HOME

Xavier Farré „Przypadek poezji”

Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, zmarł mój ojciec. Choć upłynęło wiele lat, w mojej pamięci zapisały się jego ostatnie chwile, półtora dnia, które spędził w szpitalu i wszyscy wiedzieliśmy, że koniec przyjdzie lada chwila. Nie wiem, czy przygotowywałem się na to mentalnie, wydawałoby się, że tak, o ile mogę mieć jakąkolwiek pewność po tylu latach i biorąc pod uwagę rysy w pamięci. Tak naprawdę było inaczej. Cios, nawet spodziewany, mimo wszystko w nas uderza. Na nic się zdają wszelkie przygotowania.

Dzień wcześniej karetka przywiozła go do szpitala. Ja uparłem się, że pojadę jego samochodem i dotrę za chwilę. Z mojej rodzinnej miejscowości, L’Espluga de Francolí do Reus nie jest daleko. Było po deszczu, a właściwie wciąż jeszcze padało. Tej trasy już nie ma; była jedną z tych krętych gminnych dróg, które wiją się na mapie Hiszpanii. Nie raz tamtędy jeździłem i od tamtej pory miałem jeździć jeszcze setki razy, aż wreszcie ta droga została zamknięta i zbudowano nową, tuż obok, prawie bez zakrętów. Tamtego dnia, na jednym z tych zakrętów, który wziąłem zbyt szybko, samochód nie zareagował na hamowanie, a właściwie wręcz przeciwnie, zareagował, blokując hamulce, ale ponieważ nawierzchnia była mokra, wóz wpadł w poślizg i zderzył się czołowo z samochodem jadącym z naprzeciwka. Oba auta nadawały się na złom, ale ani ja, ani drugi kierowca nie ponieśliśmy żadnych obrażeń. On jechał na wesele.

Długo przed wypadkiem i przed śmiercią ojca, miałem powracający sen: o samochodzie, przeskakującym na drugą stronę wąwozu. Po wypadku, sen nie wrócił. Gdyby nie tamto zderzenie, czekałaby mnie pustka, upadek w przepaść. Nie wiem, czy to wszystko tkwi w mojej podświadomości. Czy jest częścią rzeczywistości czy może wyobraźni?

Na chemioterapię jeździliśmy z ojcem do Reus i do Barcelony. Ja prowadziłem, a potem siadałem w poczekalni i czytałem. Jedną z książek, którą przeczytałem w trakcie jego chemii, było Obsługiwałem angielskiego króla Bohumila Hrabala, w przekładzie Moniki Zgustovej. Humor jako antidotum dla okropności, tu białe szpitalne ściany (ostatnio w niektórych szpitalach malują je na inne kolory), a tam bohater książki, całkowicie oderwany, amoralny karierowicz bez skrupułów, który szedł tam, skąd powiało, najpierw pod hitlerowską okupacją, potem w czasach komunistycznych: wszystko to zdawało mi się prawdziwsze niż rzeczywistość, w której się znajdowałem, tak, jakby ta druga rzeczywistość, naprawdę autentyczna, biograficzna, pozostawała w sferze snu. I tak, jakby fikcja była trwalsza, w swoim opisaniu ludzkiej natury, która mi się wymykała, jakkolwiek miałem przed sobą jej najbardziej namacalne dowody.

W pierwszych miesiącach po jego śmierci czytałem dalej, bez wytchnienia, szczególnie poezję. Było to bodaj jedyne zajęcie, któremu poświęcałem cały wolny czas. Od czasu do czasu chodziłem na uczelnię, a potem siedziałem w domu, w te zimowe dni, kiedy o piątej na wsi panuje już głucha cisza, przez mrok przebijało się tylko słabe światło latarni, jak łzy. Czas zwalniał bieg i lektury mogły trwać znacznie dłużej. Domini màgic (Magiczna moc) Joana Vinyoli i cały cykl o śmierci Salvadora Espriu, jedno z wielkich literackich arcydzieł XX wieku poświęconych śmierci: to były książki, które czytałem wielokrotnie. Poezja nie przynosiła mi ulgi, lecz refleksję, pobudzała do myślenia. Ulgę przynosiły natomiast chwile spotkania z językiem. Mogłem też sięgnąć po książki filozoficzne, ale mimo licznych prób, sens znajdowałem tylko u presokratyków. Związek poezji z filozofią, czy też poszukiwanie za pośrednictwem języka, zaczęły się kruszyć z nastaniem Platona i tu wkraczamy już w inny wymiar i otwiera się inna koncepcja poezji, wygnanej młodszej siostry, która okazuje się jeszcze bardziej bezradna niż sama filozofia. Jednak nawet dziś zdarzają się poeci-filozofowie, jak choćby Argentyńczyk Hugo Mujica, którzy o najbardziej współczesnej filozofii mówią niemal tonem kapłana, powracając do źródeł języka.

Zastanawiałem się, jak za pośrednictwem słów wyrazić ciszę, pustkę, jak choćby tę, która panowała podczas tych chemii na aseptycznej szpitalnej sali, gdzie język zmieniał kolor ścian i wszystko dokoła. Czy fikcja wyjaśnia więcej niż rzeczywistość? Gdzie jest granica tego, co jest w stanie uchwycić słowo? Czy literatura może stać się przewodnikiem ludzkiego bólu, przewodnikiem moralnym? Koncepcja moralności w sytuacji wewnętrznej sprzeczności może doprowadzić do odrzucenia literatury, wszelkiej sztuki. Czytałem wiersze, próbując przez nie rozjaśnić zaistniałą pustkę, w której ja pozostałem kaleką. Kiedy niespodziewanie znajdowałem doskonałe rozwiązanie językowe, budziło to mój podziw, olśnienie, które nie miało nic wspólnego z moją stratą. Takie, niełatwe, jest spojrzenie czytelnika: może wręcz wywołać wyrzuty sumienia. Tymczasem twórca idzie znacznie dalej, bowiem coraz trudniej stwierdzić, gdzie jest kres ludzkiego cierpienia, do którego może on czytelnika zaprowadzić.

W przypadku literatury, poezji autorów w sytuacjach granicznych – najbardziej ekstremalna jest zapewne poezja, która powstawała w obozach koncentracyjnych – czytelnik nie wie, jak się do niej odnieść. Jakość literacka nie zawsze idzie w parze z jakością moralną. Język i narzędzia poetyckie okazują się nieprzydatne w próbie zbliżenia do faktów. Nie powstał język, który w najmniejszym stopniu byłby w stanie wyrazić nawet nie Szoah, lecz kolejne eksterminacje ludności w XX wieku, w których okrucieństwo osiągało granice, przekraczające dotychczasowe zdolności ludzkiej wyobraźni. Konfrontacja z tymi straszliwymi faktami stawia język pod ścianą: wygląda jak kiepski uczeń, zawstydzony przed całą klasą.

W ciągu kilku lat nie tylko język staje się zawalidrogą, jak rupieć, którego nikt nie chce kupić w antykwariacie, ale taki sam los czeka też wyrastającą z niego twórczość, samą literaturę. Nagle znikają romantyzmy, symbolizmy, awangardy, bardziej niż kiedykolwiek wyraźne jest rozejście się z filozofią i ze społeczeństwem. Rzeczywiście, ruchy literackie poprzedzające nasze czasy, począwszy od romantyzmu, wprowadziły dystans w stosunku do czytelnika. Nikt nie czyta poezji, z wyjątkiem osób, zajmujących się literaturą i nawet tutaj nie wszyscy, bowiem ten dystans wciąż rośnie. To jest wyłom, który wciąż się poszerza, zachwiał już posadami i jest groźba, że wszystko ostatecznie się rozpadnie, z wielkim hukiem, którego jednak nikt nigdy nie usłyszy.

Dochodzimy tu do kolejnej sprzeczności, poeta bowiem, szczególnie w XX wieku, niepewny siebie, ale też pod pręgierzem historii, szukał sobie miejsca. Próbował pozostać kapłanem, przemawiać do tłumu, świadomy zarazem, że to już niemożliwe, że jego głos jest jak krzyk na pustyni. Z drugiej strony, poezja zarzuca wielkie narracje, wielkie czyny, wielkie słowa, ogólniki, aby skupić się na indywidualności, na pojedynczej historii, pozostać we własnym mikroświecie. Te dwa prądy biegną niczym proste równoległe, jak dwie opowieści, które nie mają ze sobą nic wspólnego, jakby toczyły się w dwóch różnych epokach. Ponieważ pomimo wszystko dzieją się w tym samym czasie i w tej samej osobie, wewnętrzna sprzeczność, jaką przeżywa poeta jest nierozwiązywalna.

XAVIER FARRÉ

Fragment zbioru esejów, L’auditori de Görlitz, który ukazał się w katalońskim oryginale, a także po włosku. Obecny przekład oparty jest na tekście hiszpańskim (opracowanym przez autora). Tłum. Anna Arno.

Historia wszystkiego w pigułce

Od celnych przerzutów piłki z jednej strony murawy na drugą wolę oglądać ruch obrońców, którzy muszą zareagować na zachowanie przeciwników, dlatego też bardziej od piłkarzy cenię trenerów. To oni są reżyserami tego spektaklu, nie dryblują i nie strzelają, ale maja niewyparzone gęby i rzucają klątwami.

Anglicy wymyślili piłkę, ale niechętnie podchodzili do zmian, więc ponad sto lat temu Jimmy Hogan nauczał nowoczesnego futbolu po drugiej stronie kanału La Manche. Niczym apostoł zaczął wędrować po Europie i nieść kilka prawd wiary: nie bieganie, a taktyka, nie sama gra, a jej rozumienie, utrzymywanie się przy piłce i krótkie podania. Herezja, która z czasem stała się ortodoksją – na Wyspach i Kontynentach. Ruch, podanie, zmiana pozycji, przyjęcie, podanie, ruch, zmiana pozycji. Austria, Węgry, Holandia, tam czynił swoje cuda, Wunderteam, Złota Jedenestka, Futbol Totalny.

Jego uczniem i przyjacielem był Hugo Meisl – pracownik banku, wiedeński Żyd i reformator futbolu, który pewnego dnia przestał zapisywać liczbami kartki, a zaczął je wypełniać wzorami taktyki i ustawieniami piłkarzy. Niedowiarków i wyznawców zapraszał do Ring Cafe, gdzie ci mieli zapisywać w podobny sposób serwetki, a on dumał nad słusznością tych propozycji. Zapisali ich tyle, że reprezentacja Austrii, której trenerem był Meisl, do dzisiaj uważana jest za jeden z najlepszych zespołów w historii piłki nożnej. Jednak wszystko dzieje się inaczej niż tego byśmy chcieli, pokonywali wszystkich – Niemców, Węgrów, Francję i Włochów – aż w półfinale mistrzostw świata we Włoszech ulegli gospodarzom wspieranym przez sędziów. Meisl trzy lata później zmarł na zawał serca, a na mundial w 1938, odbywający się we Francji, Austria nie stawiła się na mecz ze Szwedami 5 czerwca z powodu Anschlussu. Faszystowskie Włochy znów triumfowały, tym razem pokonując Węgrów.

Po wielkich zwycięstwach przychodzą jeszcze większe porażki i nieszczęścia, piłka nożna to poezja banałów, identycznie jak życie; zwycięstwa są rzadkie, serie zwycięstw przerywane są nagle i nic ich nie zwiastuje, podium jest dla niewielu, dlatego dla kibiców naturalnym stanem – jak twierdzi Nick Hornby – jest rozczarowanie. Większości meczów nikt nie pamięta, ciemność skrywa nazwiska piłkarzy i trenerów. Poza nielicznymi nikt ich nie pamięta.

Kiedy coś powiedział, to nigdy nie zmieniał zdania. Jego rodzice byli tancerzami a on miał niewyparzony język. Na klamkach pokoi, w których mieszkały osoby, za którymi – delikatnie rzecz ujmując – nie przepadał, wieszał martwe szczury. Taki był Béla Guttmann. Kiedy piłkarze nie posłuchali jego rozkazów podczas meczu, poszedł na trybuny czytać gazetę, a po ostatnim gwizdku nie wrócił już do pracy w klubie. Grał w piłkę w reprezentacji Węgier i w New York Giants, trenował Hakoah Wiedeń i przetrwał Holokaust. W Auschwitz zamordowano jego rodzinę, ale on miał żyć. Ustawiał piłkarzy 4-2-4 i zwracał uwagę na zmienność pozycji, bo sam – jako zawodnik – nie trzymał się sztywno linii pomocy, co złościło jego trenerów.

Był uparty. Kłócił się ze wszystkimi: piłkarzami i działaczami. Przez to po wojnie nie objął reprezentacji Węgier, ale wyjechał na zachód. Trenował AC Milan, który zajmował pewne pierwsze miejsce pod jego wodzą, jednak przed końcem sezonu Guttmann pokłócił się z szefostwem klubu i wyleciał na bruk. Wrócił na Węgry, wybuchła rewolucja, trafił do Brazylii (20 lat po tym jak europejską taktykę wykładał tam uczeń Hogana Izidor „Dori” Kürschner), gdzie wszystkim kazał grać 4-2-4, tym ustawieniem Brazylia wygrała mundial w 1958 roku. Mieli bowiem piłkarza, który każdym dryblingiem pokazywał, że piłka nożna jest sztuką. Garrincha był niski, miał krzywy kręgosłup i jedną nogę krótszą. Z nim w składzie Brazylia przegrała tylko raz. Jako pierwszy zastosował zagranie fair play, polegające na przerwaniu gry, kiedy zawodnik przeciwnej drużyny leży kontuzjowany, to gest Garrinchy, genialnego piłkarza, który zapił się w zapomnieniu.

Guttmann wrócił do Europy dokonać rzeczy najważniejszej – przerwać dominację Realu Madryt w Pucharze Europy. Powstałe w 1955 roku rozgrywki za każdym razem na pierwszym miejscu kończył ulubiony klub generała Franco. 56/57/58/59/60, pięć razy triumfowali. Węgier przybył do Portugalii, gdzie wpierw trenował Porto, z którym zdobył mistrzostwo kraju, a następnie powtórzył ten wyczyn jako trener Benfiki Lizbona. W 61 pokonał Barcelonę w finale europejskich rozgrywek, a rok później Real w składzie z Puskászem, Di Stéfano, Tejadą, którzy łącznie zdobyli 21 bramek w tych rozgrywkach. 5:3, takim wynikiem skończył się mecz, a Guttmann zaraz po ostatnim gwizdku pokłócił się z włodarzami klubu, którzy nie chcieli dać mu podwyżki.

I wtedy wypowiedział te słowa: „Benfika przez najbliższe sto lat nie wygra żadnego europejskiego trofeum”. Rzucił klątwę na swój dawny klub, który od czego czasu grał chyba w dziewięciu czy dziesięciu finałach różnych rozgrywek i zawsze przegrywał. Eusébio, największy piłkarz Benfiki, przyjechał specjalnie do Wiednia, na grób Guttmanna, prosić go, żeby cofnął te słowa. Na nic to było, on zdania nie zmieniał.

W piłce, jak i w życiu, banał pogania banał, po zwycięstwie przychodzi przegrana, a każdy nowy sezon dla większości kibiców, piłkarzy i trenerów jest czasem niespełnienia. Guttmann nie mógł prowadzić węgierskiej Złotej Jedenastki, której motorem napędowym był Hidegkuti grający jako fałszywa dziewiątka, a mózgiem Gusztáv Sebes, który twierdził, że w historii węgierskiej piłki nazwisko Jimmy’ego Hogana powinno być zapisane złotymi literami. Hogana w Anglii nikt nie słuchał, Wyspiarze przekonani o swojej wielkości doznali jednak szoku w 1953 roku, kiedy na Wembley przegrali z drużyną Sebesa 3:6, a w rewanżu ponieśli jeszcze większą klęskę, bo aż 7:1.

Węgrzy grali lepiej niż austriacki Wunderteam. Na mistrzostwach świata w 1954 roku pokonali w fazie grupowej RFN aż 8:3, odpuszczając dopiero w ostatnich minutach meczu, kiedy stracili dwie bramki. Po drodze do finału wyeliminowali Brazylię i Urugwaj, za każdym razem wygrywając 4:2. W finale znowu trafili na Niemców, którym w pierwszych minutach strzelili dwie bramki i wszystko wskazywało, że znowu wygrają wysoko. Stało się inaczej, jak w życiu, kiedy w ostatniej chwili odkrywamy, że za światłem bramki znajduje się pustka i niespełnienie, za prostokątem słupków, poprzeczki i murawy, jak w oprawie na zdjęcie, widać jedynie smutne oczy kibiców.

Różewicz pisał, że filozofia piłki zastąpiła teologię fundamentalną, z czym się zgodzę, podobnie jak ze stwierdzeniem Audena, że dla niektórych jeden mecz to więcej niż pięćdziesiąt oblężeń Troi. Jimmy Hogan uczył współczesnego futbolu Holendrów, Austriaków, Niemców, Węgrów. Bez niego wszystko byłoby inne. Zmarł 30 stycznia 1974, w roku kiedy genialni Holendrzy pod wodzą Rinusa Michelsa, przegrali w finale z Niemcami Zachodnimi 1:2, chociaż – jak zawsze – wszystko wskazywało, że zwyciężą.

DAWID SZKOŁA

Fantazjano „Kawałek piernika”

Szanowny Panie Redaktorze,

Ja naprawdę dużo mogę wytrzymać: mogę przez dwanaście godzin, przykuty do biurka, składać wersy trzynastozgłoskowcem; mogę robić tysiąc brzuszków dziennie i do tego, a niech tam, jeszcze dwieście przysiadów z encyklopedią sportu na plecach; mogę czytać Lévinasa, a choćby i Ulissesa – wszystko bez mrugnięcia okiem. Ale, na Jowisza!, nie mogę – mając przed sobą pachnący, obsypany orzechami, przełożony kajmakową masą puszysty, ponętny piernik – nie wyciągnąć drżącej ręki po najbliższy kawałek i nie pochłonąć go w mgnieniu oka. Tego, zabijcie mnie, nie mogę. Z jednym, rzecz jasna, nie byłoby problemu, ale, Panie Redaktorze, nie w mojej mocy jest poprzestanie na jednym kawałku, więc horror się dopiero zaczyna.

Dokładnie rzecz ujmując, zaczął się tydzień temu, na niedzielnym obiedzie u cioci Anastazji. Po tym pierwszym kawałku był drugi, i trzeci, i – o, ja nieszczęsny! – czwarty… Co było później, nawet nie pamiętam, wiem tylko, że wychodziłem od cioci z blachą sernika z rodzynkami, który ciocia Anastazja zrobiła specjalnie dla mnie. Czyż następny dzień mógł się zacząć inaczej niż od zjedzenia mięciutkiego, wilgotnego serniczka? Blachy serniczka, dodajmy, bo mniejszych kawałków nie uznaję. Co było dalej, nie pamiętam, wiem tylko, że pod koniec dnia kosz na śmieci pełen był pustych opakowań po biszkoptach i lukrowanych piernikach. We wtorek miałem do załatwienia kilka spraw na mieście, więc moje menu przez pół dnia wyglądało dość ascetycznie. Kiedy zatem po powrocie do domu zjadłem trzy talerze naleśników z powidłami i pół babki drożdżowej, całkowicie się rozgrzeszyłem. Gdy jednak chwilę później byłem już po ośmiu paczkach herbatników w czekoladzie i nie czułem się zbyt sprężyście, powziąłem mocne postanowienie, że na tym koniec. Nazajutrz, chyba wskutek wrodzonej przekory, przystąpiłem do dzieła już po śniadaniu. W pobliskiej cukierni pochłonąłem na miejscu, nie kryjąc ukontentowania, jeden tort czekoladowy, a z drugim – nieco większym – doturlałem się do domu. Chwilę zdążył postać w lodówce, zanim ostatni jego okruszek zniknął w moim brzuchu. Sprawa zaczęła się robić poważna, bo tego dnia już ledwo się ruszałem, a spodnie, które dotąd nosiłem na szelkach, zaczęły pękać w szwach. Zdecydowany na rzucenie zgubnego nałogu od następnego dnia, zjadłem jeszcze – rzutem na taśmę – słoik dżemu porzeczkowego, sądząc, że dzięki temu nazajutrz w ogóle nie będę głodny. Oczywiście byłem, byłem wściekle głodny, nawet zanim się obudziłem. I kolejnego dnia także.

Dziś, Panie Redaktorze, mija tydzień, od kiedy sięgnąłem po kawałek piernika. O dzisiejszych wyczynach skromnie zmilczę. Powie Pan, że trzeba wziąć się w garść i położyć kres temu pantagruelicznemu obżarstwu? Och, po stokroć przyznaję Panu rację! Ale jutro jest niedziela i czeka mnie obiad u cioci Hortensji, której kuchnia słynie z prześwietnych babeczek z budyniem…

FANTAZJANO w cukierniczym ciągu

Czarne powroty

Zaczyna się zawsze od trudu oczekiwania. Czekać skutecznie to znaczy zamienić nadzieję na święte przekonanie. Coś przyjdzie, poczujesz i wyprawa się zacznie. Podróż czyli pytanie o końce cywilizacji.

Tym razem wyglądanie nostalgii w oksfordzkich pubach. Drewniane, trzeszczące klity, w których miarą czasu jest pinta. Ciasne siedliska tubylców unoszą się dziś nad szczątkami innowierców. Kilkaset ofiar Krwawej Marii płonęło tu żywcem. Ogień pochłaniający ludzi na stosie miał oznaczać powrót katolickiej Anglii. Parę wieków później przesypujące się pod brukiem prochy rzekomych heretyków są atrakcją turystyczną. Oksford to chodzenie po trupach, picie i czekanie. Jak niby nigdy. Jak niby nic.

Latem jest tu inaczej. Dominuje akcent amerykański, więcej jest też Azjatów, zawsze wygodnie odzianych, robiących rekonesans z myślą o przyszłości swoich wielojęzycznych pociech. Odmiennie myśli się o tutejszym uniwersytecie, gdy bierze się pod uwagę, że kobiety mogły tu pobierać nauki dopiero od końca XIX wieku.

W czasie akademickiej przerwy nie ma głośnych młodzieńców w tweedowych gajerach. Z akademików znika zaduch, pokoje są puste i smutne. Nieuchronna cykliczność turnusów nie daje kolorowych nadziei – przypomina jedynie o przemijaniu i straszy tych, którym w cyklu powinęła się noga.

Niedrogo i sprawnie jedzie się tu autobusem z londyńskiego dworca. Poza walizkami podróżni miewają ze sobą futerały z rakietami do tenisa. Z okien kilku akademików można wskoczyć prosto na kort. W lipcu nikt jednak nie sunie po mączce. Na ogrodzeniu wiszą białe zużyte trampki z pomarańczową, zamączoną podeszwą. Czekają na właściciela, który już tu nie wróci.

Przewodniczka wskazuje okienko na drugim piętrze – lokum Tolkiena. Dalej budynek, w którym kręcili film o przygodach Harry’ego Pottera. A w tamtym bistro podają najlepszy poncz, „europejski”. Tak, to padło wyraźnie. Ten poncz jest z innego świata.

Pozwalając sobie na chwilową wygodę niedużych oczekiwań, można jednak czasem doczekać się wrażeń silnych. Wyssany z mlekiem matki separatyzm niepoprawnych wyspiarzy okazuje się katalizatorem tęsknoty europejskiego przybysza. Proste zdanie o napoju z arakiem przypomina, że jesteśmy poza kontynentem. I już goni, już szczerzy się za plecami czarny anioł porzuconej Europy.

Im dalej na „zachód”, tym bliżej na „wschód”. Tym bliżej kadrów zapamiętanych i wyobrażonych. Bliżej ludzi, których podobnie trawił nienawistny ogień historii. Zaczyna się podróż właściwa. Podróż do przeszłości, której nie można poznać. Do innowierców z moich stron.

Oksford staje się osowiały i z poruczenia ducha wracam do Londynu, gdzie muffiny, szanse i niepewni sprzymierzeńcy. Tu zawsze kusi, by korzystać z dobrodziejstwa niewiedzy. By zapomnieć, że liczy się tylko minione.

Londyn, wbrew woli mojej i miasta, pozostanie na zawsze przestrogą. Serdeczną, dosadną, żałobną. Stąd poleciał ten list. Do Europy i do świata. Stłumiony krzyk.

Leopold Buczkowski, „Droga do lasu”, 1964

W 1961 roku w Londynie Leopold Buczkowski przygotowywał swoją wystawę. Niedługo. Dość jednak, by prowadzić stąd korespondencję. Pierwszego maja napisał krótki list do Zygmunta Hertza, który kończył słowami: „Za dwa tygodnie wracam do kraju, […] w nadziei, że dzieci moje, spłodzone z «Żydówką», nie będą strzelane po polu jak psy. Zajadając ananasy – pamiętajcie o tych czasach”.

Siła ewokacji tego zdania powala i nawet codzienna myśl o Shoah nie uchroni przed wstrząsem, nie złagodzi ciosu, jaki zadaje wyobraźni takie napomnienie. Ananasy wypadają z rąk, tak jak wypaść musiały bezgrzesznemu Hertzowi w roku 61.

Wracam z codziennej podróży. Londyn – przypadkowy, przelotny i niezawiniony – już zawsze będzie tylko miejscem spisania tego memento.

PAWEŁ BEM

Róże bez Eizyków    

Wśród tych, którzy mieli do czynienia z ogrodami i parkami, albo w ogóle byli blisko roślin ogrodowych, mawiało się: „róże od Eizyka”. To był symbol jakości, różana „najwyższa półka”, coś jak pączki od Bliklego czy wódka od Baczewskiego.

Kutnowskie ogrodnictwo braci Eizyk, Katriela i Arona, ich szkółki (zasadniczo były to bowiem tylko szkółki róż, tym właśnie zajmowali się z pasją i, z upływem lat, na wielką skalę), nie miały sobie równych w całym kraju, zresztą były znane daleko szerzej niż w Polsce. Pisałem o tej rodzinnej firmie kilka razy (przyjaźnie czerpiąc z pamięci i doświadczeń kilku osób: Agnieszki Arnold, Marlis Buchholz z hanowerskiego Centrum Pamięci, Gedenkstätte Ahlem, działającego w miejscu kaźni Żydów i, później, jeńców radzieckich, Jana Bujalskiego, Bożeny Gajewskiej i, żyjących w Stanach Zjednoczonych: syna Katriela – Izraela Benjamina, i jego synów, Jonathana i Michaela) i wówczas jakoś umiałem zestawiać w większą całość ocalałe fragmenty losów unicestwionej w Zagładzie rodziny, szpachlować to wszystko słowami. Teraz, gdy jeszcze raz, dla kręgu przyjaciół Prób, zbieram się, by to zrobić, pisanie idzie mi bardzo opornie i jedyne, co z tego wychodzi, to coś na kształt dłuższych podpisów pod zdjęciami. Akurat fotografii przetrwało wiele – te , które tu daję, pochodzą ze zbiorów Centrum Dokumentacji Wizualnej Bernarda i Miriam Osterów w Tel Awiwie, z rodzinnego archiwum Eizyków, i z moich dawnych zbiorów własnych – obecnie we wspaniałej bibliotece druków i dokumentów botanicznych i ogrodniczych stworzonej przez rodzinę Szmitów, szkółkarzy w Pęchcinie pod Ciechanowem. Mój rysunek piórkiem, to róża damasceńska, choć u Eizyków dominowały inne,  szlachetne, wielkokwiatowe zwykle róże ogrodowe i rabatowe, często sztamowe lub pnące.

Początki Eizykowego ogrodnictwa to żydowski w znacznej mierze Dobrzyń, w zaborze rosyjskim, ale przy samej granicy z Prusami, która biegła wzdłuż Drwęcy. To dokładnie te strony, gdzie Johannes Bobrowski osadzi z czasem Młyn Lewina, porażający obraz wrogości wobec „innych” i antysemityzmu. Hersz Eizyk z bratem Jakubem gospodarowali na roli, a w miasteczku mieli młyn parowy, i tym samym byli, wśród tamtejszej żydowskiej biedoty, zamożni.

Katriel po powrocie z Ahlem, na podwórku przed młynem

Spośród sześciorga dzieci Hersza – po czterech chłopcach narodziły się dwie córki, Sara i Róża – to najmłodszy, Jehoszua czyli Jozue, przecierał dla rodziny szlak aliji – powrotu do ziemi ojców, bo już w 1913 wyjechał do Palestyny (został tam uczniem w jednym z pierwszych roczników telawiwskiego Gimnazjum Herzlija i kibucnikiem w pierwszym w historii kibucu – Degania Alef; jerozolimskie Muzeum Narodowe przechowuje jego olejne obrazy – krajobrazy z Ziemi Ojców, do której tak młodo się wyrwał). Wobec pierworodnego, urodzonego w 1893 – Katriela, ojciec miał plan na wskroś syjonistyczny – wysłał go w pierwszych latach XX w. na naukę do Izraelickiej Szkoły Ogrodniczej w Ahlem pod Hanowerem, założonej przez bankiera Moryca Simona, którego wsparło w tym kilka żydowskich organizacji – B’nai Brith, Alliance Israélite Universelle i Jewish Colonization Association. Szkoła (trzy lata nauki, zwieńczone roczną praktyką gdzieś poza Ahlem) miała w zamyśle jej twórców przygotować chłopców, rekrutowanych spośród niemieckiej biedoty miejskiej i w sztetlach Europy Środkowej, do przyszłej pracy na roli po przybyciu do Palestyny.

Uczniowie szkoły w Ahlem na rabacie z różami

Gdy Katriel wrócił do Dobrzynia, był zafascynowany uprawą róż (roczną praktykę odbył w firmie „różarskiej” w Saksonii). Po rodzinnych dysputach postanowiono kupić 18-letniemu już Katrielowi ziemię pod Kutnem, by mógł tam, mając do pomocy młodszego o dwa lata Arona, założyć firmę rolną i ogrodniczą, szkółki róż, w których, na wzór Ahlem, szkoliliby się młodzi Żydzi przed wyjazdem do Palestyny (podobne szkoleniowe farmy rolne powstaną u nas nieco później w Częstoniewie czy w Witolinie na warszawskim Grochowie). W 1912 r. Hersz kupił grunt w Adamowicach, na zachodnich przedmieściach Kutna. Wybór padł na Kutno, bo było tu bardzo sucho, a więc klimat przypominał ten, z jakim w przyszłości ci żydowscy pionierzy, chaluce, mieli się zmierzyć w Palestynie (Eizykowie uprawiali też, specjalnie z myślą o swych podopiecznych, takie rośliny, które doskonale pasowały do warunków Ziemi Ojców – morele, winogrona, tamaryszki, a poza tym część gospodarstwa nawadniali za pomocą metalowych rurek, z ponawiercanymi drobniutkimi otworkami). Gdy czytałem i rozmawiałem o początkach firmy Eizyków – nigdy nie spotkałem jednak słów o klimacie, że to właśnie była zasadnicza przesłanka wyboru Kutna – no bo też i nikt nigdy nie traktował Eizykowego ogrodnictwa jako farmy dla chaluców, zawsze dowiadywałem się tylko o znakomitym kolejowym skomunikowaniu miasta, co ułatwiało sprzedaż i eksport. Przypomina mi to podobne przykłady „wyparcia”, charakterystycznego w podejmowaniu tematów „żydowskich” u nas – jak Baczyńskiego „szkło bolesne – obraz dni”, o czym w szkole uczniowie nie usłyszą, że chodzi o obraz powstania w warszawskim getcie, czy – także szkolne – pomijanie istoty ostatniego zatrudnienia Mickiewicza, a to w organizowaniu pod Burgas legionu do walki z caratem, legionu – żydowskiego.

Bracia trafili do Adamowic w marcu 1912 roku, Aron, namiętny cyklista, przyjechał z Dobrzynia na rowerze, tragając klatki z ukochanymi ptaszkami (zawsze chodził wśród drobnych ptaków, które karmił z ręki okruchami dobywanymi z kieszeni, a gospodarstwo w Adamowicach było znane w całym kraju z tego, że wśród roślin przechadzały się pawie). Na rowerze będzie później woził z Adamowic cięte róże do kwiaciarni w Łodzi i w Płocku.

Katriel i Aron

W czasie I wojny Rosjanie zesłali Katriela na dwa lata na Sybir, by ukarać go za to, że witał kwiatami wkraczających do Kutna Niemców – znajomość rosyjskich realiów przyda mu się potem w czasie II wojny (język znał już od dziecka). Żydowscy praktykanci uczyli się u braci przez trzy lata, na krótkie praktyki letnie przyjeżdżali też studenci z warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Katriel, pośrodku w górnym rzędzie, i Aron, w górnym rzędzie, pierwszy z lewej, z pracownikami i praktykantami; w środkowym rzędzie żona Katriela Tauba, z córką, Tamarką, po prawej ręce mamy, a w dolnym rzędzie obok chłopca z pieskiem brat-bliźniak Tamary, Bencyjon

Firma rozwijała się wyśmienicie, liczba oferowanych odmian róż przekroczyła tysiąc, a rok w rok sprzedawano ponad 300 tysięcy krzewów; w 1929 roku Katriel wydał drukiem pierwszy katalog handlowy róż. Kilka fotografii pokazuje dzieci Katriela i Tauby – najstarszego, Mosze, i młodsze bliźnięta, Bencyjona i Tamarkę; Mosze umarł na czerwonkę w 1940 roku, w sanatorium żydowskim w Otwocku, okoliczności śmierci Tamarki, w warszawskim getcie (?) nie są znane, Bencyjon w sierpniu 1942 trafił do Treblinki. Tauba, która pracowała w żydowskim szpitalu zakaźnym, zmarła w marcu 1941 roku na tyfus.

Ostatniego dnia przed wybuchem wojny w kutnowskiej synagodze Aron ożenił się z Zofią Barcińską. Przez całą okupację ukrywali się na aryjskich papierach, w wyrobieniu metryk urodzenia, aktu ślubu i kennkart pomogli im przyjaciele-ogrodnicy, Aron Eizyk stał się więc na kilka lat ogrodnikiem Stanisławem Tucholskim i pracował to tu, to tam. Zofia zmarła pod koniec okupacji, niedługo po wydobyciu jej z Pawiaka, gdzie trafiła z ulicznej łapanki. Katriel tułał się po Sowietach, i tam, od brata – Jehudy, dostał, jeszcze przed wybuchem wojny z Niemcami, wiadomość o śmierci żony i dzieci. W końcu trafił do obozu w Taszkiencie, całe szczęście – do prac w kuchni.

Stąd wyreklamowała go Antonina Żukow, wdowa po oficerze, który zginął na wojnie. Antonina prowadziła w Taszkiencie szkołę średnią dla „trudnych” chłopców – wszyscy mężczyźni, dyrektor i nauczyciele, poszli na front, i trzeba było znaleźć w ich miejsce wychowawców. W 1945 Katriel z Antoniną przyjechali do Warszawy, potem do Kutna, gdzie wszystko było w ruinie. Zaczęli więc od początku, ale starszy brat nie mógł wytrzymać życia w Adamowicach, gdzie nie było już Tauby i dzieci. Ostatniego dnia 1948 roku Antonina urodziła Katrielowi syna – Izraela Benjamina. We wrześniu 1950 oboje z synkiem wyruszyli na panamskim statku „Protea” do Izraela. Na miejscu Katriel  przystąpił do spółdzielni rolno-ogrodniczej w Ganne Jehuda pod Tel Awiwem – został „moszawnikiem”, był jednym z pionierów nowoczesnego ogrodnictwa w Izdraelu.

Trzej bracia (Jehuda już od dawna nie żył), Jehoszua, Katriel i Aron, spotkali się w Izraelu,  po wojnie, tylko raz – po „odwilży” w Polsce Aron mógł już odwiedzić obu braci. Katriel uczcił pamięć Arona , stawiając w Ganne Jehuda – gołębnik, jak to robił w Adamowicach jego brat, a Aron prowadził firmę, przez kilkadziesiąt powojennych lat, pod szyldem „K. i A. Eizyk, róże, Kutno”, choć przed wojną, gdy pracowali razem, było to zawsze „K. Eizyk, róże, Kutno”.

JAKUB DOLATOWSKI

Zakorzeniony w bezdomności. O Grigoriju Kanowiczu

1. Grigorij Kanowicz, urodzony 18 czerwca 1929, zmarły 20 stycznia 2023, pisarz. „I tyle. Ani linijki więcej, jako że cała reszta to nieprawda”.

Te właśnie słowa wyryłby na nagrobku pisarza stary Efraim Dudak, kamieniarz z Koziołka za dwa grosze, powieści przetłumaczonej przez Aleksandra Bogdańskiego. Był synem flisaka Jakuba, człowiekiem silnym, o barach szerokich jak koryto Niemna i wytrzymałym jak most grzbiecie, po którym raz nawet przejechał woziwoda Szmul-Sender; a do tego miał dwa domy: jeden kryty słomianą strzechą, drugi – milczeniem; a jakby tego jeszcze było mało, to rzeźbił na nagrobkach anioły tak, że – choć jedno skrzydło miały złamane – rwały się do góry…

I pomyśleć, że taki nagrobek mógłby powstać w miasteczku, „gdzie Bóg, jeśli w ogóle zaglądał, to tylko na chwileczkę. A cóż może zdziałać Bóg w ciągu jednej chwili?”.

Na nagrobku swojego ojca Efraim wyrzeźbił tratwę. Krzywo na to patrzył rabbi Uri, bo na żydowskim cmentarzu mogą być owoce granatu, palmy albo winorośl, nawet lew albo pelikany z małymi, ale tratwa? Od tamtej pory coś się jednak mogło zmienić, świat nie stał w miejscu, z nurtem rzeki puszczone zostały kolejne tomy sagi o litewskich Żydach z rodu Dudaków. Teraz więc, na wieść o śmierci Grigorija Kanowicza, możemy sobie wyobrazić, że Efraim nie będzie musiał skuwać tratwy z jego nagrobka, przemieniając ją na niewielkie czółenko z wioślarzem, który wypuścił z rąk wiosła. „Przecież niebo to nie ziemia, tam dla wszystkich wystarczy miejsca…”.

Czemuż to niebo nie miałoby przyjąć tratwy ulatującej nad ziemię jak ptak? Będzie to tratwa-Księga, której Iwona Chmielewska – tworząc okładkę do polskiego wydania powieści – nadała kształt domu z odemkniętymi oknami w kształcie macew, nadpalonego pożarem z pogromów. A na tratwie maleńka sylwetka człowieka niepozornego, miotana przez wzburzone fale i znikająca „w nieprzejrzanym odmęcie wody-śmierci”. Tak to widział Efraim: człowiek rzucony na spienioną falę rzeki życia, w szaleństwo żywiołu i zgubną, przyciągającą siłę wody.

Grigorij Kanowicz, podobnie jak Efraim, za swojego długiego życia widział jedynie rozpadającą się tratwę: „Pozostały tylko śliskie, mokre kłody, które każdy usiłuje sobie przywłaszczyć, żeby zbudować s w ó j dom, zbić s w ó j chlew, wznieść s w o j ą twierdzę”. Słowa rabbiego Uriego by kroczyć drogą sprawiedliwych i trzymać się wiary, były już tylko na wiatr, bo „cóż to za wiara, która mieści się w jednym domu, którą można zapędzić do chlewu, której potrzebna jest twierdza?”. Dlatego tratwa, którą wyryłby na nagrobku pisarza Efraim, musiałaby mieć spoiwo na nowo związujące osobne bierwiona, a człowiek próbujący się na niej utrzymać nie mógłby już poprzestać na swoim.

Na fotografii, którą zrobiłem w mieszkaniu państwa Kanowiczów w Bad Jam, pan Grigorij siedzi pod swoim portretem, namalowanym przez Adomasa Jocovskisa. Uczepiony tratwy człowiek, zakorzeniony w bezdomności. Nie wystarczyło dla niego miejsca na ziemi.

2. Po raz ostatni spotkaliśmy się w listopadzie 2019 roku. Ledwie przekroczyłem próg jego mieszkania, a dosięgło mnie spojrzenie nie z tego świata. Było takie już wtedy, gdy go poznałem. Grigorij Kanowicz w owym czasie na krótko powrócił do Wilna, przestał przewodniczyć tamtejszej gminie żydowskiej i niezmiennie pisał po rosyjsku. Pisanie rozumiał tak, jak jeden z jego bohaterów Icchak Małkin rozumiał sens życia, który „jest nie w pomnażaniu, lecz w nieprzerwanym odczytywaniu”. Przyjechał do Sejn, a potem ruszyliśmy w Polskę z Koziołkiem za dwa grosze, od Gdańska po krakowski Kazimierz, przez Warszawę i Lublin. Nie tyle zaglądał pod podszewkę świata widzialnego, ile spośród zgliszcz i popiołów patrzył na świat przeze mnie zamieszkiwany, który jak świeży naskórek w otwartej ranie zabliźniał się na powierzchni. I tak było też tym razem, w mieście Bad Jam, do którego dotarłem wschodnim brzegiem Morza Śródziemnego, z Tel Awiwu przez Starą Jaffę – wciąż patrzył z wnętrza świata, który na jego oczach został obrócony w popiół.

Gęsta zabudowa kilkupiętrowych domów wzniesionych na piaszczystych wydmach. Na ulicach słychać hebrajski i rosyjski. Nieopodal niewielkie muzeum Holokaustu. Jest także Dom Szaloma Asza, którego życie rzuciło tutaj po latach spędzonych w Kutnie, Włocławku, Warszawie, Wilnie, Berlinie i Ameryce. Po śmierci autora Miasteczka w 1957 roku, dom ten stał się żywym centrum kultury jidysz, z bogatym archiwum i biblioteką, ciekawą kolekcją awangardowego malarstwa oraz tradycją spotkań pisarzy, tłumaczy i artystów; teraz na nowo odżywa jako część kompleksu sztuki współczesnej, w skład którego wchodzi także Dom Issachara Ber Rybaka, urodzonego w Kijowie pioniera awangardowej sztuki żydowskiej.

Mieszkanie państwa Kanowiczów znajduje się na ulicy Janusza Korczaka. Dzwonek, pierwsze piętro, uchylone drzwi i od razu ciepły uścisk pani Olgi. Pan Grigorij czeka w fotelu, ponad dziewięćdziesięcioletni, z polskimi słowami na powitanie. Małgosia wręcza mu książkę Ballada o miasteczku w przekładzie Adama Pomorskiego. Przykłada do niej dłoń jak do bochenka chleba, jakby chciał sprawdzić czy po opuszczeniu drukarni trzyma jeszcze ciepło. Rozczytuje okładkę, dopytując mnie w którym miasteczku podczas naszej wspólnej podróży przez Litwę zrobiłem tę fotografię – na pewno nie w Janowie, ale może w Kiejdanach? w Wędziagole? w Wiłkomierzu? „To moja praszczalnaja” – mówi o powieści, którą ukończył pisać ponad siedem lat temu, wiedząc, że będzie jego ostatnią. Jedyny dług, jaki czuł, że ma jeszcze w życiu do spłacenia, to była opowieść o matce, a tym samym także o jego własnym dzieciństwie. Odarł ją całkowicie z literackości, starając się dochować wierności prawdzie tak, jak rozumiała ją matka: w książce ma być tak napisane, jak było.

Ballada o miasteczku, mimo zmiany poetyki, która w porównaniu z duchową barokowością wcześniejszych powieści, tutaj staje się zgrzebna, pozostaje integralną częścią wielkiej sagi Żydów litewskich. Dla jej bohaterów stolicą była Jerozolima Północy, czyli Wilno, a małym centrum świata miasteczko Miszkinie, czyli Janów pod Kownem. Saga Kanowicza to jedyna w swoim rodzaju świecka literatura mądrościowa, początkami sięgająca króla Salomona i religijnej tradycji żydowskiej. Niemal każda jej strona skrywa życiową maksymę podyktowaną przez doświadczenie losu mieszkańców sztetla: babki Rochy, lekarza Blumenfelda, bałaguły Pinchasa, mamy Henki Dudak oraz całej rzeszy ludzi innych zawodów, różnych sfer społecznych, kultur i języków. „Jedź, jedź. Ptak, kiedy za długo siedzi na gałęzi, może oduczyć się latać” – usłyszała Henke, przyjmując od ojca błogosławieństwo na podróż do ukochanego w obcym mieście. I tak od pierwszej po ostatnią stronę – mowa „świętych głupców”, która nie rozstaje się z mądrością zaskarbioną przez łzy i modlitwy. Od wielu lat czytamy ją niby kolejną odsłonę Komedii ludzkiej, w świecie Litwaków przeglądając się jak w zwierciadle, łącznie z tym, co chcielibyśmy ukryć. Spojrzenie samego autora, choć z czeluści mroku, jest w tych powieściach jasnowidzące: aby widzieć w prawdzie, potrzebne jest światło, choćby trzeba je było wykrzesać z naszej marności nad marnościami.

Pani Olga zdążyła już zaparzyć herbatę i teraz razem przeglądamy stare fotografie. Rozmawiamy też o przekładach książek pana Grigorija na różne języki i o milczeniu, które spotyka go w Izraelu, o braku przekładów na hebrajski. „Znalazłem tu najlepsze miejsce do życia, ale nie dom” – mówi. Dom Asza, Rybaka… tak, ale Kanowicza? W tym świecie Kanowicz pozostaje bezdomny.

Na moment do naszej rozmowy przyłącza się Siergiej, jeden z dwóch synów, dzwoniący z Brukseli by upewnić się, że doszło do spotkania, które pomagał zaaranżować. Zapewniam go, że Ballada o miasteczku została już rozesłana do polskich księgarni. Trudno jest przecenić jego pracę na rzecz upowszechnienia dzieła ojca w świecie. I trudno o wspanialszą rodzinę. Słowa, którymi podzielą się Grigorij i Olga już na pożegnanie, będą mówiły o tym, co najważniejszego przytrafiło im się w życiu – to mianowicie, że mają siebie nawzajem. Zatem nie rodziny dotyczy bezdomność Kanowicza. Dachu nad głową pozbawiony został pisarz i to ten właśnie brak stanowi o istocie jego pisarstwa.

Spojrzenie Grigorija Kanowicza błądzi po galaktyce miast i miasteczek pogranicza, w której wydarzyła się ostateczna katastrofa. Przed oczami ma litewskiego listonosza mówiącego do żydowskich krawców w jidysz, starą Żydówkę na targu po litewsku dopytującą pana Domejko czy jego jaja są koszerne, zakochanych młodych mieszających krew zwaśnionych rodzin, służbę wojskową ustawiającą w jednym szeregu różne religie i narodowości. Słyszy starego bałagułę Pinchasa, jak zaprzyjaźnionemu chrześcijaninowi tłumaczy przyczynę wszystkich ludzkich utrapień: „Bóg, panie Vladas, stworzył człowieka, a nie Litwina, Niemca czy Żyda, tylko nie pokazał, w jakim to miejscu ludzie bez żadnego znaczka na piersi mogliby się nie obawiać o swoje życie…”. Na rozsypane po zakamarkach pamięci okruchy współistnienia nakładają się obrazy z czasu apokalipsy, kiedy ludzie ginęli nie tylko z ręki okupanta, także sąsiada.

„Grisza, pamiętasz?” – siedząca po drugiej stronie stołu pani Olga prowadzi go po ścieżkach dawnego królestwa, w którym „można wyplewić ogród, lecz nie historię”. On wymienia z nią miłosne spojrzenie, a jednocześnie powraca wzrokiem do wewnętrznej ciemności, jakby był nurkiem oceanicznym zawładniętym przez chorobę głębi. Pisał książki podobnie jak Hirsz, jeden z bohaterów jego sagi, sadził drzewa w Ponarach – tak, by ich korzenie splatały się z włosami umarłych. Widzę go, siedzącego pod własnym portretem, mistrzowsko namalowanym jeszcze w Wilnie przez Adomasa Jacovskisa, prawie w ogóle nie opuszczającego mieszkania w Bat Jam, odgrodzonego od świata wiecznym niezapomnieniem. Przypomina jednego z tych „niepotrzebnych Żydów” z parku bernardyńskiego w Wilnie, których tak wspaniale sportretował w jedynej swojej powieści opisującej (nie)życie po Zagładzie. Coraz bardziej był jednym z nich, może szczególnie Icchakiem, którego ogarnęło poczucie czegoś nieodwracalnego, co nie było jednak lękiem przed śmiercią: „poczuł, jak ciemności pochłaniają całe jego jestestwo, część po części, organ po organie, odpadające kolejno od niego jak kawałki lodu od kry, i z tym nieuchwytnym, bezbolesnym tonięciem Icchak nie umiał walczyć. Zapalisz światło czy nie zapalisz – nic się nie zmieni. Do innych ludzi i tak się nie do krzyczysz, nie dostukasz, nie dosięgniesz!”.

Powracamy w rozmowie do czasu, kiedy razem podróżowaliśmy przez Litwę, i kiedy dał się namówić – nie bez oporu – na powrót do Janowa. Wskazał nam wówczas budynek, który kiedyś był synagogą, a w owym czasie mieścił piekarnię, zaznaczając, że sam nie chce do niej wchodzić. Po chwili rozmowy z ludźmi tam pracującymi, powróciliśmy do niego zachęcając, aby jednak dał się przekonać do wejścia do środka. Okazało się, że wiadomość o przybyciu Grigorija Kanowicza wywołała wielkie poruszenie wśród piekarzy. Za moment przyjechał ich dyrektor, na stole rychło pojawił się wystawny poczęstunek, a po niewielkim upływie czasu ni stąd, ni zowąd ustawiła się kolejka miłośników jego powieści z egzemplarzami książek do podpisu.

Teraz, w Bat Jam, niemal niedostrzegalnie uśmiechnął się na to wspomnienie. Przebudziło ono w nim postać ojca, krawca z Janowa, który uważał pisarstwo za niebezpieczne zamiłowanie, mogące odwieźć młodego człowieka od realnego życia i wyuczenia się „prawdziwego” zawodu. Zaniepokojony skłonnością Griszy do książek, któregoś dnia zabrał syna do Wilna i zaczął go prowadzić od jednej księgarni do drugiej. Zatrzymywali się przed każdą witryną, a ojciec – wskazując na zapełnione książkami półki – powtarzał tylko: „Popatrz sobie! Popatrz!”. Miało to znaczyć jedno – stworzono już niezliczoną ilość książek, w których opisano wszystko, co było do opisania. Jaki więc jest sens poświęcać swoje życie na napisanie jeszcze jednej, która będzie jak igiełka w stogu siana? W istocie słowa ojca brzmiały „Gib a kuk”, bo to jidysz był ich mową rodzinną, a rosyjski późniejszym, świadomym wyborem pisarza. Zdarzyło się jednak, że pewna redaktorka czasopisma publikującego młodych literatów zwróciła na niego uwagę i wydrukowała jego pierwsze próby poetyckie, przestrzegając jednocześnie przed zaprzepaszczeniem talentu otrzymanego od losu. „Pamiętam dobrze, co mi wtedy powiedziała – oczy pisarza na moment nabrały blasku – Patrz w gwiazdy, tam znajdziesz swoje imię, swój niepowtarzalny głos”.

W Balladzie o miasteczku odnalazłem opowieść, którą po raz pierwszy usłyszałem od pana Grigorija podczas naszej wizyty w Janowie. Poszliśmy wtedy nad brzeg Wilii. Pamiętał jak jeszcze będąc małym chłopcem zbiegał po spadzistej skarpie do rzeki. I pamiętał babkę Rochę, nieprzypadkowo przez lekarza Blumenfelda nazwaną Samuraj, która – wygrażając kijem – nie pozwalała mu przepłynąć na drugi brzeg, jak czynili to inni. „Czy kiedykolwiek przepłynął pan na drugi brzeg?” – zapytałem niejako na odchodne, bo trzeba nam było z Małgosią zbierać się już w drogę. Jak na koniec listopada, dzień był nadzwyczaj ciepły, przez otwarte okno do pokoju wlewał się szum Morza Śródziemnego. Usłyszawszy w odpowiedzi „Nigdy”, nagle zdałem sobie sprawę, że ta opowieść ma drugie dno, wcześniej dla mnie niedostrzegalne. Choćby Rocha Samuraj nie wiem jak zapewniała małego Griszę, że na drugim brzegu Wilii są tacy sami Żydzi, więc szkoda uczyć się pływać, a tym bardziej ryzykować życie, przecież w istocie czekał tam na niego inny świat, ten, który miasteczko i jego zagładę pozostawiał za sobą. „Nigdy”, a więc: zostaję tutaj, z wami, na zawsze. I znowu dosięgło mnie jego spojrzenie nie z tego świata.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

Dziwne losy Jane Bowles

Jedna powieść, jedna sztuka oraz sześć opowiadań to niemal cały dorobek, jaki pozostawiła po sobie Jane Bowles. To wystarczyło, by Truman Capote uznał ją za geniusza, a John Ashbery za „jedną z najświetniejszych współczesnych pisarek spośród tworzących we wszystkich językach”. Mało znana wśród szerokiej publiczności, potrafiła zjednać sobie grono wiernych odbiorców darzących ją fanatycznym uwielbieniem.

Jej życie obrosło legendą. Urodziła się w 1917 roku w Nowym Jorku, w zamożnej rodzinie żydowskiej. W dzieciństwie przeszła gruźlicę kolana, po której do końca życia utykała. Nagła śmierć ojca (miała wówczas trzynaście lat) obudziła w niej niezliczone lęki. Gdy była młoda, odbierano jej fobie jako pełną afektu grę, w istocie żyła w ciągłym przerażeniu, które po latach doprowadziło ją do klinicznej depresji. W 1938 wyszła za mąż za Paula Bowlesa, kompozytora i przyszłego autora powieści Pod osłoną nieba. Małżeństwo okazało się trwałe, chociaż oboje przejawiali homoseksualne upodobania (gdy jako pani Bowles zaczęła wieść dionizyjski tryb życia na łonie cyganerii nowojorskiej, nazywała siebie „kulawą lesbą”). W roku 1948 państwo Bowles przenieśli się do marokańskiego Tangeru, gdzie niemal bez przerwy przyjmowali gości z artystycznych i literackich kręgów Nowego Jorku. W Tangerze Jane zakochała się w uchodzącej za czarownicę wieśniaczce o imieniu Cherifa, która – wedle słów Capote’a – była „tak szorstka w obejściu, że tylko geniusz równie dowcipny i oddany skrajnym osobliwościom, jak pani Bowles, mógł ją znieść”. W 1957 roku pisarka miała atak apopleksji, po którym nie ukończyła już żadnego tekstu. Dziesięć lat później, z diagnozą schizofrenii, znalazła się w przyklasztornej klinice w Maladze, gdzie spędziła ostatnie lata życia. Zmarła 4 maja 1973 roku.

Proza Jane Bowles zdumiewa. Kiedy w 1943 ukazała się w Stanach Zjednoczonych jej powieść Dwie poważne damy (wyd. pol. 2005, przekład Andrzeja Sosnowskiego) publiczność zareagowała konsternacją. Nie inaczej było z opowiadaniami, które nawet krytyków wprawiały w zakłopotanie. Określali je jako „bezużyteczne” i „neurotyczne” lub – z większym polotem – jako „bezcelowo chorobliwe”. Nawet Paul Bowles przyznawał, że nie rozumie Obozu Katarakta – co może nie byłoby dziwne, gdyby nie to, że pomagał Jane ukończyć ten tekst.

W skład zbioru Proste przyjemności (1966, wyd. pol. 2004 w przekładzie Pawła Lipszyca) wchodzi sześć opowiadań i krótka sztuka dla marionetek. Niełatwo uciec przed ich mroczną atmosferą i uwolnić myśl od dziwacznych, często na granicy obłędu, zachowań bohaterów, a właściwie – bohaterek. „Mężczyźni są cali złożeni z pozorów, nieciekawi. Kobiety są głębokie, tajemnicze – i obsceniczne” – uważała Bowles. Stosownie do tej opinii tworzyła postaci męskie o wnętrzu wyjątkowo nieskomplikowanym. Postaci kobiece natomiast odmalowane są z psychologicznym wyrafinowaniem. Przedmiotem fascynacji pisarki było ukryte życie zwyczajnych na pozór kobiet w średnim wieku, takich jak Alva Perry z tytułowego opowiadania. Pani Perry, poważna i pełna godności, po śmierci męża wiedzie samotny, uporządkowany żywot z dala od miejskiego gwaru. Kiedy po jedenastu latach dobrowolnego odosobnienia zdecyduje się przyjąć od sąsiada zaproszenie na kolację w restauracji, ta konfrontacja ze światem zewnętrznym odsłoni jej inne oblicze i przywiedzie do nieoczekiwanego finału.

Lęk przed światem jest charakterystyczną cechą bohaterek Jane Bowles (sama pisarka bała się niemal wszystkiego: ognia, wody, rekinów, wind i wielu innych rzeczy). Sadie, bohaterka Obozu Katarakta, panicznie boi się odejścia starszej siostry, Harriet. Ta ostatnia pragnie wyzwolić się z ciasno oplatających ją więzów rodzinnych i dlatego co rok wyjeżdża do Obozu Katarakta, za każdym razem przedłużając o kilka tygodni swój pobyt. Przenikliwość Bowles pozwalała jej pod powłoką codziennych zdarzeń dojrzeć czającą się grozę: w osaczeniu, jakiego ofiarą pada Harriet; w złu, jakie w zadziwiająco naturalnym odruchu wyrządza Lilina z Gwatemalskiej idylli; wreszcie – w alienacji małej Mary, bohaterki opowiadania Zielony cukierek, która ze zgoła niedziecięcą dyscypliną ćwiczy się w nieczułości, wykuwając z niej tarczę przed ludźmi. Na tym tle tytuł zbioru – Proste przyjemności – brzmi cokolwiek perwersyjnie.

Jedyną rzeczą, która łagodzi okrucieństwo tej prozy, jest subtelna dawka absurdu. Bowles uważała pisanie za „najbardziej obmierzłą ze wszystkich czynności”, przychodziło jej ono z wielkim trudem, ale kiedy już stawiała pióro na papierze, to świadomość potworności świata połączona ze zmysłem ironii dyktowała jej słowa składające się w najbardziej osobliwe konstelacje: gdy señora Ramirez z Gwatemalskiej idylli powie podróżnemu, którego pragnie uwieść, że w jej naturze leży kochanie mężczyzn i całowanie się, usłyszy w odpowiedzi: „Cóż […] nikt nie nacałuje się tyle, ile by chciał. Większość ludzi jest sfrustrowana. Zdziwiłaby się pani, ilu jest w moim kraju ludzi sfrustrowanych, a zarazem przystojnych”.

Udrękę pisania Jane tłumaczyła blokadą woli; jej lekarz twierdził, że powodem, dla którego nie pracowała, był brak równowagi. Lekarska diagnoza nader trafnie, choć zupełnie przypadkowo, ujmuje główną cechę bohaterek powieści Dwie poważne damy, albowiem brak równowagi charakteryzuje zarówno panią Copperfield, jak i pannę Goering. Obydwie pochodzą z dobrego towarzystwa, obydwie są bogate i obydwie z dziwną zapamiętałością podejmują działania autodestrukcyjne – co zdumiewa, gdy weźmie się pod uwagę cel, do jakiego dążą: pani Copperfield jedynie do szczęścia, zaś panna Goering – wyłącznie do zbawienia.

Christina Goering podejmuje decyzję o opuszczeniu pięknego rodzinnego domu. Chociaż dom daje jej „przyjemne poczucie bezpieczeństwa”, postanawia w interesie swojego planu zbawienia zamieszkać w obskurniejszym miejscu. Plan polega na tym, by zmieniać się „z własnej woli i w zgodzie z podszeptami naszej wewnętrznej natury, zanim one same narzucą nam zmiany w sposób arbitralny”. Wewnętrzna natura panny Goering każe jej wprowadzić się do małego domku na wyspie, zupełnie pozbawionej zalet, bo przecież nie można do nich zaliczyć położonego na końcu wyspy miasteczka – zapadłej dziury, która budzi lęk, szczególnie że widziany z niej przeciwległy brzeg „jest równie obmierzły jak sama wyspa”. Mimo to, a raczej właśnie dlatego, wsiada na prom i płynie na drugi brzeg. „Nie jadę tam dla zabawy – powie. – Jadę, bo jest taka konieczność”. Od tej chwili powieść nabiera cech paraboli, a przeprawa staje się rodzajem inicjacji. Miejsce, do którego dociera panna Goering, zamieszkałe jest przez ludzi wiodących spowolniony, jakby pozaczasowy żywot. Andy, antypatyczny mieszkaniec dziwnego miasteczka, nazywa je środkiem koszmaru. Choć panna Goering wolałaby wrócić do swojego domku, zostaje z Andym – ale tylko po to, by po kilku dniach odejść z jeszcze bardziej odrażającym typem.

O ile dla Goering interesujące jest jedynie to, co nieznane, o tyle dla Copperfield każde nowe zdarzenie oznacza szok. Znamienne, że pani Copperfield, podczas podróży z mężem do Panamy, również wybiera zapadłą dziurę – jest nią dzielnica, w której mieści się Hotel de las Palmas. Tam poznaje dwie umiejące cieszyć się życiem kobiety: właścicielkę hotelu oraz młodą prostytutkę Pacifikę, w której się zakochuje. Odmowa towarzyszenia mężowi w wyprawach w głąb kontynentu kończy się rozpadem małżeństwa. Motyw podróży pani Copperfield z mężem został zaczerpnięty z życia, bowiem państwo Bowles odbyli podróż poślubną właśnie do Panamy. Paul po przeczytaniu powieści uznał, że Jane zrobiła z niego kompletnego idiotę. Trudno odmówić mu racji.

W 1969 roku, na cztery lata przed śmiercią Jane, Paul zabrał ją z kliniki w Maladze do Tangeru. Większość czasu spędzała, leżąc na podłodze w pokoju Paula i patrząc na niego w milczeniu. A kiedy już się odzywała, to zwracała się do kogokolwiek, kto akurat się pojawił, i pytała, czy pomoże jej się zabić.

AGNIESZKA PAPIESKA

Fortepianowe dzieła ostatnie Romana Palestra

Kiedy w 1972 roku Roman Palester zakończył pracę w Radiu Wolna Europa i wrócił na stałe do Paryża, skupił się na komponowaniu. Cyzelował wcześniejsze utwory i tworzył zupełnie nowe. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powstały dwa duże cykle fortepianowe – Etiudy (1979–81) i II Sonata (1980). Oba doskonale wpisują się w widoczne od lat zainteresowania kompozytorskie twórcy: łączenie myślenia klasycznego (neoklasycznego) w stosunku do tradycyjnych modeli formalnych z jednej strony, a z drugiej – wypełnianie ich oryginalną treścią o nowoczesnym charakterze, dalekim od prostych nawiązań do muzycznej przeszłości. Przez lata te dwie tendencje stylistyczne – skłonność do zaawansowanych poszukiwań dźwiękowych, najczęściej podpartych dodekafonią oraz klasyczność w myśleniu o muzycznej formie – dawały o sobie znać w muzyce Palestra w różnych proporcjach. Twórca ten, jak większość kompozytorów swojego pokolenia, wyrósł przecież w kulcie tradycyjnych wartości, rozwijał się w okresie dominacji muzyki Igora Strawińskiego i Karola Szymanowskiego, a fascynacja dodekafonią Albana Berga miała dopiero nadejść. Zawsze dbał o konstrukcję formalną swych utworów, ale nieobca była mu też pogłębiona ekspresja. Z czasem zbliżył się do ekspresjonizmu będącego kontynuacją dokonań Berga: z indywidualnie traktowaną dodekafonią, wyraźnym rozluźnieniem rytmicznym, a niekiedy także obecnością zabiegów sonorystycznych, mających na celu poszerzenie warstwy brzmieniowej dzieła. W późnych latach życia te dwie tendencje zaczęły splatać się w jedno. Jak napisała Zofia Helman (cytowane słowa doskonale oddają także charakter obu prezentowanych tu fortepianowych cykli): „Dla twórczości Palestra z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych znamienna stała się synteza doświadczeń i osiągnięć twórczych, sytuująca jego styl między tradycją a awangardą. Kompozytor nie poszukiwał w tym czasie nowatorskich idei ani też nie zwracał się wyraźnie w kierunku przeszłości. Cechy języka muzycznego należące do powszechnego repertuaru środków łączą się z własnym idiomem kompozytorskim, zauważalnym tyleż w walorach kolorystyczno-brzmieniowych, co w muzycznym kształtowaniu, w procesualności, nieustannym przeobrażaniu wszystkich czynników dzieła. W utworach Palestra z ostatniego okresu uderza ustawiczna zmienność substancji dźwiękowej, bogactwo muzycznych idei, rozmaitość barw brzmieniowych, fluktuacja ruchu i tempa, falowanie ekspresji” (Z. Helman, Roman Palester. Twórca i dzieło, Kraków 1999).

Etiudy to zbiór dziesięciu wirtuozowskich miniatur. Rozpoczynając w końcu lat siedemdziesiątych pracę nad nimi, Palester wracał zapewne pamięcią do czasów wojny, kiedy to – w 1943 roku – napisał swój pierwszy poważny utwór na fortepian, Dwie etiudy (zob. płyta R. Palester, Muzyka kameralna i fortepianowa, Warner Music Poland 2016). Utrzymane w stylu nawiązującym do Beli Bartóka, najprawdopodobniej były wówczas wytchnieniem od grozy okupacji. Teraz, po niemal czterdziestu latach, kompozytor tworzył zupełnie inny świat. Swój cykl etiud ułożył naprzemiennie, budując całość z szybkich i wolnych temp, z nastrojów burzliwych i motorycznych oraz ze spokojnych zatrzymań i zamyśleń, z krótkich i ostrych współbrzmień oraz gestów delikatnych, długo wybrzmiewających, dających czas na oddech. Etiudy cechuje gęsta faktura i wielowarstwowość nakładających się na siebie dźwięków. Ale niektóre wręcz zaskakują lekkością i ulotnością krótkich dźwiękowych figur (nr 4). W innych muzyka stale pulsuje i pędzi do przodu, niemal na kształt perpetuum mobile zatrzymywanego na krótkie tylko chwile (nr 6 i 8). Etiudy spokojne to studia długich brzmień, niekiedy odzywające się wręcz melodyjną frazą (nr 5), częściej jednak znaczone gęstwiną akordów i figuracji, czy to rozbrzmiewających na wciśniętym pedale (nr 7, 9), czy zderzanych z ostrymi, staccatowymi „plamkami” (nr 9). Finał to zwieńczenie całości. W swobodnie płynącej muzyce czuć jakąś uporczywość i nieustępliwość. Pojawiające się od czasu do czasu trylowe figury, szerokie frazy czy rozsypane dźwięki to chwile odprężenia, po których gęstość narracji i intensywność ekspresji ponownie wzrastają.

Jak zauważył Lech Dzierżanowski: „W ostatniej etiudzie kończącej ten cykl Palester użył obok cytatu z I Sonaty cytatu z drugiej etiudy (chronologicznie wcześniejszej). Niewykluczone, że w ten symboliczny sposób chciał nawiązać do swojego pierwszego poważnego utworu na fortepian” (palester.polmic.pl). Ów gest nawiązania do etiudy sprzed lat staje się jeszcze bardziej wymowny, gdy wziąć pod uwagę, że Etiudy ukończone w 1981 roku to ostatni utwór kompozytora przeznaczony na fortepian. Czy przez ten cytat chciał Palester utworzyć symboliczną ramę? A może raczej dać sygnał, że nie tylko o tych wczesnych etiudach nie zapomniał, ale może właśnie dlatego, że dwie już przed laty napisał, teraz poprzestał tylko na dziesięciu? Razem tworzą bowiem tak ważny w pianistycznej tradycji cykl dwunastu etiud koncertowych – w muzyce polskiej po genialnych cyklach chopinowskich podjęty przez Karola Szymanowskiego (op. 33), a w 1947 także przez Andrzeja Panufnika (Krąg kwintowy, wyd. ang. Twelve Miniature Studies). Dziesięć późnych etiud Romana Palestra to propozycja nowoczesna, modernistyczna, dla wykonawcy – ale i dla słuchacza – niezwykle wymagająca. Muzyka zapisana jest bez kreski taktowej, o stale fluktuującym przebiegu, nieregularnych rytmach i nakładających się na siebie liniach głosów. Faktura jest tu gęsta, harmonika mocno dysonansowa, ekspresja intensywna. To zapewne spowodowało, że Etiudy dopiero dziś, w osobie Jakuba Tchorzewskiego, znalazły uważnego wykonawcę, który nie tylko z wielkim pietyzmem odczytał naszpikowaną trudnościami partyturę utworu, ale w jej interpretację włożył wiele serca i emocji, nadając jej ożywczego ducha.

Komponowana w tym samym czasie, w 1980 roku, II Sonata fortepianowa utrzymana została w bardzo zbliżonym do etiud języku. Przy czym tutaj Palester położył nacisk na skonstruowanie dużej formy cyklicznej – trzyczęściowej sonaty, o tytułach części: Assai moderato, Lento misterioso i Molto vivace. Sięgając po gatunek sonaty, nie odniósł się jednak wprost do tradycyjnego modelu. W części pierwszej brak wyraźniejszych nawiązań do dwutematyczności, choć pojawiają się, ulegające stałym przeobrażeniom, figury zarówno o spokojniejszym, jak i bardziej rytmicznym charakterze. Jednak archetypiczny dualizm formy rozgrywa się raczej na poziomie kontrastu wyrazowego, wprowadzonego między pierwszą a drugą częścią dzieła: wyraźnie wolniejszą, o nieco lżejszej fakturze i bardziej tajemniczym, niekiedy wręcz onirycznym nastroju. Całość podsumowuje finał, najbardziej z trzech części rozbudowany. Kompozytor w pierwszych taktach wprowadza tu nieobecny dotąd element repetytywności i żywej motoryki, przywołując w dalszym przebiegu także echa obu wcześniejszych części. A dzięki powracaniu do wyrazistego początkowego odcinka nawiązuje też do tradycyjnego modelu ronda, czyli formy zwykle w tradycyjnym układzie wieńczącej cykl sonatowy. Sonatowość jest tu zatem obecna na różnych poziomach, także w odniesieniu do makroformy, wyznaczanej podziałem na trzy części, z których każda pełni w cyklu ściśle określoną rolę. Przy czym zastosowany przez kompozytora, swobodnie odwołujący się do dodekafonii język muzyczny daleki jest od tradycyjnych odniesień. Ponadto, podobnie jak w Etiudach, Palester rezygnuje z kreski taktowej, pozwalając pianiście na plastyczne kształtowanie muzycznej narracji wewnątrz każdej z części.

Dopełniające płytę trzy Łatwe utwory na fortepian to zupełnie inny świat. Oznaczają powrót do beztroski dziecięcych lat. Kanon, Piosenka łowicka i Pociąg towarowy skomponowane zostały w 1935 roku i z miejsca opublikowane przez Towarzystwo Wydawnicze Muzyki Polskiej w serii Łatwe utwory na fortepian. Są to urokliwe miniatury oparte na ludowych pierwowzorach, zgrabnie opracowane przez kompozytora. Przeznaczone dla młodych wykonawców, posiadają niewątpliwe walory pedagogiczne i z pewnością mogłyby wzbogacić niejeden szkolny repertuar, stając w jednym rzędzie obok cenionych powojennych Bukolików Witolda Lutosławskiego.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

„Roman Palester. Muzyka fortepianowa 2”, CD, Fundacja Uniwersytetu Warszawskiego, RecArt 0050 2022.

Szedł przez życie dobrze czyniąc

Religijna nadzieja spotkania się w wieczności z tymi, których, tu na Ziemi, ukochaliśmy stanowi jedną warstwę naszego doświadczenia, drugą zaś jest przytłoczenie bólem i nasza własna kruchość. Toteż w tym żałobnym ogołoceniu trudno podnosi się głowę w Bożą stronę, ale myślę, że Stwórca nie ma o to do żadnego z ludzi najmniejszej kropli żalu. Sam Jezus przecież bolał nad swoim przyjacielem Łazarzem. I były to gorące, gęste łzy na policzkach i w oczach samego Boga. Wszakże wiedział On, że ma moc panowania nad śmiercią, a jednak zapłakał. I to nie raz w swoim krótkim, pod wieloma względami, gwałtownym życiu. Dlatego i my płaczemy wierząc w osobowe więzy, jakie nas z Nim łączą, jak również z najbliższymi, którzy weszli już w stan wiecznej obecności. Gdyby bowiem Bóg nie był przynajmniej tak rzeczywisty jak my sami, jeżeli nie bylibyśmy pewni tego, że ma w sobie przynajmniej tyle samo życia co każdy z nas – jakże moglibyśmy się do Niego modlić i mieć nadzieję na osiągnięcie zbawienia? Jeżeli Bóg nie może nas słuchać, to jesteśmy najzwyczajniej szaleńcami, mówiąc do Niego. Jeżeli natomiast znajdujemy się w takiej chwili życia, że dopiero Go poszukujemy, to módlmy się po to, by móc się modlić. Jeżeli brak nam łez, próbujmy tęsknić za łzami, czerpmy z własnych serc pewność, że owa tęsknota także pozostaje wysoką formą modlitwy. I nigdy nie zapominajmy, że w naszej egzystencji jest tylko jedna jedyna sytuacja, która przynosi ocalenie, a zdarza się wtedy, kiedy ktoś nas prawdziwie kocha. Bo dla tego kogoś jesteśmy kimś jedynym. W ten sposób miłość zyskuje królewski wymiar i wówczas sięga nawet poza śmierć.

A co to znaczy, pytał onegdaj Janusz St. Pasierb, kiedy ta osoba jest przybita do krzyża, kiedy to jest Jezus, bezbronny wobec świata, wymagający od nas, abyśmy umarli dla siebie, by żyć z Nim? To zmienia każde włókno naszego życia i rozumienia rzeczywistości. Chrystus bowiem kocha niesamolubną miłością, pozbawioną krzty egoizmu, a przez to umożliwia nam rozpoznanie istoty ludzkiej miłości. Bo w niej jest zawsze element dobrowolnej rezygnacji z własnej wolności, gdyż otwieramy się na inną osobę, z jej odrębnymi od naszych marzeniami czy potrzebami. Czegoś trzeba sobie odmówić, trzeba wybierać, kiedy się kocha. Takim właśnie człowiekiem był Władysław Zagańczyk, wspaniały, wyjątkowo dobry człowiek i Pan Bóg na pewno obdarzył już go swoim miłosiernym przygarnięciem. Miałem niekiedy szczęście i łaskę z nim rozmawiać, spojrzeć w jego troskliwe oczy, więc trudno wyobrazić sobie, żeby stało się inaczej.

Zajmował się sprawami inżynierskimi, książki nie stanowiły obszaru jego głównych zainteresowań, ale potrafił rozmawiać ze wszystkimi. Umiał słuchać i dzielić się dobrocią, jako że dobroć – zauważali to już neoplatońscy filozofowie – ze swej istoty chce się stale udzielać. Tutaj tkwi źródło jego życiowej postawy i codziennych wyborów. Przeszło dwadzieścia lat opiekował się swoją sparaliżowaną żoną. Oddał jej własne zdrowie, niejako w tym oddaniu całkowicie zapominając o sobie samym, nie uznając osobistych doświadczeń za warte szerszej uwagi, ponieważ ważni byli inni: żona Anna i jego syn, Marek, który własnemu ojcu zawdzięcza w stopniu najwyższym to, kim jest. Oczyszczał on pole życia swojego syna, żeby ten mógł spokojnie pracować, jeździć po świecie, współredagując „Zeszyty Literackie”, prowadzić intelektualnie wyrafinowane wydawnictwo, po prostu żyć bez kłopotów, na tyle, na ile jest to w ogóle możliwe. Bezwzględnie nie sposób być na tak szlachetną miarę, lecz przynajmniej wiadomo, ile nam żyjącym do tej normy brakuje i co należy zrobić, żeby spłacić, choćby w części wielki dar miłości, jakim promieniował Władysław Zagańczyk

Cóż zatem uczynimy? Spróbujmy włączyć w przestrzeń wyznaczającą nasze możliwości działania następujące rozeznanie. Otóż, Bóg posłał i wciąż posyła do każdego z nas ludzi, dzięki którym jesteśmy w stanie uwolnić się od tej części rzeczywistości, która dosyć często chwyta nas w niewolę. Musimy szczerze uwierzyć w ich miłość, a wówczas już nigdy nie będziemy przytłoczeni osamotnieniem. Nikt nie zrobi tego za nas. Naturalnie, umiemy dokonać tego sami, lecz tylko wtedy, gdy zyskamy świadomość, że bywamy otoczeni miłością przynoszącą bezpieczeństwo, która przenika również z drugiej strony ontologicznej kurtyny. W związku z tym sukces, sława, rozrywki, praca niosąca zadowolenie, zdrowie, a nawet duchowy postęp – to wszystko niekoniecznie musi być naszym udziałem. Zdaniem wielu przewodników duchowych, takich jak Thomas Merton czy Henri J. M. Nouwen, nie należy się tych „ziemskich wartości” uporczywie trzymać. Dopiero, gdy pozwolimy im zamilknąć, odkryjemy prawdziwą wolność, jakiej pragną nasze serca, co sugeruje, że umieranie to droga z tego życia do życia przyszłego. Musimy ją przebyć już teraz, a nie u własnego kresu. Trudno jest osiągnąć to w pojedynkę, ale dzięki miłości tych, którzy do każdego z nas zostali posłani, jesteśmy w stanie oddalić swój lęk i pozwolić się prowadzić do nowej krainy.

Dzięki Bogu, jeżeli doświadczyliśmy i obdarowaliśmy kogoś miłością, daliśmy samych siebie w wysiłku dobra, wtedy zachowujemy tę część nas, która zmartwychwstaje. Nie jesteśmy wyłącznie zwłokami. Gdybyśmy tylko nimi byli, nastąpiłoby piekło, czyli niekończące się nigdy niszczenie. Tymczasem – cóż za ulga – zostaniemy przemienieni. To właśnie ja, a nie kto inny, zobaczę Boga w Jego chwale i będę żyć Jego życiem, kochając tak, jak On kocha. Nie będę kimś innym, będę sobą, który stał się inny. Cały świat, wszelkie moje przeżycia, doznania, czułości pozbawione egoizmu, pozostaną ze mną. Świat będzie taki, jaki wyszedł z ręki Boga, przejrzysty i poprzez ten świat zobaczę Boga. Oto chrześcijańska nadzieja.

A zresztą!

Jest coś takiego, jak dobra śmierć. Sami, trudno ukryć, jesteśmy odpowiedzialni za to, jak umieramy. Musimy wybrać między kurczowym przywarciem do życia pociągającym za sobą myśl, że śmierć staje się zawsze przegraną, a opuszczeniem życia w wolności, tak, żebyśmy mogli zostać dani innym jako źródło nadziei. Jest to rozstrzygający wybór i musimy nad nim „pracować” dosłownie każdego dnia. Skoro największym ludzkim zadaniem jest rzeczywiście dawanie siebie innym, to możemy z naszej śmierci uczynić ostateczny dar. Ona nie pojawia się, kiedy przestajemy żyć, ale wówczas, kiedy przestajemy kochać, a życie wieczne to po prostu ludzkie życie przeżywane z Chrystusem.

Pochowaliśmy Władysława Zagańczyka na pięknym, pobudzającym do kontemplacji cmentarzu powązkowskim, mając w pamięci to, że z godnością znosił on cierpienie, nigdy na nic nie narzekał, czując się szczęśliwym w swoim domu. Nie wyobrażał sobie być gdzie indziej i na szczęście tam umarł. Ale nadal egzystuje w Chrystusie – Zwycięzcy śmierci, która już nie stanowi przeszkody do spotkania i zjednoczenia. Ci, którzy próbują Go ukochać na swoją skalę i z głębi głębokiego pragnienia, rozumieją, że akurat dlatego są bliżej zmarłych niż gdyby trzymali ich w objęciach.

Z tego co napisałem proszę odczytać ważne przesłanie. Odejście z ziemskich krajobrazów każdego człowieka dotyka wszystkich żyjących, nie tylko tych najbliższych osobie zmarłej. Jako że jest wyrwą w globalnym sensie istnienia. Zmusza do nieustannego przeorganizowywania stylu ludzkiego odnoszenia się do świata i jego mieszkańców, zgodnie ze znanymi strofami Rainera Marii Rilkego: „Musisz twoje życie zmienić”. Ten poetycki nakaz ma, jak wspomniałem, w zasadzie wymiar uniwersalny. Któż bowiem nie chciałby stawać się, z decyzji na decyzję, człowiekiem w rytmie dobrego, umocnionego łaską z nieba, serca.

Warszawa-Bielany, 12 stycznia 2023

ks. JAN SOCHOŃ

Honorata Sosnowska „Mexitil, czyli o przyjaźni”

Było to wiosną 1987 roku. Końcówka komuny. Pełnia gospodarki niedoborów. Tata miał wyjść ze szpitala po kolejnym zawale, a ja dostałam plik recept. W aptece miła pani magister mówi:

 – Jest prawie wszystko. Nie ma tylko mexitilu.

Ucieszyłam się, że tylko brakuje jednego leku, bo tak rzadko się to zdarza. Ale w drugiej aptece dowiedziałam się, że mexitilu nie ma w całej Warszawie od kilku tygodni. Zmartwiło mnie to trochę. Pomyślałam jednak: nie ma, ale cóż to kilka tygodni – to przecież dość krótka przerwa w dostawach. Znam to, bo coraz to nie ma jakiegoś leku, ale jeśli w ogóle bywa to w końcu go znajdę i dostanę. A na razie może można ten mexitil zastąpić czymś osiągalnym. Pojechałam do szpitala i odnalazłam profesora.

– No cóż – rzekł profesor – zastąpić nie bardzo jest czym, ale niech się Pani stara go dostać.

– Ale może na początek można by otrzymać ze szpitala.

– Nie możemy – na to profesor – niech Pani szuka w aptekach.

– A jakiej jest on produkcji – przechodzę do konkretów.

– RFN, firmy Boehringer.

Tak się szczęśliwie składa, że we wtorki otwarty jest punkt wydawania leków u Ojców Bonifratrów. Znam ten punkt dobrze. Już od trzech lat co najmniej raz w miesiącu stoję tam w kolejce po leki dla Ojca. Poprzednio potrzebne leki na ogół były. Może będzie i ten. Już przed dziewiątą ustawiam się w kolejce. Na liście braków nie ma mexitilu, jest więc szansa, że dostanę. Po dwóch godzinach dostaję mexitil, jedno opakowanie, 20 tabletek, ulotka po niemiecku, a ja nie znam niemieckiego. Jadę do szpitala.

– Dostała pani lek o przedłużonym działaniu, 2 tabletki dziennie – mówi doktor – Świetnie, znaczy, że mam lek na 10 dni.

Zaopatrzona w nową receptę ustawiam się znowu w kolejce do Ojców Bonifratrów.

– Nie wiem, czy jeszcze jest – mówi pani magister sprawdzająca recepty. – No cóż, skoro zniknął z aptek państwowych, to braki są i w kościelnych. To zrozumiałe. Po półtorej godzinie okazuje się, że nie ma. Trudno, na razie mam lek na 8 dni, a jutro spróbuję w Zarządzie Cmentarza Powązkowskiego, tam podobno mają więcej leków.

Zarząd Cmentarza, pokręcony ogonek, ale pod dachem. To dobrze, bo pada. Stoję i próbuję czytać. W kolejce słyszę, że mexitilu nie ma. Postanawiam sprawdzić. Informuję stojących, że nadal jestem w kolejce i tylko chcę się dowiedzieć, czy jest lek. Jest silniejszy, a nie ma zwykłego. Sprawdzam z ulotką, silniejszy to ten, który jest mi potrzebny. Wracam do kolejki i kończę czytać artykuł. Po godzinie wychodzę. Deszcz pada nadal, wiatr wieje, ale świat jest piękny. Dostałam, wprawdzie jedno opakowanie, ale łącznie z tym co mam w domu, starczy na 17 dni. Mam mnóstwo.

Nazajutrz telefonuję do Ministerstwa Zdrowia. Tak, mexitil jest zamówiony, ale transport na razie nie dotarł do Polski. Kiedy będzie, nie wiadomo. Skoro jest zamówiony, to znaczy, że będzie. Jakoś może dotrwamy. Na razie kolejne telefony. Ktoś próbuje dostać z zaprzyjaźnionego szpitala, inni radzą pogadać ze znajomym milicjantem, a jeszcze inni, aby zwrócić się do Jaruzelskiego. Wszystko piękne i może jakoś wykonalne, ale tylko doraźnie rozwiązuje sytuację. A mnie potrzeba stale, codziennie 2 pastylki o przedłużonym działaniu lub 4 pastylki zwykłego.

Jeszcze raz ustawiam się w kolejkach u Bonifratrów i na Cmentarzu. Nie ma. Codziennie pytam w aptekach. Nie ma. Już mam tylko na tydzień. Jest, jest z zaprzyjaźnionego szpitala 40 tabletek zwykłego. Starczy na 10 dni. Rozmawiam z lekarzem.

– Co z tego, że powiedzieli Pani w Ministerstwie, iż jest zamówiony. Niech Pani na to nie liczy. Oni mogą sprowadzić wszystko w czwartym kwartale. I co?

No właśnie, i co? Dokształciłam się i faktycznie, w tym wypadku nie ma tego leku czym zastąpić.

– Pisz za granicę – powiedział wuj, lekarz.

Ale to straszne pieniądze, a tata z zasady nie prosił znajomych z Zachodu o leki, bo to bardzo duże koszty.

– E tam – powiedział wuj. Sytuacja jest zbyt poważna, aby mieć skrupuły.

Napisałam. W tajemnicy przed tatą, oczywiście. Napisałam, że trzeci zawał, że dwa razy reanimacja po objawach śmierci klinicznej i że lek jest niezbędny. A u nas na razie nie ma ani w państwowych aptekach, ani w kościelnych. Pewno będzie, ale nie wiadomo kiedy, a ja mam zapas na 10 dni.

A później listonosz przyniósł paczkę express od Jurka i Myszy [Jerzy i Maria Niemojowscy]. W niej lekarstwo. A potem przyszły dalsze. Dzwonili też znajomi znajomych, że mają, że przyniosą. I tak dostawałam mexitil stale, przez pół roku do końca życia taty. Pieniędzy nie chcieli i to była dla mnie wielka ulga. Jedna tabletka – jeden dolar, 60 dolarów miesięcznie, po kursie czarnorynkowym (a innego dla ludności de facto nie było) 600 zł za dolara dawało 36 000 zł. To więcej niż ówczesna średnia krajowa (około 29 000 zł) i moja uczelniana pensja.

HONORATA SOSNOWSKA

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek