyboru. Wszyscy prawie moi przyjaciele – Żydzi z dzieciństwa i wczesnej młodości, w równym stopniu co ja kulturowo spolonizowani (albo bardziej) – optowali w 1956, w latach 60., czy w 1968 roku na rzecz żydostwa. Z wszystkimi nimi straciłem kontakt. Nie wiem dobrze, dlaczego wybrałem inaczej. Może była to przekora. Może był to paradoksalny wynik antysemityzmu, który odczuwałem od dzieciństwa – chciałem pokazać, że Żyd może być dobrym patriotą. Może był to wynik swoistego poczucia wierności – angażowałem się w polskie sprawy od dzieciństwa jako mały komunista, później większy komunista. Odchodząc od komunizmu, nigdy nie chciałem odejść od lewicowości (która ma bardziej u mnie dziś charakter sentymentalny niż intelektualny), ani też od polskości. Ale też nigdy nie miałem skłonności wielu moich przyjaciół „żydowskiego pochodzenia”, którzy o swoim żydostwie chcieli jak najszybciej zapomnieć, którzy się chrzcili, którzy – jak wszyscy dookoła – mówili, że nie ma antysemityzmu, którzy wychwalali głębię myśli politycznej endecji.
Stąd być może niesprawiedliwość wielu ocen, które powyżej niezgrabnie sformułowałem.
Serdecznie Cię ściskam,
Alik
P.S. Kopię posyłam Wojtkowi
Oprac. M.N.-R.
[1] Konstanty A. Jeleński opublikował na łamach paryskiej „Kultury” liczne teksty i polemiki poświęcone problemowi antysemityzmu. Do najważniejszych należą: Od endeków do stalinistów (1956 nr 9) oraz Hańba czy wstyd (1968 nr 5). Tutaj Jeleński zapewne ma na myśli swój list do Jerzego Giedroycia opublikowany w „Kulturze” 1983 nr 11, gdzie protestuje przeciwko porównaniu delegalizacji „Solidarności” z ludobójstwem dokonanym przez Niemców na Żydach, którego użył Tymoteusz Klempski w artykule Pielgrzymka i pielgrzymstwo („Kultura” 1983 nr 10).
[2] Jan Ryszard Bychowski (1922-1944), przyjaciel szkolny Konstantego A. Jeleńskiego, w czasie II wojny światowej żołnierz polskiego lotnictwa w Wielkiej Brytanii, zginął na służbie w trakcie lotu bojowego. Na jego temat zob. list Konstantego A. Jeleńskiego do Józefa Lewandowskiego, opublikowany na łamach „Zeszytów Literackich” (1988 nr 21).
[3] Marian Jumborski (1885-1936), matematyk, nauczyciel gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie, działacz niepodległościowy, zesłaniec.
[4] Krzysztof Kamil Baczyński (1921-1944), poeta.
[5] Jerzy Dziewulski (1921–1950).
[6] Małgorzata Dziewulska (ur. 1944), teatrolożka, eseistka.
[7] Teresa ze Skarzyńskich Jeleńska (1892-1969) i Konstanty Jeleński (1888-1955).
[8] Konstanty Jeleński pracował w konsulacie RP w Monachium.
[9] Tadeusz Łopuszański (1874-1955), minister wyznań religijnych i oświecenie publicznego w latach 1919-1920, działacz oświatowy.
[10] Konstanty A. Jeleński, Manes Sperber, „Kultura” 1984 nr 3.
[11] Mowa o Institut national de l’audiovisuel, gdzie pracował Konstanty A. Jeleński.
[12] Za kogo mają się Ci durnie (fr.)
[13] Francuzi – mordercy (hiszp.).
[14] Zapisane celowo z błędami i fonetycznie: Nie jest dobrze dla nas, wcale nie jest dobrze (fr.).
[15] Ludwik Stomma (1950-2020) antropolog, od 1981 roku na emigracji we Francji, gdzie pracował w École pratique des hautes études.
[16] Stanisław Stomma (1908-2005) działacz społeczny i publicysta.
[17] The Winds of War (Wichry wojny), serial z 1983 roku, wyreżyserowany przez Dana Curtisa na podstawie książki Hermana Wouka.
[18] Wojciech Karpiński (1943-2020) pisarz, przyjaciel Konstantego A. Jeleńskiego i propagator jego twórczości.
[19] Książka nie została wydana przez Fundusz, ale jej francuskie wydanie (Campagnes insolites. Paysannerie polonaise et mythes européens, Paryż, Verdier, 1986) ukazało się ze wstępem Konstantego A. Jeleńskiego.
[20] Mowa o Jerzym Giedroyciu (1906-2000) redaktorze naczelnym paryskiej „Kultury”.
[21] Maciej Broński pisze: „Otóż dla mnie termin «Żyd» ma charakter raczej funkcjonalny, niż genetyczny (a już tym mniej «rasowy», ponieważ rasy są tylko trzy: biała, czarna i żółta, a Żydzi należą do białej tak jak ja). Chcę przez to powiedzieć, że za Żyda uważam człowieka, który np. uczęszcza do synagogi, daje swego syna obrzezać i/lub mówi w yiddisz lub po hebrajsku. Człowieka, który mówi po polsku jak ja, należy do tej samej kultury literacko-obyczajowo-historycznej co ja i poczuwa się do solidarności z moim narodem uważam za Polaka, także w wypadku jeśli nazywa się np. Abraham Zylbersztajn i Niemcy wymordowali mu całą rodzinę w czasie wojny. Innymi słowy termin «Żyd» ma dla mnie raczej ten status, co termin «szachista», a nie ten co określenie «koń»”.
[22] List ten zachował się w korespondencji między Gustawem Herlingiem-Grudzińskim i Konstantym A. Jeleńskim. Herling-Grudziński nie odpisał.
[23] Debata Pologne: mémoire juive et Solidarité odbyła się 18 V 1982. Prowadzenie: Gérard Israël. Udział wzięli: Kazimierz Brandys, Alain Finkielkraut, Krzysztof Pomian, Aleksander Smolar, Henri Smolarski, Paul Thibaud.
[24] Kazimierz Brandys w opisie debaty w swoich Miesiącach uznał ją za niesprawiedliwą wobec Polski, nie ukrywając niechęci do słuchaczy. Zob. Kazimierz Brandys, Miesiące, Paryż, Instytut Literacki, 1984, s. 53–55.
[25] Mowa o konferencji Pologne, Août 1980 – Décembre 1982. Originalité et dynamisme d’une société, która odbyła się w dniach 10–12 XII 1982 roku na Sorbonie i w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Konstanty Jeleński wygłosił referat Paradoksy polskiego nacjonalizmu, Aleksander Smolar mówił o współdziałaniu opozycyjnych intelektualistów i ruchu robotniczego. Zob. Konstanty A. Jeleński, Polska: Sierpień 1980–Grudzień 1982. Swoiste cechy i dynamizm polskiego społeczeństwa, „Kultura” 1983 nr 1–2.
[26] Mowa o dwóch falach emigracji Żydów z Polski w związku z masowymi ruchami antysemickimi, zarówno wśród obywateli jak i aparatu państwowego. W związku z najsłynniejszą nagonką antysemicką w marcu 1968, a także związaną z nią falą aresztowań wśród krytycznie nastawionych do władzy opozycjonistów, Aleksander Smolar trafił do więzienia, a także stracił pracę na Uniwersytecie Warszawskim.
[27] Mowa o piosence Jacka Kaczmarskiego (1957–2004) Ballada o spalonej synagodze.
[28] Wydana po raz pierwszy w 1981 roku książka Normana Daviesa Boże igrzysko opisuje rolę Żydów w historii Polski, ale niemal pomija problem polskiego antysemityzmu.
[29] „Znak” 1983 nr 2-3 (339-340). Temat numeru: „Żydzi w Polsce i w świecie. Katolicyzm-judaizm”
[30] Tamże: Michał Strzemski, Pomiędzy Nahumem Goldmannem a Dawidem Ben Gurionem.
[31] Roman Zambrowski (1909–1977), Hilary Minc (1905–1974), Jakub Berman (1901–1984), Józef Różański (1907–1981), piastowali najwyższe stanowiska państwowe w okresie stalinowskim.
[32] Jerzy Urban (1933-2022), Artur Sandauer (1913–1989), Daniel Passent (1938–2022) ludzie pióra, popierali wprowadzenie stanu wojennego w Polsce i politykę gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
[33] Jerzy Urban, 70 lat później, „Tu i Teraz” 1983 nr 5.
[34] Maksymilian Maria Kolbe (1894–1941) w 1971 beatyfikowany. Na początku lat 80. trwała dyskusja wokół jego osoby, gdyż papież Jan Paweł II w 1982 roku przeprowadził jego kanonizację, a jego działalność antysemicka nie została uznana za przeszkodę w uznaniu jego życia za heroiczną i godną do naśladowania drogę do świętości.
[35] Jan Józef Lipski, Ojciec Kolbe i „Mały dziennik”, „Tygodnik Powszechny” 1971 nr 38. Tekst opublikowany przy okazji beatyfikacji Maksymiliana Marii Kolbego.
[36] Krystyna Kersten, Kielce – 4 lipca 1946 roku, „Tygodnik Solidarność” 1981 nr 36.
[37] Dzięki badaniom historyków ustalono, że pogrom nie był prowokacją Urzędu Bezpieczeństwa (zob. Joanna Tokarska-Bakir, Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego, Warszawa, Czarna Owca, 2018).
[38] Hersz Smolar (1905–1993) organizator ruchu oporu w mińskim getcie, działacz polityczny i dziennikarz, redaktor naczelny „Fołks Sztyme”. Zob. Hersz Smolar, Mińskie getto. Świadectwo oporu, wstęp Aleksander Smolar, Kraków, Austeria, 2024.
[39] Mowa o Centralnym Komitecie Żydów w Polsce.
[40] Grzegorz Fitelberg (1879–1953), kompozytor I dyrygent.
[41] Na pytanie Dominika Morawskiego o brak stanowiska episkopatu wobec nagonki antysemickiej w 1968 roku polski hierarcha kościelny, którego nazwiska Morawski nie ujawnia, odpowiada: „[była to] rozprawa w łonie elity kierowniczej, a nie akcja o podłożu rasistowskim. […] Ci co opuścili kraj uczynili to głównie ze względów bytowych, ponieważ społeczność żydowska utraciła dotychczasową uprzywilejowaną pozycję. […] Metody zastosowane w nagonce antysemickiej, moralnie odrażające, nie mogą zatrzeć wspomnienia cierpień jakich doznali księża, działacze katoliccy i w ogóle społeczeństwo w okresie stalinowskim, kiedy aparat ucisku reprezentowali liczni dygnitarze i wysocy funkcjonariusze pochodzenia żydowskiego, odznaczający się szczególną gorliwością”. Hierarcha dodaje zmartwiony, że te wydarzania „naraziły na szwank dobre imię Polski jako kraju o tradycjach tolerancji narodowościowej i religijnej” (Dominik Morawski, Korespondencja z Rzymu, „Kultura” 1973 nr 5).
[42] „Mamy szczególny obowiązek pokuty za nasz odwieczny stosunek do ludu żydowskiego… Powinniśmy prosić o wybaczenie Pana naszego i naszych braci tak często karmionych «nauką pogardy» i pogrążonych w otchłani Holocaustu” – fragment mowy kardynała Rogera Etchegaraya wygłoszonej na Synodzie „Pokuta i pojednanie w Kościele” (29 IX–29 X 1983).
[43] Kardynał Jean-Marie Lustiger wygłosił tę mowę podczas wizyty w Auschwitz w 1983 roku.
[44] Jean-Marie Domenach (1922–1997) i Paul Thibaud (ur. 1933) – filozofowie, kolejni redaktorzy naczelni katolickiego miesięcznika „Esprit”.
[45] Marian Jurczyk (1935–2014), ważny działacz „Solidarności” na spotkaniu z robotnikami nawoływał do wieszania komunistycznych przywódców i skończenia z Żydami, którzy sprawują władzę. Na ten temat: Michel Wieviorka, Les Juifs, la Pologne et Solidarność, Denoël, Paryż, 1984.
[46] Sławomir Suss, Największy spisek XX wieku, „Kultura” 1983 nr 7–8 oraz komentarz redakcji.
[47] Oficjalne pismo kościelne wydawane pod nadzorem bp. Szczepana Wesołego.
[48] „Duszpasterz Polski Zagranicą” 1983 nr 2.
[49] Mowa o wywiadzie udzielonym przez Józefa Glempa dziennikarzom „O Estado de São Paulo” podczas podróży do Brazylii w 1984 roku. W wywiadzie stwierdzał, że „czysty” nurt „Solidarność” pod wodzą Wałęsy jest manipulowany przez „elementy trockistowskie” z drugiego nurtu i podkreślił, że „Kościół jest nadal protektorem i obrońcą pierwszego nurtu”.
Jadwiga, Jadzia, Jaga, Jagoda, Jadwinia, tak o niej i do niej mówiliśmy.
Emanował z niej spokój, opanowanie, siła. Wnikliwa, pracowita, sumienna, budziła szacunek. Była jednocześnie osobą skorą do psot, z poczuciem humoru, z dystansem do siebie. Znała swoja wartość. Pełna atencji dla śpiewaczek takich jak Janet Baker, Kirsten Flagstad, Kathleen Ferrier nie słuchała wielu nagrań. Szukała w sobie, na podstawie tekstu muzycznego i warstwy literackiej. Obdarzona przepięknym, ciepłym, aksamitnym głosem altowym i ogromną wrażliwością nie kryła się z tym, że potrzebuje czasu do opracowania nowego utworu. Nie spieszyła się, wymagała dużo od siebie, a także od nas – pianistów.
Pierwszy raz spotkałyśmy się na początku lat osiemdziesiątych w Pagarcie. Obie, laureatki konkursów, wpadałyśmy tam po paszporty, wizy, bilety. Ja znałam Jadwigę z nagrań radiowych, a także z fenomenalnej interpretacji cyklu Mahlera Kindertotenlieder w telewizyjnym programie Henryka Czyża. Do dziś słyszę ten głos i pamiętam tamte wrażenia. Wtedy nie miałam nawet odwagi, żeby pomyśleć, że mogłybyśmy współpracować. Taka okazja nadarzyła się kilka lat później, gdy Jadwiga zaproponowała mi pracę nad pieśniami Johannesa Brahmsa Vier ernste Gesänge. Ten właśnie cykl, po półtorarocznym okresie prób, stał się trzonem naszego pierwszego programu. Po kilku koncertach w Polsce wystąpiłyśmy w radio w sali S1 – (dziś Studio im. Witolda Lutosławskiego). Obok Brahmsa były też pieśni Szostakowicza i Rachmaninowa. Stopniowo nasz wspólny repertuar powiększał się. Wykonywałyśmy Beethovena, Schumanna, Schuberta, Ryszarda Straussa, Zemlinsky’ego, Mahlera, Wagnera. Z muzyki polskiej Chopina, Moniuszkę, Szymanowskiego, Lutosławskiego, Kurylewicza. Wiele z tych kompozycji Jadwiga wykonywała poprzednio z innymi pianistami. Moim zadaniem było niejako wejść w jej świat, dopasować się. Doskonale wiedziała czego oczekuje. Poprzeczkę stawiała bardzo wysoko. Szczególnie utkwiła mi w pamięci praca nad Wagnerem Wesendonck Lieder oraz Mahlerem Rückert Lieder. Jadwiga wykonywała te cykle z towarzyszeniem orkiestry. Słyszała wiec barwę poszczególnych instrumentów, bogate brzmienie całego zespołu. Jak to wydobyć z fortepianu? Miesiącami pochłaniała mnie praca nad szukaniem kolorów, odpowiedniej artykulacji, czasu i pozostaję wdzięczna Jadwidze, że zaprosiła mnie do tego muzycznego świata.
Z tamtego czasu zapamiętałam kilka koncertów, jednym z nich był wieczór poświęcony pamięci Jana Webera (ponownie w studiu S1). Nam przypadł w udziale prolog – miałyśmy wykonać „tylko” jedną z pieśni Brahmsa Feldeinsamkeit. Trudne to zadanie i dla głosu i dla fortepianu – zaczyna się w piano, kończy jeszcze ciszej. W ciągu zaledwie kilku minut trzeba było stworzyć nastrój, podać tekst, przekazać jego znaczenie, przedstawić obraz. Publiczność zebrana tłumnie na sali wstrzymała oddech. Niezwykłe było tamtego wieczoru skupienie nasze i słuchaczy, czas się zatrzymał… Mówiła sama muzyka. Wystąpiło wtedy wielu wykonawców. Między innymi Andrzej Hiolski, zespół Concerto Avenna, Władysław Kłosiewicz. Po zakończonym koncercie prawie wszyscy pojechaliśmy do mieszkania Jadwigi na Mokotowie. Każdy miał wyznaczone zadanie – należało przynieść coś do zjedzenia. Jadwiga wraz z mężem świetnie wszystko zorganizowali, a gościnność gospodarzy sprawiła, że atmosfera była swobodna, przyjazna i serdeczna. Wspominaliśmy Jana Webera do późnych godzin wieczornych, dorzucając różne zdarzenia i anegdoty z życia artystycznego.
Jak już pisałam zaczęłyśmy od Vier ernste Gesänge Brahmsa – pieśni skomponowanych do tekstów biblijnych. Jadwiga jako osoba bardzo wierząca ze szczególnym skupieniem podchodziła do tych słów. W jej interpretacji również Hymny Kasprowicza z muzyką Karola Szymanowskiego nabierały zupełnie innego znaczenia. Były żarliwą modlitwą… Były przejmujące… Pozostała niezrównana rejestracja tego cyklu (z towarzyszeniem Mai Nosowskiej) Błogosławioną niech będzie ta chwila…
Jadwiga wybierała repertuar poważny, czasem mówiła: „Śmierć – specjalność zakładu…”. Poważne też były jej role operowe. Niestety nigdy nie miałam okazji oglądać Jadwigi Rappé na scenie. Jedynie na jednym recitalu wykonałyśmy arie Händela i Saint-Saënsa – jakże pięknie, szeroką falą w arii Dalili płynął jej głos pełen ciepła i ekspresji. Był to koncert szczególny. Zgodnie z bzdurnymi zarządzeniami ministerstwa ona – wielka artystka, śpiewaczka, wystepująca z największymi dyrygentami (Lorin Maazel, Sir Colin Davis, Nikolaus Harnoncourt) ze wspaniałymi orkiestrami, w najznakomitszych salach koncertowych i scenach operowych świata musiała przystąpić do egzaminu w ramach tak zwanego przewodu habilitacyjnego. W gronie oceniających (oprócz dwójki osób znanych z występów) zasiadali „urzędnicy muzyczni” powołani przez jakąś komisję. Jadwiga z pokorą to zniosła, nawet umiała się z tego śmiać, z pokorą także znosiła to, że nie zawsze w Polsce spotykała się z uznaniem jakie jej się należało. (Złoty medal Gloria Artis przekazano rodzinie dopiero podczas uroczystości pogrzebowych…!).
Swoich niewątpliwych kompetencji dowiodła w pracy ze studentami. Spod jej skrzydeł wyrosło wielu śpiewaków młodszego pokolenia, którzy podobnie jak ich Maestra sumiennie i poważnie podchodzą do zawodu odnosząc sukcesy.
Odeszła wielka artystka, wspaniała śpiewaczka – muzyk, pedagog, osoba – instytucja – była bowiem animatorką wielu muzycznych wydarzeń, dbając o możliwość rozwoju studentów.
Wreszcie – odeszła kobieta, która obok światowej kariery była matką, żoną, Panią domu. Wszystkie te role godziła z podziwu godnym zaangażowaniem, a także z fantazją. Z Jadwigą nigdy nie było nudno!
Śpiewa teraz w anielskim orszaku, a nam szczęśliwie pozostawiła swoje nagrania.
Warszawa 24 maja 2025
EWA POBŁOCKA
Sonet dwudziesty szósty cyklu pierwszego: Orfeusz utracony – i poetycki ślad
Jerzemu, tutaj
Menady rozszarpują Orfeusza. Jego ciało. Pieśń pozostaje nienaruszona. „To brzmi – powiedziałby Jerzy – jak początek poematu, ciekaw jestem, co będzie dalej”. Wtedy ja zacytowałabym Norwida, tego poetę, któremu tak często jest tak blisko do Rilkego: „Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj, / Bo ta już we mnie bez głosu, / A jeśli zmilczę, nie przeto mnie połaj, / Kwiatów, Ty, nie chciej od kłosu…”. Pieśń orficka nie bywa pieśnią pokorną, bywa „dumna i harda” (to z drugiej Norwidowej strofy cytowanego wiersza), jej życiodajny ton („kłos”) waży na szalach więcej niż szalejąca z gniewu i zazdrości śmierć.
Menady rozszarpują, pieśń nie umiera, ale nie każdy ją słyszy. Słyszą poeci, poeci orficcy zwłaszcza, słyszy Norwid i słyszy Rilke.
Pierwsza część cyklu Sonetów do Orfeusza kończy się śmiercią tytułowego bohatera – tak brzmiałby komunikat medyczny, nie zaś – poetycki. Ten poetycki mówiłby: Menady rozszarpują ciało Orfeusza, lecz świat będzie już zawsze po-głosem jego głosu. Rozszarpują to, co jednak zostaje. Ich atak rozbija się o miłosną pieśń życia. Na nic się zda – ten atak. Na nic. Może szaleć (bezgłośna) przemoc, a melodia – ta zasadnicza, nie do zafałszowania linia melodyczna sonetu XXVI, finalnego partii pierwszej – brzmi czysto i pewnie.
Przynajmniej w oryginale [1].
Ponieważ pośród sonetów niezwyczajnych ten sonet wydaje się jeszcze nieco bardziej niezwykły niż inne, wykorzystam – tym razem – większą liczbę polskich przekładów: Jerzego Kamila Weintrauba (to ostatnie jego spolszczenie, brane tu pod uwagę – ten tłumacz nie przełożył bowiem drugiej części sonetowego cyklu), Mieczysława Jastruna, Bernarda Antochewicza, Adama Pomorskiego, Andrzeja Lama. Czy harmonia głosu i liry także po polsku przeciwstawia się skutecznie bezmiernej i chaotycznej, wściekłej napaści menad?
Formalnie sonet finalny (I, 26) pierwszej części cyklu orfickiego nawiązuje do epizodu z Metamorfoz Owidiusza (XI, 1-66), domykając jednocześnie kompozycję rozpoczętą w sonecie inicjalnym (I, 1), co w polskim przekładzie brzmi (cytuję wyimki od w. 13. do 65): „Ich zuchwałe zacietrzewienie rosło coraz bardziej, straciły wszelki umiar, bez reszty zawładnęła nimi oszalała Furia. Pieśń odebrała moc wszystkim pociskom, lecz ogromny wrzask i berecyntyjskie flety, zmieszane z dźwiękiem rogu, bębenki, uderzenia w piersi i wycie bakchantek zagłuszyły dźwięk liry. Wtedy kamienie zabarwiły się wreszcie krwią wieszcza, którego głosu nie mogły słyszeć. Najpierw menady pozbawiły Orfeusza jego sławnej publiczności rozszarpując niezliczone ptaki, węże i zastępy dzikich zwierząt, które były oczarowane głosem śpiewaka. Potem wyciągnęły ku Orfeuszowi swoje skrwawione ręce i zbiegły się jak ptactwo, które widzi w blasku dnia błędnego ptaka nocy. […]. Jedne ciskały weń bryłami ziemi, inne odłamanymi gałęźmi, jeszcze inne miotały kamienie. […] Tu i ówdzie na opuszczonych polach leżały motyki, ciężkie kilofy i długie łopaty. Okrutne kobiety pochwyciły je, rozszarpały woły, które zagrażały im rogami, a potem pobiegły z powrotem, by zabić wieszcza; chociaż wyciągał do nich ręce i wypowiadał na próżno nie słyszane dotąd słowa błagania, to jednak nie zdołał ich wzruszyć swym głosem i bezlitośnie zamordowały go. Ach, na Jowisza, jego dusza odeszła hen, w przestworza przez te właśnie usta, których słuchały kamienie i których mowę pojmowały instynktem dzikie zwierzęta.
Opłakiwały cię, Orfeuszu, żałobne ptaki, gromady zwierząt, twarde skały i lasy, które często przychodziły słuchać twych pieśni. Drzewa pozbyły się liści, jakby wyrwały swe włosy z żalu nad tobą. Powiadają, że nawet rzeki wezbrały od własnych łez. Najady i driady przybrały ciemno bramowane szaty i nosiły rozpuszczone włosy. Rozdarte członki poety spoczęły w różnych miejscach: jego głowę i lirę ty przyjąłeś, Hebrusie. Kiedy – niezwykła to rzecz! – płynęły środkiem rzeki, lira wydawała jakieś żałosne dźwięki, a martwy język szeptał smutne słowa i smutno odpowiadały wybrzeża. […]
Cień wieszcza zstąpił do podziemia, na nowo przypomniał sobie miejsca, które niegdyś widział. Szukając Eurydyki, odnalazł ją na polach dusz błogosławionych i porwał ją w stęsknione ramiona” [2].
Rilke parafrazuje przytoczony fragment, ale – to signum orfickiego poety – parafrazuje, przesuwając akcenty. U Weintrauba brzmi to nieco zbyt opowieściowo i anegdotycznie wobec matrycy Owidiańskiej, i wobec wersji niemieckiej, ze zmienioną – niestety – semantyką rymów:
Ty, boski, jednak Ty, u kresu rozdzwoniony,
bowiem nakazał tak wzgardzonych menad chór,
zgłuszyłeś ich okrzyki, przeczyste wznosząc tony
i sponad snów zburzonych wzrosła twa pieśń wśród chmur.
Twej liry nie złamały i nie zburzyły cię,
gdy pieśni jasnej oddychały zdroje.
Kamienie ostre, rzucane w serce twoje,
zmieniły się w łagodność, posłuszne twojej grze.
Lecz w końcu złamał Cię, dosięgnął zemsty gniew,
wtedy, kiedy twój dźwięk napełniał lwy i skały,
drzewa i ptaków roje. Tam jeszcze trwa twój śpiew.
O Ty, zgubiony Boże! O, śladów Twych kontury!
I tylko kiedy wrogie cię siły rozerwały,
słuchamy teraz my i usta natury.
Jastrun sytuuje się blisko oryginału, bliżej, z oddaniem całej jego urody, z zachowaniem układu i (w domyśle) znaczenia współbrzmień wygłosowych w wersach, które to rymy budują w oryginale zasadniczą opozycję ładu orfickiego i chaosu menad; miejscami nawet Jastrun konstruuje rym semantycznie ciekawiej niż Rilke, klarowniej, na przykład w strofie trzeciej oryginału czytamy „von der Rache gehetzt – singst du noch jetzt” („śpieszne w zemście – śpiewasz jeszcze teraz”), w przekładzie: „ mściwy gniew – twój śpiew” (i to przy utrzymaniu, rzadszego w polszczyźnie, rymu męskiego):
Ale ty, boski, ty, piewco do końca nieulękły,
gdy cię gromada wzgardzonych menad opadła wrzeszcząca,
wyżej nad wrzask ich wzniósł się twój harmonijny śpiew, Piękny,
wzleciała nad niszczycielki twa muzyka budująca.
Nie było ni jednej, co by rozbiła twą lirę, zmiażdżyła głowę,
choć się miotały w swym szale, i głazy
ostre, ciskane w pierś twoją, stępiły razy,
i łagodniały i były do słuchania gotowe.
Ale zmiażdżyły cię w końcu, jątrzone przez mściwy gniew
furie, gdy dźwięk twój przebywał w skałach i lwach, i wieścił
w drzewach i ptakach. Tam jeszcze dzisiaj rozbrzmiewa twój śpiew.
O utracony Boże! o tropie nieskończony!
Tylko dlatego, że wrogość rozdarła cię w końcu na części,
jesteśmy ustami Natury i twoje słyszymy tony.
Antochewiczowi, który oddaje sens oryginału, umykają miejscami Rilkeańskie subtelności, owego spotykania się znaczeń i brzmień, konsekwencji rytmicznej – tłumacz stara się jedynie jak najlepiej „opowiedzieć” oryginał (choć zdarzają się, oczywiście, cymelia, jak choćby wers czwarty strofy pierwszej „nad Burzące wzleciała budząca twa gra”):
Ale Ty, boski, tyś do końca pozostał Piewcą,
kiedy menad wzgardzonych opadł cię wrzask,
zagłuszyła ich krzyk twa harmonia i piękno
nad Burzące wzleciała budząca twa gra.
Nie zdołały rozbić twojej głowy i liry.
Choć się szarpały, wściekały, miotały
i ostrym kamieniem w Twe serce rzucały,
złagodniały przy tobie i w słuch zamieniły.
W końcu zabiły cię mściwe menad szpony,
gdy dźwięk twój wciąż w lwach i skałach rozbrzmiewał,
w drzewach i ptakach. Gdzie śpiewasz i teraz.
O Boże utracony! Tropie skończony!
Tylko, że cię w końcu rozdarła wrogość furii,
jesteśmy Słyszącymi i ustami natury.
To prawda, że Orfeusza można postrzegać jako boga greckiego, zapowiadającego Chrystusa, jednak koncept Pomorskiego, by w inicjalnej apostrofie umieścić określenie „bogoczłowieku” (w oryginale i w pozostałych spolszczeniach jest konsekwentnie: „boski”), wydaje się osobliwy, zaś tonacja całego przekładu – nieco zbyt dydaktyczna. Podobnie myślę o przekładzie pierwszego wersu strofy czwartej „O du verlorener Gott! Du unendliche Spur! (dosłownie: „O utracony boże! O nieskończony śladzie!” – u Pomorskiego: „O, koleino w bezkres! O, zapoznany boże!” jako zaciemniającej znaczenie i bez wyraźnej potrzeby amplifikacyjnej). Miejscami też szyk zdania utrudnia lekturę. Pomorski, tłumacząc Rilkego, stara się go wyjaśniać, a tekst sonetu jest przecież w oryginale klarowny, jasny i mocny. Atutem tego spolszczenia pozostają rymy:
A tyś, bogoczłowieku, nucie swej wierny do końca;
kiedy cię zwyrodniałe menady opadły stadem,
niszczycielki przewyższa twoja pieśń kształtująca
i zagłusza ich wrzask nieskładny pięknym swym ładem.
Żadna z nich ani głowy, ani liry twej nie zdruzgota.
Jakkolwiek się wytęża i opada, ostrze kamieni
łupanych, które ich wściekła ręka w twe serce miota,
złagodzi się, oszlifuje, całe w słuch się zamieni.
A gdy strzaskały cię wreszcie w swojej mściwości tępej,
cząstki twojego dźwięku wstąpiły w ptaki i w drzewa,
w skały, i w lwy. I dźwięk ten nadal w nich żyje i śpiewa.
O, koleino w bezkres! O, zapoznany boże!
Że cię szarpiąca nienawiść rozdarła niegdyś na strzępy,
głos nasz głosem natury i słuch słyszeniem być może.
Najnowszy przekład Andrzeja Lama (od z górą dwu dekad tłumaczącego austriackiego poetę), brzmi jak „muzyka środka” wobec poezji wybitnej; jest poprawny (trochę jak ten Antochewicza), lecz nie niesie z sobą tak cudownych, zapadających w pamięć ucha, rymów jak u Rilkego „verweilte” – „verteilte” (środkowe wersy strof trójwersowych), rymów nieledwie tautologicznych, gdzie bywamy, czytając głośno, olśnieni samą możliwością przejęzyczenia. U Lama czasem brakuje współbrzmień – tłumacz rezygnuje z nich dla sensu:
Ty zaś, o boski, ty do końca muzyką przejęty,
kiedy cię opadł rój menad pogardą dyszących,
harmonią ich wrzask zagłuszyłeś, o piękny,
i wzniósł się ze zniszczenia twój śpiew budujący.
Żadna nie zdruzgotała ci głowy ni liry.
Jakkolwiek się miotały, a ostre kamienie,
które na twoje serce ciskały zaciekle,
u piersi łagodniały, by słuchać muzyki.
I w końcu cię zatłukły, w zemście rozjątrzone,
gdy jeszcze dźwięk twój we lwach się trzymał i skałach,
w ptakach i drzewach. Tam śpiewasz wciąż dalej.
O boże utracony! Nieskończony tropie!
Tylko że cię na koniec wrogość rozszarpała,
czuli słuchacze, jesteśmy natury ustami.
Wiersz Norwida, przywołany przeze mnie na początku, zamyka strofa, jedna z najbardziej niezwykłych – zapewne – w poezji światowej: „Gdy w głębi serca purpurę okrutną / Wyrabia prządka cierpienia, / Smutni – lecz smutni, że aż Bogu smutno – / Królewskie mają milczenia”. Milczenie królewskie, milczenie rozszarpywanego Orfeusza, szyte jest inną miarą, nie fastrygą bólu – lecz podług ściegów poetyckich. Purpura staje się pieśnią bezgłośną i żywą. Drogocennym kruszcem. Orfeusza – we własnej osobie – nie będzie więc już w drugiej części Rilkeańskiego cyklu sonetowego pośród żywych, pozostanie natomiast jego trwały ślad, fenomen poetyckiej pieśni.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
[1] Na temat którego pisała, między innymi, Manuela Speiser w monografii pt. Orpheusdarstellungen im Kontext poetischer Programme, Innsbruck 1992 (s. 126-137) określając cykl orficki Rilkego jako „Kunst der Gegenwelt” (sztuką przeciw-świata, zwłaszcza w kontekście omawianego tu sonetu.
[2] Owidiusz, Metamorfozy, tłum. Anna Kamieńska i Stanisław Stabryła, oprac. Stanisław Stabryła, wyd. drugie zmienione, Wrocław – Warszawa – Kraków, Ossolineum, 1995, s. 284-285.
Nie wiemy niestety, kiedy w głowie młodego Owidiusza zrodził się pomysł, aby porwać się na ten gigantyczny temat. Może gdy był jeszcze uczniem u jednego z rzymskich retorów i dostał jako zadanie domowe sparafrazować omawiany mit. A może dopiero w Grecji, gdy któregoś wieczoru, spoglądając na wyniosły Olimp, słuchał z zachwytem, jak któryś rybak-filozof snuje opowieść o straszliwej walce bogów z gigantami, albo gdy podczas jednego z wykładów oczarowały go poznane wtedy Metamorfozy słynnego poety Nikandra, których kopię zdobył potem i nieraz traktował jak cenne źródło dla własnego dzieła. Ja stawiałbym jednak na Sycylię, którą Owidiusz też przecież odwiedził: to tam i w Kampanii – na terenach aktywnych sejsmicznie – popularne były opowieści o ogromnych przedwiecznych kreaturach, uwięzionych pod ziemią i od czasu do czasu próbujących się spod niej wydostać. (I dziś jeszcze stąpając po rozgrzanej ziemi na Polach Flegrejskich daje się poczuć nieokreślony niepokój, o czym sporo pisał Gustaw Herling-Grudziński). Czytamy natomiast, że Gigantomachia miała być jedną z pierwszych Owidiusza wprawek poetyckich. Poematu co prawda nie ukończył, ale – trzeba przyznać – karierę zaczął z wysokiego C.
Lata później, pisząc pierwszą księgę swojej carmen perpetuum, powrócił do tej wielkiej potyczki i… wydała mu się groteskowa. Czy naprawdę zamierzał kiedyś poświęcić tej dziwacznej historii dłuższy utwór? Owszem niejeden z poetów, greckich i rzymskich, adaptował ten mit. W niejednym domu straszono niejadka albo urwisa, że przedwieczne potwory powstaną spod ziemi i przyjdą po niego, jeśli zaraz się nie poprawi. Ale – bez przesady! Ani Homer, ani Hezjod nie posunęli się w swoich pieśniach aż tak daleko!
Czy jednak – z drugiej strony – jego Metamorfozy nie miały być dziełem totalnym?
Ogólny zarys przypowieści wziął zatem z owego eposu Nikandra – jednego z tych dzieł, którymi rozkoszowali się starożytni, a z których dla nas zostały tylko okruchy w postaci tytułów – ale zrobił z niej… przypowiastkę.
Oto przeciwko Jowiszowi stanęli GIGANCI:
Aby eter nie był szczęśliwszy od ziemi,
Porwać się mieli na królestwo niebieskie
Giganci, aż do gwiazd górę z górą piętrząc.
Wtedy ojciec wszechmocny piorunem strzaskał
Olimp, a Pelion strącił z Ossy.
Zaległy straszne cielska pod własnym ciężarem.
Ziemia, obficie zalana krwią synów,
Nasiąknąć miała gorącą posoką
I z niej powołać nowy ród, człowieczy,
A o tamtym zapomnieć. Lecz i to pokolenie
Gardziło bogami, było dzikie, spragnione rzezi
I gwałtowne – z krwi narodzone dzieci.
(Metamorfozy, Księga I, w. 151-162)
Ziemia wchłonęła więc to swoje nieszczęsne potomstwo i świat (ludzi i bogów) odetchnął na jakiś czas z ulgą.
Gigantów spotykamy znowu, kiedy towarzysząc Dantemu i Wergiliuszowi, jego cicerone w zaświatowej podróży, blisko już jesteśmy dziewiątego kręgu piekielnego. Przewodnik ostrzega florenckiego pielgrzyma: „Zanim my będziemy dalej, / żeby ten fakt wydał ci się mniej dziwny, / wiedz, że nie są to wieże, lecz giganci, / i są w studni wokół krawędzi / wszyscy od pępka w dół” (Piekło XXXI, przeł. J. Mikołajewski). Scenę tę zilustrował wspaniale Gustave Doré drzeworytem z 1857 roku.
Komponując ten epizod, Dante nie sięga do Owidiusza, który zresztą w Boskiej Komedii odgrywa rolę może mniej eksponowaną, ale nie mniej istotną niż Wergiliusz; idzie natomiast za jeszcze innym ze swoich rzymskich mistrzów, Lukanem i jego Farsalią. To z tamtej epopei o starciu Pompejusza z Cezarem (stąd inny jej tytuł to Wojna domowa) wziął Dante Anteusza, żywiącego się mięsem lwów giganta (i brata biblijnego Nemroda), który urodzić się miał już po tym, jak „ojciec niebieski” rozgromił jego krewniaków.
Wróćmy jednak na ziemię. O tym, że dojrzały Owidiusz nie czuł potrzeby poważniejszego opracowania tej – co by nie było – ważnej i popularnej przypowieści, świadczy nie tylko fakt, iż poświęca jej ledwie jedenaście wersów. Poeta mówi do nas także za pośrednictwem gramatyki.
Owidiusz w tym fragmencie dwukrotnie używa czasownika ferunt (tu: „opowiadają”), który wprowadza mowę zależną, realizowaną przez składnię ACI (accusativus cum infinitivo), gdzie gigantas („giganci”) jest w bierniku, a adfectasse („dążyć do”, „porwać się na coś”) w bezokoliczniku. A zatem: „Opowiadają, że giganci zaatakowali niebo” – owszem, tak by można; akurat tu broni się ta gawędowa konwencja całkiem nieźle. Ale jednak, zapytamy: kto „opowiada”? Owidiusz nie ma przecież na myśli nikogo konkretnego. Wychodząc pewnie z założenia, że jest to niepotrzebny naddatek, w swoich tłumaczeniach zarówno Bruno Kiciński, jak i ani Anna Kamieńska to „opowiadają” opuścili. A tymczasem Owidiusz wyraźnie chce zasygnalizować, że on, autor, dystansuje się od tego mitu.
Ale czy można inaczej?
Język polski ma w ogóle duży problem z przekładem konstrukcji łacińskich, takich jak ACI czy szczególnie NCI (nominativus com infinitivo), gdzie podmiotowość słowa je wywołującego jest bliżej nieokreślona, rozmyta. Uciekamy się wtedy zwykle do określeń: „podobno”, „jakoby”, „rzekomo”, co jest tylko protezą, bądź też słowa łacińskie: traditur, putatur, dicitur, tłumaczymy kolejno: „przekazuje się”, „uważa się”, „mówi się”, co jest o tyle nietrafione, że łacina nie zna strony zwrotnej. Użycie natomiast strony biernej, której język polski zasadniczo nie lubi, jest rozwiązaniem jeszcze gorszym, zwykle skutkującym nieznośną sztucznością. Bywa, że rozpędzamy się jeszcze bardziej i wstawiamy tam nieistniejące (i właściwie nie mające podstaw w tekście) frazy: „tradycja mówi, że” czy „zgodnie z przekazami”.
Łacina i polszczyzna takie kategorie gramatyczne jak strona (odnosi się do sposobu, w jaki czynność wyrażona przez czasownik jest związana z podmiotem zdania) czy modalność (charakteryzuje nastawienie mówiącego do treści wypowiedzi) czują nieco inaczej. Największe wyzwania przy tłumaczeniu to często słowa podstawowe, frazy najprostsze i najpowszechniej występujące.
Tłumaczenie to nieustannie lawirowanie między Scyllą wierności a Charybdą zdrady.
Co do Owidiusza: można np. użyć tu czasownika „mieć” w funkcji – nieistniejącego formalnie w języku polskim i chyba nieopisanego w polskiej gramatyce, choć realnie jak najbardziej obecnego i powszechnie używanego – tzw. trybu nie-świadka. Jest to konstrukcja niezwykle wygodna i wymowna. Mówimy przecież: „Do zdarzenia miało dojść nad ranem”, „Homer miał być autorem zarówno Iliady jak i Odysei”, „Przekraczając Rubikon, Cezar miał powiedzieć: alea iacta est”, „Konstantyn miał przyjąć chrzest na łożu śmierci” albo „Owidiusz miał ściągnąć na siebie gniew Augusta”, ale i – „miał umrzeć w Tomi”. Uważam, że tryb ten (jak mówię: formalnie u nas nieistniejący) znajduje w przekładzie z łaciny bardzo szerokie zastosowanie. I posiada jeszcze taki walor – choć rzecz to istotna chyba tylko dla tłumacza – że pozwala zachować bezokolicznik tam, gdzie stawia go łacina.
A zatem twierdzę, że Owidiusz chciał tu powiedzieć, iż giganci mieli się (!) porwać na królestwo niebieskie, a ziemia miała (!) nasiąknąć krwią i z niej powołać nowy ród, a o gigantach zapomnieć.
Czy tak było istotnie? Któż to wie!
JACEK HAJDUK
22 maja 2025 roku mija dwudziesta druga rocznica śmierci Marii Danilewicz Zielińskiej, literaturoznawczyni, bibliografki, autorki paryskiej „Kultury”. Zmarła w Quinta das Romãzeiras w Portugalii w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat, ale pochowana została w Aleksandrowie Kujawskim, miejscu swojego urodzenia.
Liczyła sobie lat sześćdziesiąt sześć, kiedy osiedliła się w Portugalii. Przeprowadzka wiązała się z jej powtórnym zamążpójściem – w 1973 roku, po śmierci pierwszego męża, poślubiła Adama Zielińskiego, dyplomatę i prawnika pasjonującego się historią stosunków polsko-portugalskich. Za sobą miała długoletnie kierowanie Biblioteką Polską w Londynie, współpracę z londyńskimi „Wiadomościami” oraz kilka wydanych książek: tom opowiadań Blisko i daleko (Londyn 1957), powieść Dom (Londyn 1957), zbiór studiów literackich Pierścień z Herkulanum i płaszcz pokutnicy(Londyn 1960). Przed nią było trzydzieści lat życia w kraju, który polubiła, dalsza współpraca z „Kulturą” i autorstwo klasycznych już dzisiaj Szkiców o literaturze emigracyjnej (Paryż 1978), powstałych z inspiracji Jerzego Giedroycia, oraz narodziny nowej pasji, jaką stało się tropienie polskich śladów w kraju nad Tagiem. Efektem tej pasji są Polonica portugalskie – zbiór ponad trzydziestu felietonów na temat historycznych i kulturalnych związków polsko-portugalskich od XVI do XX wieku, wydany staraniem Pawła Kądzieli w 2005 roku w Bibliotece „Więzi” i poprzedzony jego wstępem.
Poloniców portugalskich jest więcej niż można by się spodziewać, a ponieważ porozsiewane są po różnych dziedzinach, na książkę składa się osobliwa i fascynująca mieszanka. Znajdujemy tu echa Luzjad Camõesa w twórczości Słowackiego i okoliczności powstania portugalskiego wiersza o Emilii Plater; poznajemy portugalskie epizody z życia Maurycego Beniowskiego, generała Józefa Bema oraz Ignacego Paderewskiego; dowiadujemy się, kto krył się pod imieniem Księcia Niezłomnego z tragedii Calderóna i kim był José Manuel Sarmento de Beiras, portugalski lotnik, dla którego Maria Pawlikowska-Jasnorzewska przedsięwzięła eskapadę do Paryża, żywiąc matrymonialne nadzieje.
Historie te czyta się jak najlepszą powieść sensacyjną, bo też autorka z detektywistyczną dokładnością tropi portugalskie losy swoich bohaterów. Przykładem jest szkic poświęcony garstce Polaków, którzy po powstaniu listopadowym przedostali się do armii portugalskiej. Owocem kwerend Danilewicz Zielińskiej było dotarcie do nazwisk dwudziestu pięciu polskich wojskowych oraz rekonstrukcja biografii jednego z nich. Józef Karol Konrad Chełmicki, bo o niego chodzi, parał się nie tylko wojaczką, ale także piórem i pozostawił po sobie kilka cennych prac w języku portugalskim, między innymi dwutomowy opis Wysp Zielonego Przylądka, wydany w Lizbonie w roku 1841 – jedno z najwcześniejszych opracowań dotyczących tych terenów, ozdobione litografowanymi tablicami z wizerunkami ryb i ptaków według rysunków samego autora.
Skoro o litografii mowa, nie sposób pominąć innego uczestnika powstania listopadowego, emigranta Jana Lewickiego, twórcę kolorowych litografii do książki Stroje ludu polskiego oraz doskonałych ilustracji do Pamiętników Paska. Jego portugalskie losy wiążą się z sześcioletnim kontraktem zawartym w 1853 roku z ministerstwem marynarki, które prowadziło wówczas szeroko zakrojone prace topograficzne wymagające przejrzystych map. Ponieważ w Portugalii nie udało się znaleźć odpowiedniego specjalisty, sprowadzono z Paryża Lewickiego. Nie bez poczucia dumy odnotowuje autorka, że polski kartograf, zostawiwszy po sobie mapę olbrzymich lasów sosnowych, porastających tereny nad oceanem, oraz nie mniej skomplikowaną mapę ujścia Tagu, zyskał sobie miano „ojca litografii portugalskiej”.
Poszukiwanie portugalskich poloniców łączy się u Marii Danilewicz Zielińskiej z chęcią dokładnego poznania miejsca, w którym przyszło jej żyć, a było to wzgórze Gato Bravo w Feijó pod Lizboną. Z zainteresowaniem śledzi opisy stolicy Portugalii pióra polskich podróżników i konfrontuje je ze współczesnym wyglądem miasta: „Tam, w ulicach skierowanych wylotami ku rzece czai się jeszcze stara Lizbona […] – tu kupić można frędzle i guziki dowolnego koloru i kształtu, hafty z Madery, wymyślne wyroby cukiernicze – a przede wszystkim srebrne filigrany i zabawne koguciki, kolorowe symbole Portugalii. Wszystkim się spieszy, wszędzie i zawsze. Toteż szybko, na stojąco zamawia się małą czarną – uma bica i ciasteczko bolo de nata, jakby naszą babeczkę śmietankową i zjadłszy je szybko, jakby się waliło, paliło, rusza się dalej, by kontemplować tytuły książek w witrynie jednej z licznych tu księgarń”.
Obcując z tą niewielką, ale wielce odkrywczą książką, czytelnik nabiera przekonania, że żaden Polak, który postawił stopę na ziemi Vasco da Gamy, ani żaden Portugalczyk, który w jakikolwiek sposób dał wyraz swojemu zainteresowaniu Polską, nie umknął uwagi Marii Danilewicz Zielińskiej. Ale nie mniej niż losy ludzi pasjonują autorkę losy książek, toteż w Polonicach portugalskich nie brakuje intrygujących przygód bibliofilskich. Jedną z najciekawszych stanowi znalezienie w antykwariacie lizbońskim serii książek z biblioteki należącej do Muzeum w Łańcucie, a wśród nich pozycji ze zbiorów Potockich z Tulczyna. Tym razem na własność autorki przeszła kronika Marcina Bielskiego przedrukowana w Drukarni Jezuickiej w Warszawie w 1764 roku. Wyjątkowość tego egzemplarza jego zdobywczyni odmalowuje z nieskrywaną fascynacją. Pierwszym jego właścicielem był Oboźny W. Koronny Ignacy Witosławski, „złośnik i perfekcjonista”. O tym, że Bielski nie przypadł mu do gustu, świadczą rękopiśmienne uwagi na marginesach. Gdy przy słowie „praszczur” widniało objaśnienie „jakieś pokrewieństwo”, pan Oboźny dopisywał: „Ot i uczony, nie wie, że tak prawnuka nazywano”. Kiedy był jeszcze bardziej niezadowolony, rysował oślą głowę. „Tak oto pilnie czytali uczone księgi nasi praojcowie, zapisując marginesy, by ostrzec następnych czytelników – brzmi komentarz Danilewicz Zielińskiej. – Przez myśl im jednak nie przeszło, że uwagi ich odcyfrowane będą przez Polaków po dwustu kilkunastu latach w Portugalii nad Tagiem. Dziwne są losy ludzi, dziwne są losy książek”.
AGNIESZKA PAPIESKA
Poniedziałek, 24 marca
W Jankach na najnowszym Sorrentino. Grają tylko o 21.40, jesteśmy jedynym widzami. Narracja powolna, w tempie Zeszłego roku w Marienbadzie. Tytułowa Parthenope to ucieleśnienie mitu założycielskiego Neapolu, miasta, od którego Sorrentino nie może się uwolnić. A skoro Neapol, to kto z bohaterów filmu gra rolę Masaniella, przywódcy lokalnego buntu biedaków, który został wyniesiony na piedestał? Przecież nie student, który pierwszy rzuca pochodnię na uzbrojonych po zęby policjantów. Nie Criscuolo, popularny wśród neapolitańskiego plebsu mafioso. Myślę, że najbliżej do Masaniella, stojącego ponad wszystkimi, jest tu jednak cynicznemu i demonicznemu kardynałowi od cudu świętego Januarego, który wie, czego chce i wie, co ma robić. Mocny film.
Środa, 26 marca
Koniec szwajcarskiej wielojęzyczności? Rada półkantonu Appenzell-Ausserrhoden postanowiła usunąć nauczanie języka francuskiego ze szkół podstawowych. Komentarz sprawozdawcy parlamentarnego „NZZ”: „Bądźmy szczerzy – większości z nas z trudem przychodzi lektura tekstu w języku obcym. Nawet w Szwajcarii, choć zagranicą chętnie opowiadamy, jakim to Szwajcaria jest krajem czterojęzycznym. Owszem, Szwajcaria jest krajem czterojęzycznym. Ale my niestety nie”. Już dziś posłowie Szwajcarii romańskiej w ważniejszych debatach próbują przemawiać po niemiecku, żeby dotrzeć do kolegów ze wschodniej części kraju. Jeśli inne kantony pójdą w ślady Appenzell-Ausserrhoden, z czasem coraz trudnej będzie się Szwajcarom między sobą porozumieć.
Czwartek, 27 marca
Wchodząc rano do dużego pokoju czuję jeszcze drżenie powietrza, przymykam oczy i słyszę solowe partie koncertu wiolonczelowego Edwarda Elgara, zastygłe w kubiku Dolby Surround (wczoraj oglądaliśmy Tár Todda Fielda). Nie otwieram oczu, żeby nie zobaczyć gdzieś na ścianie kené, ornamentu znad Ukajali, złowrogiego labiryntu, w którym zamknęło się życie tytułowej bohaterki. Składam dłonie przeplatając palce i mocno, do bólu, zaciskam.
Sobota, 29 marca
Wczoraj przyjechaliśmy do Torunia na dzisiejsze robocze posiedzenie rady Fundacji Hilarego Krzysztofiaka. Maria nie była tu od czasów szkolnych, dla mnie to okazja powrotu do miasta, z którego mam dobre wspomnienia sprzed ponad pół wieku, kiedy przez rok studiowałem na tutejszej polonistyce (słuchając wykładów Konrada Górskiego i Artura Hutnikiewicza).
Rano w Krzywej Wieży wystawa kilkunastu litografii Georgesa Bracque’a. Najbardziej podoba mi się biała, „negatywowa” gałązka liści winorośli na tle ultramarynowego owalu, uosobienie intymności.
Potem w Centrum Sztuki Współczesnej wystawa „Nie pytaj o Polskę” z dużej kolekcji prywatnej Katarzyny Szafrańskiej i Wojciecha Szafrańskiego. Dobry przekrój przez sztukę, głównie powojenną jako zwierciadło społeczeństwa. Dla mnie osobiście odkrycie: oryginalne, zaczepne prace poznańskiego malarza Ildefonsa Houwalta z lat pięćdziesiątych. Zabawny drobiazg: urzędowa tabela, przedstawiająca Znaki zakazu i ograniczenia jazdy, z odręcznymi dopiskami Witkacego (tu: kursywą), w stylu „Zakaz przejazdu wozów ciężarowych z pojęciami Husserla” albo „Zakaz pozostawiania pojazdów dla postoju w idealizmie”.
Wieczorem zebranie w siedzibie Fundacji, w willi Zofijówka, w której przed wojną Kazimiera Żuławska prowadziła pensjonat (Przemysław Pawlak w biografii, którą wciąż podczytuję, cytuje list Witkacego do niej, z listopada 1922, w którym pisarz dopytuje się o warunki podróży do Torunia: „Czy można przez Skierniewice? Czy częste są katastrofy kolejowe i w jakich godzinach przeciętnie zachodzą?”; my jechaliśmy autem i zachodziliśmy w głowę, co miał na myśl kierowca TIRa, który przyczepił sobie z tyłu wielką tablicę: „TRZEBA JEBAĆ ŻEBY / Z BIEDY SIĘ WYGRZEBAĆ”, czy użył słowa-wytrychu w znaczeniu seksualnym, czy bojowym, czy chodziło mu raczej o usprawiedliwienie nieuczciwości?).
Niedziela, 30 marca
W ratuszu zwiedzamy bogate i różnorodne zbiory Muzeum Okręgowego. Dłuższe przystanki przed obrazem Salvator Mundi (Kraków, ok. 1500), na którym u stóp Chrystusa stoją jak kukiełki fragmentarycznie zachowani donatorzy; przed nieznaną świętą jedzoną przez anonimowe korniki; przed pogodnym, rozjaśnionym obrazem Henryka Wańka (Jak długo jest droga…, 1975); przed warsztatem rzemieślnika śląskiego malarza Jacka Yerki. Jest też trochę malarzy emigracyjnych, wśród nich Stanisław Frenkiel (Lot i jego córki). Spory dział sztuki młodopolskiej i międzywojennej (wypatruję nieznany mi rzeźbiarski portret Zygmunta Lubicz-Zaleskiego, ekspresyjne dzieło Dunikowskiego z roku 1915).
Przed odjazdem podjeżdżamy na chwilę pod dom, w którym, jak mi się zdaje, mieszkałem przez rok na stancji: Wyspiańskiego 2. Widzieliśmy też tory tramwajowe, na których zginął kolega z pierwszego roku – pamiętam zagubienie i niemą rozpacz rodziców w korytarzu dziekanatu: wysłali syna do miasta, żeby się kształcił, a teraz przyjechali, żeby go pochować.
Piątek, 4 kwietnia
Czubkiem nosa muszę (postcovidowo) dotknąć delikatnych pręcików, żeby poczuć deserowy zapach kwitnącej mirabelki. Łaskocze.
*
Czy można wytłumaczyć dzieciom, jak funkcjonuje Trump? Taką (całkiem, MSZ [1], udaną) próbą jest książka dla dzieci i dorosłych, „malowana bajka” Olivera Jeffersa, The Fate of Fausto (HarperCollins, Londyn 2019). Tytułowy Fausto to człowiek, który wierzy, że wszystko do niego należy i który rusza w świat, żeby sprawdzić stan swego posiadania. Pyta po kolei, od małego do dużego, czy do niego należą: kwiatek, owcę, pole, las, jezioro, wreszcie górę i morze. Mniejsi partnerzy dialogu albo zgadzają się od razu, albo z wahaniem, więksi stawiają opór, który Fausto pokonuje tupaniem i wygrażaniem pięścią. Tylko morze pozostaje niezłomne. Książeczka została napisana w roku 2015. W czerwcu tamtego roku Donald Trump zapowiedział, że będzie kandydował w wyborach. Kto w realu okaże się morzem?
Sobota, 5 kwietnia 2025
Nagła niedyspozycja zmusiła mnie do rezygnacji z prowadzenia spotkania na temat polsko-amerykańskiej edycji wierszy Witolda Wirpszy. Leżę w sypialni i patrzę, jak na stojące na zewnętrznym parapecie piękne hiacynty padają grube płatki śniegu. A wczoraj było +18!
[Dopisane po miesiącu:] Chciałbym w tym miejscu dodać dwa słowa – o czym zapewne mówiłbym w Domu Literatury, o swojej przygodzie z tą edycją. Apotheosis of Music, pierwszy zbiór wierszy Wirpszy w języku angielskim, jest dziełem małżeńskiego duetu przekładowego, publikującego od lat pod pseudonimem Frank L. Vigoda, a złożonego z muzykolożki Ann Frenkel, amerykańskiej native speaker, oraz Gwidona Zlatkesa, polskiego poety, edytora i wędrowca. Nasza znajomość datuje się od roku 2000, kiedy przygotowywałem w Bibliotece Narodowej dużą wystawę na stulecie urodzin Aleksandra Wata, a Frank L. Vigoda już wówczas tłumaczył jego wiersze, z czego z czasem urósł pokaźny tom Against the Devil in History [2]. Miałem skromny wkład w tamtą edycję (tekst na „plecki”), toteż tym razem Gwido zwrócił się do mnie, proponując napisanie wstępu. Powstał nieoczekiwanie dość osobisty i bardzo długi esej, sytuujący poezję Wirpszy w nawiązaniu do pokazywanej w Warszawie amerykańskiej wystawy fotografii The Family of Man a także do roli fotografii w życiu kilku pokoleń rodu Wirpszów. Zlatkes nie zdecydował się na druk, argumentując, że mój tekst odwołuje się do innych wierszy, niż zamieszczone w jego wyborze, i że porusza konteksty nieznane czytelnikom amerykańskim. Nie mam mu tego za złe, skoro zgodziłem się poprowadzić warszawskie spotkane i skoro teraz piszę o tej edycji. Swój tekst dałem do druku gdzie indziej [3]. A dziś spod powieki wyjmuję fragmenty o oczach z wiersza Autoportret (w miarę niewidomy). Na jednym z młodzieńczych autoportretów Rembrandta: „lewe oko jest jakby zamglone, prawe / Patrzy bystro […]”. Frank I. Vigoda widzi to tak: „The left eye seems cloudy, while the right / Gazes sharply […]”. Na autoportrecie Tycjana „oczy spokojne, barwy różnymi sposobami / Zmierzają ku czerwieni, ale nie krwistej. Dlaczego?” („with calm eyes, colors variously / Tending towards reds, but not blood red. Why?”). Natomiast we własnym autoportrecie „open eyes will be sightless. There will be blind despair, / But no angel of melancholy with objects / Scattered around, no fragments of faces in shadow / Or light, no coiffured hair or strong hands. Who needs it” [4]. Bo i po co inne atrybuty, skoro są oczy?
*
Wyjdzie, zdaje się, kolejne wznowienie mojego pierwszego przekładu – Słonecznej loterii Philipa K. Dicka. Z tej okazji obejrzeliśmy nakręcony na podstawie opowiadania Dicka z roku 1966 film Total Recall (1990). Wziąwszy w nawias niepotrzebne multum scen zupełnie zbędnej przemocy i okrucieństwa tudzież prostackie naiwności – można było śledzić zachowany do samego końca wątek zamazanej granicy między snem a jawą, a kulminacyjna scena, w której zmutowany przywódca rebeliantów zagląda do umysłu głównego bohatera była dla mnie dziwnie swojska, jak wizyta we własnym mózgu. Albo jak niespełniony sen o Irydionie.
Sobota, 12 kwietnia
22 lutego spędziliśmy chyba dwie godziny w kościele katolickim pod wezwaniem Imienia Maryi w Hararze – biskup Pagano był wtedy w Rzymie, przy ciężko chorym papieżu; rozmawialiśmy z dwoma księżmi kapucynami, jednemu Klara obiecała zorganizować w korpusie dyplomatycznym zbiórkę na nowy plac zabaw dla dzieci z sierocińca, drugi zaprosił nas na wspólne śpiewy z przybyłymi z całej Etiopii klerykami (wspominałem o tym w dzienniku). Dziś przyszła wiadomość, że jeden z kapłanów z tego kościoła, ks. Habtewold (potocznie zwany Abba Habte) został 23 marca porwany przez rebeliantów oromskich i – pomimo złożenia żądanego okupu – najprawdopodobniej zamordowany.
„Kapłan z Hararu”. 22 II 2025. Fot. Jan Zieliński
Niedziela, 13 kwietnia
Na weekend przyjechała Patricia z Chicago, jest okazja do nadrobienia zaległości kulturalnych. Wczoraj byliśmy – po raz pierwszy – w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ogólne wrażenie pozytywne: centralne położenie budynku, imponująca wysokość sal, nieagresywne oświetlenie, poziom, na którym umieszczono napisy (nie na wysokości kolan, jak to bywa w wielu muzeach), jakość powietrza.
I jeszcze jedno: nieodłącznym elementem zwiedzania jest tu, bardziej niż w innych muzeach, sama publiczność. Mogę sobie łatwo wyobrazić barwny film dokumentalny, nakręcony z jednej kamery, umieszczonej w centralnym punkcie, gdzie zwiedzający, którzy wjechali windą, mieszają się z tymi, co wchodzą schodami. Parada awangardowych strojów i fryzur.
Ekspozycja jest połączeniem prezentacji stałych zbiorów z wystawami czasowymi. Dla mnie najciekawsze były w tym zestawie prace Marii Jaremy, a zwłaszcza cykl fotografii zrobionych przez Szapocznikow: surrealistycznych rzeźb, wykonanych z wyplutej gumy do żucia. Wiele czasu spędziłem też w archiwum Zofii Kulik i Pawła Kwieka, zwłaszcza przed dokumentalnym filmem telewizyjnym Działania, zrealizowanym w gmachu telewizji we wrześniu 1972 przez środowisko warszawskich hippisów, w którym się wówczas obracałem (poeta Jacek Dobrowolski, muzycy Milo Kurtis i „Krokodyl”, malarz Andrzej Kasprzyk). Oto kadr, na którym Jacek Dobrowolski zdaje się fukać na dzika [5]:
Kadr z filmu „Działania”.
Podobało mi się przestrzenne zestawienie (po skosie) rzeźby Bałki Czarny papież i czarna owca [6] z obrazem Ewy Juszkiewicz, bez tytułu, przedstawiającym kobietę w białym renesansowym stroju, z białym pieskiem na kolanach i z głową, zasłoniętą wachlarzowatym kapturem [7]. Między tymi dwoma kontrastowymi obiektami ujrzałem bowiem spod powieki siedzącą w pozie czarnego papieża, z nałożonym ośmieszającym strojem sambenito postać skazańca z Trybunału Inkwizycji Goyi.
Dzisiaj Muzeum Etnograficzne. Oryginalnie pomyślana wystawa „Wybielanie” – próba spojrzenia na zbiory własne pod kątem modnej problematyki dekolonizacji. Punktowo wybrane eksponaty, które pozwalają spojrzeć na obiekty pochodzące z Afryki z uwzględnieniem wrażliwości mieszkańców tego kontynentu i ich praw do własnego dziedzictwa. (W tej perspektywie omawia też tę wystawę Karol Sienkiewicz w „Dwutygodniku”: Dęby i baobaby). Mam wrażenie, że to tylko czubek góry lodowej. Wystarczy przejść do stałej ekspozycji, pokazującej sztukę ludową, żeby się natknąć na taki kwiatek, jak cytat z dawnego albumu wycinanek: „U ludów pierwotnych piastujących prastarą kulturę spotykamy niezliczone objawy tej nieprzepartej potrzeby, jak na przykład u tak zwanych dzikich – tatuowanie… u jaskiniowca na obgryzionej przed chwilą kości – rzeźby…” [8]. I co ma z tym zrobić dyrekcja Muzeum? Zostawić? Usunąć? Zostawić, ale opatrzyć komentarzem?
Etnografia to zresztą niebezpieczna dziedzina. W innej sali, nowocześnie pomyślanej jako stała ekspozycja „Porządek Rzeczy. Magazyn Piotra B. Szackiego” na jednym z regałów leżą rozmaite formy do wyciskania kostek masła. Przeważnie mają napisy, które z daleka i w lustrzanym odwróceniu trudno odczytać. Zrobiłem zdjęcie, a kiedy obróciłem je wzdłuż osi w komputerze, pokazały się wyraźnie niemieckie napisy: Deutsche Landbutter, Centrifuge. Świadczy to, że obiekty pochodzą z Ziem Odzyskanych, ewentualnie z terenów, na których wytwarzaniem masła i serów zajmowali się Szwajcarzy. Nie ma w tym nic złego, przeciwne, może warto taki temat wyeksponować?
„Formy do masła”. Fotografia lustrzanie obrócona. Jan Zieliński 2025
A wieczorem, w ramach Festiwalu Lamentacje, zorganizowanego przez Teatr Polski, w ATM Studio przy Wale Miedzeszyńskim podwójny spektakl Medee / Materiały do „Pokojówek”, przysłany z Wrocławia przez Instytut im. Jerzego Grotowskiego. O ile pierwsza część, głównie dzięki egzotycznym pieśniom znad wschodniej części basenu Morza Śródziemnego i uniwersalnemu przesłaniu o losie uchodźców jeszcze się jakoś broni, o tyle druga, obudowująca drobne fragmenty sztuki Geneta kwestiami z przesłuchań i rozmów o pracę, a przede wszystkim natrętnymi komunikatami agencyjnymi francuskiego radia czy telewizji (w oryginale) jest mimo wysiłków aktorek nieporozumieniem.
Poniedziałek, 14 kwietnia
Okazuje się, że poezja, pisana w języku wilamowickim (gwara bądź język, używany dziś przez nielicznych miejscowych starców i małe grono młodych entuzjastów w Wilamowicach, między Bielskiem a Oświęcimiem, a ponadto przez jednego Japończyka) powstała najpierw w innym miejscu językowego pogranicza monarchii austrowęgierskiej, a mianowicie w Trieście. Tam to trafił w swej karierze zawodowej pracownika kolei Florian Biesik z Wilamowic.
*
Robiąc z myślą o nowym wydaniu korektę przekładu Słonecznej loterii wynotowałem sobie trzy zdania z tej powieści, które mają dla mnie szczególne znaczenie: „W świecie przypadku niczego nie można przewidzieć”; „Problem w tym, jak oprzeć strategię na przypadku, a równocześnie zmierzać konsekwentnie do celu”; „Gwiazdy otwierają się jak róże”. Pierwsze dwa przypominały mi się, kiedy przeglądałem sprawozdanie z piątkowych debat kandydatów na prezydenta w Końskich. Takie sformułowania, jak „debata była rodzajem teatru”, „jest pan wytworem laboratorium politycznego”, „czasy mamy nieprzewidywalne”, „wylosował wersję przeciwną”, „Polska znajduje się w chaosie, a świat na geopolitycznym zakręcie”, „ta klauniada, ten cyrk” – nazwisk mówców nie podaję, bo za parę miesięcy o większości z nich mało kto będzie pamiętał – pokazują, jak wciąż aktualna jest ta przedziwna powieść Dicka o świecie, którego przywódca (Lotermistrz) wybierany jest obrotem butelki.
Wtorek, 15 kwietnia
Film B. J. Novaka Vengeance (2022). Rzecz o potrzebie opowiadania historii w dzisiejszym świecie, konkurującej z potrzebą przeżywania historii. O nagrywaniu i byciu nagrywanym. Fabularnie bardzo przypomina Lalka Zbigniewa Herberta.
Środa, 16 kwietnia
Wczoraj pod wieczór do gabinetu wpadł brzęczący owad, uderzył mnie w serce i ucichł. Rano na lewo od biurka znalazłem martwą osę.
Czwartek, 17 kwietnia
O Wincentym Polu: „Przyrodę rozumiał i zżył się z nią tak dalece, iż jako ociemniały starzec podobno po szumie liści drzewo każde rozpoznawał” [9].
*
Przeglądam Nord Stream, książkę dwóch niemieckich dziennikarzy śledczych o tym, jak Niemcy (pośrednio) finansowali wojnę Putina z Ukrainą [10]. Zainteresowała mnie potoczna nazwa wyposażonych w kamerę robotów, które wpuszcza się w celach kontrolnych do Gazociągu Północnego: „Molche”. To przecież z Čapka, Inwazja jaszczurów po niemiecku nosi tytuł Krieg mit den Molchen! W ten sposób literatura wchodzi w sam środek dzisiejszych konfliktów.
Piątek, 18 kwietnia
Maria zainstalowała sobie aplikację, pozwalającą identyfikować głosy ptaków. Dzięki temu wiemy, że nad Stawami Walczewskiego w Grodzisku mieszka wydający melodyjne trele ptaszek o kwietnej nazwie: pierwiosnek. Przypomniał mi się Józef Mackiewicz, który w Monachium obserwował i dokarmiał ptaki; w liście do Pawlikowskiego oznajmiał z dumą, że mają z żoną na oknie trzynaście gatunków, a jest wśród nich „Pleszka ogrodowa (nie mieszać z pliszką!)” [11].
Wielka Sobota
Rano Maria poszła nad staw, zobaczyła wielką martwą rybę. Myślała w pierwszej chwili, że to sprawka czapli siwej, ale nie było śladów obrażeń: orfa zmarła ze starości (a może też z wyczerpania – parę dni temu w stawie odbywało się wielkie tarło). Musiałem wykopać grób dla wielkiego pomarańczowo-białego cielska.
A potem Maria woła mnie do ogrodu zimowego, pokazać, jak przebarwiają się chińskie róże. Widzę spektrum barw Zmartwychwstania Matthiasa Grünewalda. Natura próbuje na swój sposób dopasować się do czasu sakralnego?
„Z Grünewalda”. Opypy, Wielka Sobota 2025
Wielkanoc
W ogrodzie dzięki nowej aplikacji rozpoznany został malutki ptaszek zniczek zwyczajny (po łacinie: regulus ignicapilla czyli król ognistowłosy, a więc też, jak mały znicz, płonący), krewny mysikrólika. A także piegża.
*
Maria czyta na tablecie kolejną w ostatnim czasie powieść Elizabeth Strout [12]. Co chwila dochodzi do końca rozdziału i palcem przesuwa na górę ekranu początek następnego. Mówię: „Dlaczego tak szybko przechodzisz do następnego rozdziału? Koniec jest po to, żeby się zastanowić nad przeczytanym”. Jest oburzona, że ją tak kontroluję, ale tłumaczę, że to nie krytyka, tylko ciekawość. Wtedy przyznaje: „Rzeczywiście, ten rozdział stawia ciekawą sprawę. Bohaterką jest pisarka, która idzie na spotkanie autorskie innej pisarki. Tamta w jednej ze swych książek pisze o pisarce, która wywołała oburzenie stwierdzeniem, że żyjemy w kraju, którego prezydent jest zdziecinniały ze starości, a rządzi jego żona, kierująca się tym, co wyczyta w kartach (w domyśle krytyka Reagana i Nancy Reagan). I na tym spotkaniu ktoś pyta tamtą autorkę, czy sama też tak uważa. Ona odpowiada, że wymyśliła postać, która tak myśli”. Ja: „Tak, w takiej sytuacji nie ma znaczenia, co naprawdę uważa autor, nie o niego tu chodzi”.
Poniedziałek Wielkanocny
W same święta zmarł papież Franciszek. Podobnie jak ten, od którego przybrał imię, starał się nawrócić sułtana – w tym wypadku cara. Wyszło, jak wyszło, ku ubolewaniu Ukrainy. W odróżnieniu od św. Franciszka nie zbliżał się zanadto do naszych mniejszych braci, choć poświęcił im trochę uwagi w dwóch encyklikach. Kiedy próbował wypuścić gołębie pokoju, skończyło się krwawo. Ale na Placu Św. Piotra pozwolił zainstalować rzeźbę: pełną ludzi łódź – jako znak troski o los uchodźców. Niech spoczywa w pokoju.
A pomysłodawcą łodzi był kanadyjski jezuita rodem z Moraw, obecnie kardynał, Michael Czerny – dziś wymieniany wśród kilku najpoważniejszych kandydatów na kolejnego papieża.
Niedziela, 27 kwietnia
Od pewnego czasu Milanówek oblepiony jest plakatami pod hasłem „Vivat Szczepkowski!”, nieco paradoksalnym, jako że odnosi się ono do rzeźbiarza Młodej Polski i okresu międzywojennego, Jana Szczepkowskiego, który zmarł w roku 1964. Świętowany jest jubileusz stulecia Międzynarodowej Wystawy Sztuk Dekoracyjnych i Przemysłowych w Paryżu, na której Szczepkowski otrzymał złoty medal. Organizatorzy celebrują też sfinalizowanie remontu okazałej willi rodzinnej Morozowskich i Szczepkowskich – to Willa Waleria, dziś siedziba Milanowskiego Centrum Kultury. Pamiętamy ten budynek z Nocy Muzeów jeszcze przed pandemią – postęp jest rzeczywiście ogromny.
Wysłuchaliśmy ilustrowanego przezroczami wykładu o życiu i twórczości Szczepkowskiego. Zainteresował mnie drobny epizod szwajcarski: ołtarz maryjny, zamówiony u Szczepkowskiego po jego sukcesie na wystawie paryskiej dla kościoła w Echarlens w kantonie fryburskim, który ostatecznie nie został przez Szwajcarów zakupiony. Trochę potem poszperałem. Jerzy Warchałowski pisał: „[…] ołtarz ten stanowi trwały dorobek polskiej rzeźby kościelnej w drzewie, przynosi nowy styl, który ma własność zapładniającą wytworzył już naśladowców nie tylko u nas, ale i zagranicą” [13]. Projekt opublikował Mieczysław Wallis w artykule o Szczepkowskim w „Wiadomościach Literackich” (1936 nr 45). Ołtarz przetrwał wojnę, był pokazywany na wystawie w Częstochowie w roku 1947. Z tej okazji przedstawiono w prasie jego przedwojenną wędrówkę: „[Paryż], Padwa, Drezno, Monachium, Berlin, Wiedeń, wreszcie Wenecja oglądały oryginalne dzieło. W tych tułaczkach obraz zdobył szereg złotych i srebrnych medali i entuzjastyczne przyjęcie krytyków i prasy”) [14].
Po wykładzie obejrzeliśmy tę część dorobku artysty, która pozostała w Milanówku, oraz małą wystawę rzeźby współczesnej. Z okazji jubileuszu ukazał się też pierwszy numer gazety „Głos Walerii”. Wyjmuję z niego wiersz Tuwima Sprawozdanie z podróży na wystawę sztuki dekoracyjnej w Paryżu z tomu Słowa we krwi: „Jest w tym Paryżu / Dużo krzyku i rozpusty. / I jest / „Exposition des Arts Décoratifs”. / A ja siedzę w knajpce w pobliżu / I piję apéritif, / Piąty czy szósty. // Na trotuarze / W krześle plecionym / Siedzę i gwarzę / Z drzewem zielonym: /– Arbre! Ecoutez! / Votre santé! / C’est vous – le plus beau pavillon polonais!”.
Poniedziałek, 28 kwietnia
Zygmunt Radek, Poezje wybrane, w prowadzonej przez Piotra Mitznera serii Biblioteka Zapomnianych Poetów, z posłowiem Piotra Matywieckiego. Wielkim zwolennikiem tego poety był Paweł Hertz, który drukował jego wiersze w „Kuźnicy”: „Nigdy go nie widziałem, otrzymywałem wiersze pocztą i dawałem je do druku. Były zupełnie inne, niż to wszystko, co wtedy pisywali młodsi od nas adepci poezji, nic w nich nie przypominało nawet, że są pisane w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Radek znikł mi z oczu, tylko kilkanaście wierszy ukazało się w oddzielnym zbiorze, nie notują go historycy literatury tamtego okresu” [15]. Szczupły tomik otwiera rewelacyjny wiersz Szewcy – zbiorowy portret rzemieślników, stłoczonych w suterenach, którzy wyglądając przez okienka widzą tylko buty, wiersz zakończony apokaliptyczną wizją i zaskakującą puentą, którą odnotowuję spod powieki: „Szewc – pewien siwy – / słysząc to, tak w Żywota Bramę oczy wlepił, / że łojówki płomykiem źrenice oślepił”. Czy ten szewc to przypadkiem nie Jakub Böhme, szewc i mistyk z Görlitz? Świetny jest też Remington, oniryczna wizja maszyny do pisania, na której poprzedni jej właściciel wystukuje scenariusz filmu niemego z Maxem Linderem, a może filmu o gladiatorach i wyścigach kwadryg („Czcionki podniesione / Jak czarne konie biją liter kopytami”). I tutaj zakończenie jest apokaliptyczne: „Mechanik przyjdzie tutaj w drelichu cheruba, / Który zbiera litery dla znaków na niebie”.
O autorze, który nazywał się Zygmunt Radzio (1925-1997), rzeczywiście niewiele wiadomo – chorował, ostatnią połowę życia spędził w zakładzie zamkniętym. Myślę, że po obecnej edycji warto pokusić się o zebranie całego jego dorobku i wydanie krytyczne. Na przykład dedykowany Pawłowi Hertzowi wiersz, drukowany tutaj pod incipitem Szkolny wieniec… ma też wersję zatytułowaną Szyby, w której pierwsza strofa kończy się słowami „Urok pierwszej miłości powraca. Jak opium / Barwy plaży, miód trzmieli i wakacji szkarłat”. To fragment nieporównanie silniejszy niż obecne: „Obraz pierwszej miłości wraca w strasznej kopii. / Płomienie zbyt gwałtowne, więc gwiazda umarła”.
*
Life Or Something Like It (2002), amerykański film o reporterce telewizyjnej z Seattle, która u progu nowojorskiej kariery dowiaduje się od zwariowanego ulicznego proroka, że za tydzień umrze. Moralitet w świecie blichtru, w którym na koniec zwycięża przesłanie, że warto każdy dzień przeżywać tak, jakby miał być ostatnim. Najsympatyczniejszy Tony Shalhoub w roli proroka Jacka – tutaj wie wszystko, co będzie, podobnie jak w niezapomnianym serialu o detektywie Adrianie Monku wiedział zawsze dokładnie, co było.
*
Kalifornijska poetka Robin Coste Lewis (rocznik 1964) spędziła dłuższy czas w archiwum Kawafisa w Atenach – rezultatem jest tom jej wierszy Archive of Desire, który ma się ukazać jesienią nakładem nowojorskiego wydawnictwa Alfred A. Knopf. Z opublikowanej teraz próbki wyjmuję słowa poety, zapisane na karteczce, przypiętej do wiersza, starannie przepisanego i wetkniętego do osobistych papierów: „Ten wiersz nie musi być drukowany. Ale może tutaj pozostać. Nie zasłużył na zniszczenie”. I komentarz Lewis: „Co znaczy: po mojej śmierci może być czytany”. Oto jak Kawafis wprowadza subtelną gradację własnej twórczości…
Wtorek, 29 kwietnia
Warto zaglądać do starych ksiąg choćby dla soczystego języka i barwnego obrazowana. Oto cytat z zażartej polemiki, jaka towarzyszyła wprowadzaniu w Polsce zreformowanego kalendarza gregoriańskiego na przełomie XVI i XVII wieku – przypowiastka o lwie i komarze. Jezuita Marcin Łaszcz zwraca się do krakowskiego astronoma i astrologa Jana Latosza: „Wszakeś świadom onej historyjej: gdy pan komor, abusus patientia Leonis [nadużywając cierpliwości Lwa], do woli się Lwa nagryzł, krwią się jego opił, a już jako po wygranej nazad z tryumphem lecąc, skrzydełkami trąbił, wpadł nieborak na pajęczynę, z której się już dalej wybić nie mógł, zostało tam chudziątko uwichłane i tak sine opera Leonis [bez udziału Lwa], małej krzywdy Lwowej swoją wielką szkodą przypłacił” [16].
*
Zdarza się czasem, że człowiek otworzy na chybił-trafił tom wierszy, przeczyta jeden, ten mu się spodoba, więc czyta „po bożemu”, od deski do deski. Taki był mój przypadek z tomem Loli (Leonii) Szereszewskiej w tej samej Bibliotece Zapomnianych Poetów. Krótki Erotyk opowiada o trzech płaczach. Przytoczę tu trzecią strofę:
Trzeci raz – nie pytaj,
Nie pytaj mnie proszę…
…Trzeci raz płakałam
Przez ciebie z rozkoszy [17].
Przeczytawszy całość nadal uważam, że najlepszy jest ten Erotyk [18]. A spod powieki odnotowuję jeszcze końcówkę wiersza Las („Łza ci wówczas wypływa spod powiek / I krople krwi cię znaczą – rude muchomory” [19]) oraz koniec utworu Upał nad morzem („A słońce zlepia powieki różowym, kleistym miodem” [20]).
Z Posłowia: „Niekiedy [Szereszewska] sięgała po «obrazowanie jubilerskie», w czym można by upatrywać inspiracji szkoły Le Parnasse, chociaż motyw «szmeru rozsypanych pereł» (Bożek) przywołuje na myśl Perlen entrollen (Perły się toczą) Rainera Marii Rilkego. Szereszewska ceniła twórczość austriackiego poety, czego dowodem są wiersze opatrzone dopiskiem «z R. M. Rilkego» w tomie Niedokończony dom” [21]. Mowa tu o dwóch wierszach bez tytułu, inc.: Siedzimy razem zamyśleni… Wspomnienie święte świąt lazarowych… [22] (Wierszy tych nie uwzględniono w niniejszej edycji).
Czwartek, 1 maja
In Darkness (2018) Anthony’ego Byrne’a z Natalie Dormer w roli niewidomej pianistki, film mroczny jak jego tytuł i okrutny jak wojna w byłej Jugosławii, która stanowi jego splątany niczym węzeł wisielca kontekst.
Piątek, 2 maja
Prywatny dyskusyjny klub filmowy w Milanówku przekształca się ostatnio w mini-festiwal filmów Sorrentino. Dzisiaj: La grande bellezza (2013). Trochę hołd dla Felliniego, a trochę z nim polemika, zrealizowana z bogactwem, wręcz przepychem. Wspaniała, starannie przemyślana oprawa muzyczna (m. in. Dies Irae Zbigniewa Preisnera). Rzym. Starzejący się prozaik, który kiedyś wydał jedną znakomitą powieść, a potem zamilkł, zadowalając się wywiadami i drobnymi tekstami dziennikarskimi, zastanawia się, dlaczego przestał tworzyć i dochodzi do wniosku, że nie umiał oddać wielkiej urody życia. Ciągle jeszcze adorowany przez kobiety, szuka sensu życia i swojej tożsamości. Karlica, która u Felliniego byłaby budzącym sympatię curiosum, tutaj jest kobietą potężną, trzęsącą wpływową gazetą. Rzym Sorrentino jest dekadencki, jak Rzym Felliniego i jak Rzym Nerona, a główny bohater – czuły i nieco bezradny.
Sobota, 3 maja
„Literatura na świecie” pod redakcją Marcina Szustera wydała dwa nietypowe numery. Nr 1-2/2005 składa się z 22 esejów – najczęściej pisarzy o innych pisarzach. Ujęła mnie już pierwsza pozycja – O stopniowym kształtowania myśli w trakcie mówienia Heinricha von Kleista w tłumaczeniu Mateusza Falkowskiego, jako że ślady lektury tego eseju można znaleźć w korespondencji Schulza z roku 1938 i w jego opowiadaniu Kometa (pisałem o tym w „Wielogłosie” 2013 nr 2). Natomiast „Literatura na Świecie” 2025 nr 3 to numer „polski”, w tym sensie, że zawiera przekłady tekstów pisarzy, posługujących się zazwyczaj polszczyzną, którzy napisali je w językach obcych. Są wśród autorów twórcy z przełomu wieków (Wincenty Korab-Brzozowski, Przybyszewski i Rittner), są też XX-wieczni emigranci jak Janina Katz, Pawel Mayewski, Jerzy Pietrkiewicz czy Piotr Rawicz. Jest francuska symbolistka Marie Krysinska; zabrakło Czesława Karskiego, którego także cenił Baudelaire i o którym pisał Benjamin.
Niedziela, 4 maja
Grotowski polityczny Agnieszki Wójtowicz (Instytut Teatralny 2022). Próba pokazania mało znanego oblicza twórcy Teatru Laboratorium – jego uwikłania w politykę, jego partyjności, kompromisów, swoistej gry, prowadzonej z władzą. Rzecz oparta na dokumentach, często publikowanych po raz pierwszy i na rozmowach z uczestnikami wydarzeń, często dziś już nieżyjącymi. Grotowski jawi się autorce „nie tylko jako artysta, lecz przede wszystkim jako wytrawny gracz, strateg i polityk, którego do podjęcia takiej postawy zmusiła sytuacja. Zdumiewa siła i determinacja artysty w dążeniu do celu” (s. 138).
Książka Agnieszki Wójtowicz jest swoistą mozaiką, wymagającą od czytelnika współudziału, który wszakże jest wynagradzany z nawiązką. Kilka przykładów. W Październiku 1956 Grotowski działa w krakowskim ruchu studenckim. Do komisji Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego przychodzi trzech ludzi, dowiedzieć się, jak długo potrwają rządy młodzieży w Krakowie. Gdy się dowiadują, że ze dwa tygodnie, odpowiadają, że w takim razie oni, chcąc uczcić takie ważne dni, przez dwa tygodnie nie będą kraść. To była delegacja krakowskich złodziei (s. 39 i 298).
Teatr-Laboratorium Grotowskiego w Opolu w roku 1964 postanawia, że wszyscy zapiszą się do partii. „Umówiono się, że nie będzie to dotyczyć Mai Komorowskiej (bo obca klasowo) […]” (s. 347).
W początku lat sześćdziesiątych Grotowski zaproponował, że oprócz „normalnych” spektakli teatralnych w Opolu zespół będzie jeździł po prowincji z programami estradowymi. Ton tym spektaklom nadawał Jerzy Falkowski: „człowiek szalony, pozbawiony lęku, obdarzony humorem, niezwykłą pamięcią i iście wariacką wyobraźnią” (to cytat z artykułu Kazimierza Kowalskiego, s. 181). Raz mało nie skończyło się linczem, kiedy w Głogówku (zwanym wówczas potocznie „małym Berlinem”) pokazywali program antyhitlerowski, wywołując tym wcale nie aplauz, tylko oburzenie i protesty publiczności (s. 183).
Ciekawy, chyba zupełnie dotąd nieznany jest przewijający się przez książkę wątek kontaktów Grotowskiego z mijalowcami (komunistyczna frakcja prochińska), którzy interesowali go jako zjawisko z marginesu obozu władzy. Wójtowicz twierdzi, że wpływ na koncepcję spektaklu Studium o Hamlecie (1964), w którym Hamlet jest Żydem, miało właśnie spotkanie Grotowskiego z mijalowcem Józefem Śniecińskim, który pokazał mu ulotki o treściach antysemickich. Śnieciński, nawiasem mówiąc, to barwna postać. Dziennikarz „Sztandaru Młodych” i twórca Rozgłośni Harcerskiej, w roku 1964 został skazany na kilka lat więzienia za wydanie nielegalnej broszury. Wyrok odsiedział. Potem, w wolnej Polsce, stworzył wydawnictwo Zarządzanie i Finanse oraz pisma „Nowa Europa” i „Gazeta Bankowa”; równocześnie wydawał dochodowy tygodnik „Detektyw”. Andrzej Bratkowski w rozmowie z autorką książki wspomina: „Firma Śniecińskiego świetnie prosperowała, nie zauważyłem u niego jakichkolwiek ideologicznych resentymentów, może poza jednym, gdyż raz zobaczyłem zatrudnionego u niego w biurze Stanisława Kociołka” (s. 268). Pikanterii dodaje temu wspomnieniu fakt, że Kociołek najpierw jako sekretarz KW PZPR podczas procesu Śniecińskiego i jego kolegów, organizował wiece antymijalowskie, a potem, po wyjściu skazanych na wolność, załatwił Śniecińskiemu pracę. „W 1990 r., gdy Kociołek, obciążony Marcem ’68 i Grudniem ’70, był bez szans na znalezienie pracy – Śnieciński zaproponował mu posadę w swoim wydawnictwie. Twierdzi, nie bez kokieterii, że przyjął po prostu dobrego fachowca” („Gazeta Wyborcza” 13 maja 1996).
Książka Grotowski polityczny jest wydana w specyficznej szacie typograficznej, przypominającej liczne obce mi klasowo publikacje Wydawnictwa Krytyki Politycznej: ocieka czerwienią. Ale czyta się wartko i przeczytać ją warto.
Wtorek, 6 maja
Książce, o której pisałem w tym dzienniku 25 lutego z Addis Abeby przyznano dziś nagrodę Goncourtów w dziedzinie biografistyki: podczas wrześniowego salonu książki w Nancy otrzyma ją Anca Visdei za żywot Ciorana. Gratulacje.
Piątek, 9 maja
Wybrałem się do biblioteki uniwersyteckiej, która miała być dziś otwarta po wczorajszej żałobie, ogłoszonej w wyniku morderstwa, do jakiego doszło przedwczoraj na kampusie. Już z daleka widzę, że znów coś się dzieje – budynek otoczony taśmą, straż pożarna, ochroniarze. Podobno ktoś wysłał anonimową widomość o bombie. Próbuję skorzystać z czytelni romanistycznej, w budynku naprzeciw BUWu, ale też zamknięta, nie ma studentów, bo żałoba. Widzę jednak, że toczy się jakaś konferencja. Po angielsku. Temat dziwaczny: Forgotten, Misplaced, Marginalized: Speculations We Don’t See. Trzydniowa sesja z udziałem ponad 60 referentów z całego świata, firmowana przez Ośrodek Studiów Amerykańskich UW. Trafiam na panel, w którym Simon Spiegel z uniwersytetu w Zurychu mówi o pierwszym szwajcarskim filmie SF. Chodzi o film Frediego M. Murera Swiss Made 2069 z roku 1968. Wizja Szwajcarii po stu latach, kraju, w którym obywatele są doskonale zintegrowani z systemem, a ci, którzy nie umieli się dopasować, żyją w rezerwatach, uprawiając swoje ogródki, tolerowani, dopóki nie szkodzą tym zintegrowanym i systemowi (film można zobaczyć w sieci, polecam [23]).
W dyskusji po referacie, nawiązując do współpracy Murera z jego rówieśnikiem, słynnym H. R. Gigerem, a zarazem do tego, że inny szwajcarski malarz współczesny, Franz Gertsch, był w latach siedemdziesiątych zafascynowany Patti Smith i środowiskiem hippisów, pytam o kontakty twórcy filmu z kulturą alternatywną. Simon Spiegel rzuca nazwisko: Alex Sadkowsky. Murer nakręcił o nim film pod wymownym tytułem Sad-is-ficton (1969).
Sprawdzam w domu. Urodzony w roku 1934 w Zurychu w rodzinie artystów, ojciec pochodził z gminy Jabłonna Lacka pod Sokołowem Podlaskim. Malarz, ale także muzyk jazzowy, grafolog, tancerz i poeta. Od roku 1958 obywatel Szwajcarii. Zbudował pracownię w wielkim wiejskim domu w kantonie Argowii, ale długie miesiące spędzał w różnych miejscach świata – w Stanach, w Rosji (był tam z Maxem Frischem), na Dalekim Wschodzie. W Irlandii napisał powieść Die chinesische Wespe. Chińska osa w Dublinie? Tak, w trzech tomach.
Alex Sadkowsky umarł trzy miesiące temu, 8 lutego.
Poniedziałek, 12 maja
Z rozmowy z Danielem Mendelsohnem, autorem nowego amerykańskiego przekładu Odysei (w „The New York Review of Books”) dowiedziałem się o istnieniu książki, którą chcę koniecznie w wolniejszej chwili przeczytać. Anne Amory Parry, Blameless Aegisthus. A study of αμύμων and other Homeric epithets. Brill, 1973 (wznowienie 2018). Cała książka, trzysta stron, o jednym słowie, o tajemniczym epitecie, którym na zgromadzeniu bogów Zeus obdarzył Ajgista. Sięgam na półkę po przekład Józefa Wittlina: „Jął mówić ojciec wszystkiego rodu i bogów i ludzi, / Ile że w sercu rozmyślał o przednim mężu Ajgiście” [24]. W stosownym czasie dam znać, czy αμύμων znaczy „przedni”.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Moim skromnym zdaniem.
[2] Aleksaner Wat, Against the Devil in History. Poems, Short Stories, Essays, Fragments. Translated by Frank I. Vigoda. Bloomington, Indiana, Slavica, 2018.
[3] Z genealogii zdjęć. W: Synthesis viginti. Bielańskie studia humanistyczne. Red. Dominika Budzanowska-Weglenda, Dorota Kielak. Warszawa, Wydawnictwo Naukowe UKSW, 2020, s. 183-195.
[4] Witold Wirpsza, Apotheosis of Music. Translated from Polish by Frank I. Vigoda. New York, World Poetry Books, 2025, s. 20-25.
[5] Sprawca prostuje: „Fukałem na kulkę-motek czerwonej przędzy dyndający nad prawym strażnikiem. Ten film był pokazywany w Tate Gallery”.
[6] https://artmuseum.pl/prace/msn-k1-150
[7] https://archiwum.artmuseum.pl/pl/kolekcja/praca/juszkiewicz-ewa-bez-tytulu
[8] [Bruno] Korczak-Chodorowski, Sztuka ludowa. Wycinanki. Wycinały dziewczęta pod kierunkiem Anastazji Pawlinianki. [Warszawa 1905], Piotr Laskauer S-ka, tekst pod tabelą II i IV.
[9] Julian Olszak, O Wincentym Polu – nie tylko poecie. „Rocznik Przemyski” t. XI s. 418.
[10] Steffen Dobbert, Ulrich Thiele, Nord Stream: Wie Deutschland Putins Krieg bezahlt. Klett-Cotta 2025 (premiera 20 lutego).
[11] Józef Mackiewicz, Barbara Toporska, Michał K. Pawlikowski, Listy. Londyn, Kontra, 2022 (Dzieła, t. 34) s. 179.
[12] My Name Is Lucy Barton. Random House 2016. Istnieje polski przekład Bohdana Maliborskiego, Warszawa, Wielka Litera, 2016.
[13] „Kurier Warszawski” 1932 nr 355, cytowane z okazji salonu zimowego w IPS-ie.
[14] (l), Obrazy święte – muszą być piękne. Wystawa, która budzi poczucie piękna. „Gazeta Ludowa” 1947 nr 236.
[15] Barbara N. Łopieńska, Paweł Hertz, Sposób życia, Warszawa 1997, s. 90.
[16] [Marcin Łaszcz] Szczęsny Żebrowski, Zwierciadło roczne, na trzy części rozdzielone. Kraków, W drukarni Łazarzowej, 1603, s. 104.
[17] Lola (Leonia) Szereszewska, Nieskończone zdania. Wybór i szkic monograficzny Rozalia Wojkiewicz. Lublin, Wydawnictwo Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, 2024, s. 50.
[18] Ex post widzę w Posłowiu, że na ten sam wiersz zwrócił uwagę Bolesław Miciński (Nowości poetyckie, „Prosto z Mostu” 1936 nr 28); Rozalia Wojkiewicz cytuje jego zachwyty, porównania do Dantego, opatrując je wszakże czujnie uwagą: „czyżby z ironią”… Oj, tak.
[19] Tamże, s. 42.
[20] Tamże, s. 76.
[21] Tamże, s. 111.
[22] Lola Szereszewska, Niedokończony dom. Warszawa, Księgarnia F. Hoesicka, 1936, s. 32 i 33.
[23] https://www.youtube.com/watch?v=_jLCFpU8HPM&ab_channel=RORETILMM
[24] Homer, Odyseja. Przekład z greckiego Józefa Wittlina. Wydanie III, zmienione. Londyn, Veritas, 1957 s. 45.