Poeta, rówieśnik i przyjaciel mojej siostry. Przychodził do nas do domu w Podkowie, ale tego nie pamiętam. Zakolegowaliśmy się w czasie, kiedy byłem w liceum w Milanówku. Zbyszek mieszkał kilka ulic dalej. Czasami po szkole, a nieraz w czasie lekcji, szedłem do niego. Gadaliśmy, czytaliśmy wiersze, on robił mi jakieś techniczne uwagi. No i ruszaliśmy w światy alkoholowe. Mogła to być miejscowa „Milanka” na rogu Grudowskiej i Warszawskiej, typowa peerelowska mordownia położona jednak między dwoma miejscami magicznymi (ostrożnie z tym słowem, ale tu jest na miejscu). Pierwsze: mroczny „sklep kolonialny Polonia” (jesteśmy w latach 70. XX wieku!), a w środku szafki z gilzami do papierosów i reklama: „Kiedyś znawcą, nie laikiem, pij herbatę z Kopernikiem”. Nikt nie nabijał papierosów, herbaty z Kopernikiem dawno nie było, co najwyżej „Popularna” albo „Ulung”, a sklep udawał, że jest po staremu i pachniał ciemnością. Drugie: willa „Perełka”, w której niegdyś spotykali się poeci z kręgu „Kwadrygi”. Tu biesiadowali, czytali swoje wiersze, czytali Błoka, a Roszicho Umeda wprowadzał ich w poezję japońską. Właścicielka „Perełki” była prototypem Wdowy Heksenszus z Porfiriona Osiełka Gałczyńskiego.
My kręciliśmy się wokół własnej poezji, ale z tęsknotami do Francji minionego wieku. Kiedy nam dokuczała „Milanka”, wsiadaliśmy w kolejkę (przystanek był dwa kroki obok) i jechaliśmy do Warszawy. Najczęściej do „Złotej Rybki” koło BGK i cenzury. Wchodziłem zwykle pierwszy, a Zbyszek za mną, bo szatniarz mawiał, że „śliwek, grochowin i jarzyn nie obsługujemy” (chodziło o Śliwonika, Grochowiaka i Jerzynę).
Oczywiście, czujna moja mama wyśledziła te nasze eskapady i miała pretensje do Zbyszka, że mnie rozpija, ale w końcu odpuściła, chyba kalkulując, że to bezpieczniejsze niż łażenie z hipisami.
Z Jerzyną spotykaliśmy się i później, kiedy przeprowadził się na warszawski Służew. Od niego dostałem papiery i trochę książek po Jerzym Falkowskim (to oddzielny temat). Lubiłem jego późne wiersze. Tak jak wiersze Krzysztofa Gąsiorowskiego. Obaj byli sierotkami po PRL-u. W 1989 roku ich świat się skończył i potrafili z tego upadku, w tym upadku wydobyć nowy, czasami przejmujący głos doświadczenia.
Gąsior, kiedyś elegancki partyjny literat, pił strasznie. Zbyszek mówił: – Mieszka u mnie, ale tak chla, że musiałem się wyprowadzić.
Nasze rozmowy z Jerzyną często krążyły wokół Grochowiaka i bardzo wtedy mocno „grochowiakowałem”. Nigdy mnie z nim nie poznał. Kiedyś powiedział mi, że to człowiek niebezpieczny. Może po prostu chciał być moim jedynym mentorem? Faktycznie, sporo mu zawdzięczam, choć jego wiersze mnie jakoś wtedy omijały. Może były zbyt czyste? Dopiero niektóre z tych późnych zrobiły na mnie wrażenie. Posłuchajcie:
Przed laty
Przyjechałem do Obór
Przywitał mnie wzburzony Przyboś:
Widzi pan tego kota?
On wczoraj –
Zamordował słowika.
Szliśmy aleją
Ukwieconych kasztanów
Bałem się,
Że zamącą piękno,
Ale spytałem:
Czy wie pan,
Że słowiki karmią się padliną?
Spojrzał na mnie Przyboś
I wymownie
Położył palec na ustach.
Jest też taki wiersz Zbyszka, w którym zapisał jakąś zasadę wspominania, jakiś jego sens. To wiersz o kuzynie Stefanie, na którego mówiono Aciu. I oprócz tego przezwiska nic po nim nie zostało. Tylko to magiczne pożegnanie-wezwanie: Aciu.
PIOTR MITZNER
Er war ein Dichter und haßte das Ungefähre.
Rilke, Malte
To, co nam zajmie wiele miesięcy, Rainerowi Marii Rilkemu zajęło – bagatela! – trzy tygodnie. Sonety do Orfeusza – 55 wierszy w dwóch cyklach (pierwszy zawiera ich 26, drugi – 29), pomyślane zostały jako epitafium dla zmarłej młodo, dziewiętnastoletniej zaledwie, pełnej gracji baleriny, niegdyś towarzyszki zabaw Ruth Rilke, córki poety. Rilke dowiedział się o jej śmierci jesienią 1921 roku. Sonety pisał więc jako autor dopiero co ukończonych, arcydzielnych Elegii duinejskich (tu pisanie 10 poematów zajęło mu aż 10 lat…). Jak sam wyznawał, sonety powstały „w nagłym natchnieniu”, od 2 do 23 lutego 1922 roku, w Château de Muzot, w szwajcarskim kantonie Valais, gdzie Rilke mieszkał do śmierci (zmarł na leukemię w Montreux 29 grudnia 1926).
W końcu marca 1923 roku – w tym miesiącu mija zatem 100 lat od publikacji – wiersze te ukazały się po raz pierwszy drukiem jako: Die Sonette an Orpheus. Geschrieben als ein Grab-Mal für Wera Ouckama Knoop [Sonety do Orfeusza. Napisane jako na-grobek dla Wery Ouckama Knoop]. Edycję właściwą poprzedziło wydanie specjalne – 300 egzemplarzy na papierze czerpanym w oprawie z brązowej skóry. W roku 1930 Sonety ukazały się w prestiżowej serii Insel-Bücherei, opatrzone numerem 115.
W liście do Kathariny Kippenberg z 23 lutego 1922 roku (a zatem w dniu zamknięcia roboty poetyckiej nad cyklem) Rilke pisał, iż sonety pojawiały się czasami w jednym dniu, niemalże naraz (w tej samej chwili), „tak że mój ołówek trudził się, by dotrzymać kroku ich następowaniu / objawianiu się” („so daß mein Bleistift Mühe hatte, mit ihrem Auftreten Schritt zu halten”). Z kolei w liście do Antona Kippenberga, swojego wydawcy – z tego samego dnia – wyznawał, że sonety (w trakcie ich tworzenia i spajania w dwa cykle) wiązały się coraz bardziej z postacią znikającej Wery Knoop, a dwa z nich – przedostatnie w każdym cyklu: XXV w pierwszym i XXVIII w drugim – dotykały tej relacji dosłownie. Tę wieść – w nieco innym brzmieniu – powtarzał twórca Sonetów do Orfeusza w liście do hrabiny Sizzo z 12 kwietnia 1923 (czyli około dwa tygodnie po wydaniu tomu); Rilke pisał, iż widział Werę tylko wówczas, gdy była jeszcze ładnym dzieckiem, i to zaledwie kilka razy, gdy zaczynała tańczyć (potem także muzykowała i rysowała), lecz zapamiętał ją w sposób szczególny, budzący jego żywą uwagę.
Trzy lata przed napisaniem cyklu sonetowego (24 marca 1919) Rilke zawiadomił jedną z korespondentek (Irmelę Linberg) o swoim zatrudnieniu przy przekładach sonetów staro-włoskich; wskazał ich zalety: kształt formalny, który – stawiając jasne i obowiązujące wymogi – wzbogaca twórcę i zapewnia mu wolność. W cytowanym zaś już liście do żony swojego wydawcy (w dniu ukończenia Sonetów do Orfeusza) wspominał, że „tak spokojna i stabilna forma” („so stille und stabile Form”) była dla niego „szczególną próbą i zadaniem” („eine eigentümliche Probe und Aufgabe”).
Rilke porównywał (w liście do księżnej Marii Thurn und Taxis, z 25 lutego 1922) nagłe natchnienie, dzięki któremu powstało ponad pięćdziesiąt sonetów, do uczucia, które towarzyszyło mu w pisaniu Das Marien-Leben (Życie Marii, 1912) czy Pierwszej Elegii (w Duino, 1912 – dziesięć Elegii duinejskich powstawało do roku 1922, w wielkim poetyckim trudzie, stąd zdumienie poety, gdy nagle lekko i niespodziewanie „urodziło się” w ciągu trzech tygodni 55 sonetów). W słynnym liście do polskiego tłumacza, Witolda Hulewicza, z 13 listopada 1925, Rilke, już wtedy autor obydwu cykli poetyckich, objaśnia ich znaczenie i wzajemne zależności; Sonety do Orfeusza postrzega jako swego rodzaju obszerny przypis, czy też aneks, do Elegii duinejskich. Rilke zauważa, iż królewskim tematem cyklu elegijnego pozostaje przekonanie, że jesteśmy przede wszystkim tymi, którzy przemieniają ziemię („sind wir diese Verwandler der Erde” – poeta zapisuje to sformułowanie kursywą, jak czyni to wobec innych, najistotniejszych fragmentów swego listu). Sonety „pokazują szczegóły tej działalności, pojawiającej się tu pod imieniem i osłoną pewnej zmarłej dziewczyny, której nieukończenie i niewinność sprawiają, że drzwi grobu pozostają otwarte, tak że zmarła jest jedną z mocy, które utrzymują połowę życia w stanie świeżości i w stanie otwarcia na jego drugą, rozwartą niczym rana połowę” – tłum. T. Ososiński). Rilke definiuje w ten sposób komplementarność obydwu cykli („Elegien und Sonette unterstützen einander beständig”) – „i widzi nieskończoną łaskę w tym, iż jednym oddechem może napełniać obydwa żagle” („und ich sehe eine unendliche Gnade darin, daß ich mit dem gleichem Atem, diese beiden Segel füllen durfte”) – jak je nazywa – „mały, rdzawy żagiel sonetów i Elegii olbrzymie białe płótno żaglowe” („das kleine rostfarbene Segel der Sonette und der Elegien riesiges weißes Segel-Tuch”).
Wielokrotnie – również w liście do Leopolda von Schlözera (z 30 maja 1923) – napomyka o niezamierzonym wewnętrznym dyktacie, który wywołał paralelizmy dwóch części cyklu sonetowego („unbeabsichtigte, ganz im inneren Diktat begründete Aufbau des Ganzen sowie die Parallelismen des ersten und zweiten Teils”). Sonety do Orfeusza mają tę osobliwą właściwość (podkreśla Rilke w liście do hrabiny Sizzo z 1 czerwca 1923), że im bardziej więzi je i ogranicza tradycja, tym bardziej emanują one człowieczeństwem. Im bardziej są zamknięte w formie, tym bardziej się otwierają na doświadczenie ludzkie. Czy to samo miał na myśli Hugo von Hofmannsthal, gdy w liście z 25 maja 1923 zanotował określającą je, kapitalną, formułę: „Weisheit und rythmisches Ornament in einem” („mądrość i rytmiczny ornament w jednym”).
Sonety do Orfeusza są, mimo że Rilke przywoływał już wcześniej tytułową postać w poemacie Orfeusz. Eurydyka. Hermes (Orpheus. Eurydike. Hermes, 1907 – Josif Brodski nazwał ten wiersz najpiękniejszym poematem XX wieku), całkowicie „nowym projektem poetologicznym” (RMR, G, II, 713). W miejsce skargi, cechującej cykl elegijny, pojawia się jako motyw przewodni „słyszenie / słuchanie” („das Hören”). Rilke nie był jednak od razu świadom znaczenia sonetów, ich nie-tylko-komplementarnego znaczenia wobec cyklu duinejskiego. Gdy pisał sonety pierwszej części cyklu (od 2 do 5 lutego 1922), a potem części drugiej (od 15 do 23 lutego 1922), uważał te wiersze wciąż za utwory niesamodzielne, produkt uboczny wielkich Elegii. Dopiero głosy przyjaciół kazały mu zmienić zdanie. Dziś jednoznacznie uznaje się Sonety do Orfeusza za samodzielny utwór poetycki.
Ja liryczne cyklu sonetowego pełni funkcję pośredniczącą pomiędzy Orfeuszem (jako bogiem śpiewu – „dem Gott des Gesangs”) a człowiekiem, sam cykl zaś staje się poezją-lekcją najwyższych lotów (jak starogrecka poezja orficka), o silnym piętnie indywidualizmu i ezoteryczności, precyzji i polisemii – jednocześnie.
Warto przypomnieć, iż tworząc wielkie cykle poetyckie (od Księgi godzin – Das Stunden-Buch począwszy, a na Elegiach duinejskich skończywszy), jest Rilke przedstawicielem liryki nowoczesnej. Przypadek Sonetów do Orfeusza wymyka się jednak temu paradygmatowi: to efekt poetyckiej nadwyżki natchnienia – wielość wierszy nie była w poetyckim zamyśle cyklem, lecz się nim, z czasem – w ciągu nawałnicy twórczej niewielu przecież dni – stawała. Rilke układając sonety w ostatecznym porządku, nie wybierał ani drogi awangardowej (gdzie sonet staje się zbędny), ani kompensacyjnej (Mallarmégo, Benna), lecz starał się tak przekształcić (otworzyć) formę sonetu, aby dzięki temu przekazać całkiem nowe przesłanie. Nie niszczył sonetu pochopnie, nie czynił go wehikułem treści problematycznych, ale próbował „uczasowić” przestrzenną postać wierszy w tym gatunku.
Baladine Klosowska podarowała Rilkemu na Boże Narodzenie 1920 roku łacińsko-francuską edycję Metamorfoz Owidiusza. W tym samym czasie poeta kupił rysunek piórkiem przedstawiający Orfeusza, grającego u stóp drzewa, otoczonego przez słuchające go zwierzęta (Cima da Conegliano, ok. 1459-1518). Niedługo potem Rilke dowiedział się od Gertrudy Knoop o śmierci młodziutkiej Wery. Czy rozmaite impulsy nie stają się powoli składowymi nagle poczętego dzieła – cyklu sonetów, dedykowanego młodo zmarłej, adresowanego do Orfeusza (a ten śpiewa śmierć i miłość, sam będąc w żałobie)?
Rilke czyni Orfeusza bogiem w cyklu sonetowym (mimo że starożytni Grecy nie mieli go za bóstwo), wypełniając niejako metafizyczną pustkę czasu marnego, Europy po Wielkiej Wojnie. Orfeusz z Sonette an Orpheus jest kimś innym niż Orfeusz greckiego mitu, jak Anioł – główna postać Duineser Elegien – jest kimś innym niż anioły z wyobrażeń chrześcijańskich (każdy z nich – przeraża). Rilke tworzy własną mitologię – albo to, co wybitny znawca jego twórczości, Beda Allemann, nazwał opowieścią „paramityczną”. Autor komentarza do najnowszego wydania krytycznego dzieł poety dostrzega w Orfeuszu, tak jak został on przez Rilkego przedstawiony, „mityczno-poetyckie Apriori” („das mythisch-poetische Apriori”, RMR, G, II, 722), które znosi różnicę między bytem a mową, radykalnie bolesny rozziew, fundujący Skargę, wielki lament elegii z Duino. „Ja” cyklu sonetowego mówi z głębi pewnego ładu, ustanowionego przez Orfeusza właśnie (jako boga), podczas gdy w elegiach podstawą było rozdarcie, niemożność scalenia rozpadającego się na naszych oczach świata (afirmacja śmierci i życia jednocześnie). Postać młodo zmarłej tancerki byłaby tutaj Eurydyką, której pozwala się żyć mitycznie, w pamięci twórczej – w pamięci orfickiej? Poetycka praca mitu przekroczyłaby horyzont miłosnej żałoby, nakreślony w poemacie Orfeusz. Eurydyka. Hermes (gdzie mit podlegał renarracji i reinterpretacji, lecz nie był tworzony zupełnie na nowo, jak tu)?
„Gesang ist Dasein” / „Śpiew jest istnieniem” / „Śpiewać to być”– słynna formuła z trzeciego sonetu I części streszcza, być może, cały zamysł poetycki Sonetów do Orfeusza. Zamysł sławienia bycia tutaj – na ziemi. Orfeusz scala, jak Faust rozszczepia. Oddech jest – powiada Rilke w pierwszym sonecie II części – „niewidzialnym wierszem” i już blisko nam stąd do Paula Celana (choć jeszcze bez jego dramatycznej i przegranej walki o oddech – po Zagładzie). W cyklu sonetów Rilkego nadal nabieramy powietrza swobodnie, przeciw losowi (choć już ze świadomością jego grozy wobec jednostek i wobec zbiorowości), ale nie walczymy o oddech, co u Celana będzie sednem. Najważniejsza różnica między doświadczeniem I wojny a doświadczeniem II wojny światowej, i Zagłady. Różnica między oddychać a walczyć o oddech (rozumiemy ją dobrze po pandemii), różnica zasadnicza.
W cyklu 55 interpretacji – które pojawiać się będą co miesiąc – postaram się przybliżyć niezwykły świat poetycki Sonetów do Orfeusza, wierszy-oddechów.
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY
Niewiele wiadomo o dzieciństwie urodzonego w Górze Kalwarii w 1818 roku Józefa Adama Jana Kłoczowskiego. Uczył się zapewne w domu, do szkoły publicznej nie chodził. Dzięki zachowanym dokumentom wiemy za to więcej o jego karierze urzędniczej. Zaczął ją jako młody człowiek w Warce, dokąd przeniósł się z Góry Kalwarii. Od 1 września 1836 do 3 marca 1850 Józef Adam był etatowym dozorcą policyjnym Warki. 4 marca 1850 r. został mianowany ławnikiem – sekretarzem miasta Warki pełniąc tę funkcję do lata 1860 roku. W ciągu prawie ćwierćwiecza pobytu w Warce dodatkowo „spełniał – jak czytamy w urzędowych papierach personalnych jego osoby – z upoważnienia władzy obowiązki zastępcy wójta gminy Krzyże lat 4, Lechniewie lat 3 i Oporiczewie (?) od 1 lipca 1852”. Rozporządzeniem gubernatora wojennego z 20 lutego 1858 roku otrzymał nagrodę pieniężną „za okazaną szczególną gorliwość przy ściganiu i ujęciu w guberni radomskiej i odstawieniu zbiegłych z Cytadeli Aleksandrowskiej aresztantów”. Tu włącza mi się czerwone światełko: czyżby mój przodek wysługiwał się Rosjanom? Na to, przynajmniej na tym etapie jego kariery, wyglądało. Tak czy owak 10 sierpnia 1860 roku Józef Adam otrzymuje nominację na burmistrza miasta Piaseczna pod Warszawą z pensją 2000 rubli, co zmieniało poważnie sytuację rodzinną. Zachowane akta jego urzędowania obejmują okres od 11/23 grudnia 1861 do 15/24 czerwca 1864 (daty urzędowe według podwójnego wówczas kalendarza prawosławnego i katolickiego).
Po kilku latach pracy w Warce 23 letni Józef ożenił się 11 lutego 1841 r. z mieszkającą w Warce panną Teodozją Kostecką, mającą wówczas 21 lat. Teodozja urodziła się w mieście Lipnie z ojca Franciszka i matki Tekli. Związki z bliską rodziną Teodozji nazywanej w rodzinie Dosią miały wiele znaczyć dla całej rodziny Józefa Adama Kłoczowskiego, dlatego poświęcę jej kilka słów.
Franciszek i Tekla z Modzelewskich Kosteccy z zubożałej rodziny szlacheckiej mieli najprawdopodobniej siedmioro dzieci, cztery córki i trzech synów. Jedna z sióstr Teodozji, Teresa, wyszła za Wojciecha Bogusławskiego, syna „wielkiego” Wojciecha zmarłego w 1824 roku. Jeden z braci, Wincenty Kostecki urodził się w Warce w 1831 roku, był więc o rok młodszy od Teodozji. Wincenty 5 kwietnia 1853 r. ożenił się w Warszawie z Ludwiką Nidecką, córką Emilii z Elsnerów i Ludwika Nideckiego. Emilia była jedyną córką Józefa Elsnera (1769-1854) postaci bardzo zasłużonej dla muzyki polskiej, między innymi nauczyciela Chopina w latach 1826-29. Wincenty z żoną przejęli po zmarłym w 1854 r. Elsnerze dom i małą posiadłość w Elsnerowie, gdzie zamieszkali, przejmując zarazem pieczę nad całą spuścizną Elsnera. Elsnerów to dzisiaj dzielnica Targówka: rejon ulic Wiernej, Swojskiej i Bukowieckiej. Zachowały się szczęśliwie kopie 150 listów wysyłanych przez Wincentego Kosteckiego w latach 1854-1864 do różnych adresatów, w tym prawie trzydzieści listów do Józefa Adama Kłoczowskiego[1].
Wróćmy zatem do Józefa Adama. Z jego małżeństwa z Teodozją urodziło się – między rokiem ich ślubu – 1841 – a przedwczesną śmiercią Teodozji 14 września 1858 roku – ośmioro dzieci: pięć córek i trzech synów. Nieco lepiej znamy losy trzech synów, Bolesława (1843-1885), mego pradziadka Józefa Piotra (1850-1920) i Stanisława (1855-1914) oraz najstarszej córki Bronisławy (1841-1916). Nie dotarliśmy natomiast do wielu źródeł dotyczących czterech pozostałych córek: Aleksandry (ur. 1845), Emilii (ur. 1847), Heleny (1852-1885) i Zofii (ur. ok. 1855). W naszym rodzinnym archiwum zachowała się szczęśliwie do dziś cenna pamiątka: laurki, jakie dzieci Józefa Adama składały każdego roku ojcu (a wcześniej także matce) na imieniny. Wnuk Józefa Adama, Eugeniusz, zapamiętał postać swego dziadka dzięki opowiadaniom cioci Bronisi, jak ją nazywa we Wspomnieniach…[2]: „Poza urzędowaniem – pisze – brał różne prace do wykonania (…). Opracowywał różne sprawy i pisał o nich relacje zawsze porządnym, czytelnym, wspaniale wyrobionym pismem, używając tylko gęsich piór. Ciągnęła go zawsze wieś: w długich butach, z fuzją, wędką lub woreczkiem na raki czy koszem na grzyby lub leśne jagody prawie przez cały rok wyruszał do dnia przed urzędowaniem albo w przedwieczornej porze w lasy […] Strzelać umiał znakomicie, znał niezawodne sposoby, żeby ryby brały, każdy kawałek lasu w co i raz innym sezonie dostarczał mu owoców i grzybów. Dzieci wybiegały naprzeciwko ojca, gdy wracał z tych wszechstronnych łowów i pomagały dźwigać zające, kuropatwy czy grzyby”.
Józef Adam Jan miał silne poczucie przynależności do stanu szlacheckiego. Bolała go zatem nota umieszczona w jego własnych aktach urzędowych: „Szlachcic, lecz dla braku funduszu nie legitymowany. Ojciec także był szlachcicem”. Dlatego podjął trudny i kosztowny wysiłek zgromadzenia odpowiedniej dokumentacji i pieniędzy dla przeprowadzenia legitymizacji. W rezultacie dokument wystawiony przez Heroldię Królestwa Polskiego w dniu 14/26/ marca 1852 roku stwierdzał, iż: „Pan Kłoczowski Józef Adam Jan herbu Rawicz jest szlachcicem Królestwa Polskiego wraz z potomstwem prawnym płci obojej w kraju zamieszkałem…”. Wpisanie całej rodziny do Księgi Genealogicznej, jak wynika z pisma skierowanego przez Marszałka Szlachty Guberni Warszawskiej skierowanego do Józefa Adama Jana w dniu 6/18 września 1852 roku, wymagała przedstawienia całego szeregu dokumentów i zaświadczeń. Pismem z dnia 19/31 marca 1855 roku Marszałek powiadamia, że dokonano wpisu obojga małżonków i ich sześciorga dzieci do Księgi Genealogicznej Oddziału Mazowieckiego.
Józef Adam zadbał nie tylko o rodowe „papiery”, ale zatroszczył się także o wykształcenie dzieci, przede wszystkim chłopców, Bolka i Józia. Dopomógł mu w tym Wincenty Kostecki. Najpewniej dzięki jego staraniom Bolesław dostał się do Gimnazjum Realnego w Warszawie jesienią 1855 roku. Zachował się list pochwalny dla niego po zakończeniu drugiej klasy w czerwcu 1857 roku. „Przez przeciąg roku szkolnego 1856/7 wzorowym posłuszeństwem, przykładnem i moralnem sprawowaniem się, usilnością i pracowitością zasłużył na publiczną pochwałę”. W późniejszych latach w listach wymagającego wuja Wincentego znajdujemy skargę za zaniedbania Bolesia. 9 lipca 1859 roku pisze np.: „… promocji do 5ej klasy nie dostał pomimo codziennego zapewniania mnie. Co było powodem nie wiem. Lenistwo chyba i przez figle poza domem, których ja widzieć nie mogłem” (Listy z Elsnerowa, s. 129). Bolesław i Józef, który w kilka lat po starszym bracie został zapisany w poczet uczniów Gimnazjum Realnego, mieszkali w pewnych okresach, chyba z przerwami, u wuja w Elsnerowie lub też w jego warszawskim mieszkaniu przy ulicy Miodowej. Józio, czyli mój pradziadek, po latach opowiadał swojemu synowi Eugeniuszowi, że mieszkając u wuja „codziennie raniutko biegł stamtąd najpierw do kościoła Franciszkanów, gdzie służył stale do mszy św., a potem do gimnazjum na Krakowskim Przedmieściu koło kościoła św. Krzyża”.
Józef Adam był już w tym czasie, jak wspominałem, burmistrzem Piaseczna, urzędnikiem – jak widać z akt służby – wypełniającym swoje funkcje najlepiej jak się dało. A czasy tuż przed powstaniem i po jego wybuchu były niespokojne. Jerzy Jedlicki pisał: „W szczególnie kłopotliwym położeniu znaleźli się burmistrzowie i urzędnicy magistraccy małych miast. Dziś wchodził do miasteczka oddział powstańczy, kazał zrzucać z ratuszowej wieży orła dwugłowego, wieszać trójdzielny herb Orła Białego, Pogoń i św. Michała Archanioła, wziąć udział w nabożeństwie za pomyślność ojczyzny, wydać kasę miejską i dostarczyć podwody dla rannych. Nazajutrz zaś powracała prawa władza i trzeba się było z tego wszystkiego wytłumaczyć. Jakoś bywał to niekiedy wybór, przez kogo dać się wybatożyć albo i powiesić”[3]. W czasie powstania władze zmusiły zatem burmistrzów do regularnego informowania o wszystkich nadzwyczajnych wydarzeniach. Na siedem adresów trzeba było wysyłać jednobrzmiący raport. Z 1863 roku znamy cztery opublikowane raporty burmistrza sporządzone dla władz o jakichś związkach z powstaniem (Listy z Elsnerowa, aneks pt. „Akta miasta Piaseczna”). Jest w nich mowa m.in. o rewizji u gajowego, u którego znaleziono mały pistolet i dwie kule żelazne. Gajowy wyjaśnił, skąd i po co ma ten pistolet: „Jest człowiekiem spokojnym – melduje burmistrz dowódcy rosyjskiemu – i pod żadnym względem złej opinii na siebie nie ściągającym”. W raporcie do naczelnika powiatu z 8/20 maja Józef Adam pisze o bitwie stoczonej przez wojska rosyjskie z powstańcami: „W liczbie 12 nieżywi znalezieni powstańcy, bez broni, dziś z pola bitwy do miasta Piaseczna zostali zawiezieni i na cmentarzu parafialnym pochowani. Jeden z powstańców ciężko ranny, Bronisław Dębicki, mieszkaniec miasta Warszawy lat około 23 mający, pozostaje w Piasecznej na kuracji”. Temu samemu naczelnikowi powiatu donosi burmistrz 15/24 czerwca o aresztowaniu przez wojska „cesarsko-rosyjskie miejscowego proboszcza i poczhaltera”. 7/19 lipca donosi o przejeździe przez miasto „konno dwóch zbrojnych mężczyzn w ubiorach partyzanckich”.
O drugiej stronie medalu, to znaczy o współpracy burmistrza z powstańcami, z pewnością dobrze zakonspirowanej, dowiadujemy się dzięki pamięci świadka, czyli najstarszej córki Józefa, Bronisławy, w 1863 roku liczącej ponad dwadzieścia lat. Bronisława doskonale zapamiętała dwa dramatyczne momenty, w których brała czynny udział. Opowiedziała o nich memu dziadkowi Eugeniuszowi, a ten zapisał we Wspomnieniach…: „Zimą 1863 r. przywieziono do Piaseczna większy transport karabinów belgijskich, dla działających w okolicy partii. Transport miał być nocą przerzucony na inne furmanki i skierowany do lasu, ale nastąpiło opóźnienie. Nad ranem kazał dziadek paki z bronią ustawić w przedsionku magistratu i w sieni swego mieszkania. Rano wpadło do Piaseczna parę sotni Kozaków, o broni jednak może i nie wiedzieli. Burmistrz wyszedł na rynek, powitał dowództwo i poprosił na śniadanie. Był chłodny, wietrzny dzień, więc oficerowie chętnie na śniadanie poszli, każąc rozpoprężyć konie i grzać się Kozakom na zmianę w karczmie. Nowe skrzynie — ze sprzętem, jak objaśniał burmistrz, do remontu biura, nie wzbudzały niepokoju. Burmistrz pierwszy palto swoje na skrzyni położył, na tym palcie legł stos oficerskich szyneli. Wódka smakowała świetnie, zakąskę ciocia Bronisia też niezłą o tej wczesnej porze skombinowała. Zmęczeni nocną jazdą oficerowie z przyjemnością wypoczywali. W pewnym momencie wszedł wachmistrz i dowódcy sotni coś długo do ucha szeptał. Gdy wyszedł, oficer powiedział kolegom, że był donos o dostarczeniu do Piaseczna dzisiejszej nocy broni. «Kazałem dochodzić i szukać» — dodał dowódca. Jak się to stało, że to szukanie nie objęło magistratu i mieszkania, gdzie burmistrz wciąż nowe nalewał kieliszki, że nikt nie «wpadł» i że broń następnej nocy trafiła do lasu — tego nikt nie docieknie”.
Dziadek Eugeniusz zapamiętał jeszcze jedną opowieść cioci Bronisi związaną z burmistrzem Piaseczna: „Innym razem, już pewnie w 1864 r., nasilenie powstania w lasach rejonu Piaseczno chwilowo wzrosło. W porozumieniu z powstańcami dziadek pokierował jakiś większy oddział rosyjski na trasę, gdzie przygotowano zasadzkę. Znał świetnie okolicę z wypraw myśliwskich, jego informacje «zagrały» znakomicie. Rosjanie, którzy w tym dniu szczególnie mieli ochotę przejechać się spokojną trasą, a natrafili na świetnie urządzoną zasadzkę, byli wściekli. Ponieśli duże straty, musieli pośpiesznie wycofać się z niebezpiecznego rejonu. Wpadli jak szatani do Piaseczna, aby powiesić zdrajcę — burmistrza. Wyszarpano go z biura, podprowadzono do latarni, żołnierze ruszyli szukać jakiejś liny czy lejców. Nagle stało się coś w nasileniu swym niesłychanego. Opowiadała mi ciocia Bronisia, świadek naoczny, że wieść o wieszaniu burmistrza rozniosła się w jednej chwili i oto ze wszystkich sklepików i kramów, ze wszystkich warsztatów rzemieślniczych, z domów piaseczyńskiej biedoty runął na rynek tłum, wcale nie bojący się knutów i kolb. «Nie damy naszego burmistrza, On nie winien. On ojcem był każdemu, tylko biedakom pomagał. Sprawiedliwy człowiek. Nie powiesicie go», Żydzi podnieśli harmider niesłychany, tłoczyli się całować buty i nogi oficerów, łykowie co śmielsi mieli w rękach siekiery i widły, rozmyślali jak tu najprędzej wezwać na pomoc powstańców i razem z nimi bić się o burmistrza. Oficer dowodzący zaczął z okna magistratu przemowę, ale lament kobiet i coraz groźniejsze okrzyki mieszczan nie pozwoliły mu mówić. Po naradzie z innymi oficerami zarządził, by wojsko odepchnęło tłum od miejsca egzekucji, złapano jakąś podwodę, na którą rzucono burmistrza, otoczył ją cały oddział wojska i ruszył szarżując na tłumy w kierunku Warszawy. Piaseczanie nie dali powiesić swojego burmistrza, ale nie zdołali go odbić wojsku. Dostarczony do więzienia w Cytadeli Józef Adam Kłoczowski zaczął przedostatni, najcięższy etap swego życia, etap, o którym ciotka i ojciec mówić wprost nie mogli. Badania, katowania trwały nie tak długo, coś 8—10 miesięcy i skończyły się, o dziwo, nie Syberią, lecz uwolnieniem, ale w stanie zdrowia tak ciężkim, że dziadek, jeszcze niestary, przeżyć zdołał ledwo kilka lat, zaczepiwszy się gdzieś w Wilanowie, w ubogim mieszkanku, marzący tylko o jednym, by Bolka zobaczyć i by dzieci wyrosły na dobrych ludzi. Zmarł wkrótce, pochowano go w Warce obok żony”.
Józef Adam marzył o tym, „by Bolka zobaczyć”, ten zaś przebywał w tym czasie na zesłaniu. Jak się tam znalazł?
JAN MARIA KŁOCZOWSKI
[1] Por. Wincentego Kosteckiego Listy z Elsnerowa. 1854-1864, Warszawa, Veda, 1996.
[2] Por. E. Kłoczowski, Wspomnienia mazowieckiego ziemianina z lat 1897–1951, red. Artur K. F. Wołosz, Ciechanów 2006.
[3] Por. Jerzy Jedlicki, Błędne koło 1832-1864, Warszawa 2008, s. 272.
Zdarzało się (albo: zdarza się, ale epidemia zmienia czas teraźniejszy w czas przeszły), że podczas wieczoru autorskiego pytano mnie: jakie znaczenie ma dla pana muzyka? Za każdym razem wymyślałem inną teorię, ale przecież nie potrzebujemy tu teorii. Wystarczy wiersz albo utwór muzyczny, razem albo osobno.
Fot. Andrzej Nowakowski
Dobrze nastrojony fortepian
Poezja… nie ma wartości poznawczej [filozofia analityczna]
Oto co jest potrzebne
dobrze nastrojony fortepian
chwila skupienia
smutek i zachwyt
ciemny dzień zimy
wspomnienie porażki
nieustraszona lampa
burgund herbaty
kroki żony w sąsiednim pokoju
moment, kiedy cierpienie
zamienia się w pamięć
mieszkanie o jasnych ścianach
odrobina przyszłości
(nawet wypożyczonej tylko)
i łodyżka wiary
ADAM ZAGAJEWSKI
Tak, to już przeszło rok temu opuścił nas Adam Zagajewski; miał zaledwie siedemdziesiąt pięć lat.
Ponieśliśmy niewyobrażalną stratę. My wszyscy, którzyśmy go znali i kochali, ale również cała polska i światowa kultura. Tak, wiemy: był wybitnym poetą, jednym z naszych największych, i przenikliwym intelektualistą, niestroniącym zresztą od spraw aktualnych. W moich oczach był jednak przede wszystkim wielką osobowością. Emanującą spokojem, duchową równowagą, mądrością. Dobrocią. Zachwytem dla piękna świata – przyrody, sztuki. Obcowanie z nim zawsze niosło mi lekcję skupienia, namysłu nad każdym wypowiadanym słowem. Nawet w trakcie spontanicznej rozmowy miałem wrażenie, iż każdy wypowiadany przezeń sąd jest rezultatem uprzednich dogłębnych przemyśleń. Bardzo mi to imponowało.
Nie chciałbym się tu silić na żadną wyrafinowaną analizę twórczości Adama jako poety i intelektualisty; napisano już o tym niemało – esejów i książek, rzetelnych i często błyskotliwych. Ja pragnę tylko zwierzyć się Państwu z mojego absolutnie osobistego odczucia straty. Z tego, czym była i czym jeszcze mogła być moja znajomość z Adamem Zagajewskim. Mówię „znajomość”, bo przyjaźń dopiero chyba zaczynała się rodzić. Choć przecież znaliśmy się, formalnie rzecz biorąc, od bardzo dawna.
Był zatem rok 1978 (albo 1979), gdy z jakąś propozycją wydawniczą Adam pojawił się w mojej firmie (pracowałem wówczas jako redaktor w Wydawnictwie Literackim). To był nasz pierwszy osobisty kontakt. O czym wtedy rozmawialiśmy – nie pamiętam. Pamiętam tylko jego twarz, pociągłą, z krzaczastymi czarnymi brwiami, i bardzo ciemne oczy. Niezwykle uważne.
Wiedziałem oczywiście, kim jest. Już wówczas – po ukazaniu się głośnej, napisanej razem z Julianem Kornhauserem książki Świat nieprzedstawiony – był kimś wręcz sławnym. Z racji swojej ówczesnej funkcji – zastępcy kierownika Redakcji Przekładów – stykałem się z wieloma znanymi, nieraz wybitnymi pisarzami i tłumaczami; tamto jednak spotkanie zrobiło na mnie wrażenie niezwykle silne. Poczułem wówczas, że mam do czynienia z osobowością wyjątkową. Dlaczego – wyjątkową? Wtedy nie bardzo umiałbym to dokładnie określić czy zdefiniować. Dziś widzę jaśniej: Zagajewski był – całym sobą – zaprzeczeniem, by tak powiedzieć, tamtego czasu: powszechnej, materialnej i duchowej bylejakości i tandety, ideologicznego wrzasku, kłamstwa i wulgarności. Tkwiliśmy w tym wszystkim po uszy, na co dzień nie zawsze tego świadomi. Adam już wówczas mówił – ze spokojem i stanowczo – „nie” całej ówczesnej nędzy. Miał w sobie ducha sprzeciwu, już bardzo mocno ufundowanego aksjologicznie i filozoficznie.
Zastanawiając się kiedyś nad specyfiką literackiego języka Adama, doszedłem do wniosku, że wiąże się ona z tą właśnie jego postawą wobec wszechobecnej w naszej cywilizacji tandety (to bodaj jej znak wyróżniający). W literaturze przybrała ona postać tzw. demokratyzacji języka, mającej jakoby realizować postulat odbijania „prawdy życia”, towarzyszenia mu na każdym kroku i w każdej chwili. (Sam widziałem w tym rodzaj artystycznego i intelektualnego defetyzmu, składania broni wobec szpetoty, trywialności, prostactwa i banału. Uważałem, że literatura powinna empiryczną rzeczywistość podnosić – bodaj o parę centymetrów – w sferę metafory i uniwersaliów).
Otóż Adam był, jak wiadomo, wytrwałym i konsekwentnym obrońcą „stylu wysokiego”. Szedł tutaj przeciw – teraz już ogólnoświatowemu – prądowi, którego naczelną ambicją jest jak najwierniejsze odbijanie rzeczywistości tudzież schlebianie najpospolitszym gustom. On zaś głosił potrzebę hierarchii w sztuce, bo ta bez niej niezawodnie obumiera.
W świetle tego paradoksem może się wydawać bezprecedensowy światowy sukces twórczości Adama. Jego wiersze i eseje od lat są tłumaczone na całym świecie, nagradzane i komentowane. Dlaczego? Oczywiście – dlatego, że jest to pisarstwo najwyższych lotów literackich, filozoficznych, estetycznych, jednocześnie aktualne i ponadczasowe. Ale, jak sądzę, w nie najmniejszej mierze również dlatego, że owo wysokie nastrojenie Adamowego stylu, za które tu, w kraju, doczekał się tylu absurdalnych pretensji i głupich krytyk, utrafiło w powszechną, głęboką i bodaj nie zawsze uświadamianą potrzebę i tęsknotę za słowem czystym, nieskłamanym i pięknym – którego słuchając czujemy, że i my, i świat stajemy się, albo stać się możemy, trochę lepsi.
Ta wytrwałość, spokojna acz nieugięta, z jaką Adam Zagajewski kultywował styl wysoki i bronił go, budziła we mnie zawsze wielki podziw i uznanie. Dla mnie jest ona jedną z największych wartości całego jego dzieła – jego, by tak rzec, sygnaturą. Albowiem w tym punkcie dzieło stapia się najwyraźniej z jego życiem po prostu, z jego filozofią.
Wspomniałem już, żeśmy się poznali bardzo dawno temu, pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Potem tych lat upłynęło jeszcze wiele, nim spotkaliśmy się znów – chyba dzięki Wisławie Szymborskiej, na jednej z urządzanych przez nią dla przyjaciół „kolacyjek”. Było to już po jej Noblu. Wtedy, stopniowo i ostrożnie, zaczęliśmy się poznawać nawzajem. I okazało się, że niemało nas łączy: obaj w dzieciństwie zbieraliśmy znaczki pocztowe (które w życiu chłopców naszego pokolenia często odgrywały ważną rolę formacyjną), obaj kochaliśmy muzykę, wielkie drzewa, pływanie, ptaki. Zgadzaliśmy się w preferencjach filozoficznych: presokratycy, Kant, Schopenhauer, Wittgenstein. Krążyliśmy wprawdzie po orbitach dość od siebie odległych – moja rozciągała się daleko na Wschód, jego była z gruntu okcydentalna – ale jednak przecinały się one w licznych punktach: Bach, Beethoven, Schubert, Brahms; Verne, Swift, Tomasz Mann, Miłosz, Kawafis, Rilke, Cioran, Corot, Caravaggio.
Każde z nim spotkanie niosło jakąś obietnicę, zarysowywało jakąś szansę. Na co konkretnie – nie umiałbym powiedzieć; w każdym razie na coś istotnego. Jednym z naszych ostatnich wspólnych tematów były ptaki; Adam bardzo lubił „te dziwne istoty, w śpiewie nieuchwytne jak muzyka, obojętne jak nuty, dalekie od nas tak jak my od siebie” (wiersz W maju).
Specjalnie ukochał kosy. Ja szczególnym afektem darzyłem kawki; hodowałem je, od ledwie opierzonego pisklęcia, dwa razy – w dzieciństwie i jako osiemnastolatek. Opowiadałem mu o nich szeroko – o ich inteligencji, wdzięku nieomal kocim, o ich ślepym przywiązaniu do karmiciela, opiekuna i instruktora (swoje kawki uczyłem nawet latać), o ich fenomenalnej intuicji. Adam słuchał tego z zachwytem, takim samym, z jakim obaj śledziliśmy oszałamiającą podniebną ekwilibrystykę jerzyków nad kościołem św. Katarzyny, o parę kroków od mojego domu.
Opowiada o tym śliczny wiersz Jerzyki szturmujące kościół św. Katarzyny.
Refleksja ogólniejsza: dlaczego szukamy towarzystwa zwierząt? Czy tylko gwoli unieważnienia naszej samotności w świecie, czy z jakichś powodów głębszych – na przykład dla odnalezienia naszego pierwotnego, z zarania czasów, braterstwa, bytowej jedni, wspólnoty kiedyś rozerwanej za tajemnym zrządzeniem Stwórcy (vide Rdz 1, 18-20)?
Szczególnie intrygują nas ptaki. Wiemy od zawsze, że są mądre; ponadto bywają wielkimi artystami. Mają swoje języki, niektóre potrafią się nawet nauczyć ludzkiej mowy – nieraz zdaje się, jakby, wypowiadając jej słowa, rozumiały, co mówią: tak jest z krukami, szpakami, pewnymi gatunkami papug. Tajemniczy ptasi język potrafi zrozumieć artysta.
Oto co pisze, wysłuchawszy pieśni kosa, Béla Hamvas:
Zrozumiałem. Zrozumiałem pieśń ptaka, zrozumiałem, dlaczego ptaki słuchały śpiewu Orfeusza, i zrozumiałem, dlaczego święty Franciszek nauczał ptaki. Naraz stało się dla mnie całkowicie jasne, że ich śpiew jest nie tylko sztuką i muzyką, ale również rozumną mową i przekazem myśli, podobnie jak język ludzki – tylko jest piękniejszy /1/.
Szukamy zatem kontaktu z innymi istotami, choć przecież sami wywodzimy się z regnum animale. Czego nam brakuje?
Sięgnijmy do starych wielkich mitów ludzkości; jak wiadomo, mają one odpowiedź na każde pytanie.
Dla starożytnego Egipcjanina człowiek istnieć („żyć”) mógł w pełni, naprawdę, dopiero gdy z pojedynczości „ja” przeszedł do wspólnoty z „ty” („wy”); tylko z tą chwilą uzyskiwał świadomość własnego istnienia. Istnienie w pojedynkę było dlań równoznaczne ze śmiercią. Jest to coś tak fundamentalnego, że dotyczy nawet bogów! Oto Nun, Pra-ocean, radzi Atumowi, Pra-Bogu, by stworzył sobie do towarzystwa syna (imieniem Szu, „powietrze”) i córkę (Ma’at, „Prawda”, „Ład”), od tej trójcy zaczyna się całe dzieło kreacji. (Człowiek, „wypadek przy pracy” boga-demiurga Chnuma, zajmuje w nim pozycję jedną z wielu, niezbyt wybitną) /2/.
Idźmy dalej. W genezyjskim micie biblijnym Jahwe, stworzywszy człowieka, uświademia sobie, że Adamowi jednak czegoś ważnego nie dostaje: nie ma pomocnika. Bóg naprawia zatem to przeoczenie i stwarza Ewę. Ciekawe, że egipski motyw niepełni istnienia boskiego powraca u Żydów w spekulacji kabalistycznej: Bóg, w swej hipostazie transcendentnej (Ein-Sof), nie ma świadomości samego siebie; żeby ją uzyskać, stwarza wszech/świat/y. Dopiero wtedy, przeglądając się w swoim dziele jak w lustrze, dowiaduje się, kim/czym jest. „Ogniskiem” lustra kreacji czyni zaś człowieka z jego świadomością własnego „ja” (po hebrajsku ‘ani). Tym sposobem Stworzenie staje się voie royale prowadzącą Boga od ‘ain, „Nicości”, do ‘ani samoświadomości. Można domniemywać, że na ten błyskotliwy, wręcz genialny koncept kabaliści wpadli zauważywszy, że słowa „ja” i „nicość” składają się z tych samych trzech liter hebrajskiego pisma (Alef, Jod, Nun), mają tedy taką samą wartość liczbową (będącą, przypomnijmy, wykładnikiem ontologicznym w gematrycznej hermeneutyce). W ten sposób – na płaszczyźnie filozoficznej – Pełnia (Bóg) zostaje utożsamiona z Nicością, a człowiek, jako osobowe odwzorowanie Bóstwa, uzyskuje w Stworzeniu pozycję wyróżnioną.
Zobaczmy teraz, jaką postać interesująca nas tu problematyka uzyskuje w Indiach. Otóż w upaniszadzie Bryhadaranjaka (Brhadaranyaka) czytamy:
Na początku świat istniał jako duch, jako osoba – Purusza,
on rozglądając się dookoła niczego poza sobą nie widział […]
On się przestraszył,
Kto jest sam, ten się lęka,
Wtedy tak sobie pomyślał:
Jeżeli nie ma nikogo prócz mnie, to kogóż się lękam?
Lęk powstaje, gdy istnieje coś drugiego.
Lecz on nadal nie był zadowolony.
Gdy ktoś jest sam, nie cieszy się.
Zapragnął czgoś drugiego […] /3/.
Nutą wspólną, i jakże uderzającą, tych trzech wielkich narracji o prapoczątkach świadomego istnienia w świecie, jest odczucie niewygody, braku, niekompletności; towarzyszy mu niepokój i lęk. Przed czym? Wygląda na to, że – przynajmniej w Indiach i Egipcie – był to lęk przed samotnością i płynącą z niej nudą, lęk tak silny, że brał górę nawet nad strachem przed Innym – ewentualnym wrogiem. Albowiem „gdy ktoś jest sam, nie cieszy się…”, odjęta mu jest radość istnienia.
W micie egipskim (a także u Celtów i u wielu innych ludów, do niedawna zwanych „pierwotnymi” albo „prymitywnymi”) człowiekowi przychodzą w sukurs zwierzęta (zresztą mądrzejsze od człowieka, bo wolne od tej „otwartej rany”, jaką, zdaniem Ciorana, jest samoświadomość). Nawiązujemy z nimi kontakt – najpierw na płaszczyźnie wspólnoty w cierpieniu i wzajemnym lęku, gdy nagle stajemy „twarzą w twarz” z jakimś drapieżnikiem.
Ci nasi „towarzysze” jednak wydatnie wspomagają nas w pogłębianiu naszej samowiedzy – tak jak, zdaniem kabalistów my pomagamy Niepoznawalnemu poznawać Samego Siebie. Oto następna, po niepokoju i lęku, płaszczyzna epistemiczna, wręcz metafizyczna, na której spotykamy się z wszechświatem.
Wyżej próbowałem nakreślić bodaj niektóre z psychologicznych – a może nawet metafizycznych – determinant naszego, ludzkiego, szukania bardziej intymnego kontaktu z „braćmi mniejszymi”. Że problematyka to dla nas, jako gatunku, bardzo ważna, świadczą nieprzeliczone wręcz świadectwa naszej fascynacji tajemniczym światem zwierząt, obecne w mitach, religiach, baśniach i w folklorze całego świata.
Rzeczone determinanty zdają się na pierwszy rzut oka dość przygnębiające: to egzystencjalny niepokój, poczucie osamotnienia w kosmosie, lęk nieraz przechodzący w rozpacz.
Constantin Noica, wybitny filozof rumuński, tak opisuje swoje spotkanie z psem:
Staliśmy jeden naprzeciw drugiego, napięci, ze wzrokiem utkwionym w siebie nawzajem, jakby na obu końcach owej naprężonej nici, co związała nas jego, psa, ze mną, człowiekiem. Czułem, że on się mnie boi, ja zaś nie mogłem się pozbyć lęku przed nim. Żaden z nas się nie ruszał, by nie zakłócić ustalonej między nami równowagi. Coś niejasnego, pierwotnego, spoiło nas w taką całość, że czuliśmy się – on, pies, i ja, człowiek – przejawieniami tego samego aktu egzystencjalnego.
Bierdiajew ma słuszność: człowiek może mieć relacje metafizyczne z psem /4/.
Na co, kilkadziesiąt lat później, replikuje mu Adam Zagajewski we wspomnianym już wierszu Jerzyki szturmujące kościół św. Katarzyny:
[…]
Są obrazem ekstazy, ale nie ekstazą,
nie mogą nią być, nie chcą, nie potrafią,
mają tylko jedno – lot,
tylko wieczne podniebne szybowanie,
i potrzebują obserwatora, który byłby trochę trzeźwy
i trochę szalony, potrzeba im oka i serca,
[…]
a serce powinno je wesprzeć tym, czego mu nigdy
nie może zabraknąć, entuzjazmem, i tak wspomożone
jerzyki i serce obserwatora łączą się na krótką chwilę
w nieprawdopodobnym sojuszu, w podziwie
dla świata, który w późnoczerwcowy wieczór postanowił,
zdawałoby się, nonszalancko odsłonić przed nami
jedną ze swoich gorliwie strzeżonych tajemnic […]
I tak, tym razem z łaski poety, otrzymujemy jeszcze jedną płaszczyznę zjednoczenia, porozumienia z ptakami: radość, entuzjazm, zachwyt, podziw dla piękna świata.
W wierszu Kos Adamowy ptak mówi:
Żegnam ich i ciebie i światło,
a potem witam noc, bo nocy służę,
czarnym jedwabiom, czarnym mocom.
Miałem zapytać Adama: „Czyżbyś nie wiedział, że kosy już w marcu zaczynają śpiewać jeszcze przed świtem? Więc może kos służy nie tylko nocy!”.
Ale nie zdążyłem.
Kraków, czerwiec 2022
IRENEUSZ KANIA
Szkic wygłoszony na międzynarodowej Konferencji Naukowej „Adam Zagajewski. Poezja rozmawia z filozofią”, 20-21 VI 2022, Kraków, Collegium Novum UJ.
/1/ Béla Hamvas, Księga gaju laurowego i inne szkice. Tłum. T. Worowska. Warszawa, Próby, 2022, s. 238.
/2/ Zob. Jan Assmann, Tod und Jenseits im Alten Ägypten. München, C.H. Beck, 2010, s. 81-82.
/3/ Upaniszady. Tłum. M. Kudelska. Kraków, Oficyna Literacka, 1998, s. 76.
/4/ Constantin Noica, Jurnal filozofic. Bukareszt, Humanitas, 2002, s. 62-63 (powyższy zapis pochodzi z 1943 roku).
Teraz akurat pora na jagódki kaliny – czas, by skubniętych z krzaka czerwonych kulek kosztować, bo już dobrze skruszone mrozami (mróz tak samo poprawia nam smak ulęgałek, tarek czy owoców jarzębiny). Gdy zima się przechyla, kalinowe owoce nie są, jak z początku, cierpkie, gorzkie i ściągające, są już dla podniebienia całkiem znośne. Smak jakiś intrygujący, nie do określenia, słodko-mdły, zarazem przyjemny i odstręczający? Jemiołuszki, które właśnie ciągną stadkami na lęgi, w domowe, chłodne i północne strony, zjadają te owoce, opadłszy znienacka całym stadkiem na krzak. Robią to już i jesienią, gdy owoce dopiero co dojrzeją, a ptaki ciągną w drugą stronę, na południe czyli właśnie tu do nas – ale czy wtedy i im, jak nam, drętwieją od garbników, których pełno w świeżych owocach, ich ptasie języki?
To ta kalina „z liściem szerokiem”, którą tak trafnie, jakby byli geobotanikami, opisują poeci – Teofil Lenartowicz widział ją gdy „nad modrym w gaju rosła potokiem”, a dawny pieśniarz z galicyjskiej wioski stawiał naprzeciw siebie, w dialogu dwu kwiecistych krzewów, różę, z wygrzanego słońcem pagórka, i właśnie kalinę, z podmokłych łąk, brzegów łęgów i rowów – „ty pójdziesz górą, a ja doliną / ty zakwitniesz różą, a ja kaliną”, z miejsc, gdzie objawia się białymi kwiatami w maju.
W kalinowym kwiatostanie, płaskim talerzyku, stoją dwa rodzaje kwiatków: na obrzeżu, w postaci okrągłej falbanki, kwiaty z dużymi, białymi płatkami – to one właśnie przyciągają nasze spojrzenia w maju i czerwcu, ale to nie one dają owoce, bo są sterylne; drobniutkie kwiatki płodne, z niepozornymi płatkami, zamyka w swym kręgu wieniec tych białych.
Bardzo jestem ciekaw od lat, odkąd przy okazji lektur mickiewiczowskich wziąłem do ręki jeden z tomików Jana Czeczota Piosnek wieśniaczych z nad Niemna i Dźwiny, z 1846, i kiedy natrafiłem na piosenkę o kalinie koralowej, ze słowami:
cwietok, da bielusieńki […], kwietok, da drabniusieńki
czy „cwietok” i „kwietok”, wyraźnie odrębny przecież w Czeczotowym zapisie, to tylko dwie różne postaci słowa, które jednak określają całkiem to samo, po prostu „kwiat”, lub może jedno jest starsze, a drugie młodsze, lub może pochodzą z różnych stron Białorusi, czy też jednak wieśniacza piosenka odróżniała, przecież diametralnie różne, drobne kwiatki płodne, które dają czerwone owoce, i te duże, ale bezpłodne?
U nas się kalinowych owocków nie jada, zwykle mają je tutaj za niezdrowe, nieco trujące. Ale zupełnie inaczej jest na wschodzie, od Siedmiogrodu po Białoruś. Widywałem jak baldachy owoców, szerokie „miotełki” z błyszczącymi owockami (w środku – płaska, zaróżowiona pesteczka w kształcie serduszka), kobiety sprzedawały – taki bieda-handel – z koszyków albo i wprost z rozłożonych na chodniku spłachetków płótna lub rozpostartych gazet; widywałem to – i kupowałem sobie te owoce – we Lwowie, na targu za Operą, i w Białej Cerkwi, przed miejskim targowiskiem. W sklepach wszędzie tam można trafić na słoiki z kalinową galaretką, dobrą na kaszel.
Przed II wojną Czesław Pietkiewicz w Polesiu rzeczyckim materiałach etnograficznych, części I. Kulturze materialnej, jednej z trzech książek o Polesiu Rzeczyckim (ostatnią cudem, z ocalałych „szczotek” drukarskich, wydano dopiero przed paru laty), opisał jagody kaliny jako dziecięcy zimowy przysmak. Teraz ten drobny posiłek, po stu latach, po tak głębokim przekształceniu i przyrody, i społeczeństwa tamtych stron, stał się anachroniczny i nagle – jak z czasów zamierzchłych. W tej krainie rzek, jezior, rozlewisk i mokradeł, gdzie zawsze dużo kalin, koszone latem siano można było zwozić do obejścia w miarę bezpiecznie dopiero zimą, gdy lód skuł wody. Latem, wśród wód, stawiano stogi, ogromne poleskie stogi siana, na wyniesionych platformach z desek, i, jak zanotował Pietkiewicz, „całe kiście [kalinowych owoców] ułożone trzymają w stogach i wybierają podczas przewożenia siana do domu zimową porą. Jagody dojrzałe w tych warunkach mają dość przyjemny smak słodko-gorzkawy. Zwykle bywa ich mało i zjadane są bardzo prędko, głównie przez dzieci”.
Czyli to były takie, objadane, z zziębniętej dłoni, jagódka po jagódce, zimowe lody małych Poleszuków. Gdy przypominam sobie ten passus u Pietkiewicza, zawsze wracają do mnie i wspaniałe fotografie z Polesia, robione przed stu laty przez kilku badaczy i pasjonatów – Stanisława Bochniga, Emmę Jeleńską, Kazimierza Moszyńskiego, Józefa Obrębskiego, Czesława Pietkiewicza, zdjęcia, na których tak często widziałem dziesiątki stogów, w pustce między niebem a ziemią i wodami, jakby to było w pierwszych dniach stworzenia. Wraca tak do mnie szczególnie jedna fotografia (teraz w zbiorach Instytutu Sztuki PAN, sygn. 11230), zrobił ją w 1929 r. Stanisław Bochnig, nad jeziorem Nobel, a wraca tak dla niesamowitego nagromadzenia dziesiątków stogów, i dla tajemniczej nazwy samego jeziora.
Znawczyni geografii wschodniej Słowiańszczyzny, tamtejszej toponimii, kultury wsi białoruskiej i litewskiej, wreszcie – tajemnic klimatu i pogody, autorka m.in. cieniutkiej, a pasjonującej książeczki, słownika etymologicznego Gìdronìmy Brasłaŭščyny – sloŭnìk, widzi sens tej nazwy, podobnie jak w bliskich nazwach innych wód – jeziora Nabista, rzek Newda, Newa czy Niewiaża, w rdzeniu „niew”, co oznacza „wilgotny mech”; w dodatku w niektórych stronach Polesia, „nebel” to po prostu określenie bagna, trzęsawiska. I stąd ta nazwa, miękka, wodna, z mokradeł, mgieł i oparów.
JAKUB DOLATOWSKI
Piotrowi Kłoczowskiemu wspominając wspólne oglądanie biblioteki Paula Celana i jego rękopisów w Deutsches Literaturarchiv w Marbach jesienią 2022 roku
Zanim autor Fugi śmierci stał się Paulem Celanem, był Paulem Antschelem, Żydem urodzonym w Czerniowcach w roku 1920. Wiele jego wierszy, w tym najsławniejsze, nawiązuje do wydarzeń II wojny światowej. Nie dokumentują niczego innego prócz indywidualnego losu, ale obrazu XX stulecia nie potrafimy sobie bez nich wyobrazić. Poeta powołuje w swoich wierszach do życia świat autonomiczny, ale sam tkwi wśród zjaw przeszłości. Nietrudno dostrzec w wielu jego reakcjach i wypowiedziach cień okupacyjnej obsesji. „Muszę Panu powiedzieć – pisał Celan do Szwajcara Maxa Rychnera w roku 1946 – jak trudno jest, będąc Żydem, tworzyć poezję po niemiecku. Kiedy ukażą się moje wiersze, z pewnością dotrą także do Niemiec i – pozwoli Pan, że powiem te straszne słowa – ręka, która otworzy moją książkę, być może ściskała dłoń mordercy mojej Matki. I może dojść do czegoś jeszcze bardziej przerażającego. Ale taki mój los: pisać niemieckie wiersze. I o ile poezja jest moim przeznaczeniem – będę szczęśliwy”.
Już z tego wyznania widać, jak trudne było zadanie Anny Arno, biografki Celana. Po wydaniu kilku książek, m.in. o Konstantym A. Jeleńskim, biografistyka nie ma dla niej tajemnic. Biografia autora Piasku z urn (Paul Celan. Tam, za kasztanami, jest świat. Biografia, Wydawnictwo Literackie 2021) wydaje mi się jedną z najważniejszych książek o sytuacji człowieka w wieku XX, jakie u nas ostatnio wydano. Właśnie „człowieka”, a nie „poety”, „pisarza”, „artysty”. Tu spotykamy człowieka, który jak my wszyscy cierpiał, kochał, chorował, walczył, kapitulował. Co nas od niego różni? Dla Celana nie było miejsca na ziemi. Nie chodzi o to, że nie mógł sobie znaleźć miejsca. Dla niego nie było miejsca. My ludzie zwykli zadomawiamy się nawet na tułaczce, potrafimy urządzić się wszędzie, sfabrykować sobie czyste sumienie i równowagę ducha nawet w piekle. Paul Celan takich zdolności nie posiadał. Ponieważ milczenie nie leżało w jego naturze, pisał wiersze, listy, dziennik. Książka Anny Arno wydaje mi się najlepszym wprowadzeniem do dzieła poety. Ale też jest znakomitym przewodnikiem po twórczości, która ma wybitnie autobiograficzny charakter. Kto ma tom przekładów Celana pod ręką, ten powinien przeczytać i czytać jego biografię. Nie ukrywam, że nieraz musiałem odłożyć czytnik, żeby ochłonąć, żeby uładzić myśli i emocje, albo po prostu uwolnić się od Celana, od udręki jako sposobu życia.
W rozmowie z Piotrem Kłoczowskim Zbigniew Herbert wspominał swoje spotkanie z Celanem: „Poznałem go na wieczorze u wydawcy. […] No i poszliśmy w całonocny Frankfurt. I on nic nie mówił, i ja nic nie mówiłem. Myśmy chorowali na podobną chorobę. Ja wiem, że w takich stanach, i on był w tym stanie, jest konieczna obecność, natomiast każde słowo jest zbędne. Jednak gdzieś na pizzę weszliśmy, gospodarz wyrzucił nas, powiedział: «To przez was, Żydów galicyjskich wszystko», zaczął nas wyganiać, szczyty absurdu nam się po drodze działy, z dziewczynami ulicznymi, to wszystko przychodziło, mijało jakoś, jak gdyby musiało być. On to przyjmował z takim spokojem, ja z gospodarzem jeszcze się borykałem na schodach, a on szedł spokojnie, to musiało być, to należało do partytury, której on nie napisał, ale grał. I tak koło czwartej, piątej mówi: «To ja idę do hotelu», ja mówię: «A to ja pana odprowadzę». Podaliśmy sobie rękę i to takie było moje spotkanie, uważam, że pełne, pełne znaczeń”.
W nocy z 19 na 20 kwietnia 1970 roku w okolicach paryskiego Pont Mirabeau Celan wszedł lub wskoczył do Sekwany. Pochowany został 12 maja na cmentarzu w Thiais.
„Ten ostatni krok – mówi Herbert – był wpisany w jego życie, to nie było szaleństwo jakieś. On nie pił prawie, nie dragował się, wyglądał na okaz zdrowia, piękny, gładki, świeżo ogolony, żadnych używek do podniecania wyobraźni. Nie potrzebował tego. Żona wynajęła mu pokój do pracy, z widokiem na Sekwanę i to go pociągnęło. Myślę, że nie było w tym romantycznego gestu, ale jakieś poczucie, że to się dopełniło. I dalej już dźwigać tego nie mógł” (Zbigniew Herbert, Nieprzemijające światło. O Paulu Celanie. W: Herbert. Studia i dokumenty. Zebrał i podał do druku Piotr Kłoczowski, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, Warszawa 2008).
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Faksymile autorskiego maszynopisu wiersza „Todestango” (zbiory Deutsches Literaturarchiv w Marbach). Utwór był wczesnym ujęciem słynnego wiersza „Todesfuge”. Celan zmienił tytuł w roku 1948. Wiersz nawiązuje do wydarzeń mających miejsce w niemieckich obozach koncentracyjnych: kopiącym groby skazańcom przygrywały obozowe orkiestry złożone z więźniów. Zespoły te grały m.in. specjalnie dla nich napisane tango. Oboje rodzice Paula Celana, Leo Antschel-Teitler i Friederike (Fritzi) de domo Schrager, zostali zamordowani w obozie w Michajłowce na Podolu.
Strach mówić o cudzym życiu. Przed każdym słowem, przed każdym zdaniem pręży się jedna z najbardziej ponętnych muz: Blaga. Oprzeć się jej urokom nie sposób i tylko naiwni lub głupcy śpią snem spokojnym, który nie przypomina o nadużyciach opowieści.
A jednak ludzie mówią i piszą. O sobie, a co dziwniejsze – o innych. Bo muz jest wiele. Wśród bezlitosnych prym trzyma Pamięć. Ta daje pobudkę bodaj najsilniejszą. Subtelna, nigdy nie podpowiada głośno. Zasłania grymas nadmiarowym uśmiechem i szepcze: rób dobrze – upamiętniaj.
Cokolwiek makiaweliczny proceder trwa w najlepsze i człowiek ani myśli z niego rezygnować. Szeptów słucha się dla własnej korzyści, podobnie składa się litery w historie o innych.
Z wampiryczną nadzieją wyzyskania dobrodziejstwa cudzej spuścizny powstał zrąb numeru „Kontekstów” (4/2022), w dużej mierze poświęcony życiu i twórczości Jana Goślickiego oraz jego żony Annemarie Frascoli. Są w numerze – tu cały szkopuł – teksty o Goślickim, przeważają jednak prace jego autorstwa.
Wizytówką nieznanego prawie nikomu Goślickiego jest jego dorobek epistolograficzny. W numerze wydrukowano jego listy do Leszka Kołakowskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Jeanne Hersch, Karla Dedeciusa, Wiktora Weintrauba, Jana Błońskiego, Renaty Gorczyńskiej, Piotra Lachmanna, Jana Józefa Lipskiego, Ludwika Flaszena, wreszcie kilka epistoł do żony oraz fragmenty korespondencji z Czesławem Miłoszem i Jerzym Giedroyciem, a także listy wymienione z Jerzym Stempowskim. Taka konstelacja niemało już mówi o zapoznanym epistolografie. Opublikowano także niedrukowane dotąd przekłady Goślickiego oraz jego teksty rozproszone w książkach, pismach i domowym archiwum. Rzeczą osobną, wszakże w dużej mierze korespondującą z twórczością Goślickiego, są dzieła jego żony, szwajcarskiej artystki, reprodukowane na błyszczących kartach pisma. Widać w nich to, co było równocześnie literacką ambicją jej męża: próbę zorganizowania rozpaczy.
Dla tych, którym nazwisko Goślickiego nic nie mówi, zachętą do lektury pisma niech będzie cytat z listu Miłosza do bohatera numeru: „Mądry Pan jest człowiek i wielką przyjemność sprawiają mi Pana listy. Skończy się na tym, że zbiorę je i ogłoszę jako książkę – ciekawa by była”.
PAWEŁ BEM
Numer „Kontekstów” do zamówienia na stronie – kliknij tutaj
Kobietom
Strojne w broń Artemidy, zwinne Amazonki,
były przeciw ciemności jakimś rozwiązaniem.
Kiedy strop się zapalał jakby był ze słomki,
gdy miedź się roztapiała, pękały wiązania,
gdy noce nadchodziły zimne i surowe
zachwycały je ślady drobne, turkusowe
na stygnących posadzkach. Patrzyły zdumione
na ten cud, splot chemiczny, z brązu wysączone
kolory. W każdej bitwie umiały zobaczyć
ślad czułości, zew piękna, znak przeciw rozpaczy.
Także dzisiaj w piwnicy, wśród trupów, przy drogach,
w prowizorce szpitali, w szybkim proshu Boha,
niosą wojnie i winie niepojętą łaskę:
miękki lok, złote runo ukryte pod kaskiem.
Warszawa, 24 lutego 2023
W październiku spędziliśmy z Jankiem kilka dni w Rzymie. Dni były upalne, spacerowaliśmy więc długimi godzinami brzegiem Tybru na Zarzecze, łaziliśmy po opisanym przez Iwaszkiewicza niekatolickim cmentarzu artystów i cudzoziemców, włóczyliśmy się po wąskich uliczkach zaglądając do kościołów w poszukiwaniu kolejnego Caravaggia i piliśmy wino na Campo dei Fiori. W powietrzu unosił się zapach opadających liści i żołędzi, moczu i świeżego chleba, kawy, kwitnących słodkich akacji i pieczonych kasztanów. Jednym słowem robiliśmy w Rzymie to, co robią wszyscy turyści, a więc niezbyt odkrywczo, ale z zapałem wydeptywaliśmy także ścieżki wokół Forum Romanum. I wtedy Janek opowiedział mi historię o barbarzyństwie i o przypadkowym pięknie, o bazylice strawionej przez pożar i o turkusowych plamach na posadzce. Ta opowieść Janka, którą poniżej przytaczam tak, jak ją usłyszałam, a właściwie jak ją na moją prośbę spisał, wróciła do mnie kilka dni temu, gdy oglądając reportaż z Ukrainy o walczących dziewczynach–żołnierkach, zobaczyłam twarz jednej z nich – jak z Botticellego – i miękki lok, który wysuwał się spod hełmu. Piękno na wojnie, wśród rzezi i barbarzyństwa. Turkusowe plamy na starożytnych posadzkach po stopionych monetach. Turkus zawsze kojarzył mi się z pięknem. Jeden z najdawniej wydobywanych kamieni ozdobnych, ceniony przez wieki za swą intensywną barwę w odcieniach błękitu i zieleni, w zależności od proporcji domieszek miedzi i żelaza albo bardziej niebieski, albo bardziej zielony. Turkus to kolor bizantyjskich mozaik, skrzydło zimorodka i turkusowe kreski namalowane na oczach Kretenek na freskach z Knossos, a także na powiekach współczesnych dziewcząt. Ale piękno pojawiające się tam, gdzie nikt się go nie spodziewa, tam, gdzie być go nie powinno, jest, jakby powiedział Mandelsztam, chociaż przez chwilę „zasłoną rzuconą na otchłań”.
A oto wspomnienie Janka z marca 1980 roku, które mi opowiedział przy ogrodzonym już dzisiaj Forum Romanum.
Tak zwane Triduum Paschalne w roku 1980 spędzałem w Rzymie razem z moimi rodzicami, siostrą Anią i Isią, a także z Piotrem, który dojechał do nas z Madrytu, gdzie był na stypendium. Paweł nie dostał wtedy paszportu. Byli z nami wtedy także Agata Wolicka, wówczas asystentka prof. Jacka Woźniakowskiego (Historia Sztuki KUL) oraz Edward Zwolski, profesor historii, znawca starożytności, z KUL, mój ówczesny Mistrz i wykładowca. Zwiedzaliśmy wspólnie m.in. Forum Romanum, po którym – o ile pamiętam – można było chodzić swobodniej niż dzisiaj. Podczas długiego spaceru od Łuku Tytusa w stronę Kapitolu zawędrowaliśmy w miejsce, gdzie wznosiła się kiedyś Basilica Aemilia…
Pamiętam, że weszliśmy na posadzkę świątyni. Edek (byłem z nim na Ty, zapraszał mnie do siebie do domu, m.in. na egzamin w połowie semestru. Wychodziliśmy we dwóch na dach kamienicy i czytaliśmy „Narodziny tragedii” Nietzschego. Z tej lektury zdawałem egzamin. Pamiętam do dzisiaj wszystkie uwagi i sugestie Edka…) opowiedział o historii bazyliki i o tym, że spalili ją Wizygoci w 410 roku. W pewnej chwili schylił się i pokazał turkusową plamę na kamiennej, potrzaskanej posadzce. Tych plamek było więcej… Zapytał, czy wiemy, co to za plamy… Nie mieliśmy pojęcia. Były to ślady po stopionych pod wpływem wysokiej temperatury monetach z brązu rozsypanych na posadzce przez kogoś, kto uciekał w popłochu z palącej się świątyni…
ANNA PIWKOWSKA
Każde uchylone drzwi starych budowli były zaproszeniem, kiedy miałam przy sobie aparat. W czerwcu 1987, z Nadią i Aldo – naszymi przyjaciółmi, pojechaliśmy do ich domku w Graniti, na Sycylii. W czasie wypraw po okolicy dotarliśmy nad rzekę, niedaleko Syrakuz, tam, gdzie rośnie papirus. I zajrzeliśmy do miasta.
„Plama światła”, Syrakuzy 1987, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp
31 styczeń 2023
ELŻBIETA LEMPP