HOME

Miłosznik

Nocą dotarł do mnie mail od Roberta Hassa: w Berkeley zmarł nagle David Frick. Ta wieść mocno poruszyła Hassa, bo obaj od ponad roku pracowali nad przekładami wierszy i poematów Czesława Miłosza z czasów jego pierwszego okresu amerykańskiego. Pokusili się nawet o tłumaczenie Traktatu moralnego, co było nie lada wyzwaniem. Byli umówieni na dłuższe posiedzenie, by ostatecznie zdecydować o zawartości tomu i wnieść niezbędne poprawki. Stało się inaczej: 67-letni David Frick, Distinguished Professor Emeritus od 2020 roku, tuż po powrocie z Wilna, które było tematem jego dogłębnych studiów, zmarł we śnie nocą 10 grudnia. Jak się dowiedziałam, był wątłego zdrowia, przechodził fizjoterapię z powodu choroby kręgosłupa, ale nic nie zapowiadało jego nagłego odejścia.

Frick, którego miałam okazję poznać w 2010 roku, w wyniku konkursu przejął po Miłoszu katedrę na wydziale slawistyki Uniwersytetu Kalifornijskiego. Poeta z początku nie był zadowolony z tego wyboru, bo jego następca był rusycystą i specjalizował się w epoce średniowiecznej; język polski znał wtedy rudymentarnie. Do tego Fricka przyjęto na stanowisko associate professor, co w oczach Noblisty obniżało rangę studiów polonistycznych w USA, zwłaszcza po długiej chorobie i przedwczesnej śmierci Stanisława Barańczaka, profesora na Harvardzie. Jednakże filolog i historyk amerykański nie tylko uczył, ale i pilnie uczył się sam, uzupełniając wiedzę na temat literatury polskiej. Tłumaczył Pilcha i Chopina. Odkrył też w sobie pasję do historii miast w Europie Wschodniej, ze szczególnym uwzględnieniem Wilna. Tylko jedna z jego książek o tej tematyce została przełożona na polski, ale za to taka, której Miłosz by mu pogratulował: Wilnianie. Żywoty siedemnastowieczne.

 

I to właśnie z inicjatywy Fricka Robert Hass został wprzęgnięty w kolejne prace translatorskie poezji Miłosza. Przypomnę, że ten wybitny poeta amerykański obsypany nagrodami za własną twórczość poświęcił całe lata przekładom wierszy Noblisty, łącznie z poematami Miasto bez imienia, Gucio zaczarowany i jego opus magnum Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Gdy Miłosz przeprowadził się z Berkeley do Krakowa, ich współpraca trwała nadal dzięki internetowi i okazjonalnym spotkaniom w Polsce.

Nie raz zadawałam pytanie Hassowi, czy nie żałuje tych lat, poświęconych dziełu innego poety, ze stratą dla własnej twórczości. „Wręcz przeciwnie” – brzmiała odpowiedź. Najlepszym dowodem podziwu i fascynacji dla poezji Miłosza był jego tegoroczny cykl sześciu cotygodniowych wykładów-opowieści połączonych z dyskusją nad dziełem Noblisty, zorganizowany przez Stowarzyszenie Poetów Kalifornijskich i dostępny odpłatnie przez internet. W swoich pierwszych słowach Hass stwierdził, że w jego oczach Miłosz jest jednym z trzech najwybitniejszych poetów XX wieku, czemu znaczna część uczestników przytaknęła.

Poświęcenie Hassa jest tym większe, że jego znajomość języka polskiego nie wystarcza na samodzielną pracę translatorską. Służyłam mu pomocą, gdy pracowałam dla Miłosza w Berkeley w 1980/81 roku. Już po śmierci Miłosza podjęliśmy po latach wysiłek nad tłumaczeniem jego Wierszy ostatnich, ale do ich wydania nie doszło, bo uczynił to Anthony Miłosz, syn poety.

Gdy projekt Fricka zaczął nabierać kształtów, Bob Hass zwrócił się do mnie, by pomóc im obu w rozsupłaniu niejasnych dla nich passusów i zasugerować ich przekłady. I w ten sposób powróciłam do zadań sprzed czterdziestu lat. Czyniłam to honorowo, uważając je za zbawienną gimnastykę umysłu. Wymieniliśmy z Bobem i Davidem mnóstwo maili i odbyliśmy sporo rozmów telefonicznych.

Ostatnio dowiedziałam się od Hassa, że szacowne wydawnictwo Alfreda Knopfa zamierza wydać wszystkie dzieła Miłosza przełożone na angielski. Nie wiadomo jeszcze czy w tym zbiorze ukażą się wiersze z okresu waszyngtońskiego. Z pewnością jednak zostaną ogłoszone w edycji książkowej.

I tylko żal, że inicjator tej idei i współtłumacz nie ujrzy tego tomu. Myślę, że był to hołd złożony jego poprzednikowi w katedrze slawistyki UC.

RENATA GORCZYŃSKA

Drzeworyt sztorcowy, grusze polne

W mieszkaniu, w tym naszym jednym pokoju na WSM-owskiej V kolonii na Mokotowie, zawsze – od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku – pachniało farbą drukarską; jej zapach czuliśmy jeszcze długo po śmierci mojego ojca, grafika. Wieczorami, gdy zasypiałem, z kąta przy oknie, który zajmował tata, dobiegały często, za każdym razem w niezmiennej sekwencji, odgłosy robienia odbitek. Najpierw lepkie klapnięcia farby, gdy porcja wyciśnięta z cynowej, powgniatanej tubki rozpłaszczała się między płytą szklaną (bokami oklejoną papierową taśmą biurową, „gęsią skórką”, i umoszczoną, by nie pękła pod naciskiem wałka, na warstwie tektur i papieru, pobrudzonych maźnięciami farby, pozostawianymi przez rozpędzony wałek), a drukarskim gumowanym wałkiem, jaki tata ujmował za drewnianą rączkę i wodził nim po szkle, długimi, prostopadłymi do siebie pociągnięciami, przyciskając wałek stanowczo, by rozprowadzić farbę cienką, równiutką warstwą po całej płycie, coraz to szerzej i szerzej. Potem była chwila przerwy, po której słyszałem cichsze, urywane, nadal „kleiste” głosy nanoszenia farby na lico klocka – kilka zdecydowanych ruchów wałkiem po jego powierzchni, każdy pod coraz to pod innym kątem, tak by warstwa farby była wszędzie równa, a przy tym taka akurat – nie za cienka, nie za gruba.

I w końcu – kulminacja, przeistoczenie, moment, w którym objawia się alchemiczna głębia tej niezwykłej pracy, tego „dzieła w czerni” – tata chwytał pokryty farbą klocek, ujmując go palcami jednej ręki z dwu boków, i szybko odwracał, chwytając go dla większej precyzji także i drugą dłonią, i teraz palce obu rąk trzymały go pospołu z wszystkich czterech stron, a dodatkowo, dla wyczucia położenia klocka w przestrzeni, jednym z palców wskazujących ojciec przytrzymywał lekko plecy tego drewnianego prostopadłościanu, popychając go zarazem ku wyczekującej, rozpostartej pod nim kartce papieru (aż do tej pory, cały czas, od naniesienia rysunku na wyszlifowane drewno, przez rytowanie aż po pokrycie farbą – klocek pokazywał swą „twarz”, spoglądał sobie swobodnie w przestrzeń ponad nim), i wtedy ta drewniana płytka, już zniewolona, okiełznana, zmuszona opadać licem w dół, ku karcie papieru, po trwającym tylko moment zatrzymaniu ruchu dłoni i oddechu, gdy tata sprawdzał w ostatnim momencie, czy trafi we właściwy fragment papieru, czy zachowa proporcje „nieba” i „ziemi” pod i nad czernią przyszłej odbitki, a oba jej marginesy, lewy i prawy, czy aby na pewno będą równe, wtedy więc ta płytka nareszcie dotykała papieru, zaraz po tym, jak w ostatniej chwili ręce odrywały się od klocka, a on, upuszczony na kartkę papieru z najmniejszego dystansu, który jednak pozostawał dystansem między nim a nią, spadał swobodnie, ale dokładnie tam, gdzie miał był trafić, i słychać było jakby westchnienie, cichy odgłos koniunkcji, zwarcia farby z papierem.

Potem słyszałem już głosy samego drukowania, najpierw wsuwania pod żelazny prostokąt docisku podkładów ze spoczywającym na karcie odbitki klockiem (to była mała, ręczna prasa, tak naprawdę nie drukarska, a introligatorska, tylko taką udało się tacie gdzieś zdobyć), a potem najważniejsze wśród tych wszystkich dźwięków, wyczekiwane przez chłopca, którym byłem i który właśnie zasypiał wśród tej ojcowskiej roboty, głosy, jakie wydawała pionowa oś, śruba prasy – najpierw, gdy płyta docisku, po tym jak ojciec szybko, robiąc to po raz nie wiadomo który w swym życiu, polegając na samej tylko pamięci swych dłoni, zakręcił dźwignią i płyta opadała pospiesznie po tej naoliwionej, spiralnie wyfrezowanej osi, nieco buksując i hałasując, a na sam koniec, po tym jak docisnęła już klocek do papieru, następował stłumiony odgłos finału, gdy ojciec dokładał jeszcze jeden lub dwa korygujące „dokręty” dźwignią – nieznaczne, ale przecież najważniejsze – krótkie, zdecydowane i silne, ale z wyczuciem i miarą przykładanej siły, by w żadnym razie nie była zbyt duża, no bo cała ta robota, od rytowania po robienie odbitek, oparta jest przecież właśnie na tym, by moc i delikatność, splecione, pozostały w równowadze. Na koniec, gdy było już po wszystkim, słyszałem odpuszczanie śruby i szelest wysuwanego przez ojca spod docisku – podkładu z tym całym na nim ładunkiem.

Klocki, starannie klejone – by nie pękały pod prasą – z wielu drobniejszych składowych wielościanów, wszystkich tej samej wysokości, a poskładanych tak, by sąsiednie pozostawały w niezgodzie co do przebiegu drzewnych słojów, co miało niweczyć naprężenia i zapobiec pękaniu i paczeniu, a więc klejone rybim klejem, gotowanym przez ojca w kuchni (czasem, szczęśliwy, mogłem w tym uczestniczyć), w kąpieli wodnej, „garnuszek w garnku”, a potem szlifowane przez tatę coraz to drobniejszymi papierami ściernymi, były z gruszkowego drewna.

Ale drewno gruszy polnej, to był jedynie substytut, który zastępował niedostępne u nas w czasach mojego dzieciństwa, w każdym razie dla ojca, i bardzo drogie, niedoścignione w tej roli klocki bukszpanowe. Tu aż korci mnie, pasjonata nie tylko krajobrazów i roślin, ale i różnych dawnych mechanizmów i technik, by wspomnieć, jak narodził się drzeworyt „sztorcowy” (najstarsze, średniowieczne drzeworyty, zwane „langowymi”, cięto zupełnie inaczej – na deskach, wzdłuż słojów, nożami – rysunek nie mógł więc być finezyjny, nie sposób było oddać szczegółów, a kreska na całej długości była mniej więcej tej samej grubości i sama sobą nie mogła niczego wyrażać). Pod koniec XVIII wieku Thomas Bewick wpadł na ożywczy, rewolucyjny pomysł, by przy składaniu ilustrowanych tekstów zastąpić szeroko wówczas stosowane drogie płytki z miedzi, które, jako nośniki rycin, wymagały odrębnego składu niż ten, który służył arkuszowi z tekstem, składanym przecież z kaszty, wysokimi czcionkami, by zastąpić te grawerowane płytki metalu – klockami bukszpanu, o grubości równej wysokości czcionki, rytowane równie jak w miedzi precyzyjnie, bo po grawersku, rylcami, w klocku przygotowanym dla roboty rytownika – „na sztorc”, w poprzek jego wyjątkowo gęstych, a przy tym niezauważalnych pod rylcem, słojów. Bewick był pisarzem-naturalistą, człowiekiem pól, łąk i lasów, a przy tym ilustratorem, a więc właśnie rytownikiem. Chciał mieć wierne, dokładne, pełne szczegółów, ale odbijane w prasie łącznie z tekstem i to z tanich i trwałych matryc – ilustracje do dwu dzieł swego życia, książek o ssakach i o ptakach Brytanii. Ale o bukszpanie, o falujących na wietrze bukszpanowych zaroślach na wzgórzach starożytnego Cytoru, to innym razem. Teraz o naszych polnych gruszach, tych, które dawały i dają czasem nadal – klocki drzeworytnicze, takie, jakich zwykł był używać mój ojciec.

 

Znamy doskonale grusze ogrodowe, te wszystkie klapsy, faworytki, bonkrety czy bery, ze straganów i sklepów, ale prawie nikt nie zna grusz polnych. Bo i prawie ich już nie ma w naszych krajobrazach, tej Pyrus pyraster nie ma (przyrostek „-aster” w naukowym epitecie, ma określać coś, co jest gorsze, pospolitsze, nie tak szlachetne jak to, co nosi nazwę, będącą rdzeniem epitetu, a więc gorsze od „pyrus”, od grusz znanych właśnie z ogrodów i sadów), bo od wieków do cna przekrzyżowała się ze sprowadzanymi z południa i z zachodu gruszami o słodkich, dużych owocach, z tą doskonale znaną wszystkim grusza ogrodową, co widać i w jej łacińskim epitecie gatunkowym, Pyrus communis. A grusza polna, to odrębny gatunek, o ciernistych gałązkach i niesamowitych, bardzo małych, często zupełnie okrągłych listkach – jak drobne monety, no i o owocach równie jak listki drobnych, bez rumieńca, pełnych chrzęszczących pod zębami komórek kamiennych; to te wszystkie „gniłki”, „odleżałki”, „ulęgałki” czy „pierdziałki” („gruszki polne nadgnojone i wtenczas słodkie”, pisał Łukasz Gołębiowski w Domach i dworach, przed dwustu laty), które dzieci wiejskie jadły, ale dopiero po pierwszych mrozach, gdy były już miękkie i słodsze, a nie tak ściągające i tak okropnie twarde. Grusze polne na europejskich nizinach, to drzewo okolic północnych i zimnych, tam przetrwały w znaczniejszej liczbie, bo nie spotkały się z wrażliwymi na zimowe chłody – ogrodowymi. U nas, to tylko w polodowcowym krajobrazie Suwalszczyzny i północnego Podlasia – na Podlasiu, z grusz ogrodowych czasem tylko, w starych wiejskich sadkach i na przychaciach spotyka się tu i ówdzie „cukrówki”, o owocach niedużych, ale słodziutkich, które, krojone na cztery albo i suszone w całości, daje się do kompotu z owocowego suszu, na Boże Narodzenie – jest jeszcze wiele grusz polnych i jazda, zwłaszcza spokojna jazda pociągiem osobowym, gdy możemy sobie do woli kartkować krajobraz za oknem, ukazuje nam ich dziesiątki. To są drzewa nie leśne, jak dzikie jabłonki, „płonki”, a drzewa otwartych przestrzeni, typowe „arbres de plein vent”, takie mickiewiczowskie grusze siedzące na miedzach, o koronach z wiekiem coraz gęstszych, jakby były nienasycenie żądne przestrzeni i zagarniały ją w siebie samą, ściągając w głąb korony coraz to liczniejszymi sękatymi skupieniami króciutkich pędów. I nic, poza tarniną, nie może się u nas równać z widokiem kwitnącej gruszy polnej, z tym wysyconym do granic – skupieniem uderzającej bieli. No a drewna, to wiadomo, jako że tak twarde i trwałe, używano zgodnie z tymi przymiotami. Marzę o tym, ilekroć biorę do ręki Zygmunta Haupta, by gdzieś jeszcze udało mi się, no – zapewne już w tylko muzeum, w jakimś skansenie, a nie na ścianie stajni, wziąć w rękę końskie dzwonki, zmajstrowane z płytek z drewna polnej gruszy, o których pisał, wszystkowidzący, w Pierścieniu z papieru: „kałatały drewniane, z dobrze wysuszonego drewna gruszkowego, kwadratowe, skuwane na spojeniach, w które uderzały serca z drewnianych paciorków nanizanych na drut”.

JAKUB DOLATOWSKI

Sposób na pana A

Zamilkłam od jakiegoś czasu. Pisanie z gadaniem jest ze sobą powiązane, przynajmniej w moim przypadku. A tu coś w rodzaju knebla komunikacyjnego. Moją nieobecność w „Księdze przyjaciół” mogę udokumentować L4, jeśli zaistniałaby taka potrzeba.

Zauważyłam z okazji złożenia wizyty kolejnemu lekarzowi, że formularze z dokumentacją medyczną nazywają się teraz „Kartą zdrowia i choroby”. Jest w tym jakaś pociecha, choć zdrowie proporcjonalnie prezentuje się cienko, a choroby – grubo. Przynajmniej na papierze.

Ponieważ wbrew swojej woli wkopałam się w wiek klęski, postanowiłam podjąć stosowne ćwiczenia. Całkiem niedawno odkryłam oczywistą prawdę, że chodząc używa się na zmianę jednej nogi, podczas gdy druga przez chwilę wisi w powietrzu. Zrozumienie tego zjawiska zajęło mi prawie trzy lata.

I choć w końcu ruszyłam z kopyta (no prawie), zaniepokoiłam się. A nuż tak daje o sobie znać ten pan na A? Wierząc w autodiagnozę, wstępnie zapoznałam się z wynikami wieloletnich testów przeprowadzonych rzecz jasna w USA. Badacze wzięli tam na tapetę wyizolowaną grupę zakonnic, które co dziesięć lat poddawali testom sprawności umysłowej. I okazało się, co znacznie spowalnia proces demencji nawet w podeszłym wieku: haftowanie, gra na instrumencie, uczenie się tekstów na pamięć i codzienne rozwiązywanie krzyżówek. Dyscyplina klasztorna też pewnie robi swoje. Niestety, nawet poważne zagrożenie ze strony pana A nie zmusi mnie do złożenia ślubów wieczystych.

Pozostają prace domowe. Haft odpada, bo nawet przyszycie guzika od zawsze sprawiało mi trudności. Także robótki na drutach, dzierganie szydełkiem, fastrygowanie i te de. Bo jestem oduczonym na siłę mańkutem i w ten sposób mam od lat dwie lewe ręce.

Instrumenty pod moimi palcami stawiały zasadniczy opór. Walenie lub dmuchanie w nie też nie przynosiło nic prócz kakofonii, która dręczyła moje skądinąd czułe na dźwięki uszy. Uczenie się tekstów na pamięć kiedyś było bagatelką; Odę do młodości opanowałam w szkole w ciągu pół godziny i recytowałam na akademii bez potknięcia. Ale to niegdysiejsze śniegi. Zadręczam się teraz, jak wykopać z pamięci imiona i nazwiska różnych tuzów. Przecież je znam, czy raczej znałam. Ćwiczę zawzięcie pisarzy na B, I lub Z podczas bezsennych nocy. Coś mi świta, kiedy już świta.

Już dawno temu próbowałam oddalić zakusy pana A za pomocą krzyżówek. Bywałam wtedy asystentką mistrzyni od jolek zamieszczanych w „Magazynie Gazety Wyborczej”. Rozwiązywałyśmy je wspólnie przez telefon w każdy poniedziałek. Moja przyjaciółka, lekarka, siedziała z zaostrzonym ołówkiem i gumką w ręce u siebie w Warszawie, ja w pobliżu regału z encyklopediami w Gdyni. Szło nam jak z płatka, bo ona była doświadczonym graczem, a ja miałam nosa do skojarzeń. Najbardziej mnie cieszyło, gdy pierwsza trafnie odgadywałam hasła z zakresu medycyny. W sumie było to jednak wstydliwe zajęcie, bo nie znałyśmy wtedy teorii na temat jego mocy terapeutycznych.

Ale cóż. Nieodżałowana przyjaciółka zmarła na COVID, zarażona przez sędziwą pacjentkę w domu opieki, a ja nie potrafiłam sama poradzić sobie z obłąkanymi hasłami jolek. Teraz do nich wróciłam, odkrywając na swoją zgubę lub ratunek stosowną apkę w smartfonie.

I tak w ciągu trzech tygodni rozwiązałam 386 sesji. Wygląda to tak: naciskam pewien klawisz, ukazuje się plan krzyżówki złożony z kilkunastu albo i kilkudziesięciu pustych pól bez żadnego oznakowania. Poniżej, w kółku, znajduje się pięć do sześciu liter. Gapię się na nie, żeby złożyć z nich wyrazy. Nadal się gapię, coraz intensywniej. Pokręcam kółkiem, żeby zmienić kolejność liter. I nagle – mam! Ale to dopiero początek. Niekiedy natrafiam na jakiś wyraz, ale nie da się go wpisać do żadnego z pól. Wtedy z elektronicznym pluskiem wpada do skrytki. Za dwadzieścia pięć takich wyrazów otrzymuję dodatkowe punkty. A za właściwie odgadnięte słowa dostaję pochwałę na piśmie w rodzaju „świetnie” „znakomicie” lub „nieźle”. I mogę je zamienić na zielone „klejnoty”. Niekiedy potrafię wymóc na urządzeniu jakąś literę, która sama umieszcza się w którymś z pól. I tak to trwa.

Przysięgam, że nie ma lepszego sposobu na wywołanie bezsenności. Po kilkunastu takich sesjach moja głowa zamienia się w grzechotkę wypełnioną słówkami, które kotłują się wbrew mojej woli. Archaizmy, neologizmy, pleonazmy. Z głębi wzgórka pamięci wyłaniają się językowe potwory. Nie daje się od nich uciec.

Krzyżówkowa mania objawia się też skłonnością do rymowania. Można powiedzieć, że mimowolnie staję się poetką. Najczęściej wena się urywa po dwóch wersach. Reszty nawet nie próbuję uzupełnić. Stosowne przykłady: „Od listopada wszystkim opada”, „Nasze ciała przeciwciała”. Raczej nie ma się czym popisać. Może z czasem…

Metoda na pana A wygląda na bardzo skuteczną. Eliminuje potrzebę snu, dzięki czemu dzień pracy może trwać i dwadzieścia godzin. W ciągu tego czasu przypomina mi się lawina słów. Co ja mówię lawina, toż to erupcja, jak w tym wulkanie na Hawajach. Wkrótce zostanę pełnoprawną grafomanką, więc na wszelki wypadek kończę.

RENATA GORCZYŃSKA

Pandemia i wirus apokalipsy

1. Jeszcze do niedawna wydawało się nam, że wyrazy takie jak zaraza, mór, plaga, epidemia – to hasła z całkowicie anachronicznego słownika a dokumentalne i literackie narracje przedstawiające zarazę to zdecydowanie czas przeszły dokonany. Owszem, od czasu do czasu słyszeliśmy o pojawiających się tu i ówdzie pojedynczych ogniskach zarazy (świńska grypa, wirus Ebola), ale lokalność tych zjawisk nie mąciła nam dobrego samopoczucia. Nagłe i niezapowiedziane pojawienie się koronawirusa SARS-CoV-2 zmieniło radykalnie sytuację. Uderzenie było mocne, niewidzialny wróg anektował z dużą szybkością coraz to nowe terytoria, a konsekwencje pojawienia się tej nieznanej wcześniej postaci wirusa były tragiczne. Z przyszłości wiało chłodem, co bardziej lękliwi zaczęli mówić o zbliżającym się końcu. Jakimś końcu.

Z perspektywy antropologicznej, najbardziej może zdumiewającą cechą epidemii koronawirusa była reaktywacja sytuacji i zachowań znanych z historycznych opisów moru. Odrodzenie archaiki w samym sercu nowoczesności. Oto bowiem w technologicznie zorientowanej współczesności, okablowanej po sufit, podbijającej kosmos i wykorzystującej na co dzień najnowsze techniki leczenia, pojawia się znienacka niewidzialna moc, której ujarzmić nie sposób. Okazało się, że zbiorowe reakcje na spotkanie z niewiadomym zastanawiająco przypominały te, które odnotowywano w historycznych relacjach. Wytyczanie granic, izolacja w domach, stygmatyzacja, szukanie winnych: tym razem w roli średniowiecznych Żydów zatruwających studnie, wystąpili Chińczycy, „Ruscy”, uchodźcy, koncerny farmaceutyczne, Bill Gates, a nawet pielęgniarki i lekarze. Zaraza nie mogła się pojawić sama, ktoś musiał za tym stać. Winnego trzeba było znaleźć i przykładnie ukarać. Bardzo szybko sieć stała się witryną ludowego światopoglądu a kolportowane tam narracje niepokojąco upodabniały się do jarmarcznych opowieści: stugębne plotki, obłąkane domysły, spiskowe teorie pojawiały się w internecie w postępie wykładniczym, czasem przecząc sobie nawzajem.

Podobne do historycznych reakcji na morowe powietrze były także pojedyncze zachowania: z jednej strony asceza i wezwania do pokuty, modlitwy błagalne w kościołach, z drugiej orgiastyczna wesołość, pijaństwo, cokolwiek nerwowy śmiech. Na jednym biegunie: frenetyczna radość egzorcyzmująca strach, na drugim – skrywany w domach płacz żałobników. Nowoczesna wersja epidemicznej walki karnawału z postem. Analogie sięgały nawet dalej: obejmowały tłumaczenie genezy epidemii. Jak pamiętamy, w przypadkach historycznych zaraza postrzegana była niemal zawsze jako kara za popełnione grzechy, widziana była w perspektywie jednoznacznie religijnej. Ciekawe, że również w przypadku epidemii koronawirusa powrócił ten sam schemat wyjaśniający. Miał on dwie postacie: w wersji religijnej (czy może kościelnej) epidemia rozumiana była jako kara za przekroczenie boskich przykazań (rozpasanie seksualne, „gender i pedały”), w wersji świeckiej, to kara za wieloletnią brutalną ingerencję w ekosystem i imperialne, eksploatacyjne podejście do natury. Jedyne co może uległo zasadniczej zmianie to ikonografia. Śmierć, przedstawianą w historycznych obrazkach jako upiorna kobieta albo kościotrup z kosą, zastąpiły atrakcyjne plastycznie portrety pamięciowe koronawirusów, zdekonspirowane przez mikroskopy elektronowe. Jak pisała, wyraźnie tym faktem poruszona, Maria Poprzęcka: „Koronawirusy są bajecznie kolorowe. Szafiry, seledyny, róże, karminy, amaranty, oranże, błękity, szmaragdy – jak nigdy ekrany pulsują feerią barw. Telewizja dawno nie miała tak efektownej scenografii. Wirusy suną ku nam, przybywając nie wiadomo skąd. Wykluwają się z czarnej dziury, wyłaniają z dalekiego blasku. Tajemniczo oświetlone, majaczą w mgławicowych przestrzeniach”. W pandemii XXI wieku przaśna figuracja abdykowała na rzecz wyrafinowanej abstrakcji.

Dla mnie, tym bodaj co najciekawsze w narracjach okołopandemicznych było osobliwe spotkanie twardego dyskursu medycznego z dyskursem religijnym. Z jednej strony więc, sytuację epidemiczną opisywano przy pomocy leksyki biologicznej i medycznej, mówiono więc o wskaźnikach, liczbach i procentach, z drugiej – bardzo szybko pojawiły się narracje inkrustowane językiem i obrazowaniem Apokalipsy św. Jana, a w szczególności przebijającą przez jej gorące strony czytelną groźbą bliskości czasów ostatecznych. Sięgnięcie po Apokalipsę Janową nie powinno dziwić. W świecie zachodnim jest ona po dziś dzień najporęczniejszą matrycą znaczeniową, która pozwala nam opisać zdarzenia straszne, potworne, wypadające poza normę i nadać im sens wykraczający poza doraźność. Nie przypadkiem mocne i rozbudowane odniesienia apokaliptyczne pojawiały się w kontekście katastrofy w Czarnobylu (apokaliptyczny toponim = gwiazda Piołun), czy ataku terrorystycznego na wieże WTC (9/11). Również pandemia koronawirusa stała się podatna na umieszczenie jej w apokaliptycznym schemacie wyjaśniającym.

To dość zrozumiałe. Jak przekonująco pokazał Frank Kermode w swoim The Sense of an Ending, nie potrafimy żyć bez jakiejś wizji końca. Ludzie znajdujący się „in medias res podejmują znaczący wysiłek wyobraźni, by stworzyć spójne schematy, które dzięki założeniu końca pozwalają harmonijnie współbrzmieć z genezą i środkiem. Z tego powodu obrazu końca nie da się trwale sfalsyfikować”. Wielką rolę odgrywają w tym procesie fikcje, heurystyczne fikcje, których zadaniem jest wyjaśnienie i konsolacja. Bo świat, wbrew naszym przekonaniom, nie jest teleologiczny, nie zmierza „naturalnie” do jakiegoś wprzód ustanowionego końca, to nasze kulturowe fikcje czynią go takim. Apokalipsa Janowa, jak mało która narracja świata zachodniego, jest właśnie tego rodzaju heurystyczną fikcją, która skutecznie modeluje nasze myślenie o czasie przyszłym. Ma ona przy tym pewną fascynującą cechę: jest mianowicie doskonale plastyczna. Zauważmy: rzeczywistość raz po raz falsyfikuje przepowiednię apokaliptyczną (zapowiedziany w niej ostateczny koniec jednak nie nadchodzi), ale sama Apokalipsa wychodzi z tego zderzenia praktycznie nienaruszona. Jest instrumentem wielokrotnego użytku, po który będzie można sięgnąć za jakiś czas znowu i po raz kolejny schwytać jakieś groźne zdarzenie w poręczny historiozoficzny schemat. I tak bez końca. Jak zauważył trzeźwo Karl Löwith: „Można ze zdziwieniem pytać, dlaczego normalny ludzki rozsądek nigdy nie był w stanie przekonać chrześcijan, by zrzekli się swego przyszłościowego oczekiwania jako iluzji. Jedynym wnioskiem, jaki wiara i nadzieja wyciągają z faktu, że ten świat żyje nadal po Chrystusie już dwa tysiące lat, jak gdyby nie stało się nic, co by sugerowało bliskość teologicznego eschaton, jest konkluzja, że koniec się opóźnia i właśnie dlatego jeszcze nadejdzie”[1].

Ale to nie rozwiązuje sprawy do końca. Pojawia się bowiem palące pytanie: jak w takim razie poważnie myśleć dziś o Apokalipsie? Czy powinniśmy zostawić ten ciemny i wieloznaczny tekst biblistom? Czy stanowi on dzisiaj już tylko – może atrakcyjny literacko, ale anachroniczny poznawczo – przykład żydowskiej apokaliptyki? I co może najważniejsze: czy można traktować go jeszcze jako wiarygodną narrację także o naszej rzeczywistości?

2. Co w takim razie z Apokalipsą? Co z naszym, tak mocno zakorzenionym w naszych głowach, apokaliptycznym myśleniem? Być może właśnie pandemia, ta wielka fermata, jest stosownym momentem na to, by spojrzeć zdystansowanym okiem na wirusa apokalipsy? Używam tej metafory rozmyślnie, mówię o wirusie apokaliptycznym, albowiem sposób rozprzestrzeniania schematu historiozoficznego zawartego w Apokalipsie Janowej, siła rażenia jej treści, trudność pozbycia się tej wizji z myślenia i wyobraźni świata zachodniego – wszystko to do złudzenia przypomina działanie wirusa infekującego w ogromnej skali ludzkie zbiorowości.

Spróbujmy się więc zastanowić: czy Apokalipsa św. Jana, ta nad wyraz ekspresyjna i zagadkowa narracja sprzed dwóch tysięcy lat, używana i nadużywana przez stulecia, będzie wciąż aktywna w zbiorowej wyobraźni? Czy okaże się na tyle intrygująca literacko i atrakcyjna eksplanacyjnie, że w dalszym ciągu będzie służyła jako poręczny instrument interpretacyjny kryzysowych wydarzeń historycznych? Pytanie nie jest błahe. Dotyczy bowiem równolegle dwóch dość istotnych kwestii: po pierwsze, elementarnego rozumienia treści Apokalipsy Janowej, po drugie, zasadności odniesienia wizji końca w niej przedstawionej do konkretnych wydarzeń historycznych. Sprawa jest być może nawet bardziej fundamentalna: dotyczy bowiem sposobu przeżywania i rozumienia czasu, w którym żyjemy – obojętnie czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie. Zbiorowe reakcje na ostatnią pandemię (a przynajmniej pewna ich część) świadczą dowodnie, że schemat apokaliptyczny nie uleciał w niebyt, że ma się zupełnie dobrze, mimo tego, że jego forma i treść radykalnie odstają od – tak ostentacyjnie do niego nie przylegającej – niereligijnej, zracjonalizowanej, do bólu stechnologizowanej i zalgorytmizowanej mentalności świata współczesnego.

Jak będzie w przyszłości – pożyjemy, zobaczymy. Przyszłość, jak wiemy z doświadczenia, lubi zaskakiwać, jest nieprzewidywalna nawet dla biegłych w sztuce wróżenia z fusów futurologów. Wydaje mi się jednak, że z pewną dozą prawdopodobieństwa prorokować można, że kolejny poważny kryzys cywilizacyjny czy kolejna katastrofa o zasięgu globalnym jeszcze raz zaktywizują potencje tkwiące w narracji apokaliptycznej. Jeszcze raz, w rozpalonych emocjach, przypominane będą znane biblijne perykopy na dowód prawdziwości zawartych w nich proroctw, jeszcze raz niektórzy z nas usłyszą obezwładniający tętent kopyt czterech jeźdźców apokalipsy. To wszystko jest bardzo prawdopodobne. A wszystko dlatego, że – jak na razie – nie ma bodaj dla wizji Janowej konkurencyjnego scenariusza eschatologicznego. Eschatologie świeckie ostatecznie mieszczą się jakoś w biblijnej narracji (wtedy, gdy np. zwiastują „koniec świata” w formie ostatecznego potopu lub pożaru), poza tym brak im pewności tekstu objawionego, ze swej natury są genetycznie ludzkie, arcyludzkie.

W tej sytuacji może warto raz jeszcze wrócić do Apokalipsy Janowej i przemyśleć na nowo jej przekaz. Warunkiem podstawowym nowego spojrzenia jest – jak mi się wydaje – porzucenie instrumentalnej lektury tego tekstu i nie traktowanie go z naiwną dosłownością, według strategii wielokrotnie już skompromitowanej i ośmieszonej. Trzeba także zerwać z prostoduszną referencyjnością Apokalipsy, skoro już tyle razy zawiodła ona jako narzędzie interpretacyjne a zapowiedziany ostateczny koniec okazał się przedwczesny. Moja sugestia jest taka: może warto przeczytać dziś tekst Apokalipsy Janowej nieco inaczej, wbrew ustalonej tradycji, rezygnując z dobrze umocowanej hermeneutycznie egzegezy biblijnej. Choćby tylko na próbę. Choćby tylko dla higieny intelektualnej i duchowej. A wszystko po to, by zobaczyć w tym olśniewającym skądinąd tekście to, czego wcześniejsze epoki zobaczyć nie umiały. Albo zobaczyć nie mogły.

3. Oryginalną i dającą do myślenia propozycję w tej materii przedstawił Krzysztof Michalski w intrygującym tekście Krótka historia Apokalipsy i jej zeświecczenia. Jej zwornikiem jest sposób rozumienia czasu w Apokalipsie Janowej. W dopuszczalnym skrócie: Michalski wyróżnia dwie radykalnie rozbieżne wykładnie treści w niej zawartych. Wedle pierwszej, mitologicznej, najbardziej rozpowszechnionej, dotyczy ona wydarzeń z bliżej nieodgadnionej przyszłości. Jest opowieścią o potężnej katastrofie, o końcu znanego nam świata, po którym nastąpi Sąd Ostateczny. Wedle drugiej wykładni, egzystencjalnej, kluczowe wyrażenie „czas jest bliski” (Ap 1, 3), nie oznacza jakiegoś niezwykłego zdarzenia z nieokreślonej przyszłości, ale odnosi się do każdego momentu z osobna, co oznacza, że w gruncie rzeczy każda chwila zawiera możliwość końca dotychczasowego świata i nowego początku. W tej interpretacji zdarzenie określane jako Apokalipsa nie jest odłożone na później, ale zdarza się już, teraz, w każdym momencie mojego życia. W takim rozumieniu czas Apokalipsy nie majaczy gdzieś daleko na horyzoncie, nie da się przesunąć ani odwlec. To czas, którym właśnie żyję. Tu i teraz.

Paradoks polega na tym, że pierwsza wykładnia otwiera przed nami – mimo zapowiedzianych katastrof i okropieństw – nadzieję względnego spokoju i bezpieczeństwa; tak pojęta Apokalipsa staje się instrumentem opóźnienia różnych straszności, które ponoć u końca czasów na nas czekają. Druga – wytrąca nas z codziennego letargu i nakazuje by czuwać, bo w każdym momencie, w każdej chwili z osobna, decyduje się nasze zbawienie lub potępienie. Apokalipsa w drugim znaczeniu nie daje pocieszenia. Nie pozwala zadomowić się w świecie, który znamy. Odwrotnie: akcentuje kruchość, ulotność, tymczasowość każdej formy, która nas otacza. W pierwszej interpretacji Apokalipsa odwleka czas końca w nieskończoność i staje się w gruncie rzeczy narzędziem pocieszenia. W drugiej interpretacji, antymitologicznej, apokalipsa nie jest już obiektywizującą opowieścią o tym „jak to będzie u końca czasów”, ale staje się raczej spersonalizowanym apelem do każdego z nas. Wyrażenie „czas jest bliski” nie mówi więc o jakimś dającym się przewidzieć, mniej lub bardziej precyzyjnie, horyzoncie czasowym, ale uwrażliwia nas na wartość każdej chwili, mówi o tym, by „czuwać”; nie kiedyś, nie za jakiś czas, ale teraz, właśnie teraz, bo w każdej z nadchodzących chwil dzieje się „koniec świata”, w każdej rozstrzyga się nasze życie.

W tak rozumianym „czasie apokalipsy”, narracji uwolnionej już od literalnie pojmowanego religijnego wzorca, fraza „przyjdę niebawem” – powtórzmy – nie oznacza jakiejś jednej, mocnej, wyróżnionej chwili u końca czasu. Wyrażenie „czas jest bliski” mówi o potencjalnie każdym momencie z osobna, bo w każdym może decydować się nasz los. Apokaliptyczność, w tym układzie, to po prostu inna nazwa czasowości ludzkiej egzystencji. Tak rozumiana apokalipsa zdarza się nieustannie. Każda chwila potencjalnie otwiera się na możliwość zmiany, każda jest momentem końca znanego świata i otwarcia nowego. W tej interpretacji, która bierze w nawias cały bagaż symboliczny apokaliptycznej księgi i przedstawione w niej oszałamiające wizje, Apokalipsa przestaje być obiektywizującą opowieścią o tym „jak to będzie u końca czasów”, ale staje się raczej spersonalizowanym apelem do każdego z nas. Wyrażenie „czas jest bliski” nie mówi więc o jakimś dającym się przewidzieć mniej lub bardziej precyzyjnie horyzoncie czasowym, ale uwrażliwia nas na wartość każdej chwili, mówi o tym, by „czuwać”; nie kiedyś, nie za jakiś czas, ale teraz, właśnie teraz, bo w każdej z nadchodzących chwil dzieje się „koniec świata”, w każdej rozstrzyga się nasze życie.

Widziany z tej perspektywy apokaliptyczny wymiar czasu oznacza, że w każdej chwili mieści się Początek i Koniec, że Potępienie i Zbawienie stają się składnikami każdej chwili z osobna, a nie tworzą zewnętrznych wobec czasu punktów granicznych. Innymi słowy: apokaliptyczność to nie ciemna opowieść o grożących nam niebezpieczeństwach (krwawych deszczach, upadku gwiazd i ataku szarańczy), ale nazwa kondycji, w której w każdej chwili rozstrzyga się nasz los.

Jeśli zgodzimy się na tę zmodernizowaną wersję egzegezy ostatniej księgi biblijnej to okaże się, że nie ma potrzeby, by wyrzucać wizję Janową do kosza albo przenosić ją do magazynu tekstów, których termin ważności dawno minął. Wystarczy tylko zmienić sposób lektury. Może właśnie ten szczególny czas pandemiczny: czas zawieszony, zamrożony, unieruchomiony, czas apokalipsy, ale w znaczeniu przed chwilą wyróżnionym, to wyjątkowo dobry moment, by przemyśleć raz jeszcze apokaliptyczne dziedzictwo świata zachodniego. Nie po to, by się go pozbyć, ale po to, by widziana już teraz w nowym świetle – ciemnym świetle Apokalipsy – doświadczana przez nas rzeczywistość, odsłoniła się nam w zupełnie nowym kształcie. Przypomnijmy może na koniec, że greckie apokalupsis znaczy po prostu: wyjawienie, odkrycie, odsłonięcie, zerwanie zasłony. Tylko tyle, aż tyle.

DARIUSZ CZAJA

[1] K. Löwith, Historia powszechna i dzieje zbawienia. Teologiczne przesłanki filozofii dziejów. Tłum. J. Marzęcki. Kęty, Antyk, 2002, s. 199.

Wróżbita

Miałam zobaczyć „Cranacha dzikiego”, bo taki tytuł nosi wystawa w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum. Znalazłam Cranacha wróżbitę.

Urodził się w 1472 roku w Kronach w Górnej Frankonii. Nie lubił strzelać z procy, bawić się w wojnę czy inne podchody, więc posłano go na lekcje rysunku, do (nomen omen) Hansa Malera. Niezły był z niego dziwak. Raz na rok spędzał hulaszczy wieczór w karczmie, resztę dni trwonił w fortecy górującej nad miasteczkiem. Odkąd miał ucznia, ciągnął go za sobą. Razem szkicowali wieże i wieżyczki, mury, tunele, baszty i brukowane ścieżki. Czasem zapuszczali się do lochów. Światło wciskało się tam wąską strużką, zmiękczało zawilgocone ściany i malowało na nich żywe obrazy.

– Bądź jak światło. Poruszaj – radził chłopcu Maler. Po latach nauki kazał mu ruszyć na południe. I chłopiec wyruszył.

Około 1500 roku, już jako Lucas Cranach (nazwisko pożyczył od rodzinnego miasteczka), dotarł do Wiednia. Nie mógł liczyć na meldunek: nie miał ani tutejszej żony, ani papierów mistrzowskich. Miał za to fart. Pewnego dnia niczym kot wygrzewał się na schodach oberży. W pobliżu panna doglądała kwiaty w przydomowym ogrodzie. Z niezwykłą troskliwością pełła piwonie, jakby je wszywała w serwetę. Cranach wygrzebał z torby brulion i kreska po kresce czernił włosy opadające na ramiona dziewczyny, sznurował gorsecik i mnożył fałdy spódnicy. Na koniec wcisnął jej do ręki lampkę oliwną.

– Będzie jedną z głupich dziewic biblijnych – wymamrotał do siebie.

– Może być też Madonną – rzucił mimochodem zachrypiały głos. Cranach spojrzał w górę. Oparty o futrynę mężczyzna zamknął książkę.

– Niedługo się wżenię w rodzinę szambelana cesarskiego – westchnął. – Szukam portrecisty.

Lekarz, poeta, wicekanclerz Uniwersytetu Wiedeńskiego Johannes Cuspinian (1473–1529) z obrazu Lucasa Cranacha Starszego (1472–1553) to typ wiecznego chłopca. Tęgawy blondyn z cienkimi kręconymi włosami, świdrującymi oczami i perkatym zaczerwienionym nosem. Ma krótką szyję i jasną karnację ludzi Północy (pierwsze promienie słońca spieką go na raka). Na lnianą koszulę narzucił ciemny płaszcz podbity futrem. Upierścieniowanymi, pulchnymi jak serdelki palcami znaczy stronę oprawionej w skórę książki. Za nim pejzaż: rdzawe dolomity z twierdzą na szczycie (podobną do fortecy w miasteczku Kronach). Osobna skała dla samotnej czworokątnej wieży, na lewo lodowiec (widać, że malarz znał gleczer tylko z opowiadań). Na niebie ptactwo. Sowa, która pomyliła noc z dniem, chwyciła w szpony krzykliwego bażanta. Sroka i czapla fruwają po cichu. Pod nimi łąka. Spory ruch jak na alpejską dolinę: siedem kobiet, z tego trzy całkiem gołe. Krytycy sztuki mówią o nich „muzy”. Jest więc bogini pływania żabką, bogini prania bielizny, bogini wcierania wonnych olejków, bogini nicnierobienia i spacerów po lesie.

Na bliźniaczym obrazie Anna Putsch garbi się z lekka. Na głowie ma guz, który z bliska okazuje się czepcem. Nie do twarzy jej w tym hełmie. Za to suknia! Z ciemnoróżowego, ręcznie malowanego jedwabiu. Gorset i rękawy wykończono czarnym aksamitem. Stanik haftowany jak turecki kilim. Do tego złoto. Złoto siedmiu pierścionków (ile boginek, tyle ozdób), złoto paska, sprzączki, naszyjnika, błyszczą się nawet brwi i rzęsy. Tylko goździk pochwycony w dwa palce lewej ręki pachnie skromnością.

Za plecami Anny przedłużenie landszaftu męża. Pasmo szczytów wrzyna się w chmury. Gdzieś tam można dostrzec dzwonnicę kościelną trawioną przez pożar. Zamiast nagich kobiet (albo muz, jak chcą krytycy) psy, skundlone pudle baraszkujące w trawie. A na gałęzi drzewa papuga. Wyłącznie jest. Trwa. Czy coś łączy Annę z ptakiem, którego Niemcy nazywają arą piekielnie czerwoną?

AGNIESZKA KANIA

Szukając Wilna

Jestem miastem!

Mosze Kulbak, Wilno

 

„Zeszytom Literackim”

W pierwszą podróż na Litwę wybrałem się późno, w czterdziestym szóstym roku życia. Towarzyszyła mi O., rosyjskojęzyczna Ukrainka z Charkowa. „Tak długo mieszkałam blisko Rosji, że Ukraina wydawała mi się mała”, powiedziała. Zwiedzanie z nią Wilna było doświadczeniem szczególnym, bo kto w Europie patrzy na inne kraje z perspektywy imperium? Oprócz Rosjan i tych, co się w Związku Radzieckim wychowali, tylko Anglicy, na pewno nie Niemcy, których mapa Afryki, jak powiedział Bismarck, pokazywała Niemcy położone między Francją a Rosją. Zwiedzanie z prawosławną O. Wilna było doświadczeniem szczególnym i nawet słowa Tiutczewa o „starodawnym ruskim Wilnie” nie raziły tak jak zawsze. Piotr Wielki, obrońca prawosławnej wiary, na obrazie w jednej z wileńskich cerkwi. „Cerkiew w nocy milczała zupełnie inaczej niż katedra”, napisał Zagajewski w wierszu, w którym pamięć Lwowa okazuje się czymś zupełnie innym niż zbiorem spraw dawno minionych. Przeszłość Wilna niejasno, ale z wielką siłą, dała mi znać o sobie pierwszego wieczoru po przyjeździe do miasta. Jakieś głosy z pochyłych uliczek, zaułków, cienie niemal widoczne w ciemności. Wezwanie do wyjścia z mieszkania, w którym zatrzymaliśmy się po podróży z Białegostoku i zetknięcia się – z czym? Był późny wrzesień 2021 roku, ponad rok przed napaścią Rosji na Ukrainę.

Wjeżdżając na Litwę ma się nad sobą coraz niższe niebo. Niskie słońce. Wydaje się, że można go niemal dotknąć, jak w scenografii japońskiego filmu kręconego w studio. Zarazem jakby przeczucie zimy z nikłością świata, którą niesie. Tylekroć opisywana pochmurność Litwy („Ojczyzna upartych niepogód”, jak ją nazwał Teodor Bujnicki) jest dziś bolesnym pragnieniem dziesiątek milionów dotkniętych zmianami klimatu mieszkańców regionów Afryki czy Azji, którzy szukają ratunku przed bezlitosnym, wysokim słońcem i suszą. Z roku na rok ich przybywa. Jesteśmy wobec nich – my, mieszkańcy zamożnej i wciąż obfitującej w wodę i umiarkowane temperatury Północy – jeszcze bardziej bogaczami wobec Łazarza niż wcześniej. Na naszych oczach zmieniają znaczenie słowa: słońce, wilgoć, rzeka (wiemy już, że nawet wielkie rzeki, udręczone przez ludzką zachłanność, okrucieństwo i głupotę, wysychają lub płyną martwe, otrute), choć nasza świadomość, pełna przebrzmiałych schematów, za tymi zmianami nie nadąża, stąd tradycyjne narzekania na deszcze czy „brzydką” pogodę. Odnoszące się do świata, którego już nie ma.

Czy poezja może zastąpić dotkniętym upałem ludziom wodę, pokarm i cień? Nie. Czy może dać im siłę do przetrwania, pozwolić wznieść się ponad siebie i własne udręczenie? Tak. Jeden z żyjących w najtrudniejszych warunkach klimatycznych narodów, zniszczony przez rywalizację wielkich mocarstw w czasie zimnej wojny, Somalijczycy, jest narodem poetów. Na pewno też poezja może otworzyć nasze serca, żebyśmy potrafili się dzielić tym, z czego sami korzystamy tylko dlatego, że wypadło nam się (bez żadnej naszej zasługi) urodzić pod inną, łaskawszą szerokością geograficzną. Nie każda jednak poezja ma taką władzę. Powodowany niejasną potrzebą szukania takiej poezji, jechałem do Wilna.

Przesmyk suwalski – czym jest, każdy dzisiaj chyba wie. Szeroki na sto kilometrów pas ziemi łączący zaprzeczone sny Piotra Wielkiego o panowaniu nad Bałtykiem, kraje bałtyckie, z Polską. Z każdym kilometrem wjeżdżamy głębiej w krajobraz mający dla literatury polskiej o wiele większe znaczenie niż niejedno z jej głośnych osiągnięć. Będący wciąż – za sprawą Mickiewicza, Miłosza – często nieuświadomionym tłem tej literatury. Pagórki, sady przy domach, lasy. Zaciszna Litwa. „Całe noce w lasach, nad jeziorami” – zapisał młody Mickiewicz. I ten płynący mlekiem i miodem poetyckiej wyobraźni krajobraz jest podminowany, zagrożony wojną. To jedno z potencjalnie najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. „Tremor” – przypomniałem sobie tytuł pierwszego wydanego po angielsku tomu poezji Zagajewskiego. Historia nie chce się skończyć, wbrew temu, co wieszczył Fukuyama i w co wierzyli (lub zdawało im się, że wierzą) młodzi polscy poeci po 1989 roku. Świat – jak powiedziałby Marek Zagańczyk – robi im (ponury) kawał: przypomina o swoim istnieniu.

Pytam sam siebie: czy pamiętasz tamten czerwcowy dzień i nie myśl nawet, a ścisk twojego czternastoletniego serca na wiadomość o masakrze na placu Tiananmen? Ukośne słońce, popołudnie, perłowe powietrze. Smak wolności, jakiej nasza część Europy nigdy wcześniej nie znała. Powszechne poczucie, że wszystko może się wydarzyć, widoczne w twarzach ludzi, ich strojach, nawet w ruchu tramwajów – w całym tym ożywieniu, którego spetryfikowany ustrój komunistyczny nie potrafił ani imitować, ani przetrwać. Nagle wszystko stanęło. Jakby w środku dnia pojawił się ciemny punkt i wciąż się rozszerzał. Zrobiło się duszno. Więc dawne zło nie zginęło i wciąż jest czynne? Wszyscy – Czesi, Litwini, Polacy, Rosjanie – trzymaliśmy się wtedy, metaforycznie, za ręce, jak Bałtowie mieli to dosłownie zrobić dwa miesiące później. Chińczycy też byli w tym łańcuchu rąk. Nagle ich zabrakło. Została pustka, wgnieciony w bruk gąsienicą czołgu rower, jak na wrocławskim pomniku masakry. Wojna o Ukrainę to dalszy ciąg Jesieni Narodów.

Zatrzymaliśmy się w Wilnie przy jednej z wąskich, pochyłych uliczek w centrum miasta. Kontury budynków w ciemności zacierały się, co w niczym mi nie przeszkadzało. Znałem Wilno, mieszkałem w nim na długo, zanim po raz pierwszy tam przyjechałem. Jawiło się w blasku jakiejś niemożliwej do osiągnięcia na ziemi czystości w poezji Miłosza. Poniemieckie miasteczka – Ziębice, Ząbkowice Śląskie – znane mi od dzieciństwa upodobniały się do niego. Niech tu będzie wyraźnie powiedziane: to, co wewnętrznie przeżyte, ma prymat nad zewnętrznymi wydarzeniami. Rzeczywistość nie jest czymś danym, ale celem, do którego się dąży, nieuchwytnym i zagadkowym. A jeżeli można przewidywać przyszłość – bo istnieje gdzieś, poza zasięgiem naszych decyzji i ich konsekwencji – to można też widzieć przeszłość, istniejącą w jakimś niewyobrażalnym dla nas teraz. Co tłumaczyłoby głosy na pochyłej uliczce, które dobiegły mnie zaraz po przyjeździe.

Kto mówił? Dembiński? Zagórski? Rymkiewicz? Tamto Wilno, lat trzydziestych: zamknięte granice z Litwą kowieńską i Związkiem Radzieckim, gdzie Stalin przeprowadzał właśnie czystki i rewolucję przemysłową. „Najciekawszy kraj świata”, napisze prowokacyjnie młody, jeszcze radykalny Miłosz o ówczesnym Związku Sowieckim. W jakimś złowrogim sensie była to prawda, bo pierwszy raz w historii jednostka i państwo stały się jednym, poprzez likwidację jednostki – ale nie o to przecież chodziło Miłoszowi. Tamto Wilno: oddzielone od siebie hermetycznie, nieznane sobie wzajemnie światy kultury polskiej, żydowskiej i litewskiej, tak że dopiero po latach, na emigracji ich uczestnicy – ci, którzy ocaleli – dowiadywali się o sobie. Antysemickie demonstracje, bezrobocie, oberża dla biednej inteligencji, gdzie Gałczyński z żoną siedział przy zupie i bułce (i plakacie Ligi Morskiej i Rzecznej). Młodzi ludzie z doświadczeniem I wojny i rewolucji w Rosji, rozczarowani do bezsilnej parlamentarnej demokracji, pragnący zmiany – jakiejkolwiek, jak napisał Miłosz. Zniecierpliwieni zachowawczością „krajowców”, gardzący sanacyjną propagandą, boleśnie przeżywający ubóstwo ówczesnej Polski. Wrażliwi na pokusy komunistycznej ideologii, której pojęcia zdawały się mieć ścisły i bezsporny sens i która, raz przyjęta, zabijała – duchowo, moralnie i intelektualnie. „Żywy człowiek takiego nie zrozumie” – te budzące grozę słowa napisał o jej wyznawcach Sołżenicyn. Nawiedzani wizjami nieuchronnego kataklizmu. Głodni nowoczesności, którą przepuszczali przez filtr lokalny, europejscy w swojej „nieczystej” poezji, łączącej to, co osobiste z krachem na giełdzie nowojorskiej i jego skutkami w Polsce. Uniwersalni – i aż wierzyć się nie chce, że po upadku komunizmu w Polsce poeci „brulionu” mogli mówić o „skamandryckiej lekkości” jako o swoim ideale.

Tamto Wilno: gwizd pociągów w nocy, przynoszący wieść z dalekiego świata. Smak źródlanej wody na jednej z wileńskich ulic. Młodzi przyjaciele przechodzący „miłym miastem”. Kajakowe wyprawy po okolicy i dalej, aż za Ren. Ogród Bernardyński, a w nim pary na ławkach. Wysokie pokoje pierwszych miłosnych wtajemniczeń. Barokowe kościoły. Pagórki. Rzeki.

Siedzieliśmy z O. na ławce w Ogrodzie Bernardyńskim nad Wilenką, rzeką o silnym nurcie, do którego przystosowały się miejscowe kaczki. Nigdy nie widziałem tak szybko poruszających się – w wodzie, w powietrzu – kaczek. Miłosz był miłośnikiem rzek, widział ich dusze – budzącą grozę duszę Wołgi, zdradliwą duszę Sekwany, dostojną duszę Renu. Od młodości myślał o rzece Heraklita. Czy bliskie byłoby mu inne odczytanie słów Heraklita o niemożności wejścia dwa razy do tej samej rzeki, mówiące nie o ciągłym stawaniu się i rozpadzie, ale o tym, że rzeka istnieje tylko w naszym wyobrażeniu? Pewnie nie, świat widzialny nie był przecież dla niego złudną arabeską, ale czymś substancjalnym. Ba, Miłosz był realistą (choć wątpiącym), uważał, że istnieją powszechniki („Jest koniowatość, jest koń”), odwoływał się do św. Tomasza z Akwinu.

Nie heraklitejski logos, o którym efezjanin powiedział „Nie mnie słuchajcie, lecz logosu”, i który chyba nie był różny od samej boskiej zasady świata, dyktował poecie wiersze, ale daimonion, duch, który może być dobry lub zły, pośredniczący między ludźmi a bogami. Nie trzeba podzielać wszystkich zarzutów Nietzschego z jego napaści na Sokratesa, żeby odczuwać przejście od logosu do dajmoniona jako zubożenie, pomniejszenie wymiaru, będące może rzeczywiście wynikiem braku predyspozycji mistycznych u ateńskiego filozofa. Czy Miłosz odwoływał się tak chętnie do dajmoniona, bo sądził, że artysta jest szczególnie podatny na diabelskie dotknięcie, a sztuka zawiera w samej swojej formie element nieludzkiego chłodu? (Ale co w takim razie choćby z George’em Herbertem? I czy to sztuka odczłowiecza twórcę, czy też on zaraża sztukę swoim złem?).

Miłosz nie uprawiał jednak filozofii, lecz poezję. Dajmonion ma u niego wiele twarzy, bywa życzliwy lub przewrotny, poeta prosi go o natchnienie, gra z nim i walczy. W zrodzonej z jego podszeptu poezji (do której trzeba zaliczyć również Ziemię Ulro) Miłosz rzuca czytelnikowi wyzwanie: przedstawia świat, jakim jawi się on wyobraźni, mówi niejako z jej wnętrza. Jakby wiersze odsłaniały przed nami zarys czegoś większego niż one same. Poeta w listach czy esejach wspominał czasem o uniesieniu poetyckim jako czymś istotniejszym od tego, co z niego powstało, cytował Norwida, że wiersz jest procentem od kontemplacji. Wyznania tym istotniejsze w ustach kogoś, kto tak jak on przywiązywał wielką wagę do pisania, publikacji, życia literackiego. To nagłe zjawienie się obcego elementu w naszym świecie codziennych spraw powinno nie tylko cieszyć, ale i niepokoić, czy wręcz zatrważać. Co mamy z nim zrobić? Nie możemy przecież na stałe zamieszkać w wyobraźni, przeprowadzić się tam (czyli gdzie?). Z drugiej strony wizja Miłosza (i to, ku czemu ona kieruje) w oczywisty sposób obdarzona jest silniejszym, pełniejszym istnieniem niż otaczająca nas rzeczywistość (którą chyba zbyt łatwo uznajemy za prawdziwą). Może więc właściwe pytanie powinno brzmieć: co ta wizja chce zrobić z nami?

Wszystko to zdaje się należeć do odległej przyszłości, nie Wilna lat trzydziestych. To Wilno zacznie powracać pod piórem Miłosza i ukazywać się najpierw czytelnikom polskiej poezji a potem całemu światu od lat sześćdziesiątych, żeby w pełni zmaterializować się w Dzwonach w zimie. To wtedy, w lecie, w pustynnej Kalifornii, tak odległej od Litwy jak to możliwe, poeta bez melancholii, bez sentymentalizmu, bez upiększania przywoła wileńską zimę, ogień i żydowskich antykwariuszy z Zaułka Literackiego. Tak powstanie najświetniejszy polski poemat nie tylko dwudziestego stulecia, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Ale ziarna tych intuicji, tych olśnień, tych udręk, z których miało powstać arcydzieło, są już obecne w Miłoszu z jego okresu wileńskiego.

Przypominają się niejasne zapiski z lektury poematu Miłosza i przeżycia tamtej wileńskiej zimy i ognia na Dolnym Śląsku: „Węgiel – blisko – granica odczuwania”.

Piszę te słowa w Krakowie. Jest zima. Bryła Wawelu o zmierzchu robi się ciemniejsza, cięższa z każdym dniem. Niewesołe były dalsze losy większości żagarystów. Poezja ich opuściła. W Wilnie żyją ciągle w rozbłysku tamtej młodości. Trzeba braku wielkoduszności i wyobraźni, żeby widzieć w nich tylko cienie. Co mi takiego w końcu powiedzieli? Że dotknięcie poezji nie wystarczy. Że trzeba żyć słowem.

MARCIN SABINIEWICZ

Ars amandi

Szanowny Panie Redaktorze,

Lekkie pióro naszego przyjaciela Fantazjana dotknęło sprawy wielce poważnej. Ludzie nie potrafią żyć samotnie. Achilles pod Troją dzielił namiot z Patroklesem. Inwencja Zeusa, lowelasa słynniejszego od Casanovy, nie zna granic. Weźmy chociażby taką przygodę: aby zbliżyć się z Alkmeną, Zeus przybrał postać jej nieobecnego męża, Amfitriona, i podczas nocy przedłużonej na rozkaz boga spłodził Heraklesa. Kiedy Amfitrion wrócił z wojennej wyprawy i wszystko się wydało, Zeus – tym razem w roli psychologa rodzinnego – doprowadził do pojednania małżonków.

Taktyka Don Kichota była odmienna. Zamiast zbliżyć się ze swoją Dulcyneą, oddalał się od niej. Nie samotnie jednak, lecz w towarzystwie niezrównanego Sancza Pansy, który w przeciwieństwie do Rycerza posępnego oblicza znał wszystkie arkana stanu małżeńskiego.

A co Pan powie, Panie Redaktorze, o niezapomnianym Leopoldzie Bloomie, który trwał w związku z panią Bloom z godnym podziwu heroizmem. Była to zapewne fascynująca kobieta, ale na bratnią duszę raczej się nie nadawała. Leopold musiał spotkać na swojej drodze prawdziwego przyjaciela – Stefana Dedalusa.

Marcel, bohater powieści Prousta, po powrocie z Balbec proponuje Albertynie mieszkanie pod jednym dachem. Już jednak na początku powieści wyznaje: „Czy małżeństwo z Albertyną nie zepsułoby mojego życia, każąc mi podjąć zbyt ciężkie dla mnie brzemię poświęcenia się drugiej istocie, a zarazem zmuszając mnie do życia poza samym sobą wskutek obecności Albertyny i pozbawiając mnie na zawsze rozkoszy samotności”. Nie zaprowadzi Albertyny do ołtarza i w ogóle sprawy przybiorą najgorszy obrót.

Jak Pan wie, od kilku miesięcy zaczytuję się w dziele A. J. Lieblinga Między posiłkami. Apetyt na Paryż w świetnym przekładzie Anny Arno. Stało się ono moją biblią i będzie nią, aż nie pojawi się nowa. Otóż ten dowcipny autor nie ogranicza się tylko do kulinariów, lecz sporo miejsca poświęca paryskiej ars amandi. Jedna z kochanek Lieblinga w Quartier Latin, Angèle, powiedziała mu: „Tu n’est pas beau, mais t’es passable” (Przystojny nie jesteś, ale ujdzie).

Sposób, w jaki Liebling i Angèle nawiązują romans, powinien dać do myślenia Erykowi Rosołkowi. Z ogłoszenia w gazecie można kupić samochód, ale kobietę poznaje się na mieście. Liebling co miesiąc po nadejściu stypendium wpadał do Gypsy’s bar na rue Cujas i nie wylewał tam za kołnierz. Pewnego razu nie był w stanie opuścić lokalu o własnych siłach i Angèle postanowiła mu pomóc. Nie tylko zaprowadziła go do hotelu, ale i została do rana.

Zasadnicza różnica między Erykiem Rosołkiem a Lieblingiem polega na tym, że ten pierwszy ufa słowom tam, gdzie należałoby zaufać empirii. Liebling nie pręży muskułów, których być może wcale nie ma, ale z wesołym uśmiechem przyznaje, że jego kochanka oceniła go jako „passable”.

Autor Między posiłkami miał trzy żony. Zamilczmy o dwóch pierwszych, trzecią była pisarka Jean Stafford, która po strasznych doświadczeniach z poetą Robertem Lowellem była z Lieblingiem szczęśliwa. Obawiam się, że stan taki nie będzie udziałem Eryka Rosołka.

Czytelnik i Przyjaciel

Syn telegrafisty z Aracataki

Kiedy w 1967 roku w Argentynie ukazało się Sto lat samotności, już po dwóch tygodniach wyczerpał się cały ośmiotysięczny nakład. Był to początek spontanicznej recepcji dzieła, które niebawem stało się w Ameryce Łacińskiej narodowym eposem, porównywanym z Odyseją lub Eneidą, zaś autorowi przyniosło Nagrodę Nobla.

Piętnaście lat Gabriel García Márquez nosił się z zamiarem napisania tej powieści. Wypłynęła ona z najgłębszych pokładów jego pamięci, ze wspomnień z dzieciństwa, pełnego niesamowitych historii opowiadanych przez babkę w wielkim domu, w którym nocą duchy zmarłych wujów i ciotek toczyły swoje pośmiertne życie. Niejeden z bohaterów książki zawdzięcza swoje rysy realnie istniejącym osobom, wiele powieściowych zdarzeń miało historyczne odpowiedniki.

Tropikalne Macondo, w którym rozgrywa się akcja powieści, zapożyczyło nazwę od kolumbijskiej posiadłości, leżącej w pobliżu rodzinnej wsi pisarza, o brzmiącej niczym magiczne zaklęcie nazwie – Aracataka. Tu w roku 1927 (lub 1928 – pozostaje to kwestią sporną) przyszedł na świat Gabriel José García Márquez. „Jeśli czegoś nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę – mówił – to tego, że jestem zaledwie jednym z sześciorga dzieci telegrafisty z Aracataki”. Jednak najważniejszą postacią w życiu młodego Gabito (tak zdrabniano imię pisarza) był dziadek, przywódca miejscowej partii liberalnej, światły patriarcha, pokazujący wnukowi cuda tego świata, wśród których najbardziej niezwykłym był lód. Zetknięcie się z lodem wywołuje u chłopca wrażenie, które przetrwa aż do chwili, gdy jako czterdziestoletni pisarz pochyli się nad kartką, by napisać pierwsze zdanie Stu lat samotności.

Dziadek Nicolás umarł, gdy Gabriel miał osiem lat. Dla chłopca był to cios tak silny, iż twierdził później, że od tego czasu już nic ważnego się w jego życiu nie wydarzyło. Działo się jednak wiele: studia prawnicze w Bogocie, pierwsze opowiadania, praca dziennikarska. I mnóstwo lektur: Dostojewski, Tołstoj, Dickens. Ale przełom stanowił Kafka. Dagmar Ploetz, autorka biografii Gabriel García Márquez, napisała: „Było to kluczowe przeżycie: gdy bowiem czytał, że Gregor Samsa jednego poranka budzi się jako olbrzymi owad, zrozumiał, że jeśli w literaturze można robić coś takiego, to literatura jest czymś dla niego”.

Nocami pisał swą pierwszą powieść Szarańcza, ale wydawnictwo, do którego posłał rękopis, odmówiło wydania, radząc młodemu autorowi, by zajął się czymś innym. Powieść była jednak kolejnym krokiem przybliżającym pisarza do Stu lat samotności, gdzie motywy z Szarańczy – zwłaszcza postać pułkownika Aureliano – ukażą się w pełnym blasku. Intrygującemu go od dzieciństwa pułkownikowi poświęcił Márquez jeszcze jedną powieść: Nie ma kto pisać do pułkownika. Powstała w czasie, gdy pisarz jako korespondent kolumbijskiego dziennika został wysłany do Paryża. Kiedy zamknięto gazetę, a jemu przysłano pieniądze na powrotny bilet lotniczy, postanowił wykorzystać je jako stypendium i dokończyć powieść. Była zima, gdy pieniądze się wyczerpały. Gabriel García zbierał puste butelki, by kupić za nie bułkę, spał na ławkach w parku, a ogrzewał się parą buchającą z szybów metra.

Po roku Nie ma kto pisać do pułkownika ukazało się w piśmie literackim w Bogocie, ale autor nie otrzymał honorarium. Również drugie wydanie nie przyniosło mu dochodu, co w pewnej mierze spowodowane było tym, iż sam Márquez do wydawania swoich książek nie przywiązywał dużej wagi. Tym, co go naprawdę obchodziło, było szukanie sposobu na uwolnienie się spod ciężaru arcydzieła, które domagało się zaistnienia. Rok 1965 przyniósł olśnienie. „Rzecz musiała być opowiedziana tak, jakby opowiadała ją moja babka, i rozpoczęta od tego popołudnia, gdy chłopiec zabrany zostaje przez swego ojca na poznawanie lodu” – mówił Márquez, a już w trakcie pisania Stu lat samotności dodawał: „Mam wrażenie, że stąpam po krawędzi. W ten sposób wszystko będzie na granicy wzniosłości i kiczu. Jak bolero. Albo wzniosę się tą książką do wysokiego lotu, albo skręcę kark”.

Baśniowy sposób opowiadania, w którym zacierają się granice między tym, co rzeczywiste, a tym, co fantastyczne, sprawia, że łatwo ulec czarowi tej powieści. Sto lat to czas, w którym spełnia się los siedmiu pokoleń rodziny Buendía, zbiegając się z historią wioski Macondo od jej założenia aż do upadku. Te zewnętrzne zdarzenia to jedna warstwa powieści, prawdziwy jednak dramat rozgrywa się w planie mitycznym, gdyż w nim dopiero możliwe jest zbliżenie się do istoty ludzkich spraw. W tym planie Sto lat samotności to opowieść o początku i końcu świata, ale także o miłości, samotności i śmierci, o wiecznej zagadce istnienia.

W chwili gdy rozpoczyna się opowieść o dziejach Macondo, „świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy, i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem”. Dlatego za każdym razem prawdziwą sensację wzbudza pojawienie się w wiosce Cyganów, którzy przynoszą wynalazki z dalekiego świata: magnez, lupę, dagerotyp – rzeczy magiczne w oczach mieszkańców Macondo, poruszające wyobraźnię ojca rodu, José Arcadia Buendía. Ten godny następca Fausta, owładnięty żądzą poznania, uparcie przedsiębierze wyprawy mające odkryć nowe lądy, niestrudzenie podejmuje eksperymenty alchemiczne, pragnie przeniknąć tajemnicę życia. W euforię wprawia go widok teleskopu, ale już unoszenie się ojca Nicanora nad ziemią czy zniknięcie kuglarza na oczach publiczności przyjmuje jak zjawiska najbardziej naturalne pod słońcem.

Do najpiękniejszych zdarzeń w powieści należy to, kiedy po śmierci José Arcadia Buendía przez całą noc padały z nieba maleńkie żółte kwiaty, tak że rankiem ulice były wyściełane nimi niczym grubym dywanem, albo gdy Piękna Remedios wznosi się na prześcieradłach do nieba. Sposób narracji polegający na tym, że autor opowiada o pełnej cudów rzeczywistości, ani na chwilę nie podając w wątpliwość prawdziwości najbardziej niewiarygodnych zdarzeń, mieści się w formule realizmu magicznego. Ale u Márqueza jest coś więcej. Kolumbijski pisarz twierdzi, że wszystko, co pisze, nawiązuje do osobistych doświadczeń i nie zawiera zmyślenia. Przedstawia jako realne to, co dzieje się w świadomości ludzi, mówiąc: „Gdy ci to opowiedzieli, nie miałeś wątpliwości, że tak było naprawdę”.

W świecie, w którym trudno ustalić granice między wyobraźnią a rzeczywistością, dwaj synowie José Arcadia na próżno szukają szczęścia, tak jak nadaremnie będą go szukać późniejsi potomkowie założyciela rodu i jego żony Urszuli, wszyscy o imionach José Arcadio lub Aureliano. Imię determinuje losy jego posiadacza i zgodnie z tą zasadą kolejni José Arcadiowie są impulsywni, przedsiębiorczy i naznaczeni piętnem tragedii, zaś Aurelianowie, skryci i trzeźwi, noszą cechy pierwszego tragarza tego imienia, którym był pułkownik Aureliano Buendía. „Pułkownik Aureliano Buendía zorganizował trzydzieści dwa zbrojne powstania i wszystkie przegrał. Miał siedemnastu synów z siedemnastoma kobietami i wszyscy, jeden po drugim, zginęli w ciągu jednej nocy”.

Na przestrzeni stu lat nikomu z rodu Buendía nie zostało oszczędzone doświadczenie smutku i melancholii. Wszyscy, pokolenie po pokoleniu, przychodzili na świat z nieusuwalnym piętnem samotności, która w świecie Márqueza jest dotkliwa jak ciężka choroba i nieuleczalna nawet po śmierci. Wtedy zdaje się nawet trudniejsza do zniesienia niż za życia, o czym świadczy los Cygana Melquíadesa, który z krainy umarłych powrócił do Macondo, nie mogąc już dłużej znieść samotności.

Wspaniałe i wstrząsające stronice poświęcił Márquez starości. Z wielką przenikliwością pisze, że „sekretem dobrej starości jest nie co innego, tylko szczery pakt z samotnością”. Podpisanie cyrografu z diabłem samotności skazuje na izolację i zapomnienie, ale pozwala zachować resztki godności w niedołężnym ciele, co wydaje się stokroć lepsze niż starość niepokojona fałszywymi słowami miłosierdzia. Zapomnienie bywa jednak tak zupełne, że nie do odróżnienia od śmierci. Kiedy Aureliano Smutny zaczął szukać domu dla swojej rodziny, zaszedł do rozpadającego się ze starości domostwa, w którym mieszkała niegdyś samotna wdowa, żywiąc się ziemią i wapnem ze ścian. Drzwi zarosłe były pajęczyną, okna wypaczone przez wilgoć, a w szparach podłogi mnożyły się jaszczurki i robaki. Aureliano Smutny, przekonany, że od co najmniej pół wieku nie było tu ludzkiej istoty, popchnął drzwi, które – spróchniałe i przeżarte przez termity – runęły na ziemię. „Pozostał na progu czekając, aż kurz opadnie, i wtedy zobaczył pośrodku salonu staruszkę ubraną w suknię z ubiegłego wieku, ze strączkami zżółkłych włosów na łysiejącej czaszce, z olbrzymimi pięknymi jeszcze oczyma, w których zgasły ostatnie gwiazdy nadziei, i skórą twarzy pooraną przez pustynną suszę samotności”.

To była Rebeka. Żyła. Dom jej stał się podobny do trumny, ale uniknęła losu najstarszej z rodu, Urszuli, która – ślepa na starość – stała się zabawką w rękach dzieci, a w oczach domowników – bredzącą wariatką. A jednak to ona, Urszula, dzięki nieprzeniknionej samotności, zrozumiała los swoich bliskich, dopiero przed śmiercią znalazła odpowiedź na najtrudniejsze z pytań: dlaczego?

Objawienie dane było również przedostatniemu z rodu, noszącemu imię Aureliano Babilonia, który poświęcił się odcyfrowaniu starych pergaminów Malquíadesa. Wcześniej nikomu nie udało się odczytać owych zapisów, gdyż powiedziane było, iż nikt nie może poznać ich treści przed upływem stu lat. Kiedy Aureliano Babilonia i jego ciotka Amaranta Urszula płodzą dziecko ze świńskim ogonkiem, co jest karą za złamanie zakazu kazirodztwa, wypełnia się przepowiednia. Wówczas Aureliano domyśla się, iż manuskrypty Melquíadesa zawierają dzieje rodziny z najdrobniejszymi szczegółami, opowiedziane na sto lat przedtem. Zafascynowany odkryciem, zasiada do czytania, chcąc poznać datę i okoliczności swej śmierci. W trakcie czytania historii rodu dochodzi do czasu teraźniejszego, w którym apokaliptyczna burza zmiata całe Macondo. „Ale nim doszedł do ostatniego wiersza, zrozumiał już, że nigdy nie wyjdzie z tego pokoju, gdyż powiedziane było, że miasto zwierciadeł (lub zwierciadlanych miraży) zmiecione będzie przez wiatr i wygnane z pamięci ludzi w chwili, kiedy Aureliano Babilonia skończy odcyfrowywać pergaminy, i że wszystko, co w nich spisano, niepowtarzalne jest od wieków i na wieki, bo plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”.

Zamknęło się magiczne koło. Czas opowieści spotkał się z czasem narracji. Jednak wbrew słowom powieści nie jest to historia niepowtarzalna. Sekret kryje się w słowach „miasto zwierciadeł”, bowiem w Macondo, jak w zwierciadle, odbijają się dzieje ludzkości.

AGNIESZKA PAPIESKA

Galeria jednej fotografii (23)

Dla Albrechta kontakty osobiste z pisarzami były ważne. W długi weekend, 1 listopada 2001, pojechaliśmy z naszą Olą w Beskid Niski do Andrzeja Stasiuka. Następnego dnia, po śniadaniu, Andrzej i Monika pokazali nam okolicę. Odwiedziliśmy cmentarz łemkowski.

„Śniadanie”, Wołowiec 2001, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

1 października 2022

ELŻBIETA LEMPP

Książka w zielonym płótnie

Pamięci doktor Janiny Kujawskiej-Tenner (1928-2020)

Ciotką była dla mnie umownie, ponieważ nie byłyśmy spokrewnione. W ostatnich latach, kiedy ją odwiedzałam, zachęcała mnie do buszowania w biblioteczce. Prosiła, bym brała, ile zdołam unieść: kto wie, co będzie potem. Książki miała uporządkowane tematycznie i alfabetycznie, z naklejonymi na półkach literami. Swoje sprawy zamknęła kilka lat wcześniej. Spaliła listy i większość fotografii, aby to, co miało pozostać w tajemnicy, nią pozostało. Żeby rodzina (siostrzeńcy, dzieci nie miała), nie musiała grzebać w pamiątkach. Wydała szczegółowe rozporządzenia, ale od czasu do czasu coś pedantycznie poprawiała, precyzowała. Martwiła się o los czarnych mebli, tak zwanych „gebelsów” – biblioteczka, stół, cztery krzesła – wszystko przedwojenne, ale czarne, ciężkawe, nie na współczesny gust. Życzyła sobie, żeby pozostały w komplecie, bo zachowały się z rodzinnego domu. Martwiła się też o książki – chciała je podzielić między bliskich. Zapewniałam, że zajmę się resztą – tymi, których nikt nie zechce. „Tylko weź moich Żydów” – mówiła półżartem. Miała na myśli trzy półki pod oknem – Żydzi też mieli zostać razem.

Dwa lata po śmierci ciotki po raz ostatni weszłam do jej mieszkania, w wieżowcu przy ulicy Zakątek w Krakowie. Książki, „prawdziwe istoty” stały na swoich miejscach, choć, jak mnie uprzedzono, księgozbiór został lekko przetrzebiony. Przede mną był tu antykwariusz. Na szczęście zabrał tylko najświeższe pozycje. Ciotka nie raz się zarzekała, że lektur wystarczy jej do końca i nie potrzebuje nowości. Nie umiała się jednak powstrzymać, kiedy ukazywały się nowy Snyder, nowa Applebaum albo Kobiety z Ravensbrück. Przynosiłam je przy kolejnych wizytach, ale nie mogła się doczekać i nauczyła się korzystać z księgarni internetowych.

Wśród książek, które zostały w mieszkaniu, był tom w zielonej, płóciennej oprawie. Ciotka sama mi go kiedyś pokazała. Mówiła, że ta książka jest dla niej cenna – prosiła, bym szczególnie o nią zadbała, ale tymczasem postanowiła ją zachować. Never Call Retreat, by Joseph Freeman. Powieść wydana w Nowym Jorku w 1943 roku. Na wyklejce wpisane czerwoną kredką: For Hanna, J.F. W środku, do okładki przyklejona taśmą nota, wypisana na maszynie, również obwiedziona czerwoną kredką: „Dla Hanny ze wspomnieniem szczęśliwego i inspirującego spotkania w Nowym Jorku, pełen podziwu dla jej pięknej książki o Korczaku i w nadziei, że wkrótce znów się spotkamy. Serdecznie i z najlepszymi życzeniami – Joe Freeman. New York City, 7 listopada 1961”. Freemanowi zależało, by Hanna doceniła jego powieść. Wkleił również dwie kartki z notami o książce. Najwyraźniej autor skrupulatnie zbierał wzmianki o swojej powieści i przepisał je dla Hanny. Nie są to byle jakie recenzje. „New York Times”, „TIME Magazine”, „The Nation”. Z podkreśleniami i obwódkami, narysowanymi miękką, czerwoną kredką. Są tu fragmenty recenzji, ale także słowa zachwytu, które dziś określilibyśmy pewnie jako „blurbs”. Najważniejsza była chyba nota Thomasa Manna: „Zadziwiająca powieść, oryginalna również w swojej poetyckiej kompozycji –– namiętnie wypełniona doświadczeniami naszych czasów. Zadziwiająca panorama naszej epoki. Po lekturze Never Call Retreat nie zapomnę nazwiska Josepha Freemana”. Autor musiał być z tych uwag na tyle dumny, że przepisał je dla Hanny osiemnaście lat od publikacji książki.

Na tylnej wyklejce również znalazłam przyklejoną taśmą kartkę – bielszą, wypisaną na komputerze i wydrukowaną. Tę notatkę ciotka przygotowała zapewne po mojej wizycie.

„Hanna Mortkowicz-Olczakowa 1905-1968. Pochodziła z zasłużonej rodziny księgarzy – wydawców. Rozwiedziona (przed wybuchem II wojny), córka Joanna. W czasie wojny uratowała swoją matkę i córkę. Była moją pacjentką od 1966(?) do śmierci w styczniu 1968 roku. Od zakończenia II wojny do zgonu mieszkała w Krakowie w Domu Literatów przy ul. Krupniczej, niedaleko Instytutu Onkologii, gdzie ja pracowałam. Jej choroby nowotworowej nie umieliśmy wyleczyć, była samotna, często, po wyjściu z pracy odwiedzałam ją i rozmawiałyśmy. Dużo wiedziała i dużo przeżyła. Hanna opowiedziała mi, między innymi, o spotkaniu w Nowym Jorku (udało się jej tam na krótko wyjechać we wczesnych latach 60-tych) starego pisarza, niemieckiego Żyda, któremu udało się opuścić Berlin tuż przed II wojną. Spędzili noc na rozmowie i przy rozstaniu pisarz ofiarował jej swoją książkę (jedyną? wydaną w USA). Jakiś czas po śmierci Hanny znalazłam w antykwariacie tę książkę, oczywiście kupiłam ją i przeczytałam. Teraz znowu wpadła mi do ręki. Proszę, zachowajcie ją i przekażcie dalej – to mój sentymentalizm. Ale też wierzę, że Habent sua fata libelli. Ciotka. Janina Kujawska-Tenner, Czerwiec 2018”.

W notatce ciotki są nieścisłości. Joseph Freeman nie był Żydem niemieckim. Urodził się w Pyriatynie, w obwodzie Połtawskim w 1897 roku. Zaledwie osiem lat starszy od Hanny Mortkowicz-Olczakowej, zapewne nie był dla niej „starym Żydem”. Powieść, którą jej ofiarował, nie była jego jedyną. Nie wiem nic więcej o okolicznościach spotkania Hanny Mortkowicz-Olczakowej i Josepha Freemana. Kto ich skontaktował i czy wymieniali potem listy? Nie wiem też nic o losach książki, która leży na moim biurku. Po śmierci adresatki dedykacji jej córka, Joanna Olczak-Ronikier, likwidowała mieszkanie w Domu Literatów przy Krupniczej. „Cennych rzeczy nie było wiele – wspominała po latach – Ale ze wszystkich szuflad jesionowej komody i sekretarzyka wysypywały się niezliczone listy, kartki pocztowe, zawiadomienia o ślubach, rysunki dziecięce, fotografie, wycinki z gazet dotyczące rodziny”. Jak przyznaje pisarka, wówczas nie miała jeszcze siły zmierzyć się z dziedzictwem wspomnień: „Kupiłam dwa wielkie wiklinowe kosze i wpakowałam do nich wszystko, nie segregując, nie przeglądając. Mój dom umierał po raz drugi. Nie mogłam roztkliwiać się nad starymi szpargałami”. Trzy dekady później szpargały z koszy zaowocowały wspaniałym W ogrodzie pamięci.

Tymczasem książka w zielonej oprawie zapewne wówczas trafiła do antykwariatu, gdzie natknęła się na nią ciotka. Ponad pół wieku później powieść Josepha Freemana z dedykacją dla Hanny Mortkowicz-Olczakowej nie zainteresowała antykwariusza. Leży na moim biurku. Nie tylko książki mają swój los, ale także towarzyszą naszym losom, a nawet je współtworzą. Joseph Freeman to pisarz nieomal całkowicie zapomniany. Jego książki wypożyczam w wirtualnej bibliotece archive.org. Idę po jego śladach, zaczynając od zdawkowych, nieścisłych notek w internetowych encyklopediach („urodził się w Polsce”). Moje spotkanie z Freemanem jest przypadkowe. A jednak pozwalam się prowadzić. Poruszyła mnie troska, z jaką ciotka traktowała tę książkę. Grubą, dawno nieczytaną powieść. Wzruszyła mnie także żółknąca, odklejająca się taśma i podkreślenia czerwoną kredką. Czy ta czerwień ma jakieś szczególne znaczenie? Czy kojarzy się z „czerwonym” zaangażowaniem Freemana?

ANNA ARNO

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek