HOME

W kręgu „Kultury”

Michaił Heller był nie tylko najważniejszym komentatorem spraw rosyjskich i sowieckich w „Kulturze”, ale też bliskim doradcą Jerzego Giedroycia. Urodzony w Moskwie, był więźniem Gułagu, pracownikiem Polskiej Agencji Prasowej, a w końcu profesorem Sorbony. W Wydawnictwie Naukowym UKSW ukazał się tom Jerzy Giedroyc, Michaił Heller „Listy 1969-1996” w opracowaniu Wojciecha Stanisławskiego. Jest to ostatni, dziesiąty tom wydany w ramach kierowanego przeze mnie projektu „Polsko-rosyjskie związki w kręgu «Kultury»” .

Piotr Mitzner

MICHAIŁ HELLER, JERZY GIEDROYC 

14.V.[19]72

Drogi Panie Jerzy,

Dołożywszy pewnych starań, udało mi się zakończyć „Przegląd” na czas. Otrzymałem Pana list z „Apelem” Szamila. Nie mam pojęcia, kim jest autor – być może jest to jakiś potomek Szamila – niewątpliwie jednak wzywa on wszystkich [muzułmańskich] mieszkańców Kaukazu, by stanęli pod zielonym sztandarem Proroka, zeszli z gór i wycięli Rosjan co do jednego: „w nawałnicy rzezi i krwi, błyszczcie, szable raju” – i tak dalej, w podobnie histerycznym tonie. Wydaje mi się, że nie warto tego drukować. Można by o tym gdzieś wspomnieć, wówczas jednak warto wiedzieć, w czyim imieniu autor wzywa do rzezi. Sądzę, że jest to wynik opublikowania rosyjskiego numeru „Kultury” – wszystkie uciśnione narody ciągną teraz w Państwa stronę.

Bardzo chciałbym się spotkać z Panem oraz panem Gustawem. Czy dalibyście Panowie może radę zajrzeć do nas w czwartek 18go, wieczorem, około siódmej, siódmej trzydzieści? Jeśli pasuje Panom ten termin – proszę o wiadomość lub telefon.

Z wyrazami szacunku,

Michaił Heller

 

25 września 1972

Drogi Panie,

Ponieważ wrócił Pan zapewne z wakacji wypoczęty i świeży jak ogórczyk, więc z miejsca przystępuję z masą interesów.

Jest w tej chwili u nas Grudziński, który zostaje do pierwszych dni października. Bardzo bym się cieszył, gdybyśmy się mogli spotkać we trójkę. Ciągle mi chodzi po głowie sprawa islamu, którą Pan poruszył, i chciałbym bardzo Pana atakować o napisanie na ten temat.

Jest jeszcze sprawa Jesienina-Wolpina. Widział on w Rzymie wspólnych znajomych z Grudzińskim i z tego, co mi powtarzają, wynikałoby, że wie i interesuje się KULTURĄ. Przyszło mi na myśl, że może byłoby rzeczą dobrą, by pomyśleć o kolejnym numerze specjalnym KULTURY w języku rosyjskim przy współpracy jego i innych: nowych emigrantów. Myślę tu przede wszystkim o Brodskim, który mógłby dać przekłady wierszy Miłosza, czy nawet swój wiersz w języku polskim, bo to mi obiecywał. Ponieważ „Nowyj Kołokoł” wypadł dosyć żałośnie, więc kto wie, czy nie dałoby się stworzyć jakiegoś „bloku” polsko-rosyjskiego. W każdym razie sądzę, że warto popróbować i że mógłby to być ważny precedens. Jeśli Pan ze mną się zgadza, to bardzo będę wdzięczny, jeśli w tej sprawie zechce Pan do Wolpina napisać. Pisałem zresztą do Miłosza, by go zaprosił do Berkeley. Zrobił to już zresztą z Brodskim.

Załączam wykaz książek rosyjskich, które będę mógł (prawdopodobnie) zdobyć. Proszę zaznaczyć pozycje, które mogą Pana interesować. Tak samo, jeśli ma Pan ostatni katalog Neimanisa, to też proszę zaznaczyć pozycje Panu potrzebne. Z tym ostatnim jest bardzo trudno, ale zawsze będzie można spróbować.

Prosząc o telefon w wolnej chwili, łączę wiele serdeczności dla Obojga Państwa,

Jerzy Giedroyc

 

10 lipca [19]73

Drogi Panie,

Pana artykuł jest w tłumaczeniu na angielski i myślę, że nie później jak za dwa tygodnie będzie doręczony Libijczykom. Ciekaw jestem, czy zrobi wrażenie. Ponieważ trzeba być na wszystko przygotowanym, więc chciałem się Pana zapytać o parę spraw:

1. Czy w razie potrzeby mógłby Pan opracować wybór pism Sułtan Galijewa?

2. Czy uważa Pan, że wspólnym językiem muzułmanów sowieckich powinien być arabski, czy też trzeba przyjąć hegemonię języka rosyjskiego za fakt nieodwracalny? Jakim językiem powinna operować ew[entualna] radiostacja? Czy byłoby celowe wydanie kieszonkowych wydań na papier [sic!] bible Koranu i podręcznika języka arabskiego?

3. Gdyby Pan miał pomysły „propagandowe” do podsunięcia (w co nie wątpię), to bardzo o nie proszę.

Jest Pan niezmiernie cachotiere. Pisze mi mały Stypułkowski, że wydał Pana książkę w języku rosyjskim o grudniu. Czy zwrócił Pan uwagę, że w rosyjskim roczniku statystycznym zniknął zupełnie dział o zbożu, zbiorach, międzynarodowej wymianie zbożowej etc.? Np. jeszcze w przeszłym roku Polacy mogli się z niego dowiedzieć, ile zboża importowała Polska z ZSRR, a w tym roku pustka. We Wnieszniej Torgowli za 1972 god – Statist. Obzor, str. 46 pozycje 700-710 zniknęły w porównaniu z rokiem 1971.

Najlepsze pozdrowienia dla obojga Państwa

Jerzy Giedroyc

 

13.7.[19]73

Drogi Panie Jerzy,

Otrzymałem dziś od razu dwa Pańskie listy i postaram się od ręki odpowiedzieć na wszystkie pytania. Naiwnie sądziłem, że artykuł zamknie sprawę – widzę, że to dopiero początek. Ale – nie skarżę się.

Pomysł wydania rosyjskiego numeru Kultury, poświęconego zagadnieniom narodowościowym, wydaje mi się i ważny, i potrzebny. Z jednej strony – bez wątpienia będzie osobliwe, że taki „numer specjalny” wydają Polacy. Z drugiej strony jednak, bezstronność Polaków – tylko w bardzo niewielkim stopniu związanych z całym zagadnieniem bezpośrednio – stwarza możliwość wydania numeru naprawdę bezstronnego. Żeby tak się jednak stało, konieczne jest, by wypowiedzieli się nie tylko Rosjanie, lecz i sami [bohaterowie tematu], tj. przedstawiciele mniejszości narodowych. Oczywiście, nie mam nic przeciw autorom, których Pan wymienia: każdy z nich – Fiedosiejew, Kuzniecow, Jesienin, Biełocerkiewski – będą w stanie napisać w sposób zajmujący. Potrzebni są jednak – Ukraińcy, muzułmanie, przedstawiciele narodów nadbałtyckich. Najchętniej – nowoprzybyli, a może i stamtąd… Pytanie, jak do nich dotrzeć. Ukraińców najpewniej zna Lewicki lub Bohdan. Trzeba by też spytać Białocerkiewskiego… Ze Struvem porozmawiam – nie wiem, co odpowie, ale to człowiek otwarty, może kogoś zaproponuje. Jak na razie nic nie jestem w stanie zadeklarować w sprawie artykułu wstępnego, nic nie obiecuję. Proszę pamiętać, że nie zajmowałem się tym zagadnieniem na serio. Wróćmy do sprawy, gdy napłyną materiały. Jeśli uda się zgromadzić szeroki wachlarz opinii ludzi stamtąd (lub dopiero co przybyłych) – powstanie wydanie jedyne w swoim rodzaju, nic podobnego dotąd się nie ukazało. A może, przyszło mi to właśnie do głowy, wśród gruzińskich Żydów, którzy napływają obecnie do Izraela, znajdą się znawcy spraw kaukaskich?

Teraz w innych kwestiach: wątpię, by udało się sporządzić wybór prac Sułtana: istnieje tylko kilka jego artykułów w czasopiśmie „Woprosy nacionalnosti”, ale to nie to. Jego najpoważniejsze prace znajdują się najpewniej w archiwach NKWD, i znane są tylko z nielicznych cytatów w artykułach, w których go potępiano. Za wspólny język muzułmanów sowieckich uznać można właściwie każdy z grupy języków turkijskich, w pierwszej kolejności tatarski – jak również uzbecki [czy] azerbejdżański. Arabski – to język pisma, język literacki, język Koranu, a tym samym język inteligencji. Inna rzecz, że dziś i inteligencja [muzułmańska] go nie zna. Sądzę, że wydawanie na bardzo cienkim papierze podręczników języka arabskiego (podobnie jak Koranu) byłoby rzeczą szalenie pożyteczną. Niewykluczone, że z podręcznikiem i słownikiem [w ręku] ktoś zacząłby czytać. Radiostacja – wyłącznie w języku turkijskim, chociaż same sury Koranu należałoby nadawać po arabsku.

Jeśli idzie o „pomysły propagandowe” – pomyślę. Na pewno należy zapoznawać sowieckich muzułmanów z ideami „arabskiego socjalizmu”, być może z książkami (ideami, antologiami) Nasera i innych ideologów. W tej kwestii jednak nie jestem specjalistą.

Ikony w rosyjskich izbach znajdują się w lewym rogu, zwykle nazywanym „czerwonym kątem” [krasnyj ugołok]. A jeśli idzie o „książeczkę” o polskim Grudniu – pan Stypułkowski przesadza. Nie ma się czym szczególnie chwalić – wybrałem jedynie trochę materiałów i napisałem krótki wstęp.

W poniedziałek wyjeżdżamy z Sant-Clair. Na wszelki wypadek zostawiam Panu nasz nowy adres:

M. Heller, chez M-lle Doussau, Villa Teresite, Allee de Cedres, Anglet (Bernais).

Z wyrazami szacunku

Michaił Heller

 

20 października [19]81

Drogi Panie Michale,

Muszę się pochwalić: podpisałem umowę z NOWą, która jest największym niezależnym domem wydawniczym. Będą oni reprezentować nasze interesy. Ponadto został utworzony w Polsce „Fundusz paryskiej Kultury”. Wydają dwa znaczki, jeden „Kultury”, a drugi Nowej i „Kultury”, który będzie masowo rzucony do sprzedaży. Nowa jest pod opieką 8 największych zakładów przemysłowych w Polsce, montuje drukarnię na terenie Ursusa, która będzie pod opieką robotników.

Myślę, że są to rzeczy bez precedensu, jeśli idzie o blok wschodni. Umowa z Nową jest zaaprobowana przez szereg najważniejszych niezależnych oficyn wydawniczych. Ilość przedruków z Biblioteki K[ultury] na dzień dzisiejszy jest 54 książki.

14go bm. telewizja warszawska nadała półgodzinny program na mój temat, robiąc ze mnie demona, jednocześnie aferzystę jak i twórcę opozycji. Było to ilustrowane moimi spacerami po Paryżu, kawiarnią Dupont etc. Świadczy to, że zaczynają mi deptać po piętach. Na wszelki wypadek załączam przetłumaczony tekst umowy. Może to zainteresuje „Le Point” czy Pana znajomych. Cała ta akcja ilustrowana szeregiem artykułów etc. świadczy, że są oni zwolennikami spiskowej koncepcji historii i mam być straszakiem obok żydów, masonów i cyklistów. Jak się to Panu podoba?

Najlepsze pozdrowienia

Jerzy Giedroyc

 

30.X.[19]81

Drogi Panie Jerzy,

Ucieszył mnie Pan listem o umowie z NOWą. Gratuluję! Marzenia spełniają się rzadko: i oto, proszę, poczekał Pan jakichś 30 lat z okładem i marzenie się spełniło. I historycy nie mają już ruchu: będą musieli zarezerwować dla Pana miejsce w historii Polski XX w., gdy ta zostanie napisana.

Sądzę, że amerykański wydawca zapłaciłby miliony za reklamę, jaką robi Panu telewizja warszawska: wreszcie zobaczyli Pana na własne oczy wszyscy Polacy. A to, że od dawna używany jest Pan jako straszak, wiem przecież dobrze z ojczystych, sowieckich gazet.

Spróbuję zainteresować zawartą umową paryskich przyjaciół, trzeba im jednak wyjaśnić jej znaczenie – sami z siebie nie pojmą.

Jeszcze raz gratuluję Panu i Zosi. Tak się cieszę! Rad bym się spotkać, gdy tylko znajdzie Pan czas.

Pański

Michaił Heller

O Tadeuszu Peiperze, prawie nic

Od dłuższego czasu krążę po osiedlach mojego dzieciństwa na Mokotowie, pomiędzy niskimi, piaskowego koloru blokami, po siatce prostopadłych do siebie, jak i same bloki, chodników. Wczesnym rankiem jest tu cicho i aura przypomina lata sześćdziesiąte. W czasie tych spacerów, poza innymi wspomnieniami, stale wraca mi przed oczy postać Tadeusza Peipera, który mieszkał – tutaj, zgodnie z przedwojenną, PPS-owską tradycją osiedlano i robotników, i intelektualistów – na piątej kolonii, w „małym bloczku”, jak mówiły dzieci. Był to dom z kilkoma tylko malutkimi, jednopokojowymi mieszkaniami. To tu, na klatce schodowej czy za węgłem muru, kryliśmy się, bawiąc w chowanego czy w wojnę.

Tadeusz Peiper często wędrował chodnikami tutejszych osiedli, krążył wśród bloków. Przypominam tu tylko, nie znając jego pism i nie rozumiejąc jego poezji, sylwetkę pisarza – zgarbiona, drobna postać, jakaś asymetryczna, przez cały rok w tym samym odzieniu, w nisko na czoło nasuniętym kapeluszu, spod którego sterczały zupełnie siwe włosy, w znoszonym paltocie przewiązanym chyba rzemykiem, no i zawsze w mocno schodzonych trampkach. Chodził w milczeniu, choć widywałem, jak przystawał przy kiosku „Ruchu” na skrzyżowaniu Łowickiej i Dąbrowskiego – może chciał coś kupić, a może po prostu porozmawiać z kioskarką? Nas, dzieci, pytał czasem, gdy mijał bawiącą się czeredę, o godzinę, i to właśnie zapamiętałem wyraziście, kilka słów pisarza, to cicho wymawiane zapytanie – „która tam godzina?”.

Wiedziałem kto to, z okna naszej kuchni widać było trójdzielne, duże, szare, niemiłosiernie okurzone okno jego pomieszkania, a mama, z serdecznym szacunkiem dla Peipera, ze smutkiem, objaśniła mi kiedyś, kto to. Gdy spoglądam teraz na to zamknięte – nigdy nieotwierane, także za życia Peipera, martwe okno, nieodmiennie wspominam dziesiątki pustych okien zrujnowanego pałacu w Tulczynie, gdy kilkanaście lat temu wpatrywałem się w jego ściany i ich rozbite okna, z których jedno musiało przecież być, pod koniec pierwszego dziesięciolecia XIX wieku, szeroko otwarte, dla wlatujących i wylatujących wróbli, towarzyszy ostatnich lat innego maga poezji, Stanisława Trembeckiego, który – wysoka postać, w jakiejś sukmanie czy płaszczu, nie pamiętam już z lektur tego szczegółu – błąkał się po ścieżkach pałacowego ogrodu, idąc po rozległych łukach tych dróżek, wśród chmary ptaszków.

JAKUB DOLATOWSKI

Paweł Jocz – czujny demiurg pośród stworzeń

Ktokolwiek chciał rozmawiać z Pawłem Joczem, musiał zajrzeć do jego pracowni w Boulogne-Billancourt, gdzie rzeźbiarz czuwał przez wiele lat pośród olbrzymów z brązu i kamienia niczym demiurg sprawujący opiekę nad dopiero co powstałym dziełem. Na lato wyjeżdżał do dworku w Cielcach pod Łodzią, tam też pracował i przyjmował gości. Gościnność miał we krwi, zawsze był gotów do biesiady i żywiołowej dysputy przy winie, nosił jednak w pamięci wojenną traumę wygnania ziemiańskiej rodziny z Wileńszczyzny – echa tragedii zniewolonych narodów otrzymywały głos w jego monumentalnych kompozycjach z kamienia i betonu (Solidarność ludów, Wielsbeke w Belgii). W przestrzeni publicznej na obrzeżach Paryża postawił rzeźby przeciwstawiające się rozedrganą, niepokojącą formą znormalizowanemu budownictwu (Elewacja oraz Chmura poety wykonane z brązu).

Paweł Jocz urodził się 6 maja 1943 roku w Szumsku pod Wilnem. Z Łodzi, gdzie spędził młodość, wyjechał do Warszawy na studia artystyczne w Akademii Sztuk Pięknych, a następnie, po uzyskaniu dyplomu na Wydziale Rzeźby, wyruszył do Szwecji, później do Paryża, gdzie w 1970 roku osiadł na stałe. Był jednym z najwybitniejszych artystów na emigracji. Zderzał się z przeszkodami, nieszczęśliwymi przypadkami, wyborami życiowymi, które okazywały się nie do uniesienia, a jednak nie poddawał się przeciwnościom i tworzył pokaźne rzeźby osadzone w miejskiej przestrzeni, a także kameralne popiersia wybitnych postaci kultury (Demostenes, Beethoven, Tansman, Rubinstein), kompozycje z brązu i kamienia (Jezus z Nazaretu i Autoportrety).

Paweł Jocz, „Beethoven”, fot. Artur Majka

Był artystą pełnym marzeń i pasji nie w pełni spełnionych. W jego dziełach tkwi głębokie przesłanie etycznej i estetycznej czujności, jakby wciąż działał wśród nas mentor strzegący najważniejszych wartości: wolności myślenia, odwagi w dążeniu do spełnienia śmiałych zamierzeń – przyjaciel idących własną drogą i posiadających mocne poczucie tożsamości. Romantyczny poszukiwacz prawdy wędrował ku ostatecznemu pięknu jako poeta z ducha, dziedzic tradycji i śmiały odkrywca. Jego prace ukazują czułość dla życia, a jednocześnie gniewny bunt przeciw przemijaniu. Rzeźbił obiekty o niepokojącej formie, nadając im potężną energię, z czego powstawała żywa, pulsująca bryła.

W zdeformowanych twarzach i ludzkich korpusach ukazywał w ekspresyjny sposób sprzeczne emocje działające w człowieku, gdy zanurzony w naturę: kamień, glinę, światło, wyrywa się ku absolutowi. Boski akt stworzenia świata powstającego z pierwotnych żywiołów ognia i wody był dla rzeźbiarza bodźcem i punktem odniesienia, nieustającą inspiracją, prowadził do artystycznego dialogu z przestrzenią. Narysowane tuszem ludzkie twarze zadziwiają brzydotą, ich wizerunki nakładają się na siebie, są bezbronne wobec patrzącego, poszukujące prawdy o sobie. Imponującą kolekcję „twarzy” zawiera album prac Jocza Wanted (Adi, Galeria Sztuki Art., Paryż 1999).

Pamięć staje się spoiwem i wspólnym mianownikiem naszych pragnień i niespełnień, a także emocji, które połączyły nas na zawsze. Wiele można by mówić o pomysłowości Pawła, o jego hojności, gdy ofiarowywał nam swoje grafiki. Wciąż mało przypominania jego barwnej osobowości i bogatych osiągnięć. Ciekawość świata towarzyszyła mu do końca i napędzała pomysły. Ciekawił go przede wszystkim człowiek współczesny i piętno, jakie epoka wyciska na osobowości poszczególnych jednostek, dając wolność wyboru, ale też narzucając ograniczenia, jakim muszą się przeciwstawiać i z jakimi chcą się mierzyć.

Paweł Jocz zmarł w Boulogne 21 października 2008 roku. W Polsce zbiory jego rzeźb zgromadzono w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi. Grafiki w domach przyjaciół mówią o szaleńczej wprost wyobraźni rzeźbiarza, a także determinacji i twórczej mocy, jaką umiał się dzielić w poszukiwaniu bryły ukształtowanej na obraz i podobieństwo boskiego tchnienia. Pozostawił dzieła mówiące o niepokojach ludzi XX wieku, ukazujące źródła doświadczeń, z jakich powstawały. W rzeźbach i rysunkach tuszem odzwierciedlały się silne stany emocjonalnych napięć, podziw dla ruchu materii i niekończąca się duchowa praca człowieka w poznawaniu siebie i w łączności z naturą, której jest częścią.

TERESA TOMSIA

Pękaj

Wiosną 1914 roku Konstantin Balmont przyjechał do Kijowa z odczytem Poezja jako czarodziejstwo. Sala Resursy Kupieckiej wypełniła się szczelnie widzami, ciekawymi, co też ma do powiedzenia o czarowaniu słowem słynny symbolista. On zaś zaczął od czarowania obrazem: wdział ciemny surdut, w butonierkę wetknął skromny rumianek, a stolik kazał nakryć zieloną serwetą – i koniecznie miały płonąć dwa brązowe kandelabry. Najpierw mówił – przeciągle i śpiewnie, potem czytał wiersze – jeszcze śpiewniej. A gdy zabrzmiały oklaski, uniósł rękę i oznajmił, że na koniec odczyta Kruka Edgara Allana Poe, ale nim to uczyni, opowie dziwną historię.

Gdy Edgar Allan Poe zmarł, krewni poety położyli na jego grobie niezwykle ciężką kamienną płytę, w nadziei, że niepokorny duch pisarza nie sforsuje tej zapory i nie zakłóci ich spokoju. Kiedy płytę kładziono na grobie, pękła z niewiadomej przyczyny i leży tak do tej pory, a w jej szczelinach każdej wiosny rozkwitają bratki – tak zaś nazywał Poe swoją ukochaną, młodo zmarłą żonę Wirginię.

Ta historia z Balmontem i Poe przypomniała mi się, gdy oglądałem film Cry Macho: wąskie szparki oczu starego Clinta Eastwooda były jak szczeliny na płycie nagrobnej Edgara Allana Poe. W tym filmie niemal wszystko jest słabe – naiwna historyjka powrotu trzynastoletniego syna do ojca, niebudzący zaufania, niesympatyczny chłopak grający rolę syna, irytujący ze swoją nachalną symboliką kogut, zapyziałe meksykańskie mieściny, niemal wszystko, bo mocny jest Clint Eastwood, choć ledwo trzyma się na nogach i mówi tak cicho, że prawie go nie słychać. Każdy krok, każdy gest stanowią dla niego ogromny wysiłek, leciwemu ciału już nic się nie chce – nawet tańczyć z piękną kobietą. Czyni to dzięki sile serca, które sztywne stawy i ścięgna zmusza do pracy. W te niezdarne, powolne ruchy był wpisany nie tylko triumf ducha nad materią, ale też mądrość znużonego życiem ciała. W szczelnej skorupie starości tkwiły pęknięcia, przez które promieniowała niespożyta siła, oczy Eastwooda, tak samo młode, jak wtedy, gdy grał w westernach Sergia Leone.

Zmęczony głos aktora przywiódł mi na myśl płytę Johnny Casha The Man Comes Around, ostatnią wydaną za życia pieśniarza. Śpiewając piosenki Depeche Mode, The Beatles, Nine Inch Nails czy Simona i Garfunkela, Cash niemiłosiernie fałszuje, a mimo to śpiewa lepiej niż autorzy tych utworów. W zdartym, schorowanym, starym głosie Casha jest mądrość długiej udręki, której nie ma u młodych. Bo śpiewa człowiek, którego rodzice tyle już mieli dzieci, że nie umieli wymyślić dla niego żadnego imienia, więc go ochrzcili „JR” Cash – junior Cash. Imię Johnny nadano mu dopiero w wojsku. Opisze to potem w piosence A Boy Named Sue. Największą zbrodnią ojca nie było to, że odszedł, lecz to, że nazwał syna Zuzią. Wszyscy się śmiali z dziewczęcego imienia noszonego przez chłopca, więc musiał walczyć o szacunek i poprzysiągł zemstę na ojcu. Gdy go wreszcie spotkał i wyciągnął broń, ojciec rzekł, że dał mu to imię celowo, by się hartował pod biczem wstydu. A kiedy powiedział: „Jestem skurwielem, który nazwał cię Zuzią”, mężczyzna nazwał go tatą. Ta mądrość i ten ból są w półżywym głosie Casha.

I tak jak Eastwood mógłby przez cały film tylko na nas patrzeć – i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, tak Cash mógłby do nas tylko mówić – i słuchalibyśmy z wdzięcznością.

Wiedziałem, że w życiu – tak jak w pękniętej płycie nagrobnej Edgara Allana Poe – są szczeliny, przez które przedostaje się coś z innego świata. Ale kto by pomyślał, że to może być starość?

ROBERT PAPIESKI

Galeria jednej fotografii (27)

W marcu 2009 trafiłam, z niewielką grupą, nad jezioro Inle. Wczesnym rankiem, w dniu moich urodzin, wybrałam się łódką w głąb osady. Łódź prowadziły dwie kobiety, które odpychały nas drągami od dna. Po drodze były domki i świątynie na palach, miniaturowe ogródki usypane z mułu, drewniane mosty i pochylone słupy elektryczne.

Negatyw opisałam: jezioro Inle: urodzinowa przejażdżka po wąskich dopływach, Birma 2009.

„Osada”, Inle 2009, z cyklu „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

5 styczeń 2023

ELŻBIETA LEMPP

Kordian donosi

Mój ojciec, Zbigniew Mitzner zmarł kiedy miałem trzynaście lat. Później nieraz o nim pisałem, przede wszystkim o prowadzonej przez niego w latach 1943-1944 akcji, dzięki której udało się ocalić rękopisy polskich pisarzy i historyków. Publikowałem jego prozę, felietony i wspomnienia. W międzywojennej Polsce był młodym, radykalnym socjalistą, zdecydowanym przeciwnikiem sanacji. W czasie wojny należał do, założonej w Wilnie, a później przeniesionej do Warszawy organizacji socjalistycznej „Wolność”. Z komunistami nie sympatyzował.

W 1945 roku nowa władza postawiła mu ultimatum. Miał przyjąć ich zasady gry. I tak, aż do śmierci w 1968 roku stał się propagandystą, próbującym równocześnie przemycać to, co wartościowe, jako redaktor i wydawca. Czasami jako publicysta próbował pisać otwarcie, co myślał z perspektywy idealistycznego, przedwojennego socjalizmu. Nieraz cenzura zdejmowała mu teksty, usuwano go z redakcji, a w 1957 roku został wykluczony z partii i na trzy lata miał zakaz publikacji. Po tych szykanach wracał potulnie na linię frontu ideologicznego. Bywał odważny, bywał strachliwy.

Zbigniew Mitzner (po lewej) w drukarni „Robotnika”, 1945

Zbigniew Mitzner (po lewej) w drukarni „Robotnika”, 1945

W niektórych świadectwach, między innymi w Moim wieku Aleksandra Wata pojawiają się sugestie, że był związany bezpieką. Jakiś czas temu podjąłem więc własne śledztwo, ale w archiwach Zakładu Historii Partii i w Instytucie Pamięci Narodowej nie znalazłem śladów jego agenturalnej działalności.

Prawda wypłynęła teraz, kiedy historyk Paweł Rokicki zaczął głębsze badania nad organizacją „Wolność”.

Wszystko jasne. Mój ojciec, Zbigniew Mitzner był tajnym współpracownikiem UB.

W kartotece odnotowano daty 1955 i 1958, ale werbunek musiał nastąpić wcześniej, pewnie w 1945 roku. Zachowała się, datowana na rok 1952, charakterystyka przebywającego w Londynie współtowarzysza z „Wolności”, Wacława Zagórskiego, wystukana zapewne na dobrze mi znanej z domu, maszynie do pisania Triumph. Zagórski z ojcem był w ostrym konflikcie, i wszystkie zarzuty zamieścił w swoich wspomnieniach, wydanych w Londynie w 1971 roku, a więc już po śmierci ojca.

Co o tym wszystkim sądzę, to już moja sprawa, bardzo osobista. Upubliczniam to jako post scriptum dotychczasowych moich publikacji na temat ojca. Nigdy nie chciałem być hagiografem.

Kwestia współpracy ojca z UB ma też wymiary tragikomiczne. Podobno w 1945 roku pewnego dnia po powrocie do domu powiedział: „Podpisałem pakt z diabłem”. Ja myślę jednak, że to nie był diabeł, który nagle objawił się ateiście, tylko (być może uzbrojony) urzędnik aparatu przemocy. I nie był to pakt darujący wieczną młodość, mądrość i skarby, tylko swoiście rozumianą wolność („wolność to uświadomiona konieczność”).

Teraz drugi wymiar sprawy, tragikomiczny. Ojciec przyjął pseudonim „Kordian”. Był przecież fanatycznym wielbicielem Słowackiego. Dlaczego jednak, podpisując deklarację współpracy utożsamił się z Kordianem, nie mam pojęcia.

Dużo można by tu pisać o romantycznych truciznach, mącących świadomość i o efektownych gestach, do których ojciec miał skłonność. Oto przykład. Do siódmego roku życia nie byłem ochrzczony i dopiero wobec zbliżającej się pierwszej komunii rodzice postanowili, żebym wyrzekł się szatana. Ojciec załatwił wtedy by odbyło się to nie byle gdzie, tylko w, jakby nie było związanej z akcją Kordiana, warszawskiej Katedrze św. Jana.

Jak już, to już.

PIOTR MITZNER

Mchy na brzegu

To było na Krymie. Mickiewicz wędrował wzdłuż południowego wybrzeża, spoglądając na okolicę z wysoka, sponad urwisk. Patrzył to daleko, na morze, to znowu w dół – tu otwierała się przepastna stromizna i z ptasiej perspektywy widział, u podnóża ścian skalnych, tatarską wioskę Kikineis i brzeg morza. Zanotował to potem w brulionowej wersji jednego z sonetów (Album Moszyńskiego):

To jest morze – po wodzie krążą śnieżne plamy?

To obłoki, na które z wierzchu spoglądamy.

A owe mchy na brzegu – mchy? to są jawory

Te „jawory”, to były, jak byśmy je teraz nazwali, platany. W polszczyźnie – choć wcale nie tylko w naszym języku – „platan” i „jawor” grają od wieków nomenklatoryczne qui-pro-quo, uczestniczył w tym więc i Mickiewicz, zapalony naturalista amator. Gdy czytamy stare teksty, także i my bierzemy udział w tej językowej ciuciubabce, nie od razu zorientowani, o jakim drzewie mowa, co jest czym? Górskie z natury jawory, drzewa z szerszego botanicznego rodzaju klon czyli – Acer, i platany, drzewa nadbrzeżne, ciągnące smugami wzdłuż brzegów wód, z zupełnie innego rodzaju Platanus, były już w odczuciu starożytnych bardzo bliskie. Rośliny grupowano – a zatem i nazywano – wedle zupełnie innego paradygmatu niż w naszych czasach, biorąc pod uwagę zastosowania i rzucające się w oczy cechy wyglądu. Ani jedno ani drugie drzewo nie było drzewem owocowym, oba miały natomiast potężne korony, dłoniaste liście i mniej lub bardziej strzępiącą się korę. Na drzewa, które współcześnie nazywamy jaworami, drzewa, które rosły na północ od centrum imperium, mawiano w Rzymie „platanus Gallica”, dla Rzymian był więc jawor platanem, tylko takim kresowym, bo galijskim; na różnice ważne dla współczesnych botaników, na szczegóły budowy kwiatów czy owoców – nie zwracano uwagi. Do naszych czasów w nazwach zachowały się rudymenty spojrzenia sprzed wieków: jawor zwie się wśród przyrodników – Acer pseudoplatanus, zaś ten z gatunków platanów, jaki spotykamy u nas, przy ulicach czy w parkach, to platan klonolistny, bo właśnie jedna z jego nazw naukowych brzmi Platanus acerifolia.

Mickiewicz poszedł w swym spojrzeniu na platany znad Morza Czarnego za ks. Jakubem Wujkiem, w każdym bowiem z trzech miejsc w Biblii, gdzie mowa o platanach, w jego tłumaczeniu mamy „jawory”, jak i we wszystkich dawnych naszych rękopisach, glosach, słownikach i pracach botaników, gdzie zawsze jest „platan czyli iawor”, „platanus, yawor” czy „yaworowie – platani”. Platan, drzewo znad wód, obce naszej florze, trafiło, ale już tylko w postaci samej nazwy „jawor”, do rekwizytorni różnych piosenek, wierszy, sielanek. W mojej pamięci tkwi od dzieciństwa piosenka śpiewana przy zabawie w przepuszczanie i zatrzymywanie („jaworowe ludzie, co wy tu robicie, budujemy mosty dla pana starosty, tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy”) – zabawa przedstawia most przez rzekę, życie nad tą rzeką i nadwodne drzewa, którymi jednak nie mogły być u nas prawdziwe platany, a nad „szerokim Bugiem”, gdzie osadziła tę piosnkę Hanna Januszewska w powojennym wydaniu Jawora, jawora, nie rosną też i klony-jawory, rodzime w zupełnie innych, podgórskich i górskich okolicach kraju.

Platan dawał głęboki cień, poszukiwany w skwarze południa. Owidiuszowy przydrożny orzech włoski, po wieczne czasy „zesłany” na pobocze wiejskiej drogi („nux ego iuncta viae”), z wygnańczego poematu Nux, przeciwstawia w litanii wyrzekań swój los owocorodnego drzewa obijanego przez wszystkich, co przechodząc obok niego starają się kamieniami strącać na ziemię orzechy – fortunnemu losowi, jaki przypada bezpłodnemu, w prostackim rozumieniu, platanowi, drzewu, którego jedynym, niewyszukanym i dwuwymiarowym tylko plonem, jaki zawdzięcza swym szerokim liściom (greckie platys to szeroki), jest cień – no i nikt kamieniami w to drzewo nie ciska, cień sam opadnie na ziemię, nie pożywny, choć przecież ze wszech miar – ożywczy.

Mój szkic ołówkiem, sprzed czterdziestu lat, ze wsi Malona na Rodos, to gałązka platana wschodniego, Platanus orientalis, z dopiero co zawiązanymi owocami. To ten sam gatunek platana, którego drzewa dawały cień mieszkańcom Kikineis, uczniom ateńskiego Liceum, czy Sokratesowi i Fajdrosowi w chwili odpoczynku podczas przechadzki po Atenach (jeszcze w tłumaczeniu Fajdrosa Witwickiego, sprzed stu lat, platan jest „jaworem”: „widzisz tamten jawor, ten wysoki […] tam cień jest i wiatru trochę i trawa, jest gdzie usiąść…”).

JAKUB DOLATOWSKI

Muzeum ziemi ojczystej

Po rozebraniu chałupy z Dąbrów i „gajówki” spod Klonu mieliśmy zgromadzony budulec, sporządzone plany, wyjątkowo szybko uporaliśmy się z machiną biurokratyczną (choć niezupełnie po naszej myśli – o czym później) i już po dwóch miesiącach, na początku października rozpoczęliśmy budowę. Nie wiedzieliśmy tylko… jak ją sfinansujemy (bo wszystkie oszczędności już wydalaliśmy), no i brakowało nam… wiedzy jak „budować” zabytek liczący prawie sto lat.

Początek (od-)budowy przeniesionej chałupy: wykonany jest już fundament z kamieni polnych oraz postawiona pierwsza ściana. Z okna (teraz w pierwszej izby Oberży) wygląda Danusia, obok ś.p. Edek M. – majster, który podjął się budowy; 1 grudnia 1996

Dzisiaj o tym się już prawie nie pamięta, ale kilka lat po transformacji ustrojowej w sklepach był bardzo ograniczony wybór materiałów budowalnych, zwłaszcza specjalistycznych (np. do konserwacji zabytkowego drewna), a ich jakość nie była najlepsza. Podobnie jak umiejętności fachowców, kształconych, a raczej zepsutych (bo „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”), w czasach socjalistycznej gospodarki planowej. Można było wprawdzie znaleźć ekipy cieśli, ale do prostych prac z użyciem piły – najchętniej spalinowej, młotka i wielkich gwoździ. Gorzej, jeśli trzeba było stosować tradycyjne techniki – łączyć drewniane belki na zamki lub tzw. jaskółczy ogon (a nie gwoździami, śrubami czy metalowymi łącznikami – jak obecnie), robić wpusty czy wręby, wycinać siekierką ornamenty, uszczelniać belki mchem (a nie pianką czy wełną mineralną) czy kłaść tynki gliniane (a nie cementowe czy gipsowe). Nie mogliśmy liczyć na jakąkolwiek pomoc merytoryczną czy fachową (przenoszeniem zabytków zajmowały się wówczas tylko duże państwowe skanseny, prywatnie chyba wówczas nikt tego nie robił – nawet obecnie mało kto się tym zajmuje), ale na szczęście udało się znaleźć ekipę gotową podjąć trudne i nietuzinkowe zadnie. Remonty nie były dla nas nowością, ale samo przenoszenie było odkrywaniem nowego świata, który znaliśmy tylko ze zdjęć czy filmów. Dokładne oglądanie konstrukcji chaty w Dąbrowach i jej wszystkich dużych „kloców lego”, ich dokumentowanie i inwentaryzowanie, numerowanie belek przed rozbiórką etc., było pierwszym „bliskim spotkaniem” z tradycyjnym budownictwem ludowym.

Wyraźnie widoczny zarys budynku – na pierwszym planie kuchnia, piwnica, ganek, dalej komin i pierwsze ściany obu izb Oberży. Wokół rozłożone w elementach pozostałe ściany: sumiki (belki) i łątki (słupy), a w tle nasz domek i obórka. No i jak widać po horyzont brak drzew; 1 grudnia 1996

By poznać tajniki i techniki tradycyjnego budownictwa drewnianego odwiedzaliśmy skanseny w Olsztynku, Nowogrodzie i Ciechanowcu oraz wioski w dalszej i bliższej okolicy w poszukiwaniu dobrych przykładów (ale nie tylko). Odwiedzaliśmy biblioteki w poszukiwaniu literatury fachowej (tej było jak na lekarstwo). Zaglądaliśmy do księgarń w poszukiwaniu poradników, wydawnictw poświęconych budownictwu z drewna czy literatury regionalnej (wtedy odkryliśmy wydawnictwa olsztyńskiej „Borussii”). Pewnego razu w Mrągowie, na półce z tanią książką, między poradnikami dla rolników i wędkarzy, a przeterminowanymi kalendarzami, natrafiliśmy – znowu przypadkiem, na przecenioną książkę Siegfrieda Lenza – niemieckiego pisarza urodzonego w Ełku, zatytułowaną Muzeum ziemi ojczystej (Warszawa, Czytelnik, 1991), którą kupiliśmy za 20 tysięcy złotych, czyli całe 2 zł po denominacji. I tak, po wielu latach, Lenz przypomniał o sobie – bo jego książki czytałem w czasach studenckich (o tym czytaniu Lenza kiedyś napiszę więcej…).

Tak czy siak, Muzeum ziemi ojczystej – jedna z najważniejszych powieści mazurskich (obok Dzieci Jerominów Ernsta Wiecherta, który urodził się kilka kilometrów od naszego domu) w miękkim, tanim i nieco tandetnym wydaniu, pojechało z nami do Berlina, w którym zarabialiśmy na budowę naszego „nowego–starego” mazurskiego domu. Tam, snując plany o nowym życiu na Mazurach czytaliśmy Lenza, przypominając sobie, że wcześniej w niemieckiej telewizji oglądaliśmy trzyodcinkowy film, nakręcony na podstawie tejże powieści (ale wówczas była to dla nas odległa historia z nieznanych Prus Wschodnich). Lenz opowiada w niej w sposób barwny historię Mazur poprzez ukazanie losów mieszkańców literackiego Łukowca (czyli Ełku) od I do II wojny światowej. Narratorem powieści jest Zygmunt Rogalla – twórca prywatnego muzeum, gromadzący z pasją świadectwa historii swojej okolicy, bo – jak mówi: „Wiedza na temat stron ojczystych […] jest początkiem wiedzy o świecie”. I to wówczas, po przeczytaniu książki, zaczęło kiełkować kolejno ziarnko…

Już w czasach studenckich zbierałem starocie. Pierwszych, drobnych, stosownych do studenckiego portfela, zakupów dokonywałem na wrocławskim placu Klementa Gottwalda (wcześniej Am Markt, obecnie Józefa Piłsudskiego) lub w Hali Ludowej (wcześniej Jahrhuderthalle, obecnie Stulecia), gdzie raz w miesiącu odbywała się duża giełda, na którą zjeżdżali handlarze i kolekcjonerzy z całej Polski (często bywał tam Franciszek „Byk” Starowieyski). Niekiedy udawało mi się kupić jakiś drobiazg w zielonogórskiej lub wrocławskiej DESIE (w PRL-u państwowy monopolista trudniący się skupem i sprzedażą antyków), a gdy zamieszkałem w Berlinie na licznych tam Flohmarktach.

Pierwsze zakupione „zabytki”: dłubane w pniu niecka (kopońka) i skopek, żeliwne garnki, słomianka – pleciony kosz do przechowywania zboża, krzesło, łyżnik i ozdobne drzwi z motywem wschodzącego słońca…

Później, kiedy rozbieraliśmy kupioną w Dąbrowach chałupę, okoliczni mieszkańcy przychodzili, aby zobaczyć co robimy. Czasami przychodzili z propozycją sprzedaży „zabytków” – jak określali zbędne sprzęty walające się po strychach lub w szopach. I tak kupiłem pierwszą malowaną skrzynię posażną, jakiś kołowrotek, duże kamienne żarna. Odkrywałem świat wiejskich wyrobów z drewna, czasami nieporadnie dłubanych i koślawych, ale zawsze pełnych urody – na które wcześniej, na giełdach staroci czy Flohmarktach zupełnie nie zwracałem uwagi. Kupowałem więc rozmaite pojemniki na zboże, dłubane w jednym pniu niecki, maselnice, święte obrazki etc. oraz liczne wyroby i sprzęty „poniemieckie” wyszabrowane tuż po II wojnie światowej z opuszczonych mazurskich domostw. Opustoszałe w styczniu 1945 roku mazurskie wioski stały się bowiem łatwym łupem szabrowników. Grabiono meble, sprzęty domowe i gospodarcze, ale też rozbierano całe zagrody, traktując te opuszczone wioski jak bezpłatne składy materiałów budowlanych (pozyskany budulec wykorzystano do wznoszenia nowych domów lub remontów starych). Polak, były mieszkaniec powiatu kolneńskiego tak wspominał te czasy: „Później, jak weszli Ruscy, to Polacy mieszkający blisko granicy do Prus jeździli szabrować wszystko […]. Do takiej pustej wioski jak się pojechało, a tam w chałupie na stole wszystko… talerze, garnki”. Kilkunastoletnia dziewczyna, która jeździła „na barachło”, na pruską stronę – jak w jej stronach potocznie nazywano szaber, opowiadała, że to „lepiej jak wejść do skarbca, bo ze skarbca nic nie można brać, a tu się wchodzi i bierze, co się chce. Jak w bajce. Firanki wiszą? Bierzesz jak chcesz. Jak nie chcesz to nie. I idziesz dalej…”.

Nie znaliśmy wówczas tej przemilczanej raczej historii (wiele lat później, w książce Zagubione wioski Puszczy Piskiej wydanej w 2021 roku przez krakowską Austerię, opisałem obszernie ten proceder oraz jego skutki…), dlatego dziwił nas wówczas komentarz starszej kobiety – która chciała nam sprzedać jakiś mebel: „A to mój mąż przywiózł zza granicy”.

…i kolejne: krzesło i szlaban – na których teraz siedzą goście w Oberży, kołowrotki, komoda bez drzwiczek, żelazko – to tylko kilka przykładów

Skoro już (od-)budowywaliśmy zabytkową chałupę, uznaliśmy, że wyposażymy ją stosownie do jej charakteru i czasu powstania. To okazało się sporym wyzwaniem, ale też przyjemnością. Jeździłem po okolicznych wioskach szukając po stodołach i strychach starych mebli i sprzętów. Tak udało się zgromadzić odpowiednią liczbę „szlabanów” – ław służących w dzień do siedzenia w nocy do spania, stołów, krzeseł, kredensów, łyżników (półek do przechowywania łyżek), etc., etc. Z reguły były one w opłakanym stanie, najczęściej pomalowane farbą olejną na brązowo lub biało. Wszystko trzeba było oczyścić z przemalowań, naprawiać i zakonserwować, przydały się więc moje zdobyte w Berlinie umiejętności renowacji mebli i przywracania im pierwotnego blasku. Zebrało się naprawdę sporo rozmaitych „pamiątek przeszłości” i dlatego, także pod wpływem lektury Muzeum ziemi ojczystej, postanowiliśmy – niczym jej główny bohater Zygmunt Rogalla, pokazać „jak kiedyś żyliśmy”… i stworzyć prywatne muzeum!

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Szkoła Czechowicza

W styczniu 2023 roku w lubelskiej Bramie Grodzkiej ukazały się dwa nowe tomiki w redagowanej przeze mnie serii „Biblioteka Zapomnianych Poetów”. Tomik 23 przynosi „Żałobne pieśni getta” Izabeli Gelbard (Czajki-Stachowicz), a 24 antologię: „Szkoła Czechowicza” w opracowaniu Jarosława Cymermana, który obala tezę „jakoby szkoła Józefa Czechowicza pozbawiona była wybitnych talentów, że stanowiła przede wszystkim towarzyski krąg autorów rodem z prowincji, naśladujących aż do granic oryginalności styl i tematy podejmowane przez ich mistrza”. Antologia zawiera wiersze czterech poetów, z których tylko jeden przeżył wojnę.

Piotr Mitzner

Artur Rzeczyca (1910-1941?)

APROKSYMACJE

pogorzelcy, którzy obudzili się wśród ruin swego domu w noc ciemną

patrzyli na wyciągnięte ręce teologów

drzewa przez sen gwarzyły o Bogu

dokoła czarna i szeroka była ziemia

wtedy w pobliskiem mieście

ciężko zwisały pułapy nad głowami ludzi

a niebo jest niebieskie

siadali dokoła stołów

nad szklankami alkoholu, którego oddech czoła im studził

kotwice spojrzeń ślizgały się po grząskim niebie,

które warstwy rozgrzanego powietrza boleśnie uciskały

otrząsane skrzydłami aniołów

wtedy on

słuchał            patrzył

wyglądał

czego

„Kamena” 1935/1936 nr 7

 

Józef Stachowski (1913-1944)

POEZJI

Poezjo – tam gdzie rudy chart

wplątany w śnieg od bieli oślepł,

gdzie wiosną czarne przęsła tratw

po rzekach drżą – na śliskim wiośle,

gdzie rybak wsparty mruży brwi,

ty jesteś. Modre oczy krowy

w sobie cię niosą, kiedy gwint

rozluźnia obór drzwi sosnowe.

Poezjo, to z kogucich piór

trzeba ci było czapkę wsunąć

i wieczność straszyć, w chłodny nurt

paść nurkiem, spłynąć śmieszną łuną:

tak czas zatrwożyć. Ciężki dzban

z palonej gliny, pełen mleka,

przechylić w ranę cudzych warg

i jak rekruta gnać człowieka.

 

Henryk Domiński (1913-1941?)

KOŁYSANKA

Uśnij nam, uśnij maleńki

malowany biskup w katedrze,

da ci pierścień świecący do ręki

sen jak wieża kościelna zaszemrze.

Uśnij nam, uśnij syneczku,

czemu czoło marszczy ci gniew?

Na mogiłkach już zaszło słoneczko

tylko chmura została jak krew.

Uśnij nam, uśnij nowonarodzony,

z księżycem w źrenicach cicho sobie leż.

Uśnij nam, uśnij gromem otoczony,

szumi noc skrzydlata, kosmata jak zwierz.

 

Jerzy Pleśniarowicz (1920-1978)

LUBLIN KIEDY WE MGLE

lipowa

ulica taka

bystrzyca jak szpilka wpięta

w łąk szaro zielony plakat

lustra kałuże ze srebra

księżyca owal

galop pracy motorów

dymy wysoko grzyw

spóźniony pociąg wieczoru

dworzec może oddali o zgrzyt

pięść tak zaciśnięte domy

ptak ciemności łopot skrzydłami

płaszcz jak murem burej mgły potop

przedmieść więdną bukiety lamp

cienie jak koty

do bram

młodość

mgła

ze szkła

Portret sułtana

Nie wiemy, jak mocno Austen Henry Layard ubarwił swoją opowieść o okolicznościach kupna portretu sułtana. W liście do przyjaciela twierdził, że pewnego jesiennego wieczoru w 1865 roku, schodził spokojnie z gondoli na weneckie nabrzeże, kiedy z mroku wyłoniła się tajemnicza postać. Nieznajomy mężczyzna mówiący mieszanką angielskiego i włoskiego zaczął wymachiwać mu przed oczami płótnem zwiniętym w rulon, które gotowy był sprzedać za marne dwanaście funtów. Layard pewnie nie był zaskoczony tą propozycją. Wenecja znajdowała się w stanie rozkładu, a potomkowie wielkich rodów, kiedyś wpisywani do Złotej Księgi, teraz wyprzedawali resztki odziedziczonych majątków, choćby i za bezcen, byle w gotówce.

Kiedy Anglik zrozumiał, że chodzi o obraz Gentile Belliniego, zaczął słuchać uważniej, a gdy rozwinięto przed nim płótno, był pewien, że musi je kupić. Za niewielką cenę stał się właścicielem Portretu Mehmeda II, dzieła, które pozostawało zaginione przez ponad trzysta lat. Bezimienny sprzedawca, gdy tylko dostał do ręki pieniądze, ulotnił się bez słowa, na zawsze odbierając nam możliwość ustalenia dokładnych losów obrazu.

W latach następujących po zdobyciu Konstantynopola, Imperium Osmańskie zaczęło coraz łapczywiej spoglądać na weneckie terytoria rozsiane po wyspach i wybrzeżach Śródziemnomorza. Trwająca piętnaście lat wojna pokazała, że flota republiki przestaje być niezwyciężona, a turecka piechota zdolna jest do prowadzenia długich oblężeń. Upokarzający traktat pokojowy odebrał Wenecji cenne przyczółki w Grecji i Albanii, zmusił ją także do płacenia trybutu w zamian za utrzymanie przywilejów handlowych.

Obrotni Wenecjanie przez stulecia używali różnych sposobów, żeby zapewnić sobie przetrwanie. Wraz z zakończeniem wojny okazało się, że będą mogli wykorzystać możliwości, jakie dawała im ich wielka duma – słynne weneckie malarstwo.

Mehmeda II, do dzisiaj nazywa się w Turcji po prostu „Fatih” – Zdobywca. Ostateczne pokonanie Bizancjum i przesuwanie granic coraz dalej na wschód zapoczątkowało złoty wiek państwa Osmanów. Sułtan swój sukces zawdzięczał utworzeniu regularnej, dobrze wyposażonej armii, którą hojnie opłacał kosztem posiadaczy ziemskich i środowisk religijnych, co z czasem doprowadziło do konfliktów wewnętrznych. Władca umacniał swój autorytet bezwzględną surowością, a często i okrucieństwem, budzącym przerażenie poddanych.

Jednocześnie Mehmed był najbardziej oświeconym ze wszystkich tureckich władców. Zbudował pałac Topkapi, do którego sprowadzał włoskich artystów i greckich uczonych. Uczył się języków, próbował być na bieżąco z osiągnięciami renesansu. Zgromadził obszerną bibliotekę i nabył kolekcję europejskich rycin, sam zresztą próbował sił w rysunku oraz pisaniu poezji. Rozumiał znaczenie przenikania się kultur. Po zdobyciu i złupieniu Konstantynopola zachęcał dawnych mieszkańców, aby wrócili do miasta. Odnowił urząd prawosławnego patriarchy, powołał zwierzchnika chrześcijan ormiańskich i ustanowił rabinat.

Istnieje przekonanie o nieuchronności współistnienia tych dwóch biegunów. Jest czas na tworzenie piękna, ale w pewnej chwili trzeba odstawić je na bok, zapomnieć o nim na czas panowania siły, bez której nie można się obejść, a która ma służyć wyłącznie naszemu przyszłemu dobru, nawet jeżeli nic na to teraz nie wskazuje. Kto uważa inaczej, jest lekkoduchem, niepotrzebnie mierzącym się z prawidłami wszechświata. Pacyfizm nieustannie powtarza ten sam cykl. Tuż po tragedii wydaje się oczywistością, moralnym obowiązkiem, wraz z upływem lat przekształca się w ciekawostkę, żeby wreszcie zostać uznanym za szkodliwy i wywrotowy.

Wkrótce po zawarciu pokoju, kiedy można było wrócić do kurtuazji i wymiany podarunków, sułtan wysłał swojego przedstawiciela przed oblicze weneckiego doży, prosząc o usługi malarza, który najlepiej zna się na sztuce wiernego odwzorowywania. Rada republiki wyznaczyła do tego zadania Gentile Belliniego, który już od lat zdobywał uznanie jako portrecista, ceniony za realizm i szczegółowość swoich dzieł.

*

Nie jest jasne, dlaczego Mehmed zapragnął portretu namalowanego przez jednego z weneckich mistrzów. Czy to chęć upodobnienia się do innych europejskich władców, pokazania, że jest im równy? Ciekawość miłośnika sztuki, chcącego posiąść wyjątkowe dzieło? A może próba zrozumienia jak wiernie można odwzorować postać, jak bardzo da się zbliżyć do procesu boskiego stworzenia?

*

Kwestia przedstawień żywych istot w sztuce islamu od zawsze wywołuje nieporozumienia. Koran nie zawiera jednoznacznego zakazu takiej twórczości, wprowadzonego dopiero przez późniejsze interpretacje, które rzeczywiście doprowadziły do niemal całkowitego zaniku wykonywania ludzkich wizerunków. Jednak kultura muzułmańska nigdy nie była monolityczna, czerpiąc obficie z lokalnych źródeł, inaczej wyglądała w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji. Na przestrzeni wieków zdarzały się odstępstwa od anikonizmu, niejednokrotnie pod patronatem władców i za przyzwoleniem autorytetów religijnych. Jakiś czas temu prywatny amerykański uniwersytet zwolnił swoją wykładowczynię, która prowadząc zajęcia z historii sztuki islamskiej, pokazała studentom dwie ilustracje przedstawiające proroka Mahometa. Jedna z nich pochodziła z kroniki Raszida ad-Dina, średniowiecznego historyka, pracującego na zlecenie dynastii Ilchanidów, mongolskich władców Iranu. Część osób obecnych na wykładzie poczuła się urażona i złożyła skargę na prowadzącą zajęcia, inni stanęli w jej obronie. Rysunek dla części muzułmanów haniebnie świętokradczy, dla innych stanowi bezcenne dziedzictwo, ślad ich wielowiekowej obecności w tym obrębie kulturowym.

O zmienności nurtów kształtujących świat islamu pisał Jack Goody w rozdziale swojej znakomitej książki Renesans. Czy tylko jeden? Zależnie od okresu, różne państwa i dynastie obejmowały rolę przewodnią, promując swoje własne przekonania i interpretacje Koranu. Po okresach religijnej ortodoksji wprowadzających nowe zakazy, zwykle następowało rozluźnienie, powrót do klasycznych wzorców, często umożliwiający rozkwit kulturalny i przywrócenie takich form jak sztuka przedstawiająca czy poezja miłosna. Bywało, że impulsem do intelektualnego fermentu stawało się wyłonienie nowego mocarstwa, które chcąc zwiększyć legitymizację władzy, albo przydać sobie znaczenia, obejmowało patronat nad artystami, naukowcami, tworzyło biblioteki i szkoły. Tak było również w przypadku Osmanów.

Książka Goody’ego, jedna z ostatnich, które napisał, była podsumowaniem wielu dziesięcioleci pracy tego wybitnego antropologa. Ogromna wiedza połączona z talentem do jasnego przedstawiania myśli, sprawiła, że jego publikacje, które stanowią już część naukowego kanonu, mogą być z powodzeniem czytane również przez laików. Przełomowe były jego prace na temat piśmienności, w których pokazywał, w jaki sposób metody przechowywania wiedzy wpływały na rozwój społeczeństw. Prowadząc badania wśród ludów Ghany, podejmował temat pokrewieństwa i zwyczajów pogrzebowych, dowiódł również, że błędem było przypisywanie tym kulturom stagnacji, odkrywając, że przekazywany ustnie mit o Bagre, dotyczący stworzenia świata, nieustannie się zmienia, nawet na przestrzeni jednego pokolenia. Pod koniec życia zainteresował się antropologią sztuki kulinarnej i kwiatów.

Warto czytać jego książki dla poznania wizji historii, za którą się opowiadał. Czerpiąc ze współczesnej nauki, jak i myśli lewicowej, która była mu bliska od wczesnej młodości, odrzucał europocentryzm oraz wywodzące się z niego fałszywe dychotomie. Nie popełniał jednak przy tym częstego grzechu nadmiernego umniejszania osiągnięć Zachodu i uwypuklania win. Do dzisiaj nieścisłe informacje, kolportowane jako nośne ciekawostki, wprowadzają zamęt w umysły osób nieznających pełnego kontekstu. Pojawia się wtedy przekonanie, skażone przecież orientalizmem, o niemal magicznej wyjątkowości, szczególnym geniuszu, zadziwiających wręcz osiągnięciach kultur bliskiego i dalekiego Wschodu. Ludziom kierowanym wyrzutami sumienia za niewybaczalne i katastrofalne w skutkach zbrodnie Zachodu, zdarza się dokonywać błędnej rewizji historii, która w ostateczności szkodzi obu stronom i odbierając podmiotowość pokrzywdzonym, uniemożliwia prawdziwe porozumienie. To myślenie, przywołując rozpowszechnioną wiedzę o osiągnięciach arabskiej nauki, indyjskiej medycyny czy chińskiej technologii, tworzy narrację, w której Europa była wyłącznie złodziejką pomysłów, sama niewiele wniosła, a wszystko zagarnęła od innych i zaczęła zacierać za sobą ślady.

Goody i inni badacze, pokazali, jak bardzo splecione ze sobą były ścieżki rozwoju różnych społeczeństw. Starożytna wymiana myśli nie ograniczała się tylko do Śródziemnomorza. Obieg idei obejmował Europę, Bliski Wschód, Indie i Chiny, sprawiając, że trudno byłoby znaleźć pomysł, któremu od początku do końca da się przypisać wyłączność jednej tylko grupy. Źródła wielu odkryć nigdy nie zostaną poznane, zatarte w historii anonimowych miast i ludów, sprzed tysięcy lat. Ta intelektualna otwartość, elastyczność, przyjmowanie wiedzy jako dobra wspólnego, nie zawsze jest oczywista, gdy patrzy się przez pryzmat przyjętych współcześnie podziałów. Sama historia postępu również nie jest jednoznaczna. Gdy mowa na przykład o doniosłości techniki Gutenberga, nieraz podnoszą się głosy, że zarówno papier, jak i druk powstały w Chinach setki lat wcześniej. Jednak na Dalekim Wschodzie nigdy nie wynaleziono prasy drukarskiej, która umożliwiała odbijanie nawet trzech tysięcy stron w ciągu jednego dnia, w porównaniu do czterdziestu jakie mógł wydrukować chiński rzemieślnik. Za to stosowanie techniki ręcznej umożliwiło dopracowanie niedoścignionego estetycznie piękna barwnych odcieni drzeworytu ukiyo-e. Współczesne próby przydzielania etykiet, aktów intelektualnej własności, tropienia kto od kogo zgapił, są zatem często jałowe i anachroniczne.

Wymiana i kontakt od zawsze były podstawą rozwoju, a ciekawość siłą napędową. To ciekawość pchała Mehmeda do czerpania europejskiej wiedzy i zbierania dzieł sztuki. Uczucie to było na tyle silne, że do jego prywatnej kolekcji trafiały również chrześcijańskie relikwie i obrazy, które traktował z szacunkiem. Zainteresowanie, być może podświadoma wiara we wspólnotę ludzkiej sztuki, przeważała nad uprzedzeniami i nakazami religijnej ortodoksji. Gentile Bellini, który spędził ponad rok na dworze tureckiego władcy, mógł swobodnie to wszystko oglądać, gdyż jako jeden z nielicznych obcokrajowców uzyskał dostęp do prywatnych komnat pałacu. Kiedy, wysłany przez wenecką republikę do Konstantynopola, po raz pierwszy spotkał sułtana, ofiarował mu album z rysunkami swojego ojca, Jacopa, który spędził długie lata na zgłębianiu teorii widzenia i perspektywy. Ten prezent doskonale trafił w zainteresowania Mehmeda i zaskarbił malarzowi przychylność władcy.

Po kilku miesiącach portret był gotowy. Bellini, zgodnie z tym, o co go poproszono, starał się jak najwierniej oddać rzeczywistość. Twarz sułtana jest dostojna, ale artysta nie maskował jej zmęczenia, władca był już wówczas schorowany i zmarł w następnym roku. Jego wzrok kieruje się w dal, omijając widza, co tylko wzmacnia poczucie obcowania z majestatem, podobnie jak szczegółowo oddane ornamenty i kamienie szlachetne otaczające postać. Zagadką pozostaje cel umieszczenia inskrypcji w języku łacińskim, zawierających standardowe formuły wychwalające zarówno portretowanego, jak i portrecistę. Czy obraz miał trafiać do krajów Europy? A może chodziło tylko o to, żeby w pełni skopiować renesansowy styl i stworzyć dzieło wyróżniające się w pałacowej kolekcji?

Wiadomo, że Mehmed był zachwycony dziełem. Kiedy po wykonaniu zadania Gentile wrócił do Wenecji, ubrany był w wytworne tureckie szaty, na szyi miał podarowany mu drogocenny medalion, a w ręku trzymał list polecający, w którym sułtan nazwał go „złotym rycerzem i przyjacielem pałacu”. Syn Mehmeda nie podzielał upodobań swojego ojca. Bajazyd II uznawał portrety za niezgodne z religią. Dzieło Belliniego zostało wkrótce wyrzucone z pałacu. Najpewniej trafiło na któryś z bazarów, gdzie wypatrzył je wenecki kupiec i sprowadził obraz do ojczyzny.

*

Ta historia przywodzi mi na myśl jeden z rozdziałów powieści Ivo Andricia, Omer Pasza-Latas, w której chorwacki malarz zostaje wezwany do Sarajewa, żeby namalować portret dowódcy tureckiego wojska. Chociaż rzecz dzieje się już w XIX wieku, to i tak po mieście krążą pełne przerażenia opowieści o szatanie, który zabiera człowiekowi duszę, żeby ją zamknąć w obrazie.

Zresztą to Mehmed II, swoim podbojem Bałkanów, doprowadził do powstania tła dla całej twórczości Andricia, która jest kroniką Bośni – wielokulturowego łącznika między Wschodem i Zachodem. Andrić pisał o przeszłości, ale nie miał ambicji bycia faktografem, naginał daty, życiorysy, zdarzenia, bo liczyło się dla niego pisanie o typach ludzkich, ich charakterach i motywacjach. Jego utwory, są jakby połączeniem wyrafinowanego psychologizmu jak z Henry’ego Jamesa i ludowych opowieści opowiadanych gdzieś w przydrożnej bałkańskiej gospodzie. Te książki, wydane w czytelnikowskiej serii „Nike”, dostępne w antykwariatach za klika złotych, od lat towarzyszą mi w różnych okolicznościach. Czytane podczas podróży pociągiem albo stania w wielotysięcznym tłumie oczekującym na rozpoczęcie koncertu, pozwalają łączyć kulturę wysoką z popularną i przez to złączenie zyskać stabilne oparcie w rzeczywistości.

*

Portret przywieziony do Wenecji prawdopodobnie jeszcze za życia swojego autora, szybko zapisał się w publicznej świadomości. Dbał o to sam Gentile, który sprytnie wykorzystał swoją misję dyplomatyczną do zbudowania sobie opinii światowca i znawcy Orientu. Jego kolejne obrazy zawierały liczne egzotyczne motywy i nawiązania do estetyki islamu. Stworzona trzysta lat później rycina z serii przedstawiającej wielkich malarzy, prezentuje Belliniego ze złotym medalionem na szyi i szkicem tureckiego sułtana w ręku. Starania artysty nie poszły na marne, jego podróż została zapamiętana.

Cóż jednak z tego, skoro oryginał obrazu przepadł na trzy wieki. Czy został zgubiony, wywieziony do innego kraju, był trzymany sekretnie w którejś z rezydencji, a może całkowicie jawnie, ale pomijany w napływie, innych, bardziej znaczących, piękniejszych dzieł weneckiego malarstwa?

Austen Henry Layard od początku był przekonany, że kupił oryginał obrazu i chociaż przez lata podawano to w wątpliwość, dzisiejsi badacze przyznają mu rację. Niestety, tylko dwadzieścia procent farby na płótnie zostało nałożonych ręką Belliniego, cała reszta to poprawki i rekonstrukcje, często niewprawne. Najwięcej pracowano na twarzy sułtana, ta część obrazu musiała zostać uszkodzona, zapewne jeszcze w Konstantynopolu, gdy dobrali się do niej przeciwnicy portretowania. Layard, który przez lata prezentował obraz w swojej weneckiej willi, zażyczył sobie, żeby po jego śmierci, wraz z resztą kolekcji, trafił do Wielkiej Brytanii. Władze wciąż młodego Królestwa Włoch próbowały uniemożliwić wywóz. Dużym problemem było rozproszenie dzieł tworzonych przez stulecia na Półwyspie Apenińskim po kolekcjach i muzeach całego świata. Nowe, zjednoczone państwo włoskie walczyło o uznanie swoich praw do dziedzictwa starożytnej i średniowiecznej Italii. Niestety, dzięki zastosowaniu luki prawnej, Portret Mehmeda II trafił do National Gallery.

Jeszcze zanim Layard kupił obraz Belliniego, zasłynął jako archeolog, odkrywca pozostałości asyryjskich miast na terenie Iraku: Niniwy i Nimrudu. Zgodnie z ówczesną, rabunkową praktyką wydobył stamtąd tak wiele rzeźb, zdobień i tablic z inskrypcjami, ile tylko zdołał i wywiózł je do kraju, tworząc trzon kolekcji British Museum. Jego działanie porównywano do sprawy marmurów Elgina, ale w tym przypadku rzeczywistość dała Layardowi rozgrzeszenie. W 2015 roku bezcenne budowle i artefakty obu odkrytych przez niego miast zostały doszczętnie zniszczone przez bojowników Państwa Islamskiego.

Portret sułtana od kilku lat zdobi wystawę w Victoria and Albert Museum, poświęconą kontaktom międzykulturowym. To dobre miejsce dla tego obrazu namalowanego przez Wenecjanina na zlecenie Turka, odrestaurowanego przez Anglika i stanowiącego część włoskiej historii, a tak naprawdę historii nas wszystkich.

ARTUR URBAN

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek