HOME

Muszle na plaży (I)

Szkic, którym dzielę się z czytelnikami Księgi Przyjaciół, ukaże się w okolicznościowym wydawnictwie „Album styczniowe” przygotowywanym przez Państwowy Instytut Wydawniczy pod redakcją Anny Piwkowskiej. Dedykuję go moim wnukom, Jance i Kosmie Mazurom, a także córkom i synom moich rodzonych braci i sióstr stryjecznych oraz ich potomstwu. Dedykuję go także potomkom Stanisława Kłoczowskiego i przede wszystkim potomkom Jerzego Kłoczowskiego, syna jednego z bohaterów mojej opowieści – Bolesława.

I

Co mają wspólnego muszle na plaży z nocą styczniową? Otóż mają, jeśli tylko zgodzimy się, że poetycka wyobraźnia nie zna granic. Zwłaszcza pod piórem tak wybitnego historyka jak Pierre Nora, twórca bliskiego nam pojęcia lieux de mémoire, czyli „miejsca pamięci”. Oddaję mu głos, chciałbym bowiem, aby nadał ton temu szkicowi o swoistej kolekcji przechowywanej w pamięci mojej rodziny – kolekcji związanej tematycznie z powstaniem styczniowym 1863 roku.

„Miejsca pamięci rodzą się i trwają w poczuciu, że skoro pamięć spontaniczna nie istnieje, to pozostaje nam działać w sposób nienaturalny, czyli tworzyć archiwa i obchodzić rocznice, organizować obchody, wygłaszać mowy pogrzebowe, uwierzytelniać akta. Miejsca pamięci są jak bastiony. Gdyby to, czego bronią, nie było zagrożone, nie trzeba by ich było wznosić. Gdybyśmy naprawdę żyli w pamięci, stałyby się zbędne. Nie byłyby miejscami pamięci, gdyby historia nie zawładnęła wspomnieniami, nie starała się ich deformować, przekształcać i po swojemu urabiać. I tak w kółko: rzeka historii porywa ze sobą resztki pamięci, by za chwilę wyrzucić je na brzeg. Miejsca pamięci są jak muszle na plaży, gdy morze żywej pamięci zaczyna się cofać: życie już z nich uchodzi, ale śmierć jeszcze ich nie dopadła”[1].

Nie zamierzam snuć tutaj teoretycznych rozważań na temat tradycji, dziedzictwa i kultury. Każdy, kto zechce pogłębić swoją wiedzę w tej dziedzinie, może zajrzeć chociażby do klasycznych już dzisiaj opracowań Jerzego Szackiego lub Jerzego Jedlickiego. Chcę pisać o pamięci, z której życie być może już uchodzi, ale dzięki takim wydawnictwom jak Album styczniowe śmierć jej jeszcze nie dopada… Chcę pisać o pamięci przechowanej w „muszli”, jaką jest dwór w Bogdanach Wielkich, bowiem tylko o tym lieu de mémoire mogę wypowiadać się z pozycji Furtiana[2]. Pragnę przywołać kilka wspomnień, kilka opowieści, które pamięć o powstaniu styczniowym w mojej rodzinie wciąż jeszcze karmią i ożywiają.

Zacznijmy zatem od opisu „kolekcji”. Tam, gdzie mieszkam od kilku lat, czyli w małym dworku w Bogdanach Wielkich, małej wsi położonej na północnych rubieżach Mazowsza, a zarazem miejscu urodzin mego dziadka Eugeniusza (1897-1985) i mego ojca Jerzego (1924-2017) oraz jego dwóch braci, Zbigniewa (1929-1984) oraz Jana Andrzeja OP (1937), zaszczytne miejsce na jednej ze ścian w pokoju stołowym zajmuje sześć dużych akwarel malowanych przez moją prababkę Kazimierę Kłoczowską według Grottgera. Kopie liczącego w oryginale dziewięć rysunków cyklu Polonia zdobiły salon bogdański do 1939 roku. Przechowane w czasie wojny w Krzynowłodze Wielkiej, powędrowały następnie z dziadkami do Poznania, gdzie zamieszkali po 1945 roku, by po latach powrócić tam, gdzie powstały, czyli do odzyskanych w 1996 roku przez naszą rodzinę „nowych” Bogdan. Akwarele te mówią nam nie tylko o talencie mojej prababki, lecz poprzez swoją tematykę świadczą o kulcie powstania 1863, jaki panował we dworze w Bogdanach. Mariusz Bryl, historyk sztuki i autor monografii na temat cykli Grottgera[3] , którego w roku 2017 zaprosiłem do Bogdan z wykładem na symboliczne urodziny mego dziadka Eugeniusza, pisze w swojej książce: „Liczba różnego rodzaju bardziej lub mniej luksusowych albumów, popularnych książeczek, pocztówek, wydanych przed odzyskaniem niepodległości wystarczała, by w prawie każdym inteligenckim, mieszczańskim, szlacheckim i wielu chłopskich domach znalazło się kilka odbitek Grottgerowskich kartonów, traktowanych jako jedne z integralnych i najistotniejszych składników narodowej tradycji”.

Warto podkreślić, że Kazimiera nie zadowoliła się pocztówkami i albumami, ale sama skopiowała pędzlem i farbami wodnymi ów słynny cykl, który dzisiaj mogę z dumą pokazywać dzieciom ze szkoły w Krzynowłodze Wielkiej podczas zajęć z historii, jakie zdarza mi się z nimi prowadzić we dworze.

Pamięć o powstaniu styczniowym 1863 roku trwa zatem w Bogdanach zamknięta w muszli akwarel malowanych przez prababkę. Ale te akwarele, to tylko część kolekcji, o której opowiadam. Kolejną stanowi przekazywana w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie opowieść o moim prapradziadku Józefie Adamie Kłoczowskim i o jego synu Bolesławie, starszym bracie mojego rodzonego Pradziadka, Józefa Piotra. Album styczniowe to dobre miejsce i okazja, aby tę opowieść przypomnieć i utrwalić.

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

[1] Pierre Nora, Między pamięcią a historią, Wybór tekstów. Wybór i przekład Jan Maria Kłoczowski. Gdańsk, słowo/obraz terytoria, „Biblioteka Mnemosyne”, 2023, s. 114.

[2] Zob. Anna Piwkowska, Furtianie. Kraków, Znak, 2022.

[3] Mariusz Bryl, Cykle Artura Grottgera. Poznań, Wydawnictwo Naukowe UAM, 1994.

Twickenham Andrzeja Panufnika

Kiedy w listopadzie 1963 roku Andrzej Panufnik żenił się w Londynie z młodszą o 23 lata Camillą Jessel, nie miał pojęcia, że poślubia córkę znamienitego brytyjskiego rodu. Camilla, najmłodsza córka zasłużonego admirała floty brytyjskiej, była jak na owe czasy niesłychanie samodzielną młodą osobą. Skoro nie mogła pójść po ukończeniu szkoły na studia – jej rodzina oczekiwała raczej, że znajdzie dobrze sytuowanego męża i zgodnie z tradycją zajmie się domem – postanowiła wyjechać do Stanów Zjednoczonych, gdzie przez rok pracowała jako sekretarka. Po powrocie do Anglii, pierwszy raz zetknęła się z Andrzejem Panufnikiem, polskim kompozytorem, który w 1954 roku uciekł z komunistycznej ojczyzny i mieszkał odtąd w Wielkiej Brytanii. To pierwsze spotkanie zostało im obojgu w pamięci, choć rozjechali się zaraz w różne strony. Panufnik wybrał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie z pomocą oddanego jego muzyce Leopolda Stokowskiego chciał zbadać grunt pod możliwości pracy za oceanem. Camilla tymczasem pojechała na rok do Paryża, aby uczyć się francuskiego. Z zamorskich planów Panufnika niewiele wyszło. Po kilkunastu tygodniach z ulgą wrócił na Stary Kontynent, a do przyjaciela pisał: „Doszedłem do ostatecznego wniosku, że mieszkać mogę jedynie w Europie”. Na szczęście nie wracał z pustymi rękami. Udało mu się zdobyć zamówienie Fundacji Kościuszkowskiej na symfonię poświęconą zbliżającemu się millennium Polski. Po powrocie do Anglii dla oszczędności wynajął mały domek oddalony znacznie od Londynu i tam zabrał się do pracy. A kiedy Camilla wróciła z Francji, wspólny przyjaciel zetknął ich ponownie ze sobą. Wiedząc o muzycznych sympatiach dziewczyny, która akurat zastanawiała się nad zajęciem dla siebie, zaproponował, by porozmawiała znów z tym nieco smutnym emigrantem z Polski, za którego czuł się odpowiedzialny. Miał wrażenie, że w ostatnim czasie Panufnik coraz bardziej zaniedbuje sprawy zawodowe. Może zatem, biorąc pod uwagę dotychczasowe sekretarskie doświadczenie, panna Jessel pomoże mu chociaż uporządkować korespondencję?

Tak to się zaczęło. Panufnik był nie tylko smutny, ale i samotny. Od rozwodu z pierwszą żoną, Scarlett, minęły co najmniej dwa lata, a Brytyjka, z którą był związany przed wyjazdem do Stanów, umierała właśnie na raka. Zresztą ich związek należał już do przeszłości. Introwertyczny z natury Panufnik nie miał zbyt wielu przyjaciół, nie przepadał zresztą nigdy za życiem towarzyskim. Również jego perspektywy zawodowe nie wyglądały najlepiej. W 1959 roku po dwóch sezonach zrezygnował ze stanowiska dyrektora artystycznego Orkiestry Symfonicznej Miasta Birmingham (CBSO). Chciał skupić się wyłącznie na komponowaniu. Liczył, że uda mu się utrzymać z doraźnych angaży dyrygenckich i kompozytorskich zamówień. Ale obu było z czasem coraz mniej. Od 1954 roku, kiedy wyjechał z Polski, zaciekawienie losem uciekiniera z komunistycznego kraju słabło. Dodatkowo, z końcem 1959 roku zmieniła się polityka radia BBC i nie mógł już liczyć na przychylność nowych dyrektorów, którzy chcieli promować muzyczną awangardę. Rynek był coraz trudniejszy. A Panufnik nie bardzo umiał zabiegać o swoje sprawy. Camilla wspomina, że kiedy zaczęła dla niego pracować, ze zdumieniem otwierała kolejne nietknięte koperty, w których spoczywały propozycje poprowadzenia koncertów, a nawet zamówienia na nowe utwory. Panufnik nie miał sił ani energii, by się tym zajmować. Mało nawet jadł, próbując zatrzymać topniejące oszczędności. To nie był dla niego dobry czas. Dlatego też pomoc dziewczyny przyjął z wdzięcznością. Zwłaszcza, że Camilla niczego nie oczekiwała w zamian, a rozmawiało się z nią znakomicie. Mimo różnicy wieku doskonale się rozumieli. Szybko zresztą zakochali się w sobie.

Pod koniec 1962 roku kompozytor chciał jednak zerwać tę znajomość. Jego sytuacja finansowa była opłakana. Co prawda jeszcze w styczniu jego Koncert fortepianowy miał swe prawykonanie w Birmingham, ale kolejne propozycje nie nadchodziły. Panufnik miał jedynie zamówienie przywiezione z Ameryki. Symfonia miała być gotowa w 1963 roku. Obawiając się, że nie wystarczy mu pieniędzy na przetrwanie zimy w Anglii, postanowił wypowiedzieć najem domku i wyjechać na południe Hiszpanii. Tam było znacznie taniej. Wyjazd oznaczał jednak rozstanie z Camillą. Kompozytor uświadomił sobie, że związek z młodą Angielką robi się coraz poważniejszy i nie chciał jej zwodzić. Myśląc o swej mizernej sytuacji finansowej uznał, że lepiej będzie się rozstać. Camilla boleśnie przeżyła jego decyzję. Nie zależało jej ani na pieniądzach, ani na ślubie – Panufnik zresztą na początku znajomości oświadczył stanowczo, że nigdy więcej się nie ożeni. Nie wyobrażała jednak sobie życia bez niego. Chciała z nim być, pomagać mu w pracy, otoczyć opieką. Wierzyła też w jego talent. Dlatego kiedy Panufnik wyjechał do Hiszpanii, sama postanowiła ruszyć do Afryki, gdzie miała zrobić serię zdjęć dla organizacji Save the Children. Ale, jak po latach wspominała z uśmiechem: „Tak naprawdę jechałam tam, by umrzeć”. Panufnik długo jednak bez niej nie wytrzymał. Już po kilku tygodniach pobytu w Calpe Alicante poprosił, by ukochana go odwiedziła. Spędzili razem święta i wspólnie witali 1963 rok. Odtąd nie było już mowy o rozstaniu. Ona co prawda musiała pojechać do Afryki, aby wykonać swe zadanie, ale umówili się, że wracając do Londynu spotka się z nim we Francji, dokąd pojechał, czekając nerwowo na wyniki konkursu kompozytorskiego w Monako, gdzie w tajemnicy przed wszystkimi – z wyjątkiem Zygmunta Mycielskiego – wysłał partyturę ukończonej właśnie Sinfonia sacra. Od wyniku tego konkursu zależało jego dalsze życie. Nie był nawet pewien, czy w ogóle wróci do Anglii. Podając Mycielskiemu w jednym z listów daty i miejsca swego pobytu we Francji, kończył nieco dramatycznie: „Dalej – tylko Bóg wie!”.

Szczęśliwie, Sinfonia sacra zdobyła w Monako I nagrodę, nie bez dyskretnego wsparcia przyjaciela z Polski. Mycielski nie miał zresztą najmniejszych wątpliwości, że to znakomity utwór. Panufnik złapał wiatr w żagle. Znaczenie miały i pieniądze z otrzymanej nagrody, i to, że wykonanie oraz nagranie symfonii zaplanowane zostało w Monte Carlo na następny rok. Wszystko to sprawiło, że bardziej optymistycznie spojrzał w przyszłość. W rezultacie, łamiąc dane samemu sobie słowo, oświadczył się Camilli i został przyjęty. Dopiero wtedy poznał rodziców narzeczonej. Winnie i Richard Jesselowie przyjęli przyszłego męża córki bardzo ciepło, najwyraźniej ciesząc się, że znalazła szczęście u jego boku.

W listopadzie 1963 roku, kiedy państwo młodzi brali w Londynie ślub, nie bardzo jeszcze wiedzieli, gdzie zamieszkają. Jak się jednak okazało, o miejsce do ich wspólnego życia zadbali Jesselowie. W prezencie ślubnym wykupili pięćdziesięcioletnią dzierżawę domu leżącego w podlondyńskim Twickenham, tuż nad Tamizą, w miejscu cichym i spokojnym, a jednocześnie dobrze skomunikowanym z Londynem. Dom był częścią posiadłości Orleans House, należącej niegdyś do babki Camilli, Nellie Ionides, która kupiła ją w 1926 roku, ratując XVIII-wieczny pałac i jego zabudowania przed wyburzeniem. Wcześniej teren był własnością francuskich arystokratów, którzy wzorem swych angielskich krewnych budowali wzdłuż Tamizy podmiejskie rezydencje. Pani Ionides zmarła w listopadzie 1962 roku, zapisując Orleans House zarządowi miasta Twickenham. Kiedy rok później jej wnuczka, Camilla Jessel wychodziła za mąż za ubogiego polskiego kompozytora, Riverside House – dom należący do posiadłości, ale oddzielony od pałacu i otoczony samodzielnym ogrodem – był wciąż wolny, a jego wynajem możliwy. W ten sposób polski emigrant z Warszawy miał zapuścić korzenie w podlondyńskim miasteczku.

Dom był w opłakanym stanie i wymagał gruntownego remontu. Przez pierwsze miesiące młodzi mieszkali w małej chatce na tyłach ogrodu, a Panufnik chodził komponować do pobliskiego kościoła. To tutaj w 1964 roku zabrzmiał jego pierwszy napisany po ślubie utwór – Pieśń do Marii Panny. Camilla w pierwszej kolejności postanowiła odnowić budynek dawnej stajni i tam urządzić pracownię dla męża. Doskonale rozumiała jego potrzebę pracy w skupieniu. Sama z pasją odnawiała i urządzała dom, który później mieli podziwiać goście Panufników, w tym także przybysze z Polski. Zaprzyjaźniony z Panufnikiem Mycielski bywał tu niemal co roku i dostrzegał w stylu życia Panufników ślady egzystencji, którą znał tak dobrze sprzed wojny, a która w Polsce bezpowrotnie zginęła. Lubił przyjeżdżać do Twickenham. Mógł wtedy zagłębiać się z przyjacielem w długich rozmowach o muzyce, komponowaniu i polityce.

W Riverside House pierwszy raz byłam ćwierć wieku temu. Nigdy nie poznałam samego kompozytora, o którego życiu i twórczości przyszło mi nieraz pisać. Jednak dzięki niezwykłemu zrządzeniu losu było mi dane poznać jego żonę i dzieci. Zaprzyjaźnić się z nimi i bywać w jego domu. Jestem za to ogromnie wdzięczna. Do dziś z radością odwiedzam Twickenham, chodzę ścieżkami Andrzeja Panufnika. Śpię w łóżku, w którym sypiali i Nadia Boulanger, i Leopold Stokowski, i wielu innych jakże ważny gości. Budząc się, odsłaniam zasłony w oknie i patrzę z zachwytem na prześwitującą między drzewami Tamizę. W zależności od pogody jej woda lśni w słońcu lub płynie szaro. W weekendy od rana słychać pokrzykiwania wioślarskich regat. Gałęzie drzew w zależności od pory roku to odkrywają, to ukrywają nadrzeczne widoki. Zawsze czuć tu spokój, którą daje bliskość natury. W godzinach przypływów woda z Tamizy nieraz wdziera się aż na pobliskie uliczki. Powietrze pachnie wtedy wilgocią i mokrymi liśćmi. Mieszczący się tuż za rogiem pub ma uroczy piwny ogródek po drugiej stronie drogi, tuż nad wodą i nieraz widziałam, jak staje się wyspą na czas, kiedy Tamiza rozlewa się aż po przeciwległy chodnik. Nikt tu się temu nie dziwi. Goście siedzą spokojnie, czekając aż woda opadnie i będą mogli spokojnie zejść na ląd. Dalej wąska uliczka otoczona z obu stron wysokim murem prowadzi w stronę niewielkiego kościoła (tego, w którym niegdyś pracował Panufnik) i dalej do centrum miasteczka. Wokół rozciągają się typowo angielskie ogrody. Można po nich spacerować, przemierzając przerzucone ponad ulicą murowane kładki. W części nabrzeżnej parku zbudowano pod koniec XIX wieku dość ekscentryczną fontannę inspirowaną grecką mitologią. Naturalnej wielkości nagie nimfy, niedawno odrestaurowane, przykuwają wzrok alabastrową bielą. Jem Panufnik, syn kompozytora, opowiada, że kiedy był mały, podniszczone rzeźby wyglądały nieco przerażająco…

Wzdłuż Tamizy, odchodząc od miasteczka prowadzi ścieżka, którą można dotrzeć aż do mostu w Richmond. Dalej w lewo znajduje się ostatnia (lub pierwsza) stacja londyńskiego metra, zielonej District Line. A idąc od mostu w prawo, trafiamy do ogromnego Richmond Park, wspaniałego rezerwatu brytyjskiej flory i fauny. Nie dziwi mnie, że kompozytor uwielbiał codziennie spacerować wzdłuż Tamizy, układając w głowie kolejne utwory. Jego syn pamięta, że nawet kiedy szedł z ojcem, właściwie nie sposób było z nim rozmawiać, tak bardzo pochłonięty był myślami. Najczęściej zresztą towarzyszył mu pies, najpierw duża labradorka Kasia, a w ostatnich latach życia mała sunia Myszka. Przywoływał ją, gwiżdżąc fanfarę, otwierającą Sinfonia sacra. Myszka lubiła też po psiemu śpiewać, zwłaszcza kiedy grał na fortepianie. Zmarła długo po jego śmierci, zdążyłam ją jeszcze zobaczyć.

Panufnik kochał drzewa i rzekę. Twickenham stało się jego miejscem na ziemi. Żona posadziła nawet z tyłu ogrodu sosny, by przypominały mu utraconą Polskę. Jako kilkuletni chłopiec podczas spacerów z babcią wokół pałacyku Szustra na Mokotowie śledził układ liści na gałęziach, w podlondyńskim Twickenham obserwował z upodobaniem kołysane wiatrem drzewa chylące się nad Tamizą. Część ziemi Panufników, oddzielona drogą od głównego ogrodu, przylega do brzegu rzeki. Tutaj przez jakiś czas cumowała łódź Panufników, którą kompozytor kupił, by pływać po rzece z przyjaciółmi. Na jednym ze zdjęć stoi w niej z Leopoldem Stokowskim, obaj uśmiechnięci i zrelaksowani.

Kiedy przyjeżdżam do Twickenham, lubię zagłębić się w dokumenty zgromadzone w Archiwum Panufnika. Wyciągam kolejne pudła i przeglądam listy, zdjęcia, programy. Zawsze znajduję tu jakieś nowe tropy, które wcześniej nie zwróciły mojej uwagi. Uwielbiam siedzieć z Camillą Panufnik przy stole w kuchni lub w którymś z wypełnionych wspaniałymi instrumentami pokoi, gdzie pijąc kieliszeczek czegoś mocniejszego słucham po raz kolejny opowieści o jej życiu spędzonym u boku ukochanego męża. Wciąż czuję jej miłość do niego. Te rozmowy zostaną zawsze w mojej pamięci. Podobnie, jak widoki Twickenham. Mając je przed oczami, wyraźniej słyszę w muzyce Panufnika spokój otaczający dom kompozytora, kojący wpływ płynącej obok rzeki, z jej niespiesznym, ale stałym nurtem. A także szum drzew na wietrze. Zmienność życia i stałość natury. Jej regularne, symetryczne kształty, tak lubiane przez kompozytora. Kiedyś byłam skupiona niemal wyłącznie na polskości muzyki Andrzeja Panufnika, twórczości tak długo w Polsce nieobecnej, a dziś uczę się odkrywać w niej wątki wiążące je z przybraną ojczyzną, a nade wszystko – z jego najbliższym otoczeniem. Nie przypadkiem jeden ze swych utworów zatytułował Obrazki na Tamizie…

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Restauracja zamiast muzeum

Z planów pójścia śladami literackiego Rogalli z powieści Lenza nic jednak wówczas, w 1996 roku, nie wyszło (ale co się odwlecze, to nie uciecze!). Urzędnicy z piskiego wydziału budownictwa nie wsparli nas wówczas w realizacji tej ambitnej muzealnej wizji, oświadczając, że zgodnie z przepisami budowlanymi nie możemy postawić domu „jak dawniej” – czyli tak, jakim był pierwotnie, bez udogodnień cywilizacyjnych takich jak łazienka (której w stuletnim budynku przecież nie było) i tzw. mediów (instalacji wodnej, kanalizacyjnej etc.). Musieliśmy zmienić nasze plany – a więc także projekt budowlany, uwzględniając w nich to wszystko, co znacznie zwiększało koszt budowy – na co finansowo nie byliśmy przygotowani. Przestawienie drewnianej chałupy jeden do jednego było dużo tańsze niż budowanie zgodnie z wymogami postawionymi nam przez urzędników. Rozpoczynając budowę nie byliśmy świadomi czekających nas problemów, administracyjnych procedur i kosztów. Ale to dobrze, bo gdyśmy wcześniej wiedzieli, zapewne nie zdecydowalibyśmy się na ten wariacki krok, a tak nie było wyjścia… Klamka zapadła, budynek czekał w częściach, budowa rozpoczęta, więc żeby ją dokończyć sprzedaliśmy wrocławskie mieszkanie Danusi. Zdecydowaliśmy też, że nie otworzymy muzeum, ale wrócimy do wcześniejszych planów – tyle tylko, że zamiast kawiarenki w odtwarzanej chacie zrobimy…  restaurację!

Tzw. stan surowy otwarty – czyli stoją już ściany nośne ze stropami, zwieńczone dachem z pokryciem tymczasowym, jest też szkielet ganku – wykonany z ociosanych i profilowanych stuletnich bali, 2 marca 1997

Był to kolejny wariacki pomysł, bo znowu postanowiliśmy zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie robiliśmy, o czym nie mieliśmy pojęcia. Najpierw była to hodowla jeleni, potem przenoszenie dużej chałupy, no a teraz restauracja! Czym innym była sezonowa sprzedaż napoi i przekąsek przez okienko w naszym domku – co robiliśmy, a czym innym prowadzenie całorocznej restauracji w puszczy, na odludziu, w wiosce z trzema domami, do których prowadzi byle jaka droga gruntowa, czasami nieprzejezdna, gdzie hula wiatr, szumią drzewa, jesienią ryczą jelenie, wyją wilki, a turyści występują czasami i tylko sezonowo…

Z „poważną” gastronomią nie mieliśmy doświadczenia – poza moją krótką pracą w młodości na zmywaku, we włoskiej pizzerii w Berlinie Zachodnim, skąd po kilku dniach uciekłem oraz tym, że byliśmy dość częstymi (jak na tamte czasy) klientami licznych i rozmaitych „zakładów zbiorowego żywienia”. I nie myślę o barach czy stołówkach studenckich z PRL-u, ani czasach tuż po transformacji ustrojowej, ale o okresie od 1981 roku, kiedy mieszkałem w dzielnicy Charlottenburg w Berlinie Zachodnim. Tam, po sąsiedzku mieliśmy do wyboru wszystkie możliwe restauracje – od włoskich, greckich i portugalskich, przez tureckie, izraelskie, marokańskie, tajskie, wietnamskie po meksykańskie czy południowoamerykańskie.

Poza tym jeżdżąc do Grecji nie raz pysznie jadaliśmy w małych, rodzinnych tawernach na odludziu, w których żona gotowała, mąż pomagał, a dania wybierało się pokazując palcem zawartość jednego z dwóch czy trzech garnków stojących na kuchni. To właśnie te proste, niewielkie tawerny były dla nas inspiracją, a w szczególności jedna z nich, o swojsko brzmiącej nazwie „Matula” (to samo znaczy po grecku, tylko pisane Matoula) w maleńkiej Monemwazji na Peloponezie. Po raz pierwszy trafiliśmy do niej w 1986 roku, kiedy prowadziło ją starsze małżeństwo – Matula z mężem. Od 35 lat często tam bywamy, staramy się być raz w roku (lub co drugi rok – gdy zamiast do Włoch i Grecji jedziemy w innym kierunku), bo to nadal nasza ulubiona restauracja – obecnie prowadzi ją ich córka z mężem.

Tak czy owak, uznaliśmy wówczas, że w środku Puszczy Piskiej nasze wyuczone zawody – Danusia jest inżynierem przemysłu chemicznego oraz magistrem organizacji i zarządzania, ja magistrem geografii, na niewiele się zdadzą. Musimy znaleźć sobie zajęcie, takie które lubimy, da nam zadowolenie, no i zapewni niezależność oraz utrzymanie przez cały rok. Ponieważ oboje lubimy dobre jedzenie, lubimy też gotować – i nie najgorzej nam to wychodzi, to otwarcie restauracji było – jak się okazało, słuszną decyzją, pomimo, że ludzie z tzw. branży i z „doświadczeniem”, pukali się w czoło i wieszczyli, że na takim odludziu nie mamy szans, że się nie uda, że po pierwszym sezonie zamkniemy interes…

Takie gadanie nas nie zniechęcało, bardziej martwił nas brak gotówki. Należało skończyć rozpoczętą budowę. Stawianie zrębu – który tworzyły ściany przeniesionej chałupy, posuwało się bardzo szybko i budynek w stanie surowym stał już na wiosnę 1997 roku. Jednak prace wykończeniowe trwały długo, prawie dwa lata – z powodu braku pieniędzy, fachowców i trudności zadania.

Szczytu budynku ozdobił pazdur czyli pionowa, drewniana ozdoba umieszczana na kalenicy dachu, typowa dla dawnego budownictwa wiejskiego na Mazurach (ten element pochodził z rozebranej przez nas gajówki pod Klonem, na zdjęciu majster śp. Edek M. oraz Marian P. – który do tej pory u nas pracuje), sierpień 1997

Odtwarzanie przenoszonego drewnianego budynku, zwłaszcza wpisanego do rejestru zabytków (nasz wtedy jeszcze nie był), poza przygotowaniem merytorycznym (analiza materiałów ilustracyjnych, literatury, oględzin w terenie, sporządzenia urzędowej i rozbiórkowej dokumentacji – ta druga była ważniejsza dla nas) wymagała zgromadzenia odpowiednich materiałów budowlanych. Potrzebne było odpowiedniej jakości drewno jako równowartościowy materiał do wymiany zniszczonych elementów i uzupełniania ubytków (tzw. flekowania). Szukaliśmy bali o odpowiednich parametrach, kolorze, wieku i stopniu zwietrzenia. Przy takiej budowie nowe drewno jest używane wyjątkowo, tam, gdzie będzie niewidoczne lub gdy nie ma możliwości użycia starego, np. do konstrukcji dachu. Oprócz tego musieliśmy mieć kamienie na podmurówkę, znaleźć dobrej jakości stare cegły (na budowę kominów), dachówki i gąsiory (to półokrągłe dachówki kładzione na krawędziach dachu, np. na kalenicy), a to wszystko miało być w podobnym wieku co chałupa – czyli „poniemieckie”, pochodzące z rozbiórki, ze śladami patyny i czasu.

Uszczelnianie ścian mchem (utykanym pomiędzy belkami) mchem, sierpień 1997

Musieliśmy nazbierać mech do wypełniania szczelin między belkami, potrzebna była też odpowiedniej jakości glina do tynkowania ścian, bo wnętrza domu były wykańczane tradycyjnym tynkiem glinianym nakładanym na szkielet z tzw. dranek (cienkich listewek nabijanych ukośnie do ścian, służących jako podłoże pod tynk). Dzięki temu drewno jest bardzo dobrze zabezpieczone: tynki gliniane doskonale regulują wilgotność powietrza w pomieszczeniach i utrzymują ją na stałym poziomie, a ich duża masa pozwala na akumulowanie ciepła, dobrze izolują dźwięki, są zdrowe i ekologiczne.

Tynkowanie ścian gliną nakładaną na tzw. dranki. Po długich namowach i wielu prośbach zgodził się to wykonać zdun, lato 1998

Musieliśmy też znaleźć stare kafle na odbudowę pieca chlebowego, tradycyjne metalowe okucia do okien i drzwi. No a przede wszystkim potrzebni byli dobrzy, doświadczeni fachowcy: zdun do budowy pieca chlebowego, kuchni z fajerkami i pieca grzewczego (te dwa musiałby być z sobą połączone – pali się w kuchni a piec kumuluje ciepło), specjalista do kładzenia tynków glinianych, elektrycy i hydraulicy. Jedni nie mieli czasu lub mieli fochy (ilość dobrych fachowców była mniejsza niż inwestorów), a jeszcze inni nie chcieli podjąć się zadania: „Co takiego? Tynki gliniane? Co to, to nie!”. Z problemami, po kilku wizytach i „po prośbie” udało się Danusi namówić zduna na „prace po staremu”. Sam ostatecznie układałem kafelki, malowałem ściany, odnawiałem stare meble etc. (za granicą można się wiele nauczyć…), a Danusia zgodnie z wyuczonym zawodem, zajmowała się organizacją i porządkami wokół.

Zachowaliśmy wszystkie oryginalne stare okucia, klamki, zapadki, etc.

Oprócz prac wykończeniowych w budynku należało zadbać o jego otoczenie. Zależało nam, na takim ukształtowaniu terenu i uformowaniu skarp wokół budynku, żeby wyglądały jak naturalne. Do tego był potrzebny potężny spychacz, który ledwo mieścił się obok naszej starej-nowej chaty.

Stan tzw. surowy zamknięty – fundamenty i podmurówka wykonane z kamieni polnych, zniszczone bale zastąpiono drewnem rozbiórkowym, odtworzone ganki, które dawniej były w Dąbrowach (o czym świadczyły ślady pozostawione na drewnie), dach przykryty starą, „poniemiecką” dachówką, ale wewnątrz budynek jest w stanie surowym, 7 listopada 1997

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Demon aktywizmu

Z okładki książki pod tym właśnie tytułem spogląda na czytelnika twarz witkacowska. To portret mężczyzny w wieku średnim, o rysach wyrazistych, z niewielką bródką i przenikliwym spojrzeniem. Należy go zapewne umieścić w realistycznej galerii Witkacego, nie widać w tej twarzy demonicznych albo karykaturalnych deformacji.

Dla mnie, polonistycznie ukształtowanej, nazwisko Choynowski kojarzyło się przede wszystkim z imieniem Piotr, jego, czyli Piotra Choynowskiego nowele były bardzo wysoko cenione w dwudziestoleciu, powieść Młodość, miłość, awantura należała do prozatorskiej czołówki. Ukazała się w roku 1926, autor zmarł przed wojną, przedwcześnie, na gruźlicę.

Młodszy brat, Mieczysław Choynowski, to „prekursor polskiej psychometrii”, zatem uczony-psycholog, zajmujący się tworzeniem i stosowaniem testów, zatem badających pamięć metodami statystycznymi. Zbiorowa książka o nim ma wielu autorów i wiele wątków badawczych. Jeden z nich jest szczególnie interesujący. Przede wszystkim dlatego, że powraca do książek i tematów, wydawałoby się, już do cna wyeksploatowanych przez literaturoznawców.

Najpierw jednak o impulsie głównym. Przywracanie postaci – nie tylko dzieła. Archiwa, dokumenty, rozmowy świadków, słowem wyżłobienie miejsca dla osobowości nie tylko profesjonalisty – badacza, ale także bardzo ciekawego człowieka.

Biografia Choynowskiego była interesująca sama w sobie, ale nie musiała przecież dostarczać literackich podniet, mogła oczywiście stać się materiałem fikcji, ale równie dobrze dałoby się poprzestać na obiektywnym wizerunku uczonego.

Autorzy książki pokazują przerwaną drogę naukową wybitnego psychologa. Gdy psychologia stała się nauką zakazaną, zniknęła jako przedmiot nauczania na wyższych uczelniach, urwały się możliwości badawcze (w tym prace nad testami psychometrycznymi), zaczęły zamierać naukowe spotkania wybitnych profesorów oraz ich uczniów. Ten proces wymazywania (przez Hannę Świdę-Ziembę nazwany „przerwanym lotem”) wymuszał dramatyczne decyzje osobiste, często kończące się emigracją. To był przypadek Choynowskiego – osiadł w Meksyku, tam również zajmował się nauką i badaniami, ale w Polsce stopniowo o nim zapominano. Krótko przed emigracją pracował w Krakowie, w szpitalu w Kobierzynie, tam została jego biblioteka. Podobno zaopiekował się nią Stanisław Lem.

Portret Choynowskiego namalowany przez Witkacego nie jest dziełem „firmy”. To przede wszystkim świadectwo przyjaźni, która ich połączyła. Witkacy przyciągał umysły z różnych dziedzin. Powtarzam ten truizm, bo często fascynacja okazywała się, w sensie poznawczym, owocna. Pierwsze zetknięcie jednak mogło być niezbyt zachęcające, jak w przypadku Aleksandra Wata (opowiedziała o tym Ola Watowa) i raczej odpychało. Choynowski też nie czuł się, na początku, zaakceptowany.

Witkacy był ponury, niechlujny, nie chciało mu się rozmawiać. Choynowski, o wiele młodszy, to petent umysłowy, początkujący student filozofii. A jednak znajomość nabrała przyjacielskiego charakteru, Choynowski po wojnie kontaktował się z Czesławą Oknińską i jako pierwszy spisał jej relację o samobójstwie w Jeziorach (mógł to uczynić dopiero po śmierci Jadwigi Unrug, żony Witkiewicza). Listy i pocztówki jakie wymieniali Witkacy i Choynowski przewędrowały szlak dość zdumiewający – od konfiskaty po cudowne odnalezienie. Ale, jak się okazuje – oko badacza może dziś obejrzeć tylko odpisy…

Naukowa przyjaźń łączyła Choynowskiego ze Stanisławem Lemem. Tutaj trop jest już jawny, znają go dobrze i odnotowują lemolodzy. Czytelnik powieści i opowiadań Lema nie ma jednak świadomości, że niektóre postaci posiadają utajony prototyp w osobie Choynowskiego.

Oczywiście nie jest to wiedza niezbędna, ale mówi nam nieco więcej o technice Stanisława Lema, o jego intelektualnych przyjaźniach i związkach z nauką, które trwały przez całe pisarskie życie. A które to postaci? Wojciech Orliński wylicza: Tarantoga, Dońda, Corcoran, Zazul, Vliperdius, Sartorius…

Ponownej lekturze poddane zostaje opowiadanie Jana Józefa Szczepańskiego Koniec legendy. Ma ono swoje mocne miejsce w literaturze o końcu pewnego świata, podobnie jak Trzy czerwone róże. Sylwester obchodzony hucznie w ziemiańskim dworku, gdy słychać już zbliżający się sowiecki front, to obraz kolejnej katastrofy, która już wkrótce miała stać się udziałem polskiej inteligencji, zarówno tej uchodzącej z Warszawy, jak ziemiańskiej, jak wreszcie chłopców z lasu. Szczepański jako prozaik używa ekspresyjnych opisów, sprzyja temu fakt, iż bal jest kostiumowy, postaci też narysowane są grubą kreską, fikcją stara się przykryć wyraźne i dramatyczne podziały, które rysują się w sporze pomiędzy Wielgoszem, Sicińskim i Szarym.

Kto był prototypem Wielgosza i Szarego wiemy od dawna, bowiem Miłosz-Wielgosz szybko się rozpoznał i przez lata miał pretensję o ten portret. Szczepański-Szary starał doprowadzić do pojednania, lecz postaci literackiej się nie wyrzekł. Pojednanie wreszcie nastąpiło, portret pozostał. Ale mało kto z badaczy widział zaplecze Sicińskiego: jego pierwowzorem był właśnie Mieczysław Choynowski, o wiele bardziej wyrozumiały niż Miłosz. Gdy mieszkał w Krakowie kontaktował się z Janem Józefem, choć jego konterfekt w Końcu legendy nie jest pochlebny. Wiadomo skądinąd, iż miał krytyczny stosunek do powstania warszawskiego, okupację przeżył parając się fotografią, robił świetne portrety swoich filozoficznych mistrzów.

Na nielicznych zachowanych zdjęciach z Goszyc nie znajdziemy Choynowskiego – pochodzą one z lat przedpowstańczych. Sylwester w Goszycach stał się zatem symbolicznym przedstawieniem środowiska ziemiaństwa i inteligencji w latach ich obumierania. Miłosz odczuwał to jako wielką osobistą tragedię. Jak powiadał po latach, młody Szczepański nie umiał jej docenić.

Zabawy końca roku wymuszają na nas ostateczne decyzje? Jeszcze inne dramatyczne spotkanie nie zostało, jak dotąd, przetworzone na fikcję literacką. Odbyło się w roku 1950, w warszawskim mieszkaniu Watów, gdzie Miłosz najprawdopodobniej podjął decyzję o opuszczeniu Polski. Tak sugeruje Ola Watowa.

Wracam do prototypów. Dynamiczne życie Mieczysława Choynowskiego, uczonego, któremu odebrano szansę uprawiania zawodu, zyskuje jeszcze jedną odsłonę – tym razem literacką. Ostatnio wrócił do Końca legendy Jerzy Jarzębski. Swoją książkę Miasta, rzeczy, przestrzenie zaczyna zdaniem: „Niespełna dwa lata przed moim urodzeniem odbył się pamiętny sylwester w Goszycach, gdzie starli się Czesław Miłosz i Jan Józef Szczepański. Pierwszy z nich, przybyły ze zniszczonej powstaniem Warszawy literacki gwiazdor i ulubieniec kobiet […] w rzeczywistości zrozpaczony i niewidzący pozytywnych perspektyw na przyszłość. Drugi, skromny i niepozorny, gotów wypełniać wbrew rozpaczy żołnierski obowiązek”. Miejsce tego trzeciego staje się bardziej wyraziste – czytanie Końca legendy może więc zyskać dodatkowy wątek w osobie Mieczysława Choynowskiego.

Mój ojciec, Kazimierz Wyka, już poszukuje w swojej okolicy mieszkań dla uchodźców z Warszawy. Ostatecznie ich chyba nie znajduje, w kartce do Jerzego Turowicza nazywa powstanie pomyłką i jednocześnie zamyka i unieważnia swoje plany na powojenną przyszłość.

Postaci literackich, które zawdzięczają swoje życie prawdziwym osobom, jest oczywiście wiele. Z czasem ludzkie cechy ulegają zatarciu i pozostaje to, co napisane. Jedną z najwspanialszych wydaje mi się Peepercorn z Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. Potężny, hałaśliwy obżartuch i pijak, amator życia. Autor powieści, opanowany, skupiony, elegancki mężczyzna bardzo lubił Gerharta Hauptmanna, chętnie ze sobą rozmawiali. Hauptmann nie zgłaszał pretensji do swojego wizerunku.

MARTA WYKA

Pasemka cienia

„Nasza przyjaźń z Witoldem Gombrowiczem, rozpoczęta listami i wizytą w Vence w początkach lutego 1965 roku, trwała aż do jego śmierci w lipcu 1969 roku. Wszechogarniająca wrażliwość wiązała się u niego z dzielnością, z jasną myślą i z prostotą sformułowań, co sprawiało, że ilekroć było się z nim, miało się wrażenie odzyskiwania gruntu pod nogami, przy czym świat nie tracił niczego ze swych zagrożeń i pułapek. To poczucie odeszło razem z jego odejściem. Może w fotografiach przetrwa pasemko cienia tego czasu”. Ten zapis Bohdana Paczowskiego towarzyszy mi od lat.

26 stycznia 2023 minęło sześć lat od śmierci Bohdana Paczowskiego (Warszawa 1930–Luksemburg 2017), a 2 marca mijają cztery lata od śmierci jego żony – Marii (Lwów 1932–Luksemburg 2019). Obrysowuję dzisiaj jedynie pasemko cienia ich życia…

Maria i Bohdan Paczowscy, Rzym, październik 2006. Fot. Piotr Kłoczowski

Bohdan Paczowski – architekt, eseista, fotograf, bodaj ostatni z „kosmopolaków” – wspaniałego powojennego pokolenia, jak tą wyjątkową formację ludzi określał Andrzej Bobkowski. Kosmopolaków – Polaków i Europejczyków zarazem.

Zostawił po sobie dwa odkrywcze tomy szkiców: Zobaczyć i Ścieżki, oba wydane w „Bibliotece Mnemosyne” oraz album fotografii Spojrzenia, wydany przez Czysty Warsztat Janusza Górskiego. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza zostało obdarowane przez Bohdana Paczowskiego wieloma autorskimi odbitkami jego fotografii, w tym całym cyklem Bliskość daleka.

Maria i Bohdan Paczowscy w latach 60. mieszkali w Chiavari na Wybrzeżu Liguryjskim, tak drogim Fryderykowi Nietzsche (sceneria Radosnej wiedzy!). Obok mieszkał Sławomir Mrożek, zatrzymywał się u nich Gustaw Herling-Grudziński w drodze do Maisons-Laffitte, korespondowali z Nicola Chiaromonte, ale najbliżej było im do Witolda Gombrowicza: „Kiedy wyruszałem z Chiavari wzdłuż wybrzeża w stronę Vence, zdarzało mi się czasem tracić na chwilę w myśli rzeczywisty wymiar jego osoby i jechać z uczuciem, że wracam do ojczyzny, do domu, gdzie czeka ktoś bliski, kogo znam od dzieciństwa”.

W latach 70. mieszkali w Mediolanie, gdzie po śmierci Gombrowicza przeniosła się też Rita Gombrowicz.

Lata 80. to Paryż i cudowne mieszkanie tuż obok l’Observatoire, Ogrodu Luksemburskiego i Montparnasse’u. To był Paryż „Kultury”, Paryż Kota Jeleńskiego, spotkań u Pallotynów, Paryż „Zeszytów Literackich” Barbary Toruńczyk, Adama Zagajewskiego i Wojciecha Karpińskiego… Śmierć Konstantego Jeleńskiego położyła się cieniem na tej dekadzie i już nic nie było takie jak przedtem. Zamykający Europę pojałtańską rok 1989 był coraz bliżej. Lata 90. to „wygnanie”, jak mówiła Maria Paczowska, do Wielkiego Księstwa Luksemburga.

Dekada płodna we wspaniałe projekty i realizacje architektoniczne Bohdana Paczowskiego, począwszy od lotniska i Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu. Zwycięski projekt Muzeum Historii Polski w Warszawie i droga odstąpienia od realizacji pozostały bolesnym punktem w jego życiu.

W ich trzypiętrowym domu w Luksemburgu, prawdziwie promieniującym duchowo i intelektualnie, bliskim i pomocnym dla wielu z nas, wielkim skarbem była wspaniała polska, włoska, niemiecka i angielska – europejska – biblioteka architekta i pisarza.

Jeszcze za życia Bohdana Paczowskiego zapadły ważne dla ciągłości kultury decyzje o przekazaniu archiwów i fotografii do Biblioteki Narodowej w Warszawie, a za życia Marii Paczowskiej – o przekazaniu księgozbioru do Biblioteki Politechniki Krakowskiej. Ocalenie ogromnego, wielojęzycznego zbioru książek było możliwe dzięki pośrednictwu i działaniom Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską oraz Biblioteki Politechniki Krakowskiej, która zdecydowała się przewieźć do Polski zbiór w całości (Bohdan Paczowski był absolwentem Wydziału Architektury tej uczelni, na roku ze Sławomirem Mrożkiem i Stanisławem Kasprzysiakiem, późniejszym tłumaczem i archeologiem). Po wstępnym opracowaniu zdecydowano o przekazaniu włoskiej części księgozbioru do Biblioteki Gino Bianco w Forlì we Włoszech, jednej z najbogatszych bibliotek (i archiwów) dotyczących intelektualnej historii powojennej Europy.

Barbara Toruńczyk opublikowała w ostatnich numerach „Zeszytów Literackich” (139 i 140) fragmenty fascynującej korespondencji Bohdana Paczowskiego, a Wojciech Karpiński dedykował Marii i Bohdanowi Paczowskim swoje Obrazy Londynu i poświęcił je pamięci ich wielkiego przyjaciela Gabora Schaberta.

Pasemka cienia.

PIOTR KŁOCZOWSKI

Linia nieba

Kiedy przychodzi starość? Ze zmarszczkami i poplamioną cerą? Obojętnością? „Z uniesień zostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion” – powiedziałby Jacek Podsiadło. A może starość nie ma nic wspólnego z wyglądem ani odczuwaniem, zaczyna się gdy młodość drażni i zawadza?

Na obrazie Edwarda Szczapowa młoda naga kobieta stoi naprzeciwko staruszki w wełnianej mazelonce z zapaską. Dziewczyna wyłania się z mroku, ciemność ją wynosi, podkreśla smukłość i ładny profil. Ależ bezczelna ta mała! Po co się tak obnosi ze swoją młodością? Czy nie szkoda jej tej starej, której uroda już przeminęła? Lecz to naga kobieta wygląda na samotną, bezbronną i zlęknioną. Staruszka – choć przygarbiona ani nie gaśnie, ani nie blednie. Dręczy ją to świeżo rozkwitłe, bezczelnie młode piękno, które chce unieważnić jej niegdysiejszą młodość.

Współczesnym Iranem rządzi starość: silna, zajadła i wściekła. 16 września 2022 roku zabiła młodziutką Mahsę Amini, bo grzywka wymknęła się jej spod chusty. Podczas pogrzebu dziewczyny wybrzmiały słowa: „Kobiety, życie, wolność”. Od tej chwili są hasłem tłumów przewalających się przez ulice miast i miasteczek. W kilka miesięcy starość wymordowała pięćset trzydzieści dwie osoby. Dziewiętnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt sześć osób uwięziła. Więzienie to chudy jak wylinka siennik rzucony na gołą ziemię, więzienie to miska zupy, wyrywanie paznokci, chłosta i polewanie lodowatą wodą ze szlaucha. Więzienie to jutowy wór z głodnymi szczurami. Wrzuca się do niego ludzi wyłapanych na ulicach.

W styczniu tego roku starość powiesiła na szubienicy młodzieńców Mohammada Karamiego, Seyeda Hosseiniego. Osiemnastoletni Mehdi Mohammadifard, oskarżony o „prowadzenie wojny przeciwko Bogu”, czeka na stryczek.

Starość ubliża, przeszukuje telefony, przystawia do młodych głów kolby pistoletów. Każde słowo, zdjęcie może znaczyć obrazę Boga, który kazał zszyć kobietę z hidżabem, zabronił jej studiować, nie pozwala śpiewać ani tańczyć. Za to bacznie obserwuje gesty i miny dziewcząt i chłopców, bo każdy uśmieszek może być zachętą po przewrotu, rebelii, obalenia władzy, którą w szeleszczących dłoniach trzymają teokraci.

*

Z Wieży Wolności (Bordż-e Azadi) Teheran wygląda jak sprane, pożółkłe prześcieradło. Zbiegasz po dwustu osiemdziesięciu sześciu schodach, skradasz się za facetem w uszance ze sztucznego futra (35 stopni w cieniu!), idziesz w głąb miasta, a tam kolor: różowych szaratów, złoconych bram, bazarów. I murali. Murale namalowała rewolucja.

Kiedy w 1979 roku rewolucja obaliła Mohammada Rezę Pahlawiego, strąciła go nie tylko z pawiego tronu, zniszczyła też jego pomniki. Były ich setki, jeśli nie tysiące. Co skwer, co plac tam szachinszach. Lubił gdy go rzeźbiono. Obsypywał artystów petrodolarami, więc artyści zaludniali kraj szachinszachami. Pomniki zlecali też pochlebcy, wazeliniarze i karierowicze liczący na lukratywne kontrakty. Przygodni partacze strugali dla nich pokraczne figurki bardziej podobne do krasnali niż posągowego Pahlawiego.

Ruhollah Musawi Chomejni nie zamierzał się gramolić na opuszczone cokoły. Starzec o figurze muminka wspiął się znacznie wyżej, zagarnął gigantyczne ściany wieżowców, szkół, fabryk i przywłaszczył sobie kilometry płotów. Bo Iran to mury, murki i parkany, bariery, przegrody, parawany i ciężkie furty z żelaznymi kołatkami: owalną dla niej i w kształcie ogona dla niego.

*

Dawni budowniczowie perskich wiosek i miast trzymali się „linii nieba” (khat-e ásemán). I chałupki biedaków i przestronne wille kupieckie miały tę samą wysokość. Dachy lepiły się do siebie, można było po nich chodzić jak po dywanach, a przy odrobinie szczęścia podejrzeć dziewczynę, która wiesza pranie lub pluska się, podkasawszy spódnicę, w płytkim basenie na dziedzińcu domu. Bo w świecie upału ogniskiem domowym jest woda.

Teheran zapomniał o „linii nieba”. W XX wieku z niewielkiej mieściny zmienił się w metropolię. Przyjął opuszczających pustynię Persów, zaprosił Azerów, Ormian, Kurdów, Beludżów, Bachtiarów, Asyryjczyków, Tałyszów i Turkmenów. Musieli się gdzieś pomieścić. Północna dzielnica miasta wyrasta z gór Elburs, niemalże dotyka wiecznie białego Damavandu. Legenda mówi, że w zamierzchłych czasach boski Atar zwabił na ten pięciotysięcznik smoka Azhu Daheka. Wspinali się bez butli z tlenem. Atar był szczupły i wysportowany, a smok? Spasione bydlę, które w dodatku bało się myszy. Zwierz się zmachał, spocił, zakręciło mu się w trzech głowach jednocześnie, zachwiał się i wpadł do krateru. Do dziś usiłuje się wygramolić, zieje ogniem, bucha dymem, straszy wybuchem wulkanu. Uwolnić go może tylko Atar – według zaratustrian „widzialny i niewidzialny ogień”. Wcale się jednak nie spieszy. Wiedzą o tym co bogatsi Irańczycy (taghuti) i spokojnie przyklejają swoje rezydencje do stoków Elbursu.

Im dalej na południe miasta, tym więcej kiosków, blaszaków, bud, ruder. I obskurnych bloków mieszkalnych, bez ani jednego okna na wschodnich i zachodnich ścianach. Bo Persowie nie lubią gdy ich budzi poranne słońce, nie chcą też by rosnący księżyc zaglądał do ich sypialni. Na gołych ścianach Chomejni dostrzegł olbrzymie płótna. Podobrazia.

Tuż po przewrocie Islamska Republika Iranu ogłosiła kodeks muralisty: „Rewolucyjny mural musi być skuteczny. Nie ma w nim miejsca na dwuznaczność czy aluzje. Powinien się zapisać w pamięci przechodniów”. Artyści chwycili za pędzle. Murale rozlazły się po płotach, rozsiadły na ścianach drapaczy chmur, sklepów, mostów i wiaduktów. Wtargnęły też na zaprojektowany przez polskiego architekta Władysława Horodeckiego dworzec główny. Gmach zbudowano w latach trzydziestych XX wieku: centralny westybul ze szczelinami drzwi ciągnącymi się przez całą fasadę, symetryczne skrzydła z ciemnymi impastami okien, „linia nieba” podkreślona masywnym gzymsem.

Klasyczną bryłę łamią dziś ogromne portrety brodatych najwyższych przywódców: Chomejniego i Chameneiego. Wcale im nie zależy na kuszetkach, podróżach i rozkładzie jazdy pociągów. Zmarszczyli czoła, zagryźli wargi i zgaszonym, starczym wzrokiem patrzą jeden przez drugiego.

Na teherańskich ścianach są setki, jeśli nie tysiące, ajatollahów: zaturbanieni przemawiają, zagrzewają do walki z monarchią, Irakiem i Ameryką, rozmyślają, tronują, przewodniczą, opłakują męczenników i dokądś kroczą, uważając, by nie pobrudzić tych swoich długich, ciemnych płaszczy. A nad placem Vanak górował do niedawna Chomejni w kwiatach; siwobrody (bez turbanu!) wynurzał się z nieba. Niby jakiś Abraham z obrazu Marca Chagalla.

W 2004 roku Chomejniego wymazał ze ściany Mehdi Ghadyanloo.

Dorastał w miasteczku Karaj, w chatce z mułowych cegieł wypalanych w słońcu. Jego matka i babka przyrosły do podłogi. Tkały dywany. Każda z nich pamiętała inny czas. Koczowniczy. Plemienny. Czas, w którym podłogą był rozległy step sahar, czyli suche wzgórza żyłkowane ścieżkami wydeptanymi przez dzikie owce i konie. Zwierzęta skubały szczątki zieleni ze spalonych traw i próbowały zmieścić się w cieniu przelewającym się przez obsypane jurtami wierzchołki. Bo za chatę wystarczyła kiedyś jurta: trochę patyków, słomiane maty przytroczone do ścianek i koce z filcu rzucone na okrągły szkielet dachu.

Matka i babka wplatały pamięć w dywany, kilimy i gabbehy. Kucając na gęstych sznurkach osnowy, wiązały wełnę, czesały wątek metalowym grzebieniem, strzygły wystające nitki i zdmuchiwały strzępki, aż podłoga zmieniła się w obraz, obrosła w karakale, gazele, susły i bułane rumaki achał-tekińskie.

Łobuziak Mehdi skakał tymczasem po dachach (Karaj strzegł swojej „linii nieba”), łowił widelcem żaby i tarmosił bezpańskie psy. Do domu wracał późnym wieczorem. Matka i babka odklejały się wtedy od podłogi, by na innej podłodze ułożyć martwą naturę: pieczone kabaczki, marynowany czosnek i kalafior opiekany w szafranie. Pewnego dnia w drzwiach ich lepianki stanęła ciotka. Po chustach, naszyjnikach i tunice z miękkiego płótna widać było, że świat ją polubił. Chłopak odruchowo przylgnął do krewnej. Ona podarowała mu kredki i blok rysunkowy. „Narysujesz mnie?”. Mehdi pochylił się nad kartką, uchwycił wyrazisty profil i bujne, opadające na ramiona włosy. Ciotka kazała posłać urwisa na lekcje plastyki. I wyłożyła na nie pieniądze.

Zamiast pielić arbuzy, jak to robił ojciec, Mehdi zapisał się na wydział sztuki. W 2004 roku w drzwiach uczelnianej pracowni malarskiej stanął burmistrz Teheranu: porządnie skrojony garnitur, wypielęgnowane dłonie. Czuć było wysokie stanowisko, służyło mu ze stu urzędników. Ogłosił konkurs. Na mural! Jeden student zapomniał, drugi się nie przyłożył, trzeci zaspał, czwarty wybrał romans. A Mehdi chwycił za kredki, wysłał 10 rysunków i wygrał. Myślał, że ozdobi murek na przedmieściach miasta. Jakież było jego zdziwienie, kiedy dowiedział się, że ma zamalować Chomejniego na placu Vanak, z którego rozlała się rewolucja. Czy Mehdi się bał? Okrutnie. Wtedy, podobnie jak dziś, za byle przewinienie można było skończyć w lochu lub na cmentarzu.

W poniedziałek przeraźliwie wiał północny wiatr. Chłopak wdrapał się na rusztowanie i zapaćkał cztery metry krzaczastych brwi Chomejniego. W akademiku przykucnął na turkmeńskim dywanie i czekał na Korpus Strażników Rewolucji. Myślał, że go wrzucą do worka ze szczurami. We wtorek zamazał tęczówki imama: zieloną, po matce zmarłej na cholerę, piwną po dziadku pielgrzymie. I znów nikt nie zapukał do odrapanych drzwi bursy. W środę szerokimi pociągnięciami pędzla wyprasował lwią zmarszczkę i siateczkę bruzd wokół oczu najmędrszego z mędrców. W czwartek zamalował kawał siwej brody. A brodę miał Ajatollah długą i gęstą. Poszło na nią pięć litrów emulsji. Na pokrycie nosa nie starczyło. W piątek muzułmanie świętowali. Muezini śpiewali azany, kobiety z zawiniętymi twarzami kolebały się przy drzwiach meczetów, a na placu Vanak wydatny nos szydził sobie z Chomejniego. Co i raz ktoś robił sobie fotkę na tle ściany, co i raz ktoś wytykał nos palcami.

Tego dnia bało się przynajmniej dwóch mężczyzn. W północnej dzielnicy miasta, w willi z trzema basenami trząsł się ze strachu zleceniodawca: burmistrz Mohammad Bagher Ghalibaf. „Po co mi były te przeklęte murale! Miałem ciepłą posadę i stu ludzi na usługach!”. W bursie kulił się zleceniobiorca Mehdi Ghadyanloo. Tuż po mszy (dżum’ie) do jego pokoju wpadli strażnicy rewolucji. Wyprowadzili biedaka na ulicę i kopniakami popędzili pod mur. O dziwo, wcale go nie zabili, czuwali, dopóki nos nie zniknął pod grubą warstwą farby.

Mehdi namalował sto olbrzymich murali w Teheranie. Na jednym z nich chłopiec uczepił się kolorowych balonów i odfruwa. Władza zajęta ściganiem dziewcząt, którym chusta zsunęła się z włosów, nie odczytała ilustracji i pozwoliła czmychnąć autorowi z kraju. Teraz w Davos, Bostonie czy Londynie maluje szczelinę w „linii nieba”. Jeśli rysa się rozciągnie, przeciśnie się przez nią dziewiętnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt sześć uwięzionych osób.

AGNIESZKA KANIA

Zamieć oślepiająca

Józef Gerald-Wyżycki, w spisywanym w połowie XIX w., na Inflantach polskich, Zielniku ekonomiczno-technicznym, notabene jednej z przyrodoznawczych lektur z młodości, jaką wspomina Czesław Miłosz, zanotował tarninowy nadbużański krajobraz: „Na Podlasiu na prawym i lewym brzegu Bugu obszerne wzgórza nieprzebytą okryte tarniną”. I tak jest tam do tej pory, choć może te smugi i zagajniki tarniny – nadal nieprzebyte, w miejscach wygrzanych, piaszczystych lub kamienistych (sterty kamieni wybieranych z pól!), ale zwykle podścielonych tak lubianą przez tarninę gliną – są już i mniejsze, wyparte (minęło bez mała dwieście lat) przez uprawy, drogi, linie kolejowe. Ale i teraz, gdy w kwietniu wyglądać z okien niespiesznego pociągu z Siedlec do Hajnówki, który toczy się przez owe wzgórza usypane u czoła ostatniego lodowca, właśnie przez most na Bugu (w wysokim, wschodnim łuku kratownic od lat gnieżdżą się pustułki), obserwator nie może oderwać wzroku od leżących grubą warstwą na skłonach pagórków – pokładów bieli, od nieruchomej, spoczywającej jakby wprost na ziemi masy kwiatów tarniny. Kwiatów jest nieprzebranie dużo, bo jeden przy drugim okrywają gałązki stojące tak gęsto, jak to tylko możliwe.

To jest „zamieć oślepiająca”, „solowy koncert w zimnej pustej sali” z Herbertowskiej Tarniny. Kwitnienie tych przyziemnych, niesadzonych przecież ręką człowieka, dzikich tarninowych sadów wypada bardzo wcześnie, po prostu – aż do zatraty wcześnie, w czas przenikliwego ziąbu i częstych nawrotów zimy. Robert Macfarlane zanotował, we wspaniałych Landmarks (2015), książce o tak licznych lokalnych określeniach (Anglicy bardzo serio traktują krajobraz, wszystko ożywione i nieożywione, co ich otacza), jakie funkcjonują na Wyspach dla bytów i zjawisk, podsuwanych naszym zmysłom przez przestrzeń i pogodę, pochodzące z hrabstwa Herefordshire określenie blackthorn winter – „tarninowa zima”, na ów dojmujący ziąb, jaki wybrały dla siebie, w przebiegu pór roku, kwiaty tarniny.

Tak się mówi, że to białe kwiaty, no ale sedno, źródło rokrocznie tego samego zadziwienia i oczekiwania, jest w tym, że barwa przybiera tak rozmaite odcienie, że w jednej chwili mam przed oczami biel od mrożąco, szklisto zimnej, przez zielonkawobiałą, po łagodne kremowe melanże. Gdy pomyślę o tej niezwykłej rozmaitości wariantów jednej barwy kwiatów, jednego tylko gatunku krzewu, i to na niewielkim obszarze, jaki ogarniam na raz rzutem oka na nadbużańskie wzgórza, to po prostu uderza, jak nieadekwatna musi być próba opisu, jak niewystarczający jest zestaw słów, określeń, jakimi dysponujemy. Ale, grzebiąc od lat w zawartości słowników botanicznych, w zestawieniach terminologii opisowej i znajdując w tym uspokojenie, wszak i autorzy tych słowników próbowali, tak samo jak ja w różnych rozterkach i niepokojach, posegregować fenomeny i przedstawić jakąś „gramatykę” dla obserwowanego świata, w tym przypadku dla roślin, posprawdzałem, co też tam mamy na temat bieli. Kartkowałem kilka ulubionych leksykonów: Botanical Latin Williama T. Stearna, dwa podstawowe słowniki polskie, Antoniego Andrzejowskiego Naukę wyrazów botanicznych, z 1825, i Aleksandra Pławskiego Słownik wyrazów botanicznych, z 1830 (w niezwykłym egzemplarzu, bo interfoliowanym – na wszytych kartach uzupełnienia i notatki, ale nie samego Pławskiego, a jego wileńskiego profesora, Józefa Jundziłła, gdy ten, po upadku powstania, próbował jeszcze botanizować, by znaleźć ukojenie w takim zatrudnieniu dla głowy i rąk), i dwa słowniki rosyjskie, N. N. Zabinkowej i M. E. Kirpicznikowa, rosyjsko-łaciński i łacińsko-rosyjski. To, co znajdziemy tu dla bieli, dla „zamieci oślepiającej”, mieści się zaledwie w kilku wersach: podstawowe określenie, albus czyli (trupio) biały, niveus, dla najczystszej, śnieżnej bieli, papyraceus, biały jak papier, co oczywiście pozostaje nieostre, candidus, dla bieli czystej i szlachetnej, eburneus, co oddaje kolor kości słoniowej, lacteus, barwy mleka, cretaceus, biały jak kopana z ziemi kreda, argenteus, dla barwy srebra, no i jeszcze może albidus, białawy, i albescens, bielejący. To przecież wszystkiego kilka słów. Nie ma więc co silić się na opisywanie, pozostaje jedynie znów wpatrywać się w przytulone do ziemi krzewy, gdy i w tym roku zbiorą się na odwagę i zakwitną w tarninową zimę.

Nie mam rysunku tarniny w kwiatach, daję więc, co mam – owocującą gałązkę, rysunek sprzed kilku lat. Te owoce, „tarki”, tak z początku cierpkie, dobrze znamy z kuchni, ale w kręgu „Księgi przyjaciół” wart przywołania jest inny użytek – tarninowy atrament, nieznany teraz nikomu, wytwarzany w śladowych ilościach dla pasjonatów, a w Średniowieczu obecny na pulpitach tych, którzy pisali i czytali: skrybowie i iluminatorzy (przykładem Psałterz utrechcki z IX w.) stosowali czasem atrament nie dębowy, fabrykowany z kulistych narośli na dębowych liściach – z galasów, a właśnie tarninowy, z gałązek tarniny. Nie był co prawda tak ciemny jak ten z dębu, a tylko zielonobrązowy, ale z kolei nie wżerał się z upływem lat w zapisane nim karty i ich nie niszczył (opis produkcji mamy u Teofila Prezbitera, w Diversarum artium schedula). Przechowywano ten atrament w postaci proszku i w potrzebie rozpuszczano odpowiednią jego porcję w białym winie; pisać można było tylko piórem lub stalówką złotą, bo tańsza i pospolita, żelazna, wchodzi w reakcje z garbnikami z takiego atramentu.

JAKUB DOLATOWSKI

Czekając na remake

Ledwie film powstał, ledwie trafił do kin, a ja już czekam na remake, który – mam nadzieję – za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat nakręci jakiś zręczniejszy reżyser. Wieloryb ma bowiem w sobie potencjał na naprawdę znakomity film, przede wszystkim za sprawą fantastycznego scenariusza, w wersji Darrena Aronofsky’ego jest jednak ostatecznie tylko kalejdoskopem banałów, truizmów i klisz. Przyciężka ręka reżysera, irytująca skłonność do przerysowywania, dydaktyka i niekończące się uproszczenia sprawiają, że wychodząc od wzorcowo skrojonej sytuacji dramaturgicznej, stopniowo schodzimy do siermiężnego filmu dla nastolatków. Ma się miejscami wrażenie, że reżyser nie rozumie nic z dostarczonego mu scenariusza – i może dlatego koncertowo marnuje cały zawarty w nim potencjał. To mógł być bardzo dobry film. Wielka szkoda, że nie jest.

Podstawą scenariusza jest sztuka teatralna Samuela Huntera – jej ocalone w filmie resztki, pozwalają się domyślać, że sztuka jest bardzo dobra. (Może zresztą nie trzeba czekać na filmowy remake, może zainteresuje się tym któryś z naszych teatrów?). Wszystko jest tu uplecione zgodnie z klasycznymi wymogami gatunku. Mamy niezwykle ciekawego głównego bohatera (granego w filmie brawurowo, ale i powściągliwie przez Brendana Frasera). Mamy plejadę postaci drugoplanowych, orbitujących wokół niego niczym satelity. Mamy jedność miejsca akcji – rzecz rozgrywa się w domu głównego bohatera, za opuszczonymi cały czas żaluzjami. Ta jedność miejsca – znakomicie budująca potencjał teatralny tekstu – jest też wiarygodnie i przekonująco uzasadniona. Główny bohater, Charlie, jest bowiem chorobliwie otyły (waży jakieś trzysta kilo) i najzwyczajniej w świecie nie jest w stanie opuścić swojego mieszkania – już samo wstanie z fotela jest dla niego przedsięwzięciem rzadkim i wymagającym nadludzkiego wysiłku. Z tego powodu wszystkie spotkania i wszystkie rozmowy – siłą rzeczy – odbywają się w zamkniętej i mocno klaustrofobicznej przestrzeni. Dlatego też pewnie błędem reżyserskim jest pokazanie sceny golenia się w łazience i inne drobne wyjścia poza ograniczoną „teatralną” scenę. W ten sposób osłabiona zostaje wymowa epizodu, w którym bohater na chwilę wynurza się ze swojego mieszkania, wychodząc na ganek po dostarczaną mu przez kuriera pizzę.

W samych postaciach i rozwijających się między nimi relacjach jest tak wiele głębi i wieloznaczności, których Aronofsky niestety nie dostrzega, że film mógłby działać na bardzo wielu poziomach. Kolejne postacie pojawiają się w mieszkaniu głównego bohatera i w zręczny sposób odsłaniają przed widzem kawałki historii tytułowego „Wieloryba”. Pierwszą z nich jest Liz, pielęgniarka i – jak się później dowiadujemy – siostra zmarłego tragicznie partnera głównego bohatera. Na scenę w kolejnych aktach wkroczy też córka Charliego oraz jego była żona. Od pierwszych scen filmu w jego mieszkaniu pojawia się też dość tajemniczy młody misjonarz, który w sensie scenicznym służy głównie temu, aby poszczególne postaci mogły mu w odcinkach opowiedzieć historię Charliego. Dowiadujemy się więc (wraz z misjonarzem), że kilka lat temu Charlie porzucił żonę i córkę, wiążąc się ze swoim studentem. Jego partner od kilku lat nie żyje – zmarł śmiercią samobójczą, najpewniej wynikającą z wyrzutów sumienia (w tle silnie zarysowany jest wątek religijnie umotywowanej homofobii). Obecnie Charlie internetowo prowadzi zajęcia dla studentów (to jest też film o blaskach i cieniach pracy zdalnej!), właściwie nie wychodzi z domu, spotykając się wyłącznie z Liz, dopóki w jego życiu po kilkuletniej przerwie nie pojawia się również utracona córka.

Zupełnie niewyzyskana jest psychoanalityczna głębia scenariusza. Partner Charliego w ostatnich tygodniach życia odmawiał jedzenia, Charlie zażera się na śmierć – w tekście Huntera te dwa zaburzenia są właściwie jednym i tym samym. Ledwie zarysowane są w tym filmie związki jedzenia i erotyki. Reżyser nie wykorzystuje też (i nie pozwala wykorzystać znakomitej Hong Chau) dwuznaczności postaci Liz. Na jakimś poziomie nie opiekuje się ona wcale Charliem, a raczej go zabija, donosząc mu kolejne porcje tuczącego jedzenia. Nie tylko troszczy się o partnera swojego nieżyjącego brata, ale i również się na nim mści. Słabo rozegrany jest wątek poczucia winy (większe wyrzuty sumienia ma zmarły partner Charliego wobec Boga, niż Charlie wobec swojej rodziny). Ledwie zarysowana jest relacja z porzuconą przez Charliego żoną (ich rozmowa jest pewnie najlepszą sceną w filmie). Ciekawa postać córki (Charlie, który nie widział jej od wielu lat, mówi, że jest wspaniała, jego była żona, żyjąca z dziewczyną na co dzień, nazywa ją potworem) sprowadzona jest do kliszy „zbuntowanej nastolatki”.

Klisz jest w tym filmie całe mnóstwo. Charlie próbuje oswajać ptaka, wykładając mu jedzenie na parapet. W mieszkaniu znajduje się zamknięty na stałe pokój, w którym leżą nienaruszone rzeczy zmarłego. Przez wszystkie dni pada deszcz, ale ostatniego dnia wychodzi słońce. Ze sceny na scenę film jest coraz gorszy, rozczarowanie widza narasta. Symbolem całości jest dla mnie motyw włączania kamery – początkowo Charlie nie pokazuje się swoim studentom, na koniec wreszcie włącza kamerę – i dokładnie tak samo jest z tym całym filmem: kiedy Aronofsky zostawiał niedopowiedzenia, całość była intrygująca, kiedy odkrył karty, pozostaje już tylko rozczarowanie. Po drodze padają chyba najbardziej pretensjonalne słowa w kinematografii, od czasu, gdy Chyra krzyczał w Komorniku: „Nie zabronicie mi być dobrym!”. „Ludzie nie potrafią być obojętni” – powiada Charlie, a widz od razu myśli, że coś jest z nim najwyraźniej nie tak, skoro on sam jest na los głównego bohatera, mimo stałego reżyserskiego szantażu, coraz bardziej obojętny. Całości dopełnia finałowa scena, w której Charlie nie tylko wreszcie wstaje z fotela, ale też i zostaje wzięty do nieba. Dosłownie. Kościół może i jest homofobiczny, ale dobry Pan Bóg w razie czego chętnie weźmie gejów żywcem do nieba. Bóg Cię kocha. Tak kończy się ten film. Takie jest przesłanie Aronofsky’ego.

I może w tym cały problem – że ja wiem, jakie jest przesłanie Aronofsky’ego. Może lepiej byłoby, gdybym tego tak jednoznacznie nie wiedział. Pod koniec filmu Charlie pisze do swoich studentów, każąc im lekceważyć normy, lekceważyć obiektywizm i zasady sztuki pisania esejów. (Czy naprawdę niemal każdy film o intelektualistach musi się kończyć taką antyintelektualną i populistyczną woltą?) Jego zalecenie brzmi: napiszcie mi wreszcie coś prawdziwego i szczerego (choć przywoływany tu wielokrotnie Moby Dick jest przecież wyrazicielem wprost przeciwnej strategii). Na przykładzie Wieloryba Aronofsky’ego widać, jak bałamutne jest to zalecenie. Całe mnóstwo współczesnych dzieł filmowych i literackich dusi się pod sztandarową „prawdziwością” i „szczerością”. Wcale nie jest konieczne, by twórca dzieła sztuki wywalał w nim wszystko, co czuje i myśli. Zwykle lepiej jest pozostawić przestrzeń, by coś poczuł i pomyślał odbiorca. Podejrzewam, że dramat Huntera taką przestrzeń pozostawia. Film Aronofsky’ego niestety nie pozostawia jej ani centymetra.

MACIEJ MIŁKOWSKI

Czego nauczyłam się od Marii Iwaszkiewicz?

Dorocie Fortunie

22 lutego 2023 roku Maria Iwaszkiewicz skończyłaby dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Poszłabym do Niej z życzeniami i jadłybyśmy sernik, podesłany przez zaprzyjaźnionego z Jubilatką restauratora, i omawiały książki, które przysłali znajomi wydawcy. Zamiast tego wracam myślą do minionych spotkań – z wdzięcznością wobec losu, który obdarzył mnie przyjaźnią Marii Iwaszkiewicz.

Nauczyłam się od Niej, że:

1/ w ludziach jest więcej dobra niż przewrotności, toteż lepiej brać ludzi z dobrej strony;

2/ jeżeli jakieś zdarzenie można widzieć bądź dramatycznie, bądź na wesoło – lepiej wybrać drugi sposób;

3/ zazdrość jest małostkowa i nudna;

4/ nawet jeśli najwygodniej byłoby leżeć w łóżku cały dzień, to trzeba jednak wstać i zameldować się na swoim posterunku – choćby tym posterunkiem był fotel pod oknem, a głównym zadaniem otwieranie drzwi balkonowych kotu;

5/ telefon działa w dwie strony – więc jeśli ktoś, z kim chcemy pogawędzić, wciąż nie dzwoni – można zadzwonić do niego, nawet jeśli jest trzy razy młodszy;

6/ najważniejsze w życiu są przyjaźnie;

7/ ograniczenia, jakim podlega ciało wskutek upływu czasu, nie dotyczą ducha, i nawet będąc półślepym, półgłuchym i unieruchomionym, można jeszcze dodać otuchy drugiemu;

8/ należy wybaczać wszystko;

9/ kiedy życie przynosi nam coś w darze – choćby zaproszenie od nieznajomych na ucztę weselną, gdy jesteśmy w podróży i głodni – nie należy odmawiać;

10/ można nie mieć nic, nawet własnego okna i fotela, a ciągle jest się czym dzielić – dopóki życie trwa – ponieważ nie chodzi o to, co dajemy, tylko o to, by dać siebie.

AGNIESZKA PAPIESKA

O wypiekach

Drogi Panie Redaktorze,

Kto upiekł pierwszą w historii blachę sernika, nie wiadomo. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby przepis na sernik Izyda powierzyła kapłanom w Tebach. Przez tysiąc lat karmili nim tylko faraonów. Tak sprawy się miały aż do podboju Egiptu przez króla perskiego Kambizesa. Dłużej przepisu w tajemnicy trzymać się nie dało. To chyba wtedy ludy zamieszkałe nad Morzem Śródziemnym poznały boski smak sernika. Z niewiadomych powodów milczy o tym Herodot. A może sernikowi poświęcona była osobna księga, jego Dziejów, która zaginęła? Czy można się dziwić Fantazjanowi, że nie oparł się pokusie zjedzenia kolejnych blach tego królewskiego ciasta?

Dziś jednak chciałbym Panu opowiedzieć swoją przygodę z innym cudem cukiernictwa. Za dziewięć lat smakosze i łakomczuchy Europy będą obchodzić dwusetną rocznicę narodzin tortu Sachera. Nie wyobrażam sobie, abyśmy nie uczcili tego święta. Mamy kilka lat na jego przygotowanie. Zgodzi się Pan chyba ze mną, że prezesem komitetu obchodów powinien zostać poeta Fantazjano.

Wróćmy do mojej przygody. Było tak. Po niespełna pół godzinie biegu dotarliśmy do Mariahilfe, miasteczka położonego w kotlinie. Dzień był słoneczny, skrzył śnieg. Biegłem co tchu za Felice Mirandola, nie mogąc od niej oderwać wzroku. W Mariahilfe bywałem rzadko – prawdę mówiąc, tylko w dzień przyjazdu w góry i w dzień odjazdu. Była to ostatnia stacja linii kolejowej, odnogi głównej trasy Innsbruck–Bolzano. Na stacji brało się fiakra lub sanie, zależnie od pory roku. Dwukonny fiakier wiózł nas do pensjonatu Skylla, sanie zaś do Charybdy. Konie parskając, biegły kłusem, pobrzękiwały dzwonki uprzęży. Po dziesięciu minutach zabudowania miasteczka kończyły się, a zaczynała puszcza jodłowa. Droga pięła się w górę, konie zwalniały, a ojciec wypowiadał zdanie:

– Ot i cała Mariahilfe. Na szczęście mieszkamy gdzie indziej.

Zdanie to przeszło do naszego języka domowego. Kiedy chciało się podkreślić skromność warunków nie do zaakceptowania, względnie czyjąś niemożność do stanięcia na wysokości zadania, mówiło się: „Ot i cała Mariahilfe. Mieszkamy na szczęście gdzie indziej”.

Miasteczka więc zupełnie nie znałem. Kiedy Felice rzuciła: „Do Tiroler Konditorei!”, nie wiedziałem, gdzie tej cukierni szukać. Mieściła się w ładnym pensjonacie, a okazały szyld – czerwony napis na białym tle – widoczny był z daleka.

– Mam nadzieję, że coś dla nas jeszcze zostało – powiedziała Felice, odpinając narty.

Pomyślałem, że mówi o likierze Limoncello i zdziwiłem się, że może go zabraknąć. Wystrój wnętrza Tiroler Konditorei nie dorównywał jadalni naszego pensjonatu. Usiedliśmy w kręgu promieniowania kominka, na którym płonęły grube bukowe polana. Felice w narciarskiej czapeczce wyglądała zachwycająco. Podeszła kelnerka i przywitała nas. Felice uśmiechnęła się do niej i powiedziała:

– To, co zawsze, Mario Tereso.

– Co zamówiłaś? – zapytałem, kiedy kelnerka odeszła.

– Tort Sachera – odpowiedziała od niechcenia, jakby chodziło o szklankę wody.

– Tort Sachera w Mariahilfe?

– Prosto z Wiednia.

Za chwilę podeszła Maria Teresa.

Gâteau chocolat abricot de Vienne, monsieur – powiedziała, stawiając przed nami talerzyki z tortem i espresso.

– Dla mnie espresso doppio, Mario Tereso – powiedziałem.

– Oczywiście, proszę pana – odrzekła Maria Teresa i zabrała moją filiżankę. Zasyczała srebrna machina ekspresu i za chwilę dostałem swoje doppio.

– Sacher, prawdziwy Sacher – powiedziałem, zatapiając widelczyk w czekoladowej polewie. – Ileż wspomnień z dzieciństwa.

– Żadna czekolada nie smakuje jak ta z Sachera – powiedziała Felice. – Zawsze zaczynam od polewy, choć matka nigdy tego nie tolerowała i biła mnie po łapach. Teraz może się wypchać, prawda?

– Oczywiście, Felice, nie pozwolę cię więcej krzywdzić.

– Pozwolisz, że skosztuję również twojej polewy.

Nie czekając na moją zgodę (nie byłem w stanie niczego jej odmówić), oskubała z czekolady mój kawałek tortu. Myślałem, że na tym poprzestanie i morelowa marmolada zostanie dla mnie. Pochłonęła swój tort i wpiła we mnie wzrok.

– Marmolada morelowa należy do mnie – powiedziałem z naciskiem.

– Łakomczuch – odrzekła z pogardą i odwróciła się do okna. Prószył śnieg.

Pomyślałem, że Felice znowu wystawia mnie na próbę.

– Wczoraj ten samozwańczy fakir – powiedziałem cicho, żeby Maria Teresa nie usłyszała – a dziś zabór tortu Sachera. Voilá, Felice – podałem jej swój ogołocony z polewy tort.

Mon Dieu – powiedziała głośno. W tej chwili zasyczał ekspres i do moich uszu dotarło „mon vieux” – twoja nieznajomość kobiet jest rozczulająca.

Po jej słowach para przy sąsiednim stoliku na chwilę zamilkła.

– Chodźmy stąd – powiedziałem. Przed nami było jeszcze całe popołudnie, z którym wiązałem tyle nadziei.

Pozdrawiam Pana serdecznie,

Przyjaciel i Czytelnik

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek