HOME

Joseph Roth

Mieszkał w hotelach i jadał w bistrach, uciekał całe swoje dorosłe życie i nigdy nie miał własnego kąta. Friedrich Gubler, redaktor „Frankfurter Zeitung”, mawiał: „Roth, musi być Pan smutniejszy. Im smutniejszy Pan jest, tym lepiej Pan pisze”. Dwa razy nie trzeba było mu powtarzać, pijacy wszystko rozumieją w mig.

Każdy rozsądny człowiek wie, że najlepiej urodzić się w południowo-zachodnich regionach Europy, gdzie wiecznie świeci słońce i los jest łaskawy dla wszystkich. Joseph Roth na świat przyszedł w Brodach, czyli na północno-wschodnich rubieżach cesarstwa Franciszka Józefa, na drugim końcu kontynentu, o rzut kamieniem do carskiej Rosji. Ojca nigdy nie poznał, ten wyjechał w interesach i nie wrócił, bo zwariował. Trud jego wychowania przejęła matka, która śpiewała ukraińskie piosenki, ale nie były one wesołe. W tych stronach bowiem śpiewa się z braku radości. Istniało nawet powiedzenie „przepadł w Brodach”, które oznaczało, że ktoś znalazł się w takim miejscu – oddalonym od cywilizacji, wśród mokradeł i lasów – z którego nie ma ucieczki.

Na północy Brodów znajduje się ogromny kirkut, a na południu jest dworzec, z którego pisarz urodzony w 1894 roku wyjechał tuż przed I wojną światową na studia do Wiednia. Poza biedą niewiele przywiózł do stolicy ówczesnego mocarstwa, które w niedalekiej przyszłości miało zniknąć z map. Po cesarstwie pozostał jedynie mit, tym silniejszy, im dłużej ono nie istniało. A im dłużej nie istniało, tym było gorzej ze światem.

Czarno-żółta, saturniczna i elegancka, flaga Austrii znikła z masztów z dnia na dzień. Idea symbiozy wielu narodów, ewenement na skalę świata, nagle stała się jedynie historią. Różnorodna pod względem etnicznym, kulturowym i religijnym monarchia runęła pod ciężarem zgody w rozbieżnościach. Rotha zajmowały wówczas inne sprawy: zaczynał pisać, jak twierdził, swoje bzdury do gazet. Owymi bzdurami były felietony, zyskujące z czasem na popularności, jak sam ich autor, który stał się jednym z najlepiej opłacanych współpracowników niemieckojęzycznych gazet. Wtedy też euforycznie pisał: „Kocham kobiety w oknach, a już szczególnie blondynki”.

W 1922 roku poślubił czarnowłosą Friederike Reichler, której urodę sportretował kilka lat później w powieści Hiob. Dla ubogiego chłopca z odległych Brodów nagle zaświeciło słońce, a los stał się łaskawy. Osiągnął sukces literacki i finansowy, miał piękną żonę i świetlaną przyszłość. Gazety wysyłały go na długie miesiące do Moskwy i Paryża, aby stamtąd słał felietony, książki jego zaś sprzedawały się wyjątkowo dobrze i powoli ich autor zapisywał się w historii literatury światowej.

Jednak ludziom urodzonym pod czarno-żółtym słońcem dane jest wyłącznie – powołując się na Musila – poczucie ewentualności i niepewność. Nic nie jest stałe, nic nie jest trwałe, jak nietrwała była monarchia Franciszka Józefa i Galicja, jak wątpliwe jest ludzkie życie. Dziś nie ma śladu po kraju koronnym Królestwa Galicji i Lodomerii, zwanym potocznie Głodomerią, ani po jego mieszkańcach. Ta wielokulturowa mieszanka padła ofiarą szaleństwa ludzi i historii, jednostek i narodów.

Friedl z czasem coraz gorzej znosiła podróże męża i długotrwałe rozstania. Wspólne życie też nie należało do najłatwiejszych: brak stałego miejsca zamieszkania, godziny spędzone w samotności, kiedy mąż pisał albo przesiadywał z kieliszkiem wśród znajomych w knajpie. Schizofrenia została u niej zdiagnozowana w 1928 roku. Z czasem choroba się pogłębiła i Friedl musiała zostać zamknięta na stałe w szpitalu psychiatrycznym. Naziści zamordowali ją w 1940 roku.

Roth czuł się odpowiedzialny za chorobę żony, ale wiązał ją też – na swój dziwny sposób – z szaleństwem, które wydarzało się w sercu Europy: powolnym zdobywaniem władzy przez nazistów. Wtedy też zaczął się jego najlepszy etap w pisarstwie: stworzył Hioba i Marsz Radetzky’ego, pogrążał się w alkoholizmie, smutku i ciemności, szukał schronienia w lojalizmie habsburskim. Pił i nienawidził siebie oraz nazistów. Stefan Zweig, jego wieloletni przyjaciel, twierdził: „Joseph Roth pił – proszę mi wierzyć! – z nienawiści, gniewu, niemocy i oburzenia”.

Autor Hioba w zasadzie już nie trzeźwiał i coraz mocniej pogrążał się w marzeniu o przywróceniu cesarstwa. Powoli, jak jego żona i ojciec, oddalał się od ludzi. Krążył wśród widm i ruin. Kiedy życie wokół niego zaczęło się rozpadać, a jego kariera literacka jaśniała najmocniej, on patrzył jak cały świat pogrąża się w szaleństwie. Na nowo odnalazł wtedy swój kraj dzieciństwa – szlachetne piękno porażki – rezygnację, która w jego wypadku chwilowo przybrała nazwę monarchii Austro-Węgierskiej.

W ten sposób autor Hioba stał się najwierniejszym sługą kraju, który nie istniał od dekady. Walczył o przywrócenie Habsburgów na tron, a Otto von Habsburg, dziedzic tronu, próbował namówić go do abstynencji. Jedno i drugie działanie było podobnie pozbawione sensu. Pod czarno-żółtą flagą można było jedynie zdobyć ordery z niespełnienia i smutku, gorzkiego życia, które zawsze rozwija się inaczej niż byśmy tego pragnęli.

Historia zastaje nas nieprzygotowanych. Gdyby nasza cywilizacja – jak twierdził inny pijak – miała wytrzeźwieć w dwa dni, trzeciego umarłaby z wyrzutów sumienia. Roth wlewał w siebie kolejne sznapsy, aby do tego stanu nie doprowadzić. Został stronnikiem Habsburgów, bo ujrzał głupotę, zło i szaleństwo ówczesnego świata, który dążył do samozagłady. Roth postanowił działać w ten sam sposób. Schronienie dawała mu jedynie literatura i myśl o powrocie wieloetnicznej, wyidealizowanej monarchii Franciszka Józefa. Z tego połączenia powstało jego opus magnumMarsz Radetzky’ego, epitafium dla kraju, w którym się urodził.

Wszystko na nic. Naziści palili jego książki i zakazali udziału w niemieckojęzycznej kulturze. Ten żydowski chłopiec, wieczny tułacz, który przeszedł daleką drogę z Brodów, trochę Rosjanin, trochę Polak, trochę Żyd, trochę Rusin, obywatel C. K., kakanier, powoli pogrążał się w ciemności, podobnie jak znikało w odmętach historii jego państwo, którego obywatelem pragnął pozostać.

Zapił się na śmierć w maju 1939 roku, niedługo po Anszlusie, a tuż przed wybuchem wojny, kiedy świat wschodnioeuropejskich Żydów, którego na swój sposób był kronikarzem, miał przestać istnieć. „Galicyjski Żyd, austriacki pisarz i katolicki pijak Roth […] kochał ludzi prostych – szczególnie tych ze Wschodu, buntowników, ludzi wiary, świętych, pokonanych i mieszkańców królestwa, którego słońce już zaszło” – pisał Jörg Fauser. Zmarł w samotności z przepicia, w rubryce zawód sans profession. Jego ostatnie opowiadanie nosiło tytuł Legenda o świętym pijaku, a kończyło się zdaniem: „Daj, Panie, nam wszystkim, nam pijakom, tak lekką i tak piękną śmierć!”.

André Heller zapytał ojca o zawód Josepha Rotha, kiedy zobaczył jego zdjęcie w albumie rodzinnym. W odpowiedzi usłyszał: „Od piętnastu lat już zamieszkuje niebo pijaków jako szames bajek i kalif chmur, ale wcześniej, na ziemi, był biednym Żydem i największym pisarzem wśród ludzi przyzwoitych”.

DAWID SZKOŁA

Zaświaty

Wierzę, że w Zaświatach będzie tak, jakbym chciała. Myślę o tej krainie często, zaglądam tam i sprawdzam, czy wszystko w porządku. Moi najbliżsi: matka i babka czekają na mnie. Ale nie popędzają. Wieczność nauczyła je cierpliwości. Choć, kiedy czują moją niewidzialną obecność, odrywają się od najbardziej pasjonującej rozmowy z panią Żeromską, o Stefanie, naturalnie, albo z Marią Paczowską o Gombrowiczu i zaczynają się o mnie martwić.

– Może ma depresję. Nic nie robi całymi dniami. Czyta w kółko Noce i dnie albo Dzienniki Nałkowskiej.

– Jaka depresja – złości się babka. – Brak rygorów. Lenistwo. Wykapany Obłomow. Zawsze to mówiłam.

– Mamo – łagodzi moja mama. – Źle się czuje. Martwi się sytuacją. No i przecież ma swoje lata…

– Nie zawracaj głowy Haniu – przerywa jej babka. – Sytuacja zawsze była taka jaka była. Przypomnij sobie cośmy przeżyły. Bez opuszczania rąk. Wojna. Powojenne czasy. Ja w jej wieku…

– Wybacz, mamo, ale Ty w jej wieku dawno już nie żyłaś – przeciwstawia się moja mama. – A ja umarłam, kiedy byłam od niej znacznie młodsza.

– To też nie masz nic do gadania – podnosi głos babka.

Wycofuję się na palcach.

Moje Zaświaty to kraj po drugiej stronie imaginacyjnej kurtyny. Przedwieczna, czerwona, aksamitna, usiana dziurkami po molach dzieli Tu od Tam. Tam nie panuje żaden ustalony ład. Nie ma rzędów, nie ma foteli, ani numerków na oparciach. Wolna okolica. Zielono. Pogodnie. Rajski ogród jak z obrazów naiwnych malarzy. Białe stoliki, białe krzesełka, gięte ławeczki, podobne do tych starych na Plantach.

Umarli, kiedy ich nie podglądam istnieją własnym, niejasnym dla mnie bytem. Mogę sobie tylko wyobrażać, że kontynuują stare znajomości albo zawierają nowe; „Guten Tag, Herr Mann”, „Bon soir Monsieur Chopin”. Kiedy czują, że znowu zakradłam się do dziurki w kurtynie, porzucają swoje sprawy i zaczynają się martwić o mnie.

Chcę im tego oszczędzić, więc podglądam jak najrzadziej. Ale ostatnio zaczęłam bywać tam częściej. Może sprawił to wiek, może istotnie sytuacja, może czytanie pseudomistycznych tekstów w internecie, które zapewniają, że Oni naprawdę myślą o nas, chcą nam wskazać drogę, wysłać znak.

I oto nagle z Nowego Yorku odzywa się Eli. Eli Osnos White. Jego dziadkiem był Robert Osnos, mój ukochany kuzyn, prawie brat. Spędziłam z Robertem ostatnie lato wolności, w Skolimowie. W 1940 zdążył z rodziną uciec z Polski i po długich, dramatycznych perypetiach znalazł się w N. Y. Został lekarzem – psychiatrą, ożenił się z Naomi, miał dwie córki, wnuki. Kiedy tylko stało się to możliwe zaczął przyjeżdżać do Polski. Póki żył, pozostawaliśmy sobie bliscy jak prawdziwe rodzeństwo. Wnuk Roberta – Eli, po pierwszej wizycie w Krakowie także przylgnął całym sercem do nas, odnalezionych krewniaków.

Czyżby to Eli był posłańcem? Głosem? Parę dni temu, przeglądając rodzinne papiery znalazł rysunek zrobiony przez moją matkę, podczas którejś z jej wizyt u amerykańskiej rodziny i starannie jak widać, przechowywany. Portrecik chmurnej dziewczynki przedstawia mnie sprzed wielu, wielu lat. I oto wysłany elektronicznie wraca jako dowód, że naprawdę „Przeszłość jest i dziś, i te dziś daléj…”. Widzę moją matkę, skupioną na jak najkorzystniejszym odtwarzaniu mojego wizerunku. I słyszę tubalny głos babki:

– Smutna? Niech nie myśli tyle o sobie. Niech zrobi coś pożytecznego. Posprząta w szafie. Joasiu! weź się się w garść.

JOANNA OLCZAK-RONIKIER

Jak można być neapolitańczykiem?

Rzadko się zdarza, by jakiś kraj tak bardzo podlegał stereotypizacji jak Włochy, czy to, kiedy literatura popularna przedstawia je jako miejsce, gdzie kocha się jedzenie, wino i piłkę nożną, czy to, kiedy wyrafinowana eseistyka widzi w nich piękne kulisy teatralne, wśród których krążą duchy wielkich zmarłych (samych zresztą cudzoziemców). Tendencja taka nasila się nadzwyczajnie w przypadku Neapolu z jego malowniczością, biedą, pogodą ducha mieszkańców. Od Goethego do Jamesa, od Malapartego do Máraiego to wciąż ten sam tłum wypełnia neapolitańskie uliczki, żywiołowy, ubogi, udzielający przybyszowi nieocenionej lekcji życia. Kultura masowa dorzuca zaś jeszcze camorrę i Maradonę, pizzę i piosenki w dialekcie…

A co na to neapolitańczyk? W ciągu swojego długiego życia (dziewięćdziesięciodziewięcioletni pisarz zmarł w tym roku), Raffaele La Capria stał się prawdziwym klasykiem, który z namysłu nad neapolitańskością uczynił główny wątek swojej twórczości, czy to powieściowej, czy eseistycznej. W Polsce ukazała się tylko jedna jego książka, autobiograficzna powieść Śmiertelnie ranny (PIW 1964, tłum. Jerzy Popiel), więc można uznać, że jest praktycznie nieznany, chociaż na poznanie z pewnością zasługuje. Eseje La Caprii, zebrane w tomie Napoli (Mondadori 2009), uderzają bogactwem odniesień, połączeniem perspektywy autobiograficznej – kogoś, kto opuścił Neapol w 1950 roku, lecz czyje doświadczenie życiowe pozostało zakorzenione w dzieciństwie i młodości spędzonych nad morzem, w świetlistym kręgu śródziemnomorskim – z historyczną i antropologiczną. Neapol to dla pisarza również wielka tradycja filozoficzna Vica i Crocego, przeszłość potężnej niegdyś metropolii, której rozwój, podobnie jak zdarzyło się to Wenecji, Aleksandrii, Palermo, został w pewnym momencie zablokowany, a nowoczesność zepchnęła ją na peryferie historii, lecz także wymiar mitu, ponadnarodowej cywilizacji Śródziemnomorza zamieszkałego przez bogów. To tam doświadczenie autobiograficzne i doświadczenie miasta splatają się w jedno, a ich idealnym wyrazem jest formuła „pięknego dnia”, prymarny obraz na dnie pamięci, tkwiący tam niczym zatopiony statek. „Piękny dzień” to nie tylko ciąg zmysłowych doznań – kąpiele w morzu, wyprawy na Capri i Ischię, łowienie ryb, smaki i zapachy – lecz i niezmienny punkt odniesienia, miara wszystkiego, nietzscheańskie Wielkie Południe zawieszające czas.

Wierność pamięci, która pozostaje zakorzeniona w przestrzeni dzieciństwa, pamięć-domatorka, jak powiadał Proust, nie ma nic wspólnego z ciasnym i wykluczającym pojęciem małej ojczyzny, nie żywi się lękiem przed światem, lecz wyposaża w świadomość tego, czym się jest. Co innego, powiada La Capria, jest być neapolitańczykiem, a co innego „robić za neapolitańczyka”, z całym nieznośnym sztafażem póz, zachowań, resentymentów, jaki znamy z niektórych filmów i pospiesznych świadectw turystów.

Na odwieczne pytanie Monteskiusza, zadawane w opisywanych przez niego paryskich salonach: „Jak można być Persem?” – a pod Persa podstawić można dowolną identyfikację, aby tylko peryferyjną i nienadążającą za nowoczesnością – La Capria odpowiada w następujący sposób: „Czy prawdą jest, jak utrzymuje mój przyjaciel, że można kochać gorąco jakieś miejsca, nie przemieniając ich w topos naszej egzystencji? Niewykluczone, że ma rację, lecz przecież każdy człowiek mający poczucie własnej tożsamości, jakże mógłby się obyć, nie mówię bez miejsca, lecz bez tego, co miejsce to wywołało w jego duszy i zmysłach, jakże mógłby się obyć bez owego prymarnego obrazu, spoczywającego nieruchomo na dnie świadomości niczym nie wiedzieć kiedy zatopiony statek? Gdyby ów człowiek miałby być tego wszystkiego pozbawiony, czułby się jak Peter Schlemihl bez własnego cienia; opowieść Chamissa mówi właśnie o czymś takim”.

JOANNA UGNIEWSKA

10. rocznica śmierci Albrechta Lemppa

© Elżbieta Lempp

19 listopada 2022 roku mija 10. rocznica śmierci Albrechta Lemppa. Jerzy Pilch pisał w listopadzie 2012: „Był czas, że znaliśmy się dobrze. Zarazem jednak był to schyłek moich możliwości – nie bójmy się przesady – podróżniczych. Paru wspólnym trasom podołaliśmy, ale powoli się wykruszałem. Powoli, a jak szybciej, to w ostatniej chwili. Kiedyś czekał na mnie na lotnisku w Moskwie, gdy zatelefonowałem, że nie ma mnie w samolocie właśnie podchodzącym do lądowania na Szeremietiewie, zaczął krzyczeć głośno, ale niewprawnie. Jego głos najwyraźniej nie znał takich stanów, krzyczał – jeśli można tak powiedzieć – na oślep. Debiutował w dziedzinie wrzasku. Chyba coś go zdenerwowało. Na pewno nie ja. Moje wyjaśnienie było nieodparte: nie dolatywałem do Moskwy, albowiem byłem w Warszawie. Trudno o dobitniejszy brak kontrowersji. Kolegować się z Albrechtem bez podróżowania było trudno, by nie rzec – wykluczone. Ja nieruchomiałem, on fruwał. Pewnie pora przestać się dziwić, że ludzie umierają, ale Albrecht na wieki nieruchomy? Raz pojechaliśmy do Wiednia. Czytał własny, dobrze mu znany i niedawno uczyniony przekład. I nagle zauważył w tekście jakiś efekt nowy, dotąd niezauważony, niewyeksponowany czy jak? I nagle z chłopięcym wdziękiem – tak jakby czytał tę rzecz pierwszy raz w życiu – wybuchnął niepohamowanym śmiechem i śmiał się dziko, i nie mógł przestać, i położył i spalił cały wiedeński wieczorek literacki. Czyż muszę dodawać, iż była to jedna z najradośniejszych chwil w moim pełnym grozy życiu?”. („Tygodnik Powszechny”, 20-23 XI 2012. Także w: Album Albrechta. Publicystyka. Wspomnienia. Żarty, Warszawa, Biblioteka „Więzi”, 2018).

Krzysztof Lisowski „Kronhold”

KRZYSZTOF LISOWSKI

Kronhold

Gdzieś kiedyś

Daleko w czasie

Całkiem blisko nieprawdy

Siedzi moja córeczka z poetą Kronholdem

Przebywają na zdjęciu całkiem sami

Istnieje prawdopodobnie  jeszcze  niewidzialny fotograf Zdarzenia

W salce kawiarni pod portretem cesarzowej Sissi

Czekają na kawę i torcik Sachera

Jerzy ma siwe bokobrody jak Franciszek Józef

I taka suta czerwień tej światłociemności

Kaffee Mayer

Bratysława

2005

A potem

Transmutacja

16 XI 2022

KRZYSZTOF LISOWSKI

Lejb (Lew) Pawe

Kilka lat temu szukałem po książkach i stronach internetowych, a wziąłem się do tego zupełnie niespodziewanie, informacji o Słowniku botanicznym polsko-łacińsko-hebrajskim L. Pawego, szczególnie chciałem się dowiedzieć czegoś o samym autorze. Ta książeczka po prostu wpadła mi w ręce, nieprzygotowanemu i nieświadomemu, jak dar nad wyraz celny, po prostu zadziwiający w swej trafności. Jest to rzecz – po Zagładzie – tragicznie rzadka, choć wydrukowana w 1933 roku, z myślą o potrzebach szkół, a zwłaszcza o nauczycielach przyrody, w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Gdy zacząłem poszukiwania, znalazłem ten słownik tylko w katalogu jerozolimskiej Biblioteki Narodowej i w dwóch bibliotekach warszawskich, Narodowej (tu po pewnym czasie trafił na platformę Polona) i Publicznej przy Koszykowej (tu w cymeliach i też z czasem zdigitalizowany). Zapewne to właśnie któryś z warszawskich egzemplarzy musiał mieć przed laty w ręku Piotr Grzegorczyk, figuruje bowiem – pozycja 1341 – w jego Index lexicorum Poloniae. Może mają ten słownik jakieś biblioteki białoruskie czy ukraińskie, tego nie wiem.

Kim był Pawe, postać całkowicie nieznana naszym botanikom ani nawet historykom botaniki, choć opracował przecież ten świetny i, przed II wojną, tak bardzo jeszcze wówczas potrzebny słownik?

Jedyne, do czego udało się mi dojść, to to, że poznałem, jakie imię kryje się za inicjałem „L.” ze strony tytułowej i okładki; inicjał powtarzany w katalogach bibliotek. Imię ocalało więc z Zagłady. Muszę tu od razu pokazać i tytuł hebrajski tej książeczki (oprawna w brązowawy karton – taki, jaki brano niegdyś na bruliony, skoroszyty i różne inne biurowe papierowe utensylia), bo słownik opracowano z myślą o czytelnikach władających i polskim, i hebrajskim, ale jednak tylko na stronach drukowanych po hebrajsku znajdziemy wstęp, wykaz skrótów i spis rzeczy, a zatem, jak chciał autor i wydawcy, zasadnicza pozostaje wersja kartkowana i studiowana od prawej do lewej, hebrajska.

Słownik wydało Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe „Tarbut” (Kultura), które, zwłaszcza na Polesiu, Wileńszczyźnie i Wołyniu, utrzymywało sieć znakomitych szkół świeckich, od powszechnych (teraz to „podstawówki”) po gimnazja i szkoły rolnicze. Szkoły Tarbutu przygotowywały młodych Żydów do wyjazdu do ha-arec, ziemi ojców, do realiów życia i pracy w Palestynie. Nauczycielom i uczniom boleśnie brakowało na lekcjach przyrody „pomostu” między dobrze znanymi, choćby ze słyszenia, polskimi nazwami roślin, a ich hebrajskimi odpowiednikami (łacina była tu tylko naukową odskocznią lub poratowaniem w przypadku wątpliwości). Pawe ułożył ten słownik, podręczną pomoc w szkole i w polu, ogrodzie czy lesie, wyjątkowo profesjonalnie.

Kim zatem był autor? Ze wstępu do słownika można być pewnym jedynie tego, że uczył przyrody w jednej z szkół Tarbutu, w Świsłoczy. Nie ma go w wykazach studentów czy absolwentów naszych przedwojennych uniwersytetów. Zacząłem szukać w Księgach Pamięci, w zasobach Jad-wa-Szem, i wykrystalizowała się myśl, że mógłby to być Lejb Pawe, który wedle świadectwa zdeponowanego w 1971 roku w Jad-wa-Szem przez Lejbę Bera Opoczyńskiego, urodził się w roku 1899 lub 1900 w Świsłoczy, a zginął, zamordowany w 1942 wraz z żoną, córką i synem, w Radziwiłłowie koło Brodów. Szperałem dalej i potwierdzenie moich domysłów znalazłem w miejscu zgoła nieoczekiwanym – bo sięgnąłem i tam – mianowicie w wykazach właścicieli kont oszczędnościowych w Pocztowej Kasie Oszczędności, które wydawano u nas przed wojną. W tych wykazach znajdziemy notkę, wedle której konto w PKO miał w roku 1934 Lejb Pawe ze Świsłoczy (mieszkał wtedy przy Warszawskiej 8), który po kilku latach nadal był klientem PKO, ale już jako mieszkaniec Radziwiłłowa. Radziwiłłowska Księga pamięci wspomina z kolei kierownika miejscowej szkoły Tarbutu, którym od 1936 roku był nauczyciel nazwiskiem Pawe. Układa się to w spójną, choć jakże nikłą całość, rysuje zaledwie cień po ofierze Zagłady.

Lejb Pawe korzystał, w kwestii polskich nazw roślin, z wydanych kilka lat wcześniej, przełomowych dla popularyzacji botaniki u nas – Roślin polskich, pracy botaników początkujących, ale już wybitnych, Stanisława Kulczyńskiego, Bogumiła Pawłowskiego i Władysława Szafera. Wszyscy czterej, pasjonaci botaniki, urodzili się pod koniec XIX wieku, byli z jednego pokolenia. Autorzy Roślin polskich przeżyli II wojnę, a gdyby nawet zginęli, pamięć o nich byłaby z pewnością zasobna w szczegóły, pielęgnowana i trwała. Po Lejbie Pawem i jego rodzinie, po ich domu, pracy, przyjaźniach, codzienności, po tym wszystkim – nie zostało nic, bo to właśnie jest Zagłada. To, co udało mi się odszukać, dałem ostatnio do Słownika botaników polskich, jaki lada chwila wyda Polska Akademia Umiejętności, ale przecież, niestety, o wiele więcej w tym słownikowym haśle informacji o samej książce niż o jej autorze. Jedyne, czego możemy być jako tako pewni, to imię Pawego: Lejb czyli Lew, zrazu zatarte przez trzebicieli ludów, ale odzyskane, „a to, co posiada imię własne, nie jest zdolne zniknąć bez reszty” (Franz Rosenzweig, tłum. T. Gadacz).

JAKUB DOLATOWSKI

Via Partenope

Rano spacer do alimentari po mleko, bułki, ser, czekoladę. Słońce nie wspięło się jeszcze ponad dachy domów, ulice pławiły się w cieniu. Szedłem od strony Piazza Dante, a sklep był po drugiej stronie, trzeba więc było przekroczyć Via Toledo. Staję na brzegu rwącego strumienia, badam stopą, czy wir mnie nie porwie. Ostrożnie wstępuję na pasy, wyczekuję chwili, kiedy ruch na moment osłabnie. Nie ma mowy o pierwszeństwie. Chcesz mieć pierwszeństwo, kup sobie samochód albo motocykl, nawet na skuterze jesteś zawsze górą. Jeżdżą z zimną krwią, na szczęście dość wolno.

Oglądam XIX-wieczne kamienice wzorowane na miejskich pałacach arystokracji, wspominam wczorajszy wieczór na Via Partenope, w obliczu św. Wezuwiusza, nad którym wisiał obłok ciemny jak chmura popiołu. Przed nami szła grupa turystów. Nie spacerowali jednak na modłę turystyczną, bezinteresownie, sycąc wzrok miękkim światłem wieczoru, napawając się przyjemnym wiatrem znad zatoki, wartym co najmniej dziesięć euro od osoby. Wydawali się lekceważyć te wszystkie atrakcje, do których będą tęsknić w listopadzie u siebie na Północy. Szli krok w krok za dwiema młodymi neapolitankami w szortach z wysokim stanem, z których jedna była tak zgrabna, że gdyby stanęła do konkursu piękności z posągami Afrodyty w tutejszym Museo Archeologico Nazionale Napoli, to by wygrała.

Bogiem a prawdą, uroda Afrodyt przestała robić wrażenie na ludziach, którzy w prostej linii wywodzili się od barbarzyńców. Nie robiła takiego wrażenia, jakie powinna robić, bo choć nasi artyści z Północy niejedno muzeum zapełnili swoimi dziełami, to prymat urody śródziemnomorskiej przedawnieniu nie podlegał.

No więc ci turyści, co szli przed nami, a właściwie z nami, byli już na pewno w Museo Archeologico i widzieli Afrodytę Kalypygos (tę z piękną pupą) oraz inne Afrodyty, równie nagie i równie boskie, ale teraz na Via Partenope nie mogli oderwać wzroku od tych dwóch neapolitanek, które unieważniały nie tylko kolekcję Farnese, ale – horribile dictu – całą starożytność od Homera po cesarza Konstantyna. Dwie neapolitanki sobie szły, niczego nieświadome, rozmawiając, bynajmniej nie o Ksenofoncie czy Prokopiosie, ani nawet o Ksantypie, lecz pewnie o nowym narzeczonym ich przyjaciółki, który jest wyższy od poprzedniego i ma lepsze auto, nie mówiąc już o innych zaletach. Skandal wisiał w powietrzu, wcale nie dusznym, chłodzonym przez zefirek znad zatoki, wart opłaty klimatycznej co najmniej dziesięć euro od turysty. Skandal, bo w końcu Neapol założyli Hellenowie dwa i pół tysiąca lat temu, a i roli Rzymian nie należy bagatelizować. Skandalu nikt nie chciał, ale dwie neapolitanki uporczywie szły sobie promenadą, a my wszyscy szliśmy za nimi, świadomi konfliktu, jaki wisiał nad nami jak ciemna chmura nad Wezuwiuszem. Bo była jeszcze ta góra o dwóch wierzchołkach, nie ciesząca się najlepszą opinią ani dawniej, ani teraz.

I wówczas, kiedy więdła nadzieja na uratowanie hierarchii, autorytet marniał w oczach, akcje Museo Archeologico spadały na łeb, na szyję, pani, która szła z nami, powiedziała do kogoś, ale tak, aby wszyscy słyszeli, aby usłyszał każdy, kto był świadomy wiszącej nad nami katastrofy: schöne Beine. Tak właśnie: schöne Beine, piękne nogi.

Ośmielam się twierdzić, że te dwa słowa zapobiegły nieszczęściu, uratowały sezon, przywróciły ład, na którego straży stało Museo Archeologico. Nie były to przypadkowe wyrazy, lecz te konieczne, niemal zaklęcie przemieniające żabę w księcia czy też odwrotnie. Nikt zresztą nie chciał zamieniać młodych neapolitanek w cokolwiek, bo to, kim były, pozwoliło im być w stopniu doskonałym i nawet budzącym euforię.

Dwie piękne neapolitanki wciąż szły przed nami, ale dynamitem być przestały, bo schöne Beine, jakkolwiek alarmujące, dynamitem nie bywają. Barbarzyńcy z przyzwyczajenia nie mogli oderwać wzroku od szortów z wysokim stanem, ale w erotycznej atmosferze dała się słyszeć nuta, którą nazywam krawiecką.

– Te szorty – powiedział jeden z turystów pisujący felietony o modzie w tygodniku „Stern”, a może nam się zdawało, że powiedział – są doskonale skrojone.

Niejednemu przemknęło przez głowę straszne słówko „Kapitulacja”, ale nikt nie zawołał w obliczu Wezuwiusza: A talia, biodra, pupa! Harmonia tych żywiołów! Obyś nigdy nie wylazł spod wulkanicznego popiołu.

Dwie neapolitanki prowadziły ożywioną rozmowę swoimi ładnymi głosami, ale, Bogiem a prawdą, nikogo już nie obchodził ani timbre ich głosów, ani temat rozmowy. Porządek został uratowany, a ja nazajutrz mogłem pójść rano do mojego ulubionego alimentari przy Via Toledo po mleko, ser i bułki. Dziś uświadomiłem sobie, że był to nie tylko sklep, ale placówka, gdzie każdy przedmiot znał swoje miejsce na półce, a każdy pracownik swoje obowiązki. I już nie śmieszyły mnie słowa pani kasjerki, która podając mi paragon, mówiła: Grazie mille, dottore (bo skąd ona mogła wiedzieć), ale pani kasjerce chodziło o coś więcej. Na Via Partenope zostałem zaprzysiężony do europejskiej konspiracji. Klamka zapadła. Ja – konspirator? Niezbyt dobrze czułem się w tej roli, ale wyboru mi nie pozostawiono.

PROKOPIOS

Goniąc „Dziewczynę z Via Flaminia”

Po Zakochanym postanowiliśmy wydać kolejną książkę Alfreda Hayesa. Tymczasem jednak Dziewczyna z Via Flaminia (The Girl on the Via Flaminia) nam się wymyka. Ta wydana w 1949 roku powieść to druga – po debiutanckich All Thy Conquests – powieść Hayesa, zainspirowana wojennymi przeżyciami we Włoszech. Od tygodni dobijamy się o prawa do przekładu. Nie potrafili nam pomóc redaktorzy „The New York Review of Books”, które w serii NYRB Classics wydało trzy powieści Hayesa (w tym Zakochanego) i wydobyło z zapomnienia tego autora. W tej trójce nie ma Dziewczyny. Do książki nie przyznają się Penguin ani niezależne amerykańskie wydawnictwo Europa, które jako ostatnie ją wznawiały. W słynnej agencji literackiej Wylie rozkładają ręce. Gdzie szukać praw do Dziewczyny nie wie też eseistka Vivian Gornick, która wiosną ubiegłego roku w „The New York Review of Books” opublikowała esej o „smutnych do bólu” opowieściach Hayesa. Nareszcie, w ostatnich dniach udało się skontaktować z córką pisarza.

Ta kłopotliwa sytuacja wydaje się charakterystyczna dla losów autora Zakochanego. Mawiał, że woli być dobry niż znany. Najwyraźniej to życzenie mu się spełniło. Mało kto pamięta, że napisał słowa folkowej ballady Joe Hill, którą w repertuarze miała między innymi Joan Baez. Jak często z przebojami bywa – ludzie, którzy nucą piosenkę, nie znają nazwiska Hayesa. Nie przeczytamy też o nim w encyklopediach filmowych, chociaż współtworzone przezeń obrazy weszły do historii kina. Jego nazwiska brakuje w napisach końcowych Złodziei rowerów Vittoria de Siki, do których pisał dialogi. Współpracował z Fritzem Langiem, był współautorem serii Alfred Hitchcock przedstawia. Nic dziwnego, że narratorem powieści The End of Me (Mój koniec, 1968) jest przegrany hollywoodzki scenarzysta.

Po latach Hayes mawiał, że w 1943 roku armia amerykańska zafundowała mu „włoskie stypendium”. Miał trzydzieści dwa lata i pełne bojowe przeszkolenie. Tylko dzięki interwencji przypadkowo spotkanego kolegi, w ostatniej chwili zamiast na front trafił do Special Services – wojskowego wydziału kultury. Podobnie jak Robert z Dziewczyny z via Flaminia, Hayes nosił zielony żołnierski plecak, był jednym z tych, którzy w pięknym kawałku Europy „pili, kochali się i sprzedawali wojskowe koce, a do domu przywozili blizny i rany”. W swojej twórczości pozostawił przejmujące świadectwo alianckiej okupacji we Włoszech – z jej dylematami, wstydem i upokorzeniem pokonanych, naiwnością i wyższością zwycięzców, gamą uczuć i nastrojów między podbojem a wyzwoleniem.

„Przekroczyliśmy bramy starożytnego Rzymu” – 5 czerwca 1944 roku donosiła triumfalnie redakcja „Stars and Stripes”, amerykańskiej gazety wojskowej, z którą współpracował Hayes. Zwycięzcy wchodzili uśmiechnięci, zakładali papierowe kapelusiki, a nawet podwędzone gdzieś historyczne hełmy. Na steranych żołnierzach miasto robiło oszałamiające wrażenie. I to nawet nie ze względu na zabytki. Po prostu przetrwało, niepodziurawione pociskami. Poeta Richard Wilbur zapamiętał wielki szyld z napisem GRAPPA. Bieliznę zdarł z siebie dłutem, by po raz pierwszy od wielu dni się umyć: „Pod kaskadą ciepłej wody, która leciała ze ściany zbombardowanej fabryki”. Żonie próbował przekazać euforię wyzwolenia: „Obcy ludzie całowali mnie w oba policzki, wlewali we mnie dzbanki Vino, ściskali mi dłonie. Okradli mnie kieszonkowcy, napadły żądne cukierków łobuziaki, dorośli mężczyźni wyznawali mi miłość, nazywano mnie wyzwolicielem i poklepywano po plecach. Po paru łykach wina straciłem moją północną powściągliwość i zacząłem podrzucać w powietrze dzieci. Miło było znów zobaczyć czystych ludzi”.

 Choć nieomal nienaruszone, miasto było jednak znękane biedą. Dzienny przydział chleba wynosił 125 gramów, pokątnie handlowano kradzionymi z alianckich dostaw wiktuałami. Jedną mdłą żarówkę wolno było świecić trzy godziny na dobę: niektórzy oszukiwali liczniki, wkładając w nie patyczek. Hotele zostały zarekwirowane przez aliantów, na obiad w lokalu stać było najbogatszych oraz nuworyszów, którzy się dorobili na czarnym rynku. Najbardziej poszkodowana klasa średnia wyprzedawała biurka, fotele, świeczniki, a nawet kupony materiału. Włoski hrabia, oparty na lasce z główką z kości słoniowej w osłupieniu podglądał piknik, jaki amerykańscy żołnierze urządzili sobie w parku Villa Borghese: jedli mięso, niedostępne nawet w hotelowych restauracjach.

Wyzwoliciele są jednak nowymi okupantami. „Amerykański major przynosi odrobinę amerykańskiej demokracji”, donosił z Sycylii korespondent magazynu „Life” – „widać setki trudności, ale także inteligentne działanie, amerykański idealizm i hojność, graniczące z sentymentalizmem”. Oto entuzjastyczny krzewiciel liberalnej demokracji, gotowy podnosić z gruzów zdruzgotaną Europę, pochyla się nad nieświadomymi i zlęknionymi prostaczkami. Ale czy lud może się poczuć wolny, a zarazem się pokajać? Jak z przekąsem zauważa narrator Skóry Curzio Malapartego, Włochom przypadł zaszczyt ludów pokonanych: sypać kwiaty pod stopy zwycięzców.

Dwuznaczny był także stosunek aliantów do miejscowej ludności. „Nie jesteśmy w stanie pogodzić sprzeczności w naszej polityce włoskiej– pisał delegat brytyjskiego rządu, Harold Macmillan do ministra spraw wewnętrznych, Anthony’ego Edena– raz są wrogami, kiedy indziej towarzyszami broni. Czasami chcemy ukarać ich za grzechy. Kiedy indziej wolimy spełniać rolę wybawicieli i aniołów stróżów. To ponad moje siły”. Prostych żołnierzy przekonywano, że z bogactw Italii powinni czerpać pełnymi garściami. Niektórzy po latach wspominali, że czuli się prawie jak na wakacjach.  W rubryce When in Rome (Będąc w Rzymie), dziennikarze „Stars and Stripes” informowali o wydarzeniach sportowych, seansach w kinie i wycieczkach z przewodnikiem (tę rolę spełniał nieraz Hayes).

Pod koniec lipca 1944 roku w „Stars and Stripes” ukazał się fotoreportaż Yank’s Roman Holiday. Oto amerykański kapitan zwiedzał wieczne miasto w towarzystwie „córki wybitnej rzymskiej rodziny”. Para schodzi do katakumb, jeździ bryczką, kupuje pamiątki w Watykanie. Żołnierz częstuje papierosem wieśniaka w tradycyjnym malowanym powozie. Nie każdy mógł liczyć na towarzystwo rzymskiej arystokratki, ale Kieszonkowy przewodnik żołnierza reklamował „atrakcyjne i serdeczne Włoszki”. O signorinę albo signorę nie było trudno, choć nie zawsze za darmo – wspominał Richard Wilbur. Ponad siedemdziesiąt procent amerykańskich żołnierzy korzystało z usług seksualnych – za zapłatę wystarczyła nieraz konserwa z wojskowego przydziału. „Ci makaroniarze walczyli przeciwko nam – mówi amerykański żołnierz w powieści Johna Horne Burnsa The Gallery [Galeria, 1947] – nieważne, co my im zrobimy, wywindujemy ceny, zrujnujemy gospodarkę, będziemy posuwać ich kobiety”.

W takiej atmosferze, wczesną wiosną 1945 roku, w małej trattorii, Alfred Hayes spotkał Roberta Rosselliniego. Rzym ledwo się rozgrzewał po ciężkiej zimie bez węgla. Przy miskach spaghetti i butelkach wina po czarnorynkowych cenach, omawiali nowy obraz: panoramę wojennej kampanii we Włoszech. Zaplanowali film złożony z kilkunastominutowych nowelek, zlokalizowanych w sześciu miastach. Pod scenariuszem Paisy – zresztą nominowanym do Oscara – podpisany jest między innymi Federico Fellini. Hayes (obok Klausa Manna) jest wymieniany tylko jako jeden z autorów pomysłu. Tymczasem to on naszkicował drugi i trzeci epizod: historię czarnoskórego policjanta w Neapolu oraz miłosny dramat w Rzymie. Zapewne także on wysunął koncepcję epizodycznej fabuły.

W rzymskim epizodzie Paisy młoda prostytutka zaciąga do swojego pokoju podchmielonego amerykańskiego żołnierza. On nie ma jednak ochoty na zbliżenie. Opowiada jej o dziewczynie, którą poznał w ferworze wyzwolenia. Była pełna uroku, czysta, czuła. I bezpowrotnie utracona. Kilka miesięcy później „Rzym jest pełny takich jak ty. Wszystkie jesteście takie same”.  Fred nie zdaje sobie sprawy, że właśnie odnalazł swoją wyśnioną Franceskę. Po kilku miesiącach on nie jest liberatore, lecz zgorzkniałym, pijanym okupantem, a ona co najwyżej upadłym aniołem. Następnego ranka Francesca podrzuca mu karteczkę z namiarami. On bez zastanowienia wrzuca ją do kosza: „To adres jakiejś dziwki”.

„Rossellini jest zafascynowany rzeczywistością – w przededniu amerykańskiej premiery Paisy w 1948 roku pisał dla „New York Times’a” Alfred Hayes – w rzeczywistości odkrywa liczne tajemnice, a w swoich filmach stara się zrekonstruować jej nieprzewidzianą straszliwość i przypadkową poezję. Aby tego dokonać, by świadomie na nowo złożyć to, co w życiu straszliwe, piękne i nieuświadomione, stara się zniszczyć «ego» aktora, to znaczy jego pragnienie i ambicję, aby «poprawić» emocję czy sytuację”. To ostatnie zdanie doskonale można odnieść również do pisarstwa Hayesa.

Soldati [żołnierze] i kobiety, wciąż soldati i kobiety, złodzieje i dziwki. To była wojna”. Rzym Paisy to był także Rzym Hayesa. Z jeepami i wojskowymi ciężarówkami, przejeżdżającymi przez starożytne miasto. Z tłumami dzieci, żebrzących u żołnierzy o kawałek czekolady. Z kobietami, które oddawały się żołnierzom za jedzenie. Z ciągłym strachem przed chorobą weneryczną i policyjnymi obławami na podejrzane kobiety. W historii powstania Paisy nazwisko Hayesa jest zapisane drobnym druczkiem. Jednak po powrocie do Nowego Jorku, z podobnych nastrojów i wydarzeń, napisał dwie powieści: debiutanckie All Thy Conquests [Wszystkie podboje, 1946], a trzy lata później Dziewczynę z via Flaminia.

W swojej pierwszej książce Hayes powtórzył epizodyczną strukturę Paisy: historie trzech Włochów i trzech Amerykanów, w ciągu jednego dnia, 18 września 1944 roku. Wówczas rozpoczął się pierwszy po wyzwoleniu proces sądu najwyższego w Rzymie. Miał to być początek rozliczenia z faszyzmem, bowiem oskarżonym był Pietro Caruso, komendant rzymskiej policji za czasów nazistów. Był sądzony za udział w Masakrze w Grotach Ardeatyńskich, gdzie w marcu 1944 roku funkcjonariusze SS zamordowali 335 osób – Włochów i Żydów. Proces pokazowy zmienił się jednak w lincz, gdy tłum rzucił się Donato Carrettę, byłego dyrektora więzienia i świadka oskarżenia. Carretta został zmasakrowany, utopiony w Tybrze, a jego zwłoki tłum ciągnął po ulicach i wywiesił przy wejściu do więzienia. Wokół tych wydarzeń Hayes osnuł wielogłosową narrację All Thy Conquests. Nie tak oszczędna w słowach, jak jego kolejne książki, wyróżnia się jednak dobitnymi, potocznymi dialogami (z włoskimi wtrąceniami, zająknieniami, podkreślającymi trudność wojennych relacji). Powieściowy Harry jest odpowiednikiem Freda z Paisy: podobnie zapewne brzmiała pierwotna wersja scenariusza. U Hayesa żołnierz obsesyjnie poszukuje swojej Franceski. Po trzech miesiącach się poddaje: „Odeszła wraz z tymi czterema godzinami, gdy wyzwalaliśmy miasto. Jest częścią tych godzin. Nigdy więcej jej nie zobaczę”. W tym niezwykłym dniu wszyscy byli zakochani. Kilka miesięcy później żołnierz z Hartford nie ma nic wspólnego z życiem tego kraju, brał tylko udział w jego upokorzeniu. Kobiety w barach są nadal młode, ale rzadko ładne. Wyzywająco ubrane, jaskrawo umalowane, w większości były już notowane. Po upokarzających, przymusowych badaniach, noszą żółte legitymacje. Większość z nich przed wojną nie miało nic wspólnego z tą profesją.

Dziewczyna z Via Flaminia rozgrywa się w podobnych okolicznościach. Powojenny Rzym to miejsce bez sensu i nadziei, a więc także bez moralności. Ale nawet, gdy nie ma miłości, pozostaje wstyd i upokorzenie. Kobiety są zdesperowane. Żołnierze – tysiące mil od domu – spragnieni czystej pościeli i ciepłego ciała. „Ona była głodna, a ja samotny” – powtarza Roberto. Za namową przyjaciółki Lisa zgadza się na układ z żołnierzem. Czeka na niego w wynajętym pokoju: oficjalnie udają małżeństwo. On przychodzi, z wojskowym plecakiem wypełnionym jedzeniem. Ona jest na wpół nieobecna, jakby poza sobą. Czy skubiąc keks, który przysłała mu matka zza oceanu, może zapomnieć, że wyzwoliciele są aroganccy, hałaśliwi, głupawi i pogardzają podbitym ludem? Czy ich układ jest czym innym niż wystawanie pod latarnią przy Via Veneto? Ale ona nie jest tak cyniczna i zgorzkniała, jak jej się zdawało, a on przekonuje się, że ich wymiana nie mogła być tak prosta jak sobie wyobrażał. Nie uchronili się od uczuć, które wojna chciała w nich wybielić. Czy to był początek miłości? Jak stwierdza Lisa, od samego początku „to było niemożliwe”. Nigdy się nie dowiemy, czy Roberto dogoni ją na Via Flaminia.

ANNA ARNO

Alfred Hayes „Loggia”

Po obejrzeniu Lorenzettich,

Napiwku dla strażnika, krętymi schodkami

Wspięliśmy się na loggię. Usiadła,

Z podciągniętymi kolanami, w słońcu,

Na kamiennej balustradzie nad placem.

Powiedziałem, że ten, kto popatrzy w górę, jakiś turysta,

O ile teraz, w czasie wojny, są jeszcze w Sienie turyści,

Kiedy ją tu zobaczy,

W słonecznym blasku, obcy blond jej włosów,

Wyobrazi sobie, że jest jeszcze jedną rzeźbą na fasadzie pałacu:

Na wpół aniołem a pół kotem,

I nie stworzył jej miejscowy artysta…

A ona: „Ale nie jest wcale taki dziwny, jak mi się wydawał

Kiedy patrzę z góry…”.

 

W dole, wszystko pomniejszone, w perspektywicznym skrócie,

Widziałem ruch na placu

W przedpołudniowej godzinie

Wózki z warzywami, wchodzenie i wychodzenie ze sklepów…

W którym teraz przeszkadzają jeżdżące ostro wojskowe wozy.

Powietrze ciężkie od złotego, tajemnego życia

Było naprawdę bardzo stare

Od ścielenia i wygładzania pościeli

Od jedzenia i picia i spania ze sobą

ponad czas…

Teraz, ponad miastem, wychylone i patrzące, nasze dwie współczesne

obce głowy.

 

„Kiedyś”, powiedziała, „przed wojną, zanim wyszłam za mąż,

W tych czasach

Kiedy tata ciągnął nas przez pół Europy

A mieliśmy tyle, co na sobie i w walizkach,

Raz chyba przejeżdżaliśmy przez Sienę…

Bo mama chyba gdzieś słyszała,

Że w „Parsifalu” Wagner inspirował się Duomo…”.

I w tym samym roku w Monachium,

W roku układu, kochała się w Hansie,

A na ulicach wciąż salutowali. „Chodziłam za nim wszędzie

Umierając z miłości”. A tata

Robił pieniądze. Tak się wtedy żyło

Nikt by nie przypuszczał, że wojna jest tak blisko…

 

Więc wspominamy powrót do domu.

Jak dziwnie było u siebie, po Europie,

Kiedy domem był hotel w Paryżu czy Rzymie.

„Byłam nietutejsza, jakby Francuzka, która wróciła na stałe

Po europejsku ubrana dziewczyna, której tu długo nie było”.

I wyglądamy. Widząc i nie widząc.

Jaskółki

Wirujące w złotej przestrzeni.

Długa szyja, a z profilu oczy zacienione, opuszczone,

Jasna północna skóra, napięta na wąskiej twarzy…

Ale teraz tak trudno było sobie przypomnieć

Tutaj na loggi,

W przedwczesnym upale,

Podczas gdy pradawne i senne życie szumiało na dole…

Inne życie, którym się żyło w innym świecie tyle zakopanych lat temu.

 

Wróciliśmy od Lorenzettich, a ona powiedziała:

„Jakoś ciągle myślę o kobiecie na koniu,

którą namalował Lorenzetti”. Tam,

w tej scenie z czternastego wieku,

Podróżowała na wieczność

W Sienie całkiem podobnej do naszej. Może żona kupca

Młoda, całkiem ładna, w bogatej i żywej zieleni,

Jedzie na białym koniu.

„Ciekawe kim była. Co myślała

Gdy tak jechała na swoim rumaku

W tej wspaniałej sukni

Obszytej bóg wie jakimi weneckimi futrami

Na tej krzywej uliczce, podczas gdy trzy kobiety

plotkują przy progu.

Czy myślisz, że była szczęśliwa? Wygląda tak samotnie…”.

Odparłem, że może kiedy Lorenzetti tam ją umieścił,

Ją, konia i plotkarki,

To popołudnie i ją,

Powiedział o tej kobiecie wszystko, co jako artysta

Chciał wiedzieć.

 

Ona: „Przecież tam jest wiele więcej…

Szczególnie teraz, gdy wszystko umiera,

Kiedy trwa wojna…”.

Musiałem pomyśleć o tej możliwej dziewczynie, która płacząc, leży w ciemności.

O niej, nieszczęśliwej, kiedy lata płyną,

Lecą tak szybko,

Pomiędzy dziewiętnastym a dwudziestym czwartym rokiem życia.

Musiałem pomyśleć o tym, jak w ciemności rozważa,

Czy jeśli znów się zakocha to coś dla niej zmieni,

Czy coś zmieni, jeśli męża zostawi

I jest niepewna, bez odwagi do zmiany…

O tym wszystkim myślałem, patrząc w dół na plac,

Na światło,

I wszystko to wydawało mi się dziwne…

„Może nic tak naprawdę nie należało do niej. Dekoracje na ścianach,

Umeblowanie w domu, jej miejsce w łóżku,

Nawet suknia, którą ma na sobie…

Życie, które staje się dla niej coraz bardziej puste i tak okropnie małe…

Może nie widziała żadnej szansy ucieczki, poza tym, co ucieczką się zdaje –

Nastanie wojny…”.

 

Więc się wraca. Do Europy, którą poznała

Jako młoda dziewczyna.

Myśląc, że gdyby udało się dotknąć czegoś prawdziwego albo gdyby była

sama.

Myśląc, że wojna coś mogłaby uregulować,

Ale zmienione, zmienione są Capri, Neapol, Rzym…

W Gaecie wygłodzeni rybacy, przed nimi zaminowane morze,

Dzieci ze strasznymi wybroczynami,

Pijany kapitan w bibliotece letniego domu księcia.

„A jednak, pomimo umierania,

Zbombardowanych kościołów i dachów, przez które

pada deszcz,

Żyję tu w sumie jak zawsze…

On jest teraz w Anglii, a ja tutaj, rozmawiam z tobą w Sienie”.

 

I dalej patrzyłem w dół na plac,

Na miasteczko z brukowanymi uliczkami,

Myśląc o tym, jak przeszłość,

Plagi, morderstwa, oblężenia,

Wojny i klęski,

Wojny i zwycięstwa,

A triumfy od klęsk dziś już nie sposób odróżnić

Rozpuściła się głównie w starych dziedzińcach

Z rozlanym moczem,

W bramy noszące ślady świetności, w fontannę w deszczu

I to złote, niedotykalne drżenie w powietrzu

Z miłości, ze wszystkich najdrobniejszych detali,

Kobiety na białym koniu,

Słońca, które pada na twarz dziewczyny,

Nic nie zostaje, tylko to, co widzą ludzie, tacy jak Lorenzetti,

I potem, ze szczyptą czułej ironii,

Któregoś popołudnia umieszczają na ścianie, by zajęło pustą przestrzeń.

 

„A gdybym tak znów się zakochała”, mówi ona.

„Kto wie? Może w tobie.

Albo jakimś angielskim majorze, któremu znudziła się żona.

A każdy mężczyzna wyda się kolejną pułapką –

Mówię, że nigdy więcej i zawsze robię to znowu.

Aż wreszcie wojna się skończy

A dawne rachunki zostaną niewyrównane…

Wrócimy do domu, czymkolwiek byłby dom,

Nowy Jork i pieniądze, wiosna pod klonami w South Bend,

Tacy jak my jakoś na wojnach nie giną …”.

 

Ale to zginie. Jej twarz w tej chwili

I to, co czułem zginie,

Zmieni się w stare dziedzińce, bramę, fontannę w deszczu,

Rozpuści się w drżenie w letnim powietrzu,

Nikt, chodząc na loggi, słysząc dzwony w południe,

Patrząc na plac w dole,

Na światło,

Nie będzie wiedział, o czym mówiliśmy i o tym, co kiedyś było –

Dlatego zapisałem to tutaj –

                                                     Na tej balustradzie,

Kiedy na nią pada blask,

I połowa jej twarzy jest w słońcu a druga pozostaje w cieniu,

W szóstym miesiącu piątego roku wojny,

Mając mniej niż sztukę Lorenzettiego, lecz z nadzieją, że ona nie wypłowieje.

 

ALFRED HAYES

Tłum. Anna Arno

Wiersz ukazał się w miesięczniku „Poetry” w listopadzie 1945 roku.

Honorata Sosnowska „Pani Mysza”

Maria Niemojowska, eseistka i pisarka, autorka książek: Zapisy zmierzchu (1976), Pochwała utopii (1987), Ostatni Stuartowie (1992), Słownik snów (1992) urodziła się 12 lutego 1925 roku w Łowiczu jako córka Józefa Szarpio i Marii Szulmaniewicz. Nazwisko panieńskie matki występuje też w wersji: Sulmaniewicz, Sulima, Sulima-Sulmaniewicz. Dane te pochodzą z pożegnania opublikowanego w „Gazecie Wyborczej”, 20 lutego 2001 roku. Pani Mysza niechętnie mówiła o przeszłości. Bo przeszłość była pełna niedopowiedzeń. Przytoczę jako przykład, jak wyglądało to w praktyce.

W 1977 roku w szpitalu w Gdańsku leżeli po wypadku samochodowym moi rodzice. Pani Mysza chciała przyjechać i pożegnać się z mamą. Przy okazji pragnęła odwiedzić znajomego, z czasów tużpowojennych, gdy oboje byli w Wojsku Polskim na Zachodzie. Podała mi nazwisko i informację, że pan ów jest profesorem na Politechnice. Odnalazłam pana profesora, przedstawiłam się jako siostrzenica docenta Kazimierza Iwanowskiego i powiedziałam, że pani Maria Niemojowska, znajoma z wojska, chciałaby go odwiedzić. Zdumienie.

– Ale ja jej nie znam.

Na to ja:

– Jej mąż zmienił nazwisko po wojnie, przedtem nazywał się Kłosowski.

– Nic mi to nie mówi.

Łapię się ostatniej deski ratunku.

– Jej brat nazywa się Szarpio. Pani Niemojowska jest z domu Szarpio.

Profesor nadal nie wiedział, o kogo chodzi, ale podał swój numer telefonu. Gdy pani Mysza przyjechała do Gdańska i poszłyśmy na spotkanie z profesorem, on rozpromieniony zawołał:

– Trzeba było od razu mówić, że chodzi o Myszkę Białą.

Skąd miałam to wiedzieć.

Pani Mysza w czasie wojny zmieniała nazwisko i ostała się przy nazwisku Sulimirska. Jej matka zmarła wcześnie, ojciec późnej. Pani Mysza miała smutne, sieroce dzieciństwo głównie w Głębokiem na Wileńszczyźnie. W czasie wojny znalazła się w Warszawie. Była w AK, a w czasie powstania walczyła jako łączniczka w Śródmieściu. W listach do mojej matki mowa jest o jakiejś kwaterze przy Wilczej. Tomik wierszy Jerzego Niemojowskiego, jej późniejszego męża, Najkosztowniejszy poemat(wydany w 1946 roku przez Wydawnictwo Polskiego Związku Wychodźstwa Przymusowego w Hanowerze) zawiera wiersz Rapsod w sprawie Dźwiny przypisany MYSZCE, łączniczce Komendy Głównej u Bartosza, Szefa Sanitarnego Obwodu. W wierszu tym jest mowa między innymi o „sulimirskich dzieżach”, a zatem na pewno dotyczy pani Myszy. Po powstaniu pani Mysza trafiła do obozu jenieckiego. Po wyzwoleniu jeździła jako kurier do Polski. W czasie pobytu w wojsku poznała Jerzego Niemojowskiego, poetę, kilka lat starszego od siebie, za którego wyszła za mąż. W 1947 roku państwo Niemojowscy wyjechali do Anglii. Od 1948 roku mieszkali w Londynie.

Wykształcenie pani Myszy jest kolejną, trudną do wyjaśnienia sprawą. Chodziła do jakichś szkół w Polsce, ale była to edukacja wojenna i dziurawa. W latach siedemdziesiątych po powrocie z przedstawienia Dziadów opowiadała, że tam w środku jest bardzo ładny wiersz. Chodziło o Wielką Improwizację. Matematykę odbierała jako naukę o trójkątach i dziwiła się, że ktokolwiek rozsądny może się tym zajmować. Studiowała psychologię na uniwersytecie londyńskim. Czy i kiedy ją skończyła – nie wiem. Studia wyraźnie odbiły się na jej życiu i twórczości. Bardzo wnikliwie patrzyła na ludzi, a psychologii poświęcony jest jej Słownik snów. W Londynie pracowała zawodowo jako asystentka-researcherka. W czasach, gdy z trudem z mężem wiązali koniec z końcem dorabiała, łapiąc oczka w pończochach. Była z tego wyjątkowo dumna.

– Ato – mówiła do mnie – każdy powinien umieć zarabiać na chleb rękami.

Pan Jurek skończył ekonomię i pracował jako urzędnik na kolei, a w chwilach wolnych pisał i tłumaczył wiersze. Praca na kolei była ciężka, na zmiany, także nocne, ale dawała zniżkę na przejazdy pociągiem. Dzięki temu podróżowali po Europie, a potem często przyjeżdżali do Polski. Dzięki odszkodowaniu za pobyt pana Jurka w obozach koncentracyjnych kupili dom w Londynie, w dzielnicy West Hampstead (64 Sumatra Road, London NW6). Sami mieszkali w dwóch pokojach z kuchnią na pierwszym piętrze, parter i poddasze wynajmowali. Później coraz częściej w tych wynajmowanych pokojach mieszkali goście z Polski. Korzystali obficie z życia kulturalnego Londynu. Teatr, koncerty, wystawy, muzea, biblioteki. Gdy w czasie mego pierwszego pobytu w Anglii chciałam pojechać do Walii, to pani Mysza odradzała mi to tłumacząc, że Londyn jest znacznie ciekawszy. Mimo to pojechałam do Walii, na co pani Mysza narzekała w listach do mojej mamy.

I tak doszliśmy do roku 1965. W maju tego roku mój ojciec miał wystawę Obrazów pustych w Galerii Krzywego Koła. Galeria mieściła się w obecnym Staromiejskim Domu Kultury przy Rynku Starego Miasta. Państwo Niemojowscy przy okazji zwiedzania Warszawy zaszli na wystawę. Tam, oglądając prace artysty, głośno ze sobą dyskutowali. Tak jak to robili w Londynie, czyli po polsku. W Londynie nikt ich nie rozumiał. W Polsce stale ich dziwiło, że tu wszyscy rozumieją, co mówią. Obrazy im się podobały, mój tata, który był wtedy w Galerii, podszedł do nich zadowolony i się przedstawił. Okazało się, że pan Jurek poznał w PIW-ie mamę, gdy był tam w sprawach wydawniczych. Tata zaprosił państwa Niemojowskich do domu i tak zaczęła się trwająca do końca ich życia bliska, serdeczna przyjaźń.

Od 1966 roku datują się publikacje pani Myszy w prasie krajowej. Należy podkreślić, że państwo Niemojowscy należeli do tej części emigracji londyńskiej, która publikowała także w kraju i bywała w Polsce, co jak wiadomo nie było wówczas regułą. Pamiętam, że gdy będąc w Londynie, zapraszałam do Polski jedną z moich ciotek, ona odpowiadała z oburzeniem:

– Jak to! Do komunistów!

Pan Jurek publikował w Polsce od 1957 roku. Pierwszy artykuł pani Myszy W Anglii dawniej i dziś. [Rozwój teatru] został opublikowany w „Dialogu” w 1966 roku (nr 2, s. 108–118). Trzeba wziąć pod uwagę, że wtedy długo czekało się na druk, artykuł mógł więc być napisany wcześniej. I potem już poszło. Tłumaczenia, korespondencje z Londynu. „Twórczość”, „Poezja”, „Polityka”, później „Literatura”. Jeszcze później, już w latach dziewięćdziesiątych „Dekada Literacka”. Oczywiście, pani Mysza nie tylko pisała do prasy krajowej, ale czytała ją zachłannie. Na początku lat dziewięćdziesiątych zostałam wysłana do redakcji „Polityki” z pieniędzmi dla klepiącego biedę intelektualisty gdzieś w krajach poradzieckich, o którym pani Mysza przeczytała właśnie w „Polityce”. I tak pisywała coraz poważniejsze teksty. W 1972 roku ukazał się tom szkiców Eliota w jej tłumaczeniu i wyborze, opatrzony jej wstępem (T. S. Eliot, Szkice krytyczne, Warszawa, PIW). W 1976 roku ogłoszona została w Czytelniku jej pierwsza oryginalna książka: Zapisy zmierzchu.

Zapisy zmierzchu to panorama poezji angielskiej od romantyków do imaginistów, uzupełniona o sylwetki malarzy, rysowników i teoretyków, którzy zajmowali się wtedy nową sztuką. Jak pisała pani Mysza: „O wyborze okresu, którym chcę się zająć, zadecydowały różne względy. Jednym z nich jest moja osobista do niego słabość, zamiłowanie do momentów przejściowych, wolnych od zbytniej pewności siebie, a także świadomość, że ta niewątpliwie ciekawa faza literatury angielskiej jest w Polsce prawie zupełnie nieznana”.

Książka zawiera ogrom informacji, przeplatanych sądem osobistym i dygresjami. W zakończeniu pani Mysza pisała: „Wydawało mi się, że obraz zmagań romantyków angielskich, ich osobiste poszukiwania, błędy i klęski, a zarazem zwycięstwo ich sztuki, może nas natchnąć odrobiną pokory, a przynajmniej skłonić nas do ostrożności w sądzeniu zjawisk, które odbiegają od naszych przyzwyczajeń, a także nauczyć nas nieufności do sztuki potwierdzającej tylko to, co już wiemy. I wreszcie miałam nadzieję, że nawet fragmentaryczny obraz XIX-wiecznej Anglii, kraju tak w gruncie rzeczy różnego od całej Europy, a już najzupełniej odmiennego od naszego – i umieszczona na jego tle historia walk poetyckich i osobistych zmagań niewielkiej grupy poetów, którym i nasi «młodopolanie» coś niecoś zawdzięczali, zainteresuje i zabawi czytelnika”.

Ciekawiło mnie, skąd brała się wiedza pani Myszy, obszerna i gruntowna. Nie miała przecież formalnego wykształcenia. Była samoukiem, od dziecka jednak namiętnie czytała. A Anglia w owych czasach miała wspaniale rozwinięty system biblioteczny. Biblioteki dzielnicowe, gminne, wielkie uniwersyteckie czy British Museum stały otworem. W większości z wolnym dostępem do półek, możliwością wypożyczania wielu egzemplarzy, czytania na miejscu starych woluminów. Gdy na początku lat siedemdziesiątych razem z moimi pracodawcami spędzałam wakacje na zabitym deskami wschodnim wybrzeżu Anglii, to w objazdowej filii miejscowej biblioteki mogłam wypożyczyć podręczniki uniwersyteckie. Pani Mysza na końcu Zapisów zmierzchu dziękuje Bibliotece Hampsteadzkiej i Bibliotece Muzeum Brytyjskiego. Zamieszczona w książce bibliografia liczy osiem stron.

Po pierwszym pobycie w kraju Jurek i pani Mysza często przyjeżdżali do Polski. Pan Jurek rzadziej, musiał się dostosować do terminów urlopów na kolei, pani Mysza częściej. Czasem razem, czasem osobno. Interesowali ich przede wszystkim ludzie. Inteligentni, lepiej lub gorzej humanistycznie wykształceni, ciekawi świata. Mieszkali głównie u brata pani Myszy, a potem coraz częściej u nas i u państwa Matuszewskich. Wszyscy witaliśmy ich najpierw na Dworcu Gdańskim, a potem na lotnisku. Ich wizyty to było święto. Rozmowy zawsze ciekawe i poszerzające horyzonty. Uwagi dotyczące naszej rzeczywistości – celne i zabawne. Za swoje publikacje mieli do odebrania w Polsce (i tylko do wydania w Polsce) honoraria. Pani Mysza nie mogła się nadziwić, że w Londynie na każdym rogu jest bank, a w Warszawie stoi tylko jeden. I spędzało się w nim w kolejce pół dnia. A gdy już dotarła do okienka, to kasjerka pytała, na co chce przeznaczyć pieniądze.

– Na rozpustę – mówiła pani Mysza, oburzona, że jakaś urzędniczka pyta ją o planowane wydatki jej własnych pieniędzy.

Niemojowscy zaczęli też zapraszać do Anglii gości z Polski. Dawali lokum, karmili, pokazywali Londyn, Oksford, Cambridge. Opowiadali przede wszystkim o historii i kulturze angielskiej, ale tak naprawdę światowej. Pojechałam do nich w 1971 roku i był to mój pierwszy wyjazd za granicę. Pracowałam jako au pair girl w angielskiej rodzinie, a początek i koniec pobytu spędziłam u nich na Sumatrze. Przeczytałam całą emigracyjną literaturę, uzupełnioną opowieściami pana Jurka o pisarzach i celnymi uwagami pani Myszy. Pani Mysza zaprowadziła mnie do National Gallery i British Museum. Przekonana, słusznie zresztą, że umiem patrzeć tylko na sztukę nowoczesną, uczyła mnie spojrzenia na klasyków. Pokazała Portret małżonków Arnolfinich van Eycka, którego zieleń oczarowała mnie na zawsze. Byłam z nimi na Szekspirze. Pan Jurek opowiadał, gęsto ilustrując przykładami, o Eliocie i Poundzie, których był znawcą. Mieli duży zbiór płyt z muzyką poważną i sporo z nich wysłuchałam. Pamiętam płytę z niesamowitym, prawie współcześnie brzmiącym koncertem skrzypcowym Sibeliusa, którą pan Jurek po wielu trudach (nie było wtedy Amazona) sprowadził aż z Japonii. Siedzieliśmy głównie w kuchni. Było to prostokątne pomieszczenie, w którym przy wejściu stały półki z książkami (oczywiście), dalej stół jadalny, a jeszcze dalej kuchenka, szafki i zlew. Pani Mysza gotowała, głównie według przepisów kuchni śródziemnomorskiej. Teoretycznie dla pana Jurka i gości, ale – jak sama doszła do wniosku – głównie dla siebie.

– Godzinę przygotowuję skomplikowaną potrawę z jajek i pomidorów, a Jurek mógłby zjeść po prostu jajka sadzone – mówiła.

Potrawa była świetna, choć skomplikowana, przepis mam w swoim zeszycie. W dużym pokoju stał duży stół do pracy z dwiema maszynami do pisania, płyty, adapter, oczywiście książki. Polskie, angielskie. Sporo poloników. Były też obrazy mojego ojca. Zwierzęta. Najpierw Pimpa, czarny prawie labrador, urocza pieszczocha. A potem Żaba, wielorasowiec, trochę jakby doberman, też czarny, z usposobienia fighter. Pani Mysza była bardzo do nich przywiązana i zabierała je na długie spacery. Była też chodząca własnymi ścieżkami bura kotka Kitawa.

Niemojowscy, gdy przyjeżdżali do Polski, to przywozili prezenty, a gdy ich nie było, słali paczki. Rozmiar paczek zależał od opłat pocztowych. Raz było kilka małych do dostarczenia pod wskazane adresy, innym razem jedna duża do rozparcelowania. Wtedy moja mama otrzymywała listę z wyszczególnieniem, co jest dla kogo. Dla rodziny, przyjaciół, a czasem zupełnie obcych ludzi. Na jednej z list wymieniona jest sprzedawczyni ze sklepu z zabawkami, której bardzo się podobały rajstopy pani Myszy (a był to wtedy produkt deficytowy) i takie rajstopy pani Mysza chciała jej podarować. Odzież, też produkt deficytowy, pochodziła głównie z Oxfamu. Oxfam to instytucja dobroczynna, prowadząca sklepy z używanym ubraniem, a zysk ze sprzedaży przeznaczająca na działalność charytatywną.

– Inteligencja angielska ubiera się w Oxfamie – mawiała pani Mysza.

Sama też przez jakiś czas była wolontariuszką w jednym z Oxfamów. Większość mojej garderoby w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pochodziła z tych paczek. Dostałam także zupełnie nowe nakolanniki, eleganckie, cienkie, beżowe ze złotą nitką po tym, gdy pani Mysza zobaczyła, jak zakładam grube, wykonane na drutach z resztek wełny nakolanniki, aby się chronić przed zimnem. Ale w paczkach była nie tylko odzież. Była również kawa, cytrusy, leki. Wielokrotnie z okazji licznych chorób mego ojca proponowali pomoc finansową.

W czasie pierwszej „Solidarności” pani Mysza bywała często w Polsce. Pamiętam dzień przed strajkiem bydgoskim, gdy zaaferowana szykowałam na wszelki wypadek apteczkę, a pani Mysza mówiła:

– Tak, Ato, niech pani idzie do powstania.

A potem, gdy odwołano strajk generalny, spotkałyśmy się na wernisażu wystawy mojego ojca, gdzie pokazał obrazy zwane trochę ze względu na technikę wykonania, a trochę ze względu na panujące obawy Interwencjami.

Pani Mysza brała udział w Kongresie Kultury Polskiej, który został przerwany przez wprowadzenie stanu wojennego. W niedzielę, 13 grudnia, późnym rankiem, zaspana po imprezie u Leców otworzyłam drzwi pani Myszy.

– Ato, pani nic nie wie? Jest stan wojenny, Kongres zawieszony.

W ten sposób dowiedziałam się o stanie wojennym. Pani Mysza poszła dalej sprawdzać, kogo wzięli, a ja ubrawszy się ciepło pobiegłam pod swoje adresy. Był problem z tym, jak pani Mysza ma wydostać się z Polski. W końcu się udało. Pamiętam ciemny, zimny grudniowy dzień, pusty peron na Dworcu Gdańskim, pusty pociąg i panią Myszę żegnającą się z nami, nie wiadomo na jak długo.

– Szczęść Boże, Ato – usłyszałam.

Wiozła ze sobą dane dla Amnesty International, zakamuflowane, bo było prawie pewne, że będzie rewidowana.

I tak dochodzimy do lata 1983 roku. Państwo Niemojowscy przyjechali wtedy do Polski na wakacje. Matuszewscy zaprosili ich wtedy do pensjonatu w Gawrych Rudzie na Suwalszczyźnie, gdzie od lat spędzali urlopy. Propozycja była tym atrakcyjniejsza, że w tym pensjonacie było wówczas sporo ciekawych intelektualnie wczasowiczów. Opisał to Jarosław Marek Rymkiewicz w książce Rozmowy polskie latem roku 1983, gdzie pani Mysza była pierwowzorem pani Żabki. Oczywiście pisarz skonstruował rozmowę tak, aby uwypuklić różne podejścia do polskości, ale prawdą jest, że pani Mysza na polskość patrzyła z perspektywy europejskiej i „wielkość ducha polskiego” nie była tym, przez co chciała ją definiować. W książce dyskusja toczy się wokół wielkości Słowackiego i Mickiewicza, o których wbrew porte parole autora pani Żabka twierdzi, że byli średnimi poetami uwikłanymi w lokalną problematykę. Autor trochę przerysował, a pani Mysza lubiła prowokować. Ja pamiętam inną wypowiedź pani Myszy o naszych wieszczach.

– Słowacki – mówiła pani Mysza – był bardzo dobrym poetą. Ale miał pecha. Bo Mickiewicz był genialny.

Rymkiewicz później zasłynął alternatywną wizją historii, gdzie Polska miała ocaleć przed rozbiorami poprzez lincz na królu Stanisławie Auguście. Pani Mysza, też później, miała inną alternatywną wersję historii. Tak pisała o Karolu Edwardzie Stuarcie, tzw. Młodszym pretendencie, synu Jakuba III i Klementyny Sobieskiej (Ostatni Stuartowie, 1992): „Kto wie, czy nie szkoda, że zmarnował życie na bezowocne ściganie mrzonki o angielskiej koronie; sądzę, iż w tamtym momencie szanse uratowania Polski były dość poważne – i nie jest wykluczone, że gdyby zajął się tym ten energiczny, zręczny, wytrwały i bezwzględny człowiek, zarówno jego los byłby szczęśliwszy, jak i nasza historia inna. […] W takim państwie jak ówczesna Polska mógłby być niezmiernie pożyteczny. Szczególna kombinacja jego cech dziedzicznych, jego specyficzne – polsko-szkockie usposobienie byłoby jak najbardziej w naszej ówczesnej sytuacji pomocne. Jego nieroztropny optymizm, wesołość, lekkomyślność pozwoliłyby mu zjednać sobie Polaków, a szkocka wytrwałość i upór mogłyby skłonić nasz naród, by zdobył się na wolę walki o własne istnienie”.

Króla Stanisława Augusta pani Mysza ceniła, między innymi za szerokie horyzonty kulturalne.

 

W 1987 roku w Czytelniku ukazuje się druga książka pani Myszy Pochwała utopii. Jest to cykl szkiców poświęconych kilku wybitnym reprezentantom różnych myśli reformatorskich w dziejach Anglii. Są to Thomas More, Philip Sidney, Samuel Hartlib, George Savile – markiz Halifaxu i Samuel Johnson, politycy, myśliciele i poeci. Obraz epoki nakreślony jest żywo, a całość obfituje w dygresje. Podam kilka. Stanowią literacką wersję opinii wygłaszanych przez panią Myszę.

O Henryku VIII i Erazmie z Rotterdamu w szkicu o Thomasie More: „Nie po raz pierwszy w dziejach, i nie ostatni, decyzje o losach świata znalazły się w rękach ludzi, których światopogląd i aspiracje ukształtowała miniona epoka. I nie po raz pierwszy nie brakło takich, którzy widząc dokładnie, jakie będą skutki tego przestarzałego sposobu myślenia, jakie rezultaty przyniesie działanie zupełnie nieliczące się z aktualnymi potrzebami, mężnie o tym pisali, gromko przemawiali, błagali i zaklinali – i nie po raz pierwszy, ani też ostatni wysiłki ich poszły na marne”.

Dalej o Erazmie: „Na tym właśnie polegał błąd Erazma: podrywając ustalony od wieków system wierzeń i obyczajów, sądził, że przygotowuje grunt dla prawdziwej ludzkiej doskonałości. Nie przypuszczał, że z miejsca znajdą się tacy, którzy z tej nowej swobody zrobią zupełnie inny użytek; nie podejrzewał, że będzie można posłużyć się nią do całkowicie irracjonalnych lub egoistycznych celów, którym dotychczas stawały w poprzek konwencja i strach”.

Kończyła szkic następująco: „Wygląda więc na to, że Sir Thomas More – jak wszyscy jemu podobni – przegrał swoją sprawę. Obudziła wprawdzie w Europie «wielkie oburzenie», lecz jak wszystkie takie «oburzenia» – nie wywołało ono żadnych praktycznych skutków. Jednak tajemniczość ludzkiego losu polega między innymi i na tym, że nigdy nie będziemy mogli sprawdzić, jakby wyglądał ten los, gdyby nie podobne, pozornie bezskuteczne i próżne protesty. Nie jest bowiem wykluczone, że właśnie bez nich miara zła byłaby nieporównanie większa i życie dużo potworniejsze niż jest w rzeczywistości. Tylko w naukach ścisłych możemy dowolnie dodawać i odejmować jakiś element i dokładnie ustalić, jaki wpływ na jakość całości wywiera jego brak lub obecność. W życiu możemy co najwyżej stwierdzić, że świat nasz osiąga lub utrzymuje taki właśnie kształt moralny, w jakim aktualnie istnieje, jeżeli jednym z jego czynników są ofiary podobne ofierze Sir Thomasa More’a. Nie możemy natomiast z całą pewnością powiedzieć, jaki byłby ten świat, gdyby brakło mu cnót heroicznych”.

Jednocześnie w szkicu o Sidneyu, poecie i dyplomacie, pisała: „Anglia ma dostatecznie dużo różnego rodzaju szlachetnych męczenników, aby jej historia nie wyglądała wyłącznie na ciąg niekończących się podłostek; nigdy na szczęście nie zabrakło jej i tego typu ludzi, którzy z chłodnym rozsądkiem ważyli każdą sprawę i przekładali interesy kraju nad przejściowe falowanie nastrojów. (Biada narodom, które swą wielkość mierzą wyłącznie liczbą męczenników)”.

A także: „Dworskie i polityczne niepowodzenia Sidneya potwierdzają oczywiście starą, uniwersalną prawdę, że artyści nie nadają się do praktycznego działania. […] Myślę, że wynika to stąd, iż artyści są po prostu zbyt poważnymi ludźmi. Prawda, sama esencja prawdy jest zasadniczo polem ich działania i tutaj ma swoje źródło ich niejednokrotnie katastrofalna dosłowność. Nie widzą oni normalnego w życiu rozdwojenia między słowem a czynem tak oczywistego dla «zwyczajnych» ludzi. Od Platona do Mickiewicza, od Dantego do Pounda potwierdza historia ten prawie że aksjomat”.

W szkicu o Hartlibie, myślicielu i reformatorze społecznym pisała: „Historię piszą przeważnie mężczyźni i oni to na całym świecie wypełnili nieskończoną mnogość opasłych tomów dokładnymi sprawozdaniami, kto, w czasie jakiej bitwy na jakim stał pagórku i w jaki sposób lewe skrzydło jednej armii pokonało prawe tej drugiej”.

I dalej: „Ciągłość historyczna nie wyraża się w przekazywaniu z pokolenia na pokolenie tych samych postaw i nastrojów; przeciwnie, one pierwsze zostają odrzucone. Ale w społeczeństwie obdarzonym instynktem samozachowawczym odrzucenie klimatu emocjonalnego nie łączy się z odtrąceniem osiągnięć poprzednich generacji – tak czynią tylko te społeczeństwa, które największą swą chwałę upatrują w romantycznym samozniszczeniu”.

Halifax (Sir George Savile), polityk i pisarz, cieszył się specjalnymi względami pani Myszy. Oprócz poświęconego mu szkicu przetłumaczyła także jego Maksymy, odnajdując w nich prawdy aktualne także dzisiaj. Cytuje Drydena, który tak pisał o Halifaxie polityku: „Twój wielki rozsadek – pisze – tak umiejętnie dozowany, tak zręcznie użyty stał się narzędziem, które uchroniło nas od wojny domowej. On to zgasił zarzewie, co pełzało wśród nas i w każdej chwili mogło wszystko ogarnąć płomieniem”.

Anglia owych czasów to ciągłe napięcia polityczne, spiski i zagrożenie wojną. Halifaxowi dane było dwa razy uchronić kraj od wojny domowej. Maksymy, pisane na własny użytek, ogłoszone dopiero po jego śmierci, zaciekawiły panią Myszę postacią autora i doprowadziły do napisania szkicu o nim.

Ostatni esej jest o Johnsonie. Johnson, poeta i moralista, jest do tej pory źródłem wielu sentencji czy aforyzmów. Autorka cytuje: „Jedynym celem działalności pisarskiej jest pomóc człowiekowi, aby bardziej cieszył się życiem lub lepiej umiał je znosić”. „Nienajgorsze to motto dla pisarzy” – komentuje autorka.

31 marca 1989 roku umarł nagle pan Jurek. Dla niego to szczęście, że nie musiał raz jeszcze, po tylu obozowych przejściach, oczekiwać śmierci. Dla pani Myszy było to trudne. Byli małżeństwem dopasowanym i emocjonalnie, i intelektualnie.

Ostateczny kształt przyjmują dwie, opublikowane w 2002 roku książki: Ostatni Stuartowie (PIW) i Słownik snów (Wydawnictwo Literackie).

Pierwsza wersja tej ostatniej książki powstała nieco wcześniej. Sprawdzałam jakieś sny w tym słowniku i było to sporo przed 1992 rokiem. Słownik oparty jest na wiedzy psychologicznej. Opisy snów poprzedzone są prawie stustronicowym esejem o śnie i śnieniu. Opisy snów różnią się od tych w innych słownikach, zawierających wyjaśnienia, co te sny wróżą. W Słowniku jest zawarta psychologiczna interpretacja snów, a także opis, jakie lęki i pragnienia symbolizują nasze sny. Przytoczę poniżej jeden z opisów, często pojawiającego się snu: „ZĘBY, wypadanie zębów. Ten względnie częsty sen w popularnych wierzeniach jest od wieków otoczony aurą grozy. Ma zapowiadać wszelakie nieszczęścia, łącznie ze śmiercią. Psychologia, jak to się często zdarza, przyjmuje w jakimś stopniu tę interpretację. Sen ten najczęściej symbolizuje lęk przed starością, utratą wigoru, urody, potencji seksualnej, jak również obawę przed upadkiem intelektualnym, zdolności, wydajności w pracy. W niektórych tylko wypadkach – i to głównie w snach kobiet – może on oznaczać strach przed ciążą lub poronieniem”.

Przywołałam ten sen, bo swego czasu, posługując się Słownikiem pani Myszy usiłowałam wytłumaczyć znajomej, że to, iż śniły się jej zęby nie oznacza przyszłego nieszczęścia tylko, że się ona się czegoś boi. W tym konkretnym wypadku, co pokazała przyszłość, niechcianej ciąży.

W 1992 roku ukazuje się też ostatnia książka pani Myszy Ostatni Stuartowie. Opisuje ona życie ostatnich Stuartów (Jakuba II, Jakuba Franciszka, jego żony Klementyny Sobieskiej, Karola Edwarda i jego córki Charlotte) po tym jak utracili oni tron angielski. Starania o odzyskanie tronu, o finanse, a wreszcie powstania. Ostatni Stuart na tronie Anglii, Jakub II, panował krótko, w latach 1685-1688, zaś od 1689 do 1745 roku wydarzyło się sześć powstań szkockich, zwanych także jakobickimi. Ich romantyczna sceneria znana jest w Polsce z powieści Waltera Scotta. W książce, zgodnie z tytułem, narracja skupiona jest na Stuartach. Tak jak w poprzednich tomach, żywa, barwna opowieść poprzerywana jest dygresjami, zawierającymi sądy pani Myszy związane z omawianym tematem. Niektóre już cytowałam. Teraz przywołam kilka następnych.

O tym, dlaczego historia ostatnich Stuartów jest tak ciekawa i czym w ogóle jest historia: „Przeszłość, czyli to, co upływ czasu pozostawia nam w spadku jako historię, jest jedynie szkieletem faktów i wydarzeń, którym wyłącznie przypadek pozwolił się zrealizować i utrwalić wśród olbrzymiej, żywej magmy innych rozwiązań. Z tych rozmaitych możliwości, jakie w danym momencie istnieją, prawie każda ma podobne szanse przeważenia jak ta, która wreszcie się realizuje, staje się rzeczywistością i w swych następstwach przekształca w historię, odsuwając zarazem w niepamięć inne alternatywne rozwiązania. Z tych właśnie względów dzieje zmagań Stuartów o odzyskanie tronu od dawna przyciągają uwagę historyków, szczególnie tych, którzy powątpiewają w prawdziwość tezy «o nieuniknioności dziejów» i «niezmienności praw historii», gdyż właśnie przebieg owych zmagań dobitnie ilustruje jej fałsz. Na przykładzie losu Stuartów łatwo jest śledzić bieg historii «alternatywnej» i ustalić punkty, w których dzieje przechyliły się na tę właśnie, a nie inną stronę, tak że to, co było potencjalnie tylko jednym z możliwych rozwiązań, zastygło w fakt dokonany i potwierdziło «historyczne prawa»”.

O tym jak „sprawę Stuartów” widziała pani Mysza: „Sprowadzenie całej «sprawy Stuartów» do frustracji kół opozycyjnych równałoby się przydaniu każdemu ludzkiemu postępowaniu motywów czysto racjonalnych, które de facto odgrywają niewielką tylko rolę. Człowiek jest bytem irracjonalnym i tutaj, jak wszędzie w podobnych sytuacjach, powodowały jakobitami skomplikowane i niełatwe do wytłumaczenia racje. Nieokreślona (i w tym wypadku niezbyt uzasadniona) nadzieja na jakąś lepszą i sprawiedliwszą formę egzystencji, rycerskie marzenia i ów niewytłumaczalny – zdawać by się mogło – swoisty romantyczny oportunizm, który pcha ludzi do ślepego rzucania w niebezpieczeństwa, pozornie po to, aby coś na tym zyskać, a w istocie tylko dlatego, by jakimś jednym bodaj gestem zaprotestować przeciwko krzywdom i zniewagom całego życia, by raz jeden wykrzyknąć coś we własnym imieniu”.

W Ostatnich Stuartach znalazło się też zdanie pani Myszy o roli jednostki w historii. W trochę innych słowach często mówiła: „Paweł Jasienica w Dziejach agonii snuje rozważania, jak to niektóre narody mają «fart», a inne go nie mają, przyjmując tu nieco orientalny, fatalistyczny punkt widzenia, ponieważ za «fart» uważa szczęśliwy zbieg okoliczności, który uwalnia dany naród od opresji lub nieoczekiwanie usuwa grożące mu niebezpieczeństwo. Jest trochę prawdy w tej koncepcji, ale wydaje mi się, że prawdziwy «fart» polega na czymś innym. Według mnie sprowadza się do tego, że w momentach krytycznych w danym społeczeństwie pojawiają się jednostki o takim typie zdolności, jakie są właśnie potrzebne, by w tej konkretnej sytuacji zręcznie i zdecydowanie wyprowadzić naród z grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie jest to połączone z jakimiś wyjątkowymi cnotami, szlachetnością czy chociażby patriotyzmami. Przeciwnie, są to często ludzie mierni, egoistyczni, zachłanni, nawet podli. Po prostu ich szczególny rodzaj talentów jest w danym momencie konieczny, by przeprowadzić cało kraj przez okres wyjątkowego zagrożenia”.

Podsumowując zmagania ostatnich Stuartów z losem pisała: „Tragedia polega jednak i na tym, że chociaż kończą się różne sprawy i zmieniają problemy i dążenia – nie kończy się z nimi życie ludzi w nie zaangażowanych. Los często wyrzuca na bok wraki, które już nie mogą niczemu służyć, lecz żyją jeszcze życiem odartym z sensu i celu. Im szybszy rytm historii, im gwałtowniejsze zmiany, im większe polityczne i społeczne przeobrażenia – tym bardziej mnoży się liczba rozbitków, którzy stracili – powiedziałabym – dotychczasową rację bytu i nie umieją znaleźć innej. Zatrzymani zwykle jakąś zaporą, tuż przed samym, jak sądzą zwycięstwem, z oburzeniem, wstrętem i bezsilną grozą patrzą na świat toczący się w innym niż ten, który uważali za słuszny i w którym, co gorsza, często toczył się aż do momentu ich klęski; zostają więc zupełnie osamotnieni, chociaż był okres w ich życiu, kiedy wszyscy dążyli do tych samych co oni celów”.

Po śmierci pana Jurka pani Mysza bardzo dbała o pamięć o nim. Wizyty na cmentarzu, kwiatki, testament przekazujący dom na fundację im. Jurka dla humanistów. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, wydaje mi się, że 1996 lub 1997 roku, pani Mysza doznała udaru mózgu. Odwiedziłam ją w 1997 roku, po udarze. Wyglądało na to, że udar nie pozostawił daleko idących konsekwencji. Okazało się jednak inaczej. Pani Mysza wynajęła pokój w swoim domu niejakiemu Brianowi, Irlandczykowi, cwaniakowi i alkoholikowi. Ten ją uwiódł i tak omotał, że wyszła za niego za mąż. Wzięli nawet ślub kościelny. To ostatnie było zupełnie do pani Myszy nie podobne i wskazywało, że nie myślała jasno. Alkohol, brak troski o zdrowie i w konsekwencji następny udar, tym razem ze skutkiem śmiertelnym. Zmarła 9 stycznia 2001 roku. Fundacja nie powstała, dom odziedziczył Brian, który zresztą szybko potem też zmarł. Księgozbiór, polonika, wszystko przepadło. Tak los zadrwił z tej mądrej, rozsądnej i przenikliwej kobiety.

HONORATA SOSNOWSKA

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek