HOME

Honorata Sosnowska „Pani Mysza”

Maria Niemojowska, eseistka i pisarka, autorka książek: Zapisy zmierzchu (1976), Pochwała utopii (1987), Ostatni Stuartowie (1992), Słownik snów (1992) urodziła się 12 lutego 1925 roku w Łowiczu jako córka Józefa Szarpio i Marii Szulmaniewicz. Nazwisko panieńskie matki występuje też w wersji: Sulmaniewicz, Sulima, Sulima-Sulmaniewicz. Dane te pochodzą z pożegnania opublikowanego w „Gazecie Wyborczej”, 20 lutego 2001 roku. Pani Mysza niechętnie mówiła o przeszłości. Bo przeszłość była pełna niedopowiedzeń. Przytoczę jako przykład, jak wyglądało to w praktyce.

W 1977 roku w szpitalu w Gdańsku leżeli po wypadku samochodowym moi rodzice. Pani Mysza chciała przyjechać i pożegnać się z mamą. Przy okazji pragnęła odwiedzić znajomego, z czasów tużpowojennych, gdy oboje byli w Wojsku Polskim na Zachodzie. Podała mi nazwisko i informację, że pan ów jest profesorem na Politechnice. Odnalazłam pana profesora, przedstawiłam się jako siostrzenica docenta Kazimierza Iwanowskiego i powiedziałam, że pani Maria Niemojowska, znajoma z wojska, chciałaby go odwiedzić. Zdumienie.

– Ale ja jej nie znam.

Na to ja:

– Jej mąż zmienił nazwisko po wojnie, przedtem nazywał się Kłosowski.

– Nic mi to nie mówi.

Łapię się ostatniej deski ratunku.

– Jej brat nazywa się Szarpio. Pani Niemojowska jest z domu Szarpio.

Profesor nadal nie wiedział, o kogo chodzi, ale podał swój numer telefonu. Gdy pani Mysza przyjechała do Gdańska i poszłyśmy na spotkanie z profesorem, on rozpromieniony zawołał:

– Trzeba było od razu mówić, że chodzi o Myszkę Białą.

Skąd miałam to wiedzieć.

Pani Mysza w czasie wojny zmieniała nazwisko i ostała się przy nazwisku Sulimirska. Jej matka zmarła wcześnie, ojciec późnej. Pani Mysza miała smutne, sieroce dzieciństwo głównie w Głębokiem na Wileńszczyźnie. W czasie wojny znalazła się w Warszawie. Była w AK, a w czasie powstania walczyła jako łączniczka w Śródmieściu. W listach do mojej matki mowa jest o jakiejś kwaterze przy Wilczej. Tomik wierszy Jerzego Niemojowskiego, jej późniejszego męża, Najkosztowniejszy poemat(wydany w 1946 roku przez Wydawnictwo Polskiego Związku Wychodźstwa Przymusowego w Hanowerze) zawiera wiersz Rapsod w sprawie Dźwiny przypisany MYSZCE, łączniczce Komendy Głównej u Bartosza, Szefa Sanitarnego Obwodu. W wierszu tym jest mowa między innymi o „sulimirskich dzieżach”, a zatem na pewno dotyczy pani Myszy. Po powstaniu pani Mysza trafiła do obozu jenieckiego. Po wyzwoleniu jeździła jako kurier do Polski. W czasie pobytu w wojsku poznała Jerzego Niemojowskiego, poetę, kilka lat starszego od siebie, za którego wyszła za mąż. W 1947 roku państwo Niemojowscy wyjechali do Anglii. Od 1948 roku mieszkali w Londynie.

Wykształcenie pani Myszy jest kolejną, trudną do wyjaśnienia sprawą. Chodziła do jakichś szkół w Polsce, ale była to edukacja wojenna i dziurawa. W latach siedemdziesiątych po powrocie z przedstawienia Dziadów opowiadała, że tam w środku jest bardzo ładny wiersz. Chodziło o Wielką Improwizację. Matematykę odbierała jako naukę o trójkątach i dziwiła się, że ktokolwiek rozsądny może się tym zajmować. Studiowała psychologię na uniwersytecie londyńskim. Czy i kiedy ją skończyła – nie wiem. Studia wyraźnie odbiły się na jej życiu i twórczości. Bardzo wnikliwie patrzyła na ludzi, a psychologii poświęcony jest jej Słownik snów. W Londynie pracowała zawodowo jako asystentka-researcherka. W czasach, gdy z trudem z mężem wiązali koniec z końcem dorabiała, łapiąc oczka w pończochach. Była z tego wyjątkowo dumna.

– Ato – mówiła do mnie – każdy powinien umieć zarabiać na chleb rękami.

Pan Jurek skończył ekonomię i pracował jako urzędnik na kolei, a w chwilach wolnych pisał i tłumaczył wiersze. Praca na kolei była ciężka, na zmiany, także nocne, ale dawała zniżkę na przejazdy pociągiem. Dzięki temu podróżowali po Europie, a potem często przyjeżdżali do Polski. Dzięki odszkodowaniu za pobyt pana Jurka w obozach koncentracyjnych kupili dom w Londynie, w dzielnicy West Hampstead (64 Sumatra Road, London NW6). Sami mieszkali w dwóch pokojach z kuchnią na pierwszym piętrze, parter i poddasze wynajmowali. Później coraz częściej w tych wynajmowanych pokojach mieszkali goście z Polski. Korzystali obficie z życia kulturalnego Londynu. Teatr, koncerty, wystawy, muzea, biblioteki. Gdy w czasie mego pierwszego pobytu w Anglii chciałam pojechać do Walii, to pani Mysza odradzała mi to tłumacząc, że Londyn jest znacznie ciekawszy. Mimo to pojechałam do Walii, na co pani Mysza narzekała w listach do mojej mamy.

I tak doszliśmy do roku 1965. W maju tego roku mój ojciec miał wystawę Obrazów pustych w Galerii Krzywego Koła. Galeria mieściła się w obecnym Staromiejskim Domu Kultury przy Rynku Starego Miasta. Państwo Niemojowscy przy okazji zwiedzania Warszawy zaszli na wystawę. Tam, oglądając prace artysty, głośno ze sobą dyskutowali. Tak jak to robili w Londynie, czyli po polsku. W Londynie nikt ich nie rozumiał. W Polsce stale ich dziwiło, że tu wszyscy rozumieją, co mówią. Obrazy im się podobały, mój tata, który był wtedy w Galerii, podszedł do nich zadowolony i się przedstawił. Okazało się, że pan Jurek poznał w PIW-ie mamę, gdy był tam w sprawach wydawniczych. Tata zaprosił państwa Niemojowskich do domu i tak zaczęła się trwająca do końca ich życia bliska, serdeczna przyjaźń.

Od 1966 roku datują się publikacje pani Myszy w prasie krajowej. Należy podkreślić, że państwo Niemojowscy należeli do tej części emigracji londyńskiej, która publikowała także w kraju i bywała w Polsce, co jak wiadomo nie było wówczas regułą. Pamiętam, że gdy będąc w Londynie, zapraszałam do Polski jedną z moich ciotek, ona odpowiadała z oburzeniem:

– Jak to! Do komunistów!

Pan Jurek publikował w Polsce od 1957 roku. Pierwszy artykuł pani Myszy W Anglii dawniej i dziś. [Rozwój teatru] został opublikowany w „Dialogu” w 1966 roku (nr 2, s. 108–118). Trzeba wziąć pod uwagę, że wtedy długo czekało się na druk, artykuł mógł więc być napisany wcześniej. I potem już poszło. Tłumaczenia, korespondencje z Londynu. „Twórczość”, „Poezja”, „Polityka”, później „Literatura”. Jeszcze później, już w latach dziewięćdziesiątych „Dekada Literacka”. Oczywiście, pani Mysza nie tylko pisała do prasy krajowej, ale czytała ją zachłannie. Na początku lat dziewięćdziesiątych zostałam wysłana do redakcji „Polityki” z pieniędzmi dla klepiącego biedę intelektualisty gdzieś w krajach poradzieckich, o którym pani Mysza przeczytała właśnie w „Polityce”. I tak pisywała coraz poważniejsze teksty. W 1972 roku ukazał się tom szkiców Eliota w jej tłumaczeniu i wyborze, opatrzony jej wstępem (T. S. Eliot, Szkice krytyczne, Warszawa, PIW). W 1976 roku ogłoszona została w Czytelniku jej pierwsza oryginalna książka: Zapisy zmierzchu.

Zapisy zmierzchu to panorama poezji angielskiej od romantyków do imaginistów, uzupełniona o sylwetki malarzy, rysowników i teoretyków, którzy zajmowali się wtedy nową sztuką. Jak pisała pani Mysza: „O wyborze okresu, którym chcę się zająć, zadecydowały różne względy. Jednym z nich jest moja osobista do niego słabość, zamiłowanie do momentów przejściowych, wolnych od zbytniej pewności siebie, a także świadomość, że ta niewątpliwie ciekawa faza literatury angielskiej jest w Polsce prawie zupełnie nieznana”.

Książka zawiera ogrom informacji, przeplatanych sądem osobistym i dygresjami. W zakończeniu pani Mysza pisała: „Wydawało mi się, że obraz zmagań romantyków angielskich, ich osobiste poszukiwania, błędy i klęski, a zarazem zwycięstwo ich sztuki, może nas natchnąć odrobiną pokory, a przynajmniej skłonić nas do ostrożności w sądzeniu zjawisk, które odbiegają od naszych przyzwyczajeń, a także nauczyć nas nieufności do sztuki potwierdzającej tylko to, co już wiemy. I wreszcie miałam nadzieję, że nawet fragmentaryczny obraz XIX-wiecznej Anglii, kraju tak w gruncie rzeczy różnego od całej Europy, a już najzupełniej odmiennego od naszego – i umieszczona na jego tle historia walk poetyckich i osobistych zmagań niewielkiej grupy poetów, którym i nasi «młodopolanie» coś niecoś zawdzięczali, zainteresuje i zabawi czytelnika”.

Ciekawiło mnie, skąd brała się wiedza pani Myszy, obszerna i gruntowna. Nie miała przecież formalnego wykształcenia. Była samoukiem, od dziecka jednak namiętnie czytała. A Anglia w owych czasach miała wspaniale rozwinięty system biblioteczny. Biblioteki dzielnicowe, gminne, wielkie uniwersyteckie czy British Museum stały otworem. W większości z wolnym dostępem do półek, możliwością wypożyczania wielu egzemplarzy, czytania na miejscu starych woluminów. Gdy na początku lat siedemdziesiątych razem z moimi pracodawcami spędzałam wakacje na zabitym deskami wschodnim wybrzeżu Anglii, to w objazdowej filii miejscowej biblioteki mogłam wypożyczyć podręczniki uniwersyteckie. Pani Mysza na końcu Zapisów zmierzchu dziękuje Bibliotece Hampsteadzkiej i Bibliotece Muzeum Brytyjskiego. Zamieszczona w książce bibliografia liczy osiem stron.

Po pierwszym pobycie w kraju Jurek i pani Mysza często przyjeżdżali do Polski. Pan Jurek rzadziej, musiał się dostosować do terminów urlopów na kolei, pani Mysza częściej. Czasem razem, czasem osobno. Interesowali ich przede wszystkim ludzie. Inteligentni, lepiej lub gorzej humanistycznie wykształceni, ciekawi świata. Mieszkali głównie u brata pani Myszy, a potem coraz częściej u nas i u państwa Matuszewskich. Wszyscy witaliśmy ich najpierw na Dworcu Gdańskim, a potem na lotnisku. Ich wizyty to było święto. Rozmowy zawsze ciekawe i poszerzające horyzonty. Uwagi dotyczące naszej rzeczywistości – celne i zabawne. Za swoje publikacje mieli do odebrania w Polsce (i tylko do wydania w Polsce) honoraria. Pani Mysza nie mogła się nadziwić, że w Londynie na każdym rogu jest bank, a w Warszawie stoi tylko jeden. I spędzało się w nim w kolejce pół dnia. A gdy już dotarła do okienka, to kasjerka pytała, na co chce przeznaczyć pieniądze.

– Na rozpustę – mówiła pani Mysza, oburzona, że jakaś urzędniczka pyta ją o planowane wydatki jej własnych pieniędzy.

Niemojowscy zaczęli też zapraszać do Anglii gości z Polski. Dawali lokum, karmili, pokazywali Londyn, Oksford, Cambridge. Opowiadali przede wszystkim o historii i kulturze angielskiej, ale tak naprawdę światowej. Pojechałam do nich w 1971 roku i był to mój pierwszy wyjazd za granicę. Pracowałam jako au pair girl w angielskiej rodzinie, a początek i koniec pobytu spędziłam u nich na Sumatrze. Przeczytałam całą emigracyjną literaturę, uzupełnioną opowieściami pana Jurka o pisarzach i celnymi uwagami pani Myszy. Pani Mysza zaprowadziła mnie do National Gallery i British Museum. Przekonana, słusznie zresztą, że umiem patrzeć tylko na sztukę nowoczesną, uczyła mnie spojrzenia na klasyków. Pokazała Portret małżonków Arnolfinich van Eycka, którego zieleń oczarowała mnie na zawsze. Byłam z nimi na Szekspirze. Pan Jurek opowiadał, gęsto ilustrując przykładami, o Eliocie i Poundzie, których był znawcą. Mieli duży zbiór płyt z muzyką poważną i sporo z nich wysłuchałam. Pamiętam płytę z niesamowitym, prawie współcześnie brzmiącym koncertem skrzypcowym Sibeliusa, którą pan Jurek po wielu trudach (nie było wtedy Amazona) sprowadził aż z Japonii. Siedzieliśmy głównie w kuchni. Było to prostokątne pomieszczenie, w którym przy wejściu stały półki z książkami (oczywiście), dalej stół jadalny, a jeszcze dalej kuchenka, szafki i zlew. Pani Mysza gotowała, głównie według przepisów kuchni śródziemnomorskiej. Teoretycznie dla pana Jurka i gości, ale – jak sama doszła do wniosku – głównie dla siebie.

– Godzinę przygotowuję skomplikowaną potrawę z jajek i pomidorów, a Jurek mógłby zjeść po prostu jajka sadzone – mówiła.

Potrawa była świetna, choć skomplikowana, przepis mam w swoim zeszycie. W dużym pokoju stał duży stół do pracy z dwiema maszynami do pisania, płyty, adapter, oczywiście książki. Polskie, angielskie. Sporo poloników. Były też obrazy mojego ojca. Zwierzęta. Najpierw Pimpa, czarny prawie labrador, urocza pieszczocha. A potem Żaba, wielorasowiec, trochę jakby doberman, też czarny, z usposobienia fighter. Pani Mysza była bardzo do nich przywiązana i zabierała je na długie spacery. Była też chodząca własnymi ścieżkami bura kotka Kitawa.

Niemojowscy, gdy przyjeżdżali do Polski, to przywozili prezenty, a gdy ich nie było, słali paczki. Rozmiar paczek zależał od opłat pocztowych. Raz było kilka małych do dostarczenia pod wskazane adresy, innym razem jedna duża do rozparcelowania. Wtedy moja mama otrzymywała listę z wyszczególnieniem, co jest dla kogo. Dla rodziny, przyjaciół, a czasem zupełnie obcych ludzi. Na jednej z list wymieniona jest sprzedawczyni ze sklepu z zabawkami, której bardzo się podobały rajstopy pani Myszy (a był to wtedy produkt deficytowy) i takie rajstopy pani Mysza chciała jej podarować. Odzież, też produkt deficytowy, pochodziła głównie z Oxfamu. Oxfam to instytucja dobroczynna, prowadząca sklepy z używanym ubraniem, a zysk ze sprzedaży przeznaczająca na działalność charytatywną.

– Inteligencja angielska ubiera się w Oxfamie – mawiała pani Mysza.

Sama też przez jakiś czas była wolontariuszką w jednym z Oxfamów. Większość mojej garderoby w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pochodziła z tych paczek. Dostałam także zupełnie nowe nakolanniki, eleganckie, cienkie, beżowe ze złotą nitką po tym, gdy pani Mysza zobaczyła, jak zakładam grube, wykonane na drutach z resztek wełny nakolanniki, aby się chronić przed zimnem. Ale w paczkach była nie tylko odzież. Była również kawa, cytrusy, leki. Wielokrotnie z okazji licznych chorób mego ojca proponowali pomoc finansową.

W czasie pierwszej „Solidarności” pani Mysza bywała często w Polsce. Pamiętam dzień przed strajkiem bydgoskim, gdy zaaferowana szykowałam na wszelki wypadek apteczkę, a pani Mysza mówiła:

– Tak, Ato, niech pani idzie do powstania.

A potem, gdy odwołano strajk generalny, spotkałyśmy się na wernisażu wystawy mojego ojca, gdzie pokazał obrazy zwane trochę ze względu na technikę wykonania, a trochę ze względu na panujące obawy Interwencjami.

Pani Mysza brała udział w Kongresie Kultury Polskiej, który został przerwany przez wprowadzenie stanu wojennego. W niedzielę, 13 grudnia, późnym rankiem, zaspana po imprezie u Leców otworzyłam drzwi pani Myszy.

– Ato, pani nic nie wie? Jest stan wojenny, Kongres zawieszony.

W ten sposób dowiedziałam się o stanie wojennym. Pani Mysza poszła dalej sprawdzać, kogo wzięli, a ja ubrawszy się ciepło pobiegłam pod swoje adresy. Był problem z tym, jak pani Mysza ma wydostać się z Polski. W końcu się udało. Pamiętam ciemny, zimny grudniowy dzień, pusty peron na Dworcu Gdańskim, pusty pociąg i panią Myszę żegnającą się z nami, nie wiadomo na jak długo.

– Szczęść Boże, Ato – usłyszałam.

Wiozła ze sobą dane dla Amnesty International, zakamuflowane, bo było prawie pewne, że będzie rewidowana.

I tak dochodzimy do lata 1983 roku. Państwo Niemojowscy przyjechali wtedy do Polski na wakacje. Matuszewscy zaprosili ich wtedy do pensjonatu w Gawrych Rudzie na Suwalszczyźnie, gdzie od lat spędzali urlopy. Propozycja była tym atrakcyjniejsza, że w tym pensjonacie było wówczas sporo ciekawych intelektualnie wczasowiczów. Opisał to Jarosław Marek Rymkiewicz w książce Rozmowy polskie latem roku 1983, gdzie pani Mysza była pierwowzorem pani Żabki. Oczywiście pisarz skonstruował rozmowę tak, aby uwypuklić różne podejścia do polskości, ale prawdą jest, że pani Mysza na polskość patrzyła z perspektywy europejskiej i „wielkość ducha polskiego” nie była tym, przez co chciała ją definiować. W książce dyskusja toczy się wokół wielkości Słowackiego i Mickiewicza, o których wbrew porte parole autora pani Żabka twierdzi, że byli średnimi poetami uwikłanymi w lokalną problematykę. Autor trochę przerysował, a pani Mysza lubiła prowokować. Ja pamiętam inną wypowiedź pani Myszy o naszych wieszczach.

– Słowacki – mówiła pani Mysza – był bardzo dobrym poetą. Ale miał pecha. Bo Mickiewicz był genialny.

Rymkiewicz później zasłynął alternatywną wizją historii, gdzie Polska miała ocaleć przed rozbiorami poprzez lincz na królu Stanisławie Auguście. Pani Mysza, też później, miała inną alternatywną wersję historii. Tak pisała o Karolu Edwardzie Stuarcie, tzw. Młodszym pretendencie, synu Jakuba III i Klementyny Sobieskiej (Ostatni Stuartowie, 1992): „Kto wie, czy nie szkoda, że zmarnował życie na bezowocne ściganie mrzonki o angielskiej koronie; sądzę, iż w tamtym momencie szanse uratowania Polski były dość poważne – i nie jest wykluczone, że gdyby zajął się tym ten energiczny, zręczny, wytrwały i bezwzględny człowiek, zarówno jego los byłby szczęśliwszy, jak i nasza historia inna. […] W takim państwie jak ówczesna Polska mógłby być niezmiernie pożyteczny. Szczególna kombinacja jego cech dziedzicznych, jego specyficzne – polsko-szkockie usposobienie byłoby jak najbardziej w naszej ówczesnej sytuacji pomocne. Jego nieroztropny optymizm, wesołość, lekkomyślność pozwoliłyby mu zjednać sobie Polaków, a szkocka wytrwałość i upór mogłyby skłonić nasz naród, by zdobył się na wolę walki o własne istnienie”.

Króla Stanisława Augusta pani Mysza ceniła, między innymi za szerokie horyzonty kulturalne.

 

W 1987 roku w Czytelniku ukazuje się druga książka pani Myszy Pochwała utopii. Jest to cykl szkiców poświęconych kilku wybitnym reprezentantom różnych myśli reformatorskich w dziejach Anglii. Są to Thomas More, Philip Sidney, Samuel Hartlib, George Savile – markiz Halifaxu i Samuel Johnson, politycy, myśliciele i poeci. Obraz epoki nakreślony jest żywo, a całość obfituje w dygresje. Podam kilka. Stanowią literacką wersję opinii wygłaszanych przez panią Myszę.

O Henryku VIII i Erazmie z Rotterdamu w szkicu o Thomasie More: „Nie po raz pierwszy w dziejach, i nie ostatni, decyzje o losach świata znalazły się w rękach ludzi, których światopogląd i aspiracje ukształtowała miniona epoka. I nie po raz pierwszy nie brakło takich, którzy widząc dokładnie, jakie będą skutki tego przestarzałego sposobu myślenia, jakie rezultaty przyniesie działanie zupełnie nieliczące się z aktualnymi potrzebami, mężnie o tym pisali, gromko przemawiali, błagali i zaklinali – i nie po raz pierwszy, ani też ostatni wysiłki ich poszły na marne”.

Dalej o Erazmie: „Na tym właśnie polegał błąd Erazma: podrywając ustalony od wieków system wierzeń i obyczajów, sądził, że przygotowuje grunt dla prawdziwej ludzkiej doskonałości. Nie przypuszczał, że z miejsca znajdą się tacy, którzy z tej nowej swobody zrobią zupełnie inny użytek; nie podejrzewał, że będzie można posłużyć się nią do całkowicie irracjonalnych lub egoistycznych celów, którym dotychczas stawały w poprzek konwencja i strach”.

Kończyła szkic następująco: „Wygląda więc na to, że Sir Thomas More – jak wszyscy jemu podobni – przegrał swoją sprawę. Obudziła wprawdzie w Europie «wielkie oburzenie», lecz jak wszystkie takie «oburzenia» – nie wywołało ono żadnych praktycznych skutków. Jednak tajemniczość ludzkiego losu polega między innymi i na tym, że nigdy nie będziemy mogli sprawdzić, jakby wyglądał ten los, gdyby nie podobne, pozornie bezskuteczne i próżne protesty. Nie jest bowiem wykluczone, że właśnie bez nich miara zła byłaby nieporównanie większa i życie dużo potworniejsze niż jest w rzeczywistości. Tylko w naukach ścisłych możemy dowolnie dodawać i odejmować jakiś element i dokładnie ustalić, jaki wpływ na jakość całości wywiera jego brak lub obecność. W życiu możemy co najwyżej stwierdzić, że świat nasz osiąga lub utrzymuje taki właśnie kształt moralny, w jakim aktualnie istnieje, jeżeli jednym z jego czynników są ofiary podobne ofierze Sir Thomasa More’a. Nie możemy natomiast z całą pewnością powiedzieć, jaki byłby ten świat, gdyby brakło mu cnót heroicznych”.

Jednocześnie w szkicu o Sidneyu, poecie i dyplomacie, pisała: „Anglia ma dostatecznie dużo różnego rodzaju szlachetnych męczenników, aby jej historia nie wyglądała wyłącznie na ciąg niekończących się podłostek; nigdy na szczęście nie zabrakło jej i tego typu ludzi, którzy z chłodnym rozsądkiem ważyli każdą sprawę i przekładali interesy kraju nad przejściowe falowanie nastrojów. (Biada narodom, które swą wielkość mierzą wyłącznie liczbą męczenników)”.

A także: „Dworskie i polityczne niepowodzenia Sidneya potwierdzają oczywiście starą, uniwersalną prawdę, że artyści nie nadają się do praktycznego działania. […] Myślę, że wynika to stąd, iż artyści są po prostu zbyt poważnymi ludźmi. Prawda, sama esencja prawdy jest zasadniczo polem ich działania i tutaj ma swoje źródło ich niejednokrotnie katastrofalna dosłowność. Nie widzą oni normalnego w życiu rozdwojenia między słowem a czynem tak oczywistego dla «zwyczajnych» ludzi. Od Platona do Mickiewicza, od Dantego do Pounda potwierdza historia ten prawie że aksjomat”.

W szkicu o Hartlibie, myślicielu i reformatorze społecznym pisała: „Historię piszą przeważnie mężczyźni i oni to na całym świecie wypełnili nieskończoną mnogość opasłych tomów dokładnymi sprawozdaniami, kto, w czasie jakiej bitwy na jakim stał pagórku i w jaki sposób lewe skrzydło jednej armii pokonało prawe tej drugiej”.

I dalej: „Ciągłość historyczna nie wyraża się w przekazywaniu z pokolenia na pokolenie tych samych postaw i nastrojów; przeciwnie, one pierwsze zostają odrzucone. Ale w społeczeństwie obdarzonym instynktem samozachowawczym odrzucenie klimatu emocjonalnego nie łączy się z odtrąceniem osiągnięć poprzednich generacji – tak czynią tylko te społeczeństwa, które największą swą chwałę upatrują w romantycznym samozniszczeniu”.

Halifax (Sir George Savile), polityk i pisarz, cieszył się specjalnymi względami pani Myszy. Oprócz poświęconego mu szkicu przetłumaczyła także jego Maksymy, odnajdując w nich prawdy aktualne także dzisiaj. Cytuje Drydena, który tak pisał o Halifaxie polityku: „Twój wielki rozsadek – pisze – tak umiejętnie dozowany, tak zręcznie użyty stał się narzędziem, które uchroniło nas od wojny domowej. On to zgasił zarzewie, co pełzało wśród nas i w każdej chwili mogło wszystko ogarnąć płomieniem”.

Anglia owych czasów to ciągłe napięcia polityczne, spiski i zagrożenie wojną. Halifaxowi dane było dwa razy uchronić kraj od wojny domowej. Maksymy, pisane na własny użytek, ogłoszone dopiero po jego śmierci, zaciekawiły panią Myszę postacią autora i doprowadziły do napisania szkicu o nim.

Ostatni esej jest o Johnsonie. Johnson, poeta i moralista, jest do tej pory źródłem wielu sentencji czy aforyzmów. Autorka cytuje: „Jedynym celem działalności pisarskiej jest pomóc człowiekowi, aby bardziej cieszył się życiem lub lepiej umiał je znosić”. „Nienajgorsze to motto dla pisarzy” – komentuje autorka.

31 marca 1989 roku umarł nagle pan Jurek. Dla niego to szczęście, że nie musiał raz jeszcze, po tylu obozowych przejściach, oczekiwać śmierci. Dla pani Myszy było to trudne. Byli małżeństwem dopasowanym i emocjonalnie, i intelektualnie.

Ostateczny kształt przyjmują dwie, opublikowane w 2002 roku książki: Ostatni Stuartowie (PIW) i Słownik snów (Wydawnictwo Literackie).

Pierwsza wersja tej ostatniej książki powstała nieco wcześniej. Sprawdzałam jakieś sny w tym słowniku i było to sporo przed 1992 rokiem. Słownik oparty jest na wiedzy psychologicznej. Opisy snów poprzedzone są prawie stustronicowym esejem o śnie i śnieniu. Opisy snów różnią się od tych w innych słownikach, zawierających wyjaśnienia, co te sny wróżą. W Słowniku jest zawarta psychologiczna interpretacja snów, a także opis, jakie lęki i pragnienia symbolizują nasze sny. Przytoczę poniżej jeden z opisów, często pojawiającego się snu: „ZĘBY, wypadanie zębów. Ten względnie częsty sen w popularnych wierzeniach jest od wieków otoczony aurą grozy. Ma zapowiadać wszelakie nieszczęścia, łącznie ze śmiercią. Psychologia, jak to się często zdarza, przyjmuje w jakimś stopniu tę interpretację. Sen ten najczęściej symbolizuje lęk przed starością, utratą wigoru, urody, potencji seksualnej, jak również obawę przed upadkiem intelektualnym, zdolności, wydajności w pracy. W niektórych tylko wypadkach – i to głównie w snach kobiet – może on oznaczać strach przed ciążą lub poronieniem”.

Przywołałam ten sen, bo swego czasu, posługując się Słownikiem pani Myszy usiłowałam wytłumaczyć znajomej, że to, iż śniły się jej zęby nie oznacza przyszłego nieszczęścia tylko, że się ona się czegoś boi. W tym konkretnym wypadku, co pokazała przyszłość, niechcianej ciąży.

W 1992 roku ukazuje się też ostatnia książka pani Myszy Ostatni Stuartowie. Opisuje ona życie ostatnich Stuartów (Jakuba II, Jakuba Franciszka, jego żony Klementyny Sobieskiej, Karola Edwarda i jego córki Charlotte) po tym jak utracili oni tron angielski. Starania o odzyskanie tronu, o finanse, a wreszcie powstania. Ostatni Stuart na tronie Anglii, Jakub II, panował krótko, w latach 1685-1688, zaś od 1689 do 1745 roku wydarzyło się sześć powstań szkockich, zwanych także jakobickimi. Ich romantyczna sceneria znana jest w Polsce z powieści Waltera Scotta. W książce, zgodnie z tytułem, narracja skupiona jest na Stuartach. Tak jak w poprzednich tomach, żywa, barwna opowieść poprzerywana jest dygresjami, zawierającymi sądy pani Myszy związane z omawianym tematem. Niektóre już cytowałam. Teraz przywołam kilka następnych.

O tym, dlaczego historia ostatnich Stuartów jest tak ciekawa i czym w ogóle jest historia: „Przeszłość, czyli to, co upływ czasu pozostawia nam w spadku jako historię, jest jedynie szkieletem faktów i wydarzeń, którym wyłącznie przypadek pozwolił się zrealizować i utrwalić wśród olbrzymiej, żywej magmy innych rozwiązań. Z tych rozmaitych możliwości, jakie w danym momencie istnieją, prawie każda ma podobne szanse przeważenia jak ta, która wreszcie się realizuje, staje się rzeczywistością i w swych następstwach przekształca w historię, odsuwając zarazem w niepamięć inne alternatywne rozwiązania. Z tych właśnie względów dzieje zmagań Stuartów o odzyskanie tronu od dawna przyciągają uwagę historyków, szczególnie tych, którzy powątpiewają w prawdziwość tezy «o nieuniknioności dziejów» i «niezmienności praw historii», gdyż właśnie przebieg owych zmagań dobitnie ilustruje jej fałsz. Na przykładzie losu Stuartów łatwo jest śledzić bieg historii «alternatywnej» i ustalić punkty, w których dzieje przechyliły się na tę właśnie, a nie inną stronę, tak że to, co było potencjalnie tylko jednym z możliwych rozwiązań, zastygło w fakt dokonany i potwierdziło «historyczne prawa»”.

O tym jak „sprawę Stuartów” widziała pani Mysza: „Sprowadzenie całej «sprawy Stuartów» do frustracji kół opozycyjnych równałoby się przydaniu każdemu ludzkiemu postępowaniu motywów czysto racjonalnych, które de facto odgrywają niewielką tylko rolę. Człowiek jest bytem irracjonalnym i tutaj, jak wszędzie w podobnych sytuacjach, powodowały jakobitami skomplikowane i niełatwe do wytłumaczenia racje. Nieokreślona (i w tym wypadku niezbyt uzasadniona) nadzieja na jakąś lepszą i sprawiedliwszą formę egzystencji, rycerskie marzenia i ów niewytłumaczalny – zdawać by się mogło – swoisty romantyczny oportunizm, który pcha ludzi do ślepego rzucania w niebezpieczeństwa, pozornie po to, aby coś na tym zyskać, a w istocie tylko dlatego, by jakimś jednym bodaj gestem zaprotestować przeciwko krzywdom i zniewagom całego życia, by raz jeden wykrzyknąć coś we własnym imieniu”.

W Ostatnich Stuartach znalazło się też zdanie pani Myszy o roli jednostki w historii. W trochę innych słowach często mówiła: „Paweł Jasienica w Dziejach agonii snuje rozważania, jak to niektóre narody mają «fart», a inne go nie mają, przyjmując tu nieco orientalny, fatalistyczny punkt widzenia, ponieważ za «fart» uważa szczęśliwy zbieg okoliczności, który uwalnia dany naród od opresji lub nieoczekiwanie usuwa grożące mu niebezpieczeństwo. Jest trochę prawdy w tej koncepcji, ale wydaje mi się, że prawdziwy «fart» polega na czymś innym. Według mnie sprowadza się do tego, że w momentach krytycznych w danym społeczeństwie pojawiają się jednostki o takim typie zdolności, jakie są właśnie potrzebne, by w tej konkretnej sytuacji zręcznie i zdecydowanie wyprowadzić naród z grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie jest to połączone z jakimiś wyjątkowymi cnotami, szlachetnością czy chociażby patriotyzmami. Przeciwnie, są to często ludzie mierni, egoistyczni, zachłanni, nawet podli. Po prostu ich szczególny rodzaj talentów jest w danym momencie konieczny, by przeprowadzić cało kraj przez okres wyjątkowego zagrożenia”.

Podsumowując zmagania ostatnich Stuartów z losem pisała: „Tragedia polega jednak i na tym, że chociaż kończą się różne sprawy i zmieniają problemy i dążenia – nie kończy się z nimi życie ludzi w nie zaangażowanych. Los często wyrzuca na bok wraki, które już nie mogą niczemu służyć, lecz żyją jeszcze życiem odartym z sensu i celu. Im szybszy rytm historii, im gwałtowniejsze zmiany, im większe polityczne i społeczne przeobrażenia – tym bardziej mnoży się liczba rozbitków, którzy stracili – powiedziałabym – dotychczasową rację bytu i nie umieją znaleźć innej. Zatrzymani zwykle jakąś zaporą, tuż przed samym, jak sądzą zwycięstwem, z oburzeniem, wstrętem i bezsilną grozą patrzą na świat toczący się w innym niż ten, który uważali za słuszny i w którym, co gorsza, często toczył się aż do momentu ich klęski; zostają więc zupełnie osamotnieni, chociaż był okres w ich życiu, kiedy wszyscy dążyli do tych samych co oni celów”.

Po śmierci pana Jurka pani Mysza bardzo dbała o pamięć o nim. Wizyty na cmentarzu, kwiatki, testament przekazujący dom na fundację im. Jurka dla humanistów. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, wydaje mi się, że 1996 lub 1997 roku, pani Mysza doznała udaru mózgu. Odwiedziłam ją w 1997 roku, po udarze. Wyglądało na to, że udar nie pozostawił daleko idących konsekwencji. Okazało się jednak inaczej. Pani Mysza wynajęła pokój w swoim domu niejakiemu Brianowi, Irlandczykowi, cwaniakowi i alkoholikowi. Ten ją uwiódł i tak omotał, że wyszła za niego za mąż. Wzięli nawet ślub kościelny. To ostatnie było zupełnie do pani Myszy nie podobne i wskazywało, że nie myślała jasno. Alkohol, brak troski o zdrowie i w konsekwencji następny udar, tym razem ze skutkiem śmiertelnym. Zmarła 9 stycznia 2001 roku. Fundacja nie powstała, dom odziedziczył Brian, który zresztą szybko potem też zmarł. Księgozbiór, polonika, wszystko przepadło. Tak los zadrwił z tej mądrej, rozsądnej i przenikliwej kobiety.

HONORATA SOSNOWSKA

Kadzidłowo – starowierska „pustelnia”

Dom z hektarową działką w Kadzidłowie kupiliśmy w 1992 roku. Dokładnie 160 lat przed nami, wiosną 1832 roku przybył na Mazury starowierca Fiodor Iwanow Czujow, który  kupił 230 morgów 20 prętów (czyli ponad 130 hektarów) ziemi nad niewielkim Jeziorem Kadzidłówko i w ten sposób zapoczątkował historię najmniejszej mazurskiej wioski strarowierskiej, nazwanej Kadzidłowo (po niemiecku Kadzidlowen, od 1938 do 1945 Einsiedeln – czyli„pustelnia”). Etymologia nazwy nie jest pewna, może pochodzi po prostu od słowa „kadzidło”, być może od nazwy masowo rosnących niegdyś w tej okolicy sasanek, przez starowierców zwanych katiałkami (Katiałowo = Kadzidłowo?). Wraz z Fiodorem Iwanowem przybyła tu jego matka, pięćdziesięcioletnia wówczas Agafia Czujow z domu Osipow, żona Wassilissa z domu Gerssanow, syn Alifrim oraz zarządca Gregor Iwanow Kalinowski, służąca Irena Szczerbakowska i parobek Anton Iwan Uszakow. Wkrótce na świat przyszła tu trójka dzieci Fiodora i Wassilissy. W ślad za Czujowem przybyli też inni starowiercy z Suwalszczyzny. Latem 1832 roku we wsi było 13 mieszkańców, w 1838 roku były dwa domy i 23 mieszkańców, w 1895 roku było 30 mieszkańców, nieco więcej, bo 32 w 1939 roku. Na mocy dekretu królewskiego (Kabinetts-Ordre) z 13 czerwca 1874 roku, wioska została wydzielona z administracji leśnej i przyłączona do gminy wiejskiej Ukta (Alt Ukta).

Zapewne większość pionierów została pochowana na małym cmentarzu, założonym na południowym skraju osady. Od pierwszych pochówków teoretycznie mogło minąć ponad 160 lat, zatarciu uległy więc najstarsze groby, nie zachowały się też ich najstarsze krzyże. Starowierska tradycja nie pozwala bowiem na podnoszenie czy naprawianie przewróconych ze starości lub uszkodzonych drewnianych krzyży, które po upadku miały podlegać naturalnemu rozkładowi. Pionierskie czasy Kadzidłowa i pierwsze pochówki pamiętają z pewnością dwa, imponujące rozmiarami żywotniki olbrzymie (drzewa z rodziny cyprysowatych, egzotyczne na Mazurach, rodem z Ameryki Północnej). Pod tymi pomnikowymi drzewami można rozpoznać zarysy starszych mogił. W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku „nowoczesność” dotarła także i na ten ustronny cmentarz: drewniany płotek zastąpiła plastikowa siatka, a lastrykowe krzyże zastąpiły krzyże drewniane, które czekają na obrzeżach cmentarza aż pochłonie je ziemia…

Nie wiadomo dokładnie, ile i jakie budynki pobudowali Czujow i jego następcy. Wiadomo, że początkowo były tu tylko dwie chałupy, później trzy, a być może nawet cztery, ale nie więcej. Przy nich na pewno budowano bajnie oraz kilka budynków gospodarczych, a największe w latach 30-ch XX wieku.

Dzisiaj we wsi są nadal trzy gospodarstwa, lecz zwiększyła się tylko liczba budynków (za naszą sprawą – o czym później). Na stałe zameldowane są tu zaledwie cztery osoby, ale od 2020 roku faktycznie mieszkają tylko dwie – czyli my! Pod wieloma innymi względami Kadzidłowo jest wyjątkową miejscowością: w przeliczeniu na głowę mieszkańca zajmujemy prawdopodobnie pierwsze miejsce w Polsce pod względem atrakcji turystycznych, liczby przyjeżdżających turystów, a także publikacji, prasowych, audycji radiowych, reportaży i filmów telewizyjnych, tak krajowych, jak i zagranicznych. Działa tu pierwszy w Polsce Park Dzikich Zwierząt i dwa prywatne muzea: przyrodnicze im. Benedykta Dybowskiego oraz nasze, etnograficzno-historyczne w zabytkowej Osadzie Kulturowej, jest też znana „Oberża pod Psem”. A wszystko to opisywane w najbardziej renomowanych, nie tylko polskich, przewodnikach. Oprócz tego siedziby mają tu fundacja założona przy Parku Dzikich Zwierząt, Fundacja na Rzecz Ochrony Przyrody i Krajobrazu Mazurskiego Parku Krajobrazowego i Dorzecza Krutyni oraz Stowarzyszenie na rzecz Ochrony Krajobrazu Kulturowego Mazur „Sadyba”.

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Symboliczny znicz

Myślę w tych dniach o kimś, kto zjawił się u mnie nieoczekiwanie i poprosił – usłyszałem wyraźnie ten głos – abym sięgnął po jeden z jego przekładów. Myślę o Juliuszu Feldhornie (1901-1943), tłumaczu, poecie, nauczycielu języka polskiego w Gimnazjum Hebrajskim w Krakowie.

Jak doszło do jego wizyty? Otóż pracuję obecnie nad przekładem wierszy i próz zmarłego w ubiegłym roku Philippe’a Jaccotteta. W jednej z tych próz Jaccottet sięga po sonet Dantego adresowany do Guida Cavalcantiego – Guido, i’ vorrei che tu e Lappo ed io… Chcąc znaleźć polskie tłumaczenie sonetu, zasięgnąłem rady u Joanny Ugniewskiej, ta natomiast odesłała mnie do Piotra Salwy i nazajutrz czytałem w mailu co następuje: „Wyczerpująca i dokładna bibliografia Miszalskiej & co. odnotowuje cztery przekłady tego sonetu. J. Feldhorna (D. A. Pieśniarz, 1926) oraz Panteon lit. z 1921 r. można znaleźć w internecie; najnowsza wersja jest M. Woźniak (Przed Petrarką, Kraków 2005) – moim zdaniem b. udana. Feldhorn – postać tragiczna – niesłusznie i niesprawiedliwie zapomniany”.

Słowa „postać tragiczna” sprawiły, że szukałem dalej. I kiedy dowiedziałem się, że 11 sierpnia 1943 roku nauczyciel Gimnazjum Hebrajskiego został zastrzelony przez gestapowców w centrum Wieliczki, od razu pomyślałem o innym nauczycielu, tym, który niespełna rok wcześniej zginął „w centrum Drohobycza”…

 

A potem dowiedziałem się jeszcze, że Juliusz Feldhorn pisał wiersze i powieści, że przełożył Pieśń nad pieśniami, że przekładał również sonety Dantego, poezję Verlaine’a, Rimbauda, Goethego, utwory poetów serbskich i rosyjskich; pisał artykuły naukowe poświęcone motywom żydowskim w literaturze polskiej i światowej; ukończony w 1939 roku rękopis popularnego zarysu historii sztuki jego autorstwa mógł ukazać się dopiero po 1956 roku (jako Dzieła i twórcy, Wiedza Powszechna, Warszawa 1961) i dzisiaj zarys ten można kupić w internetowym sklepie Allegro… Dowiedziałem się również, że żoną Juliusza Feldhorna była Stella z domu Landy, tłumaczka m.in. Johna Galsworthy’ego. Zginęli tego samego dnia, w centrum Wieliczki, schwytani w tej samej obławie… Wyobrażam sobie, że w ostatniej chwili ich życia trzymali się za ręce…

Z książki znanego krakowskiego hematologa, prof. Aleksandra Skotnickiego (Juliusz Feldhorn. Poeta, pisarz, tłumacz, wybitny polonista Gimnazjum Hebrajskiego w Krakowie, Kraków 2011) dowiedziałem ponadto, że Feldhorn był nauczycielem niezwykle wymagającym, jednocześnie cenionym przez swych uczniów za pasję i oddanie; że brał udział w kampanii wrześniowej i w okolicach Lublina dostał się do niewoli, skąd uciekł, a następnie przedostał się do Lwowa; że po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej ukrywał się na aryjskich papierach w Wiśniczu oraz Swoszowicach. A tam, „wieczorami tłumaczył z rosyjskiego Rusłana i Ludmiłę Aleksandra Puszkina”, jak czytam we wspomnieniu jego córki Marii.

I jeszcze jedno wspomnienie, tym razem Ireny Bronner (1921-2004), jednej z uczennic Feldhorna w Gimnazjum Hebrajskim w Krakowie, która w swoich Cykadach nad Wisłą i Jordanem (Wydawnictwo Literackie, 1991 i 2004) pisze tak: „«Stary Julek», jak go nazywaliśmy między sobą, objął nauczanie w naszej klasie w 1937 roku. […] Przeobraził lekcje polskiego w wielkie święto i jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Nie zasługiwał wcale na przezwisko «Stary» […] wyglądał młodo i był młody. Ale nazywaliśmy go tak przez przekorę, bo to przezwisko wyrażało bardzo dużo miłości i przywiązania do profesora. Feldhorn pokazał nam piękno polskiej prozy i poezji w sposób niezapomniany. […] Przerabiając materiał z danej epoki, poznawaliśmy architekturę, malarstwo, muzykę i literaturę tego okresu w świecie. […] Niezapomniane są audycje muzyczne, które organizował raz w tygodniu. Schodziliśmy się w auli, w której stał fortepian i patefon, a Feldhorn nam puszczał płyty […] według swego wyboru, najczęściej te, które odpowiadały duchowi aktualnie przerabianej epoki. […] Chyba najwspanialsze były lekcje, kiedy inscenizował z nami pewne utwory i zapraszał nas do odgrywania różnych ról. Miał też aktorskie zdolności. Na pewno nikt mi nie uwierzy, ale doprawdy, do dzisiaj cierpnie na mnie skóra na wspomnienie jednej sceny z Wesela. […] Czy jakaś piętnastolatka może sobie dzisiaj uświadomić, co to znaczyło pół wieku temu być «zakochaną do szaleństwa»? To znaczyło na przykład wyszukać w książce telefonicznej jego adres i numer telefonu, dzwonić, nakręcając drżącą ręką numer, mylić się z przejęcia. Moje koleżanki miewały szczęście, bo słyszały nie raz jego głos w słuchawce, którą natychmiast, oczywiście, odkładały. […] wystawałyśmy w deszcz i mżawkę pod jego domem – o ile mnie pamięć nie myli, było to przy Karmelickiej 28 – by patrzeć, czy może ukaże się w którymś z okien albo może akurat wyjdzie z domu, albo nadejdzie”.

Uczniem Feldhorna był również Natan Gross (1919-2005), który tak pisał o swoim ukochanym nauczycielu: „Dał nam podstawy miłości do sztuki, do poezji. Był intelektualistą, poetą, miał nadzwyczajny sposób podawania wiedzy, był świetnym aktorem i recytatorem, wiersz powiedziany przez Feldhorna był niezwykłym przeżyciem. Głos głęboki, ciepły, nieskazitelna dykcja, uczulenie na rytm i melodię wiersza. Gdy skończył recytować, uczniowie siedzieli jak skamieniali”.

Zbiegi okoliczności, łańcuszek zdarzeń, niespodziewane wizyty. Przydarzają się każdemu – jednym częściej, drugim rzadziej. Dzieląc się z przyjaciółmi wydawnictwa Próby zapisem o wizycie w Bogdanach Juliusza Feldhorna, spełniam jego cichą prośbę i zapalam symboliczny znicz na Jego grobie.

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

Gałczyński i Mycielski: gry z socrealizmem

Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego poznał Mycielski przed wojną w Wilnie. Po 1945 roku obaj znaleźli się w Krakowie i tam dość szybko zacieśnili znajomość. W archiwum kompozytora zachowała się dedykacja poety skreślona na przekazanym kompozytorowi maszynopisie Niobe („Zyziowi in memoriam Konstanty. 29 Nov 1950, Warszawa”). O dedykacjach wpisanych na wręczanych mu tomikach poezji Mycielski wspomina też w poświęconym poecie szkicu (Z. Mycielski, Czysty ton, w: Z. Mycielski, Szkice i wspomnienia, Warszawa 1999). Mycielskiemu poświęcony jest również wiersz Gałczyńskiego Lubię…, napisany w 1949 roku. Kompozytor dedykował z kolei przyjacielowi skomponowaną w 1948 roku Uwerturę śląską na orkiestrę. A wcześniej umuzycznił dwa jego poematy: Portret Muzy oraz Kwiaty na tor.

Jeśli chodzi o Portret Muzy, to zarówno wiersz, jak i muzyka powstały latem 1947 roku w Śledziejowicach koło Krakowa. W tamtejszym dworze utworzono wówczas Dom Letniskowy dla pracowników krakowskiego „Przekroju”. Bawili tam zatem redaktorzy pisma. Wśród nich Gałczyński. Mycielski zaś, dobrze zaznajomiony z kolegami z „Przekroju”, wykorzystał sposobność wyjazdu z Krakowa na wieś, by w spokoju komponować. Chciał pracować nad I Symfonią, ale spędzał wiele czasu na rozmowach z Gałczyńskim. Obaj zastanawiali się zapewne nad rolą i miejscem sztuki w powojennej rzeczywistości. Coraz usilniej zabiegano przecież o umasowienie kultury. O postawie poety w tych latach Andrzej Drawicz napisał: „[Gałczyński] na razie słyszy, wraz z całą literaturą, wezwania do pełnego zaangażowania. Wezwania brzmią dlań zapewne przekonywająco. Pisać prościej, zrozumialej, dostępnie dla szerokich mas, brać udział w kształtowaniu nowej kultury? A cóż innego starał się […] robić on sam?”. To rzeczywiście były hasła, które trafiały do przekonania wielu twórcom, także tym dalekim od komunistycznych sympatii. Dotyczyło to również kompozytorów. Wielu z nich zastanawiało się, jak robić to tak, by nie utracić wartości artystycznej. A przy tym nie najgorzej zarobić. Na twórczość „upowszechnieniową” państwo przeznaczało przecież niemały budżet. Na ile zatem poważnie traktowali wytyczne władz autorzy tacy jak Gałczyński czy Mycielski?

Portret Muzy mówi rzeczywiście o nowej powojennej rzeczywistości, ale językiem wzorowanym na modlitewnej litanii. Już sam podtytuł: „Hymn akatystyczny” wskazuje na religijne konotacje. Tyle, że u poety bóstwem, do którego kieruje słowa jest Euterpe, grecka muza poezji lirycznej. Całość składa się z dziewiętnastu strof, z których każdą kończy zawołanie: „Euterpe, Alleluja”, w finale dopełnione łacińskim wersem: „Euterpe / Quod spiro et placeo, si placeo, tuum est [łac. To, czym oddycham i proszę, jeśli proszę, jest twoje] / Alleluja.” W opracowaniu muzycznym Mycielski potraktował utwór poważnie. Tekst powierzył recytatorowi, którego kwestie na wzór antyczny dopowiada chór, a całość dopełnia niewielki zestaw piętnastu instrumentów. Idąc tropem poezji, w warstwie muzycznej z łatwością odnajduję nawiązania do muzyki religijnej. Modlitewny nastrój oraz litanijne zaśpiewy budzą jednak zaskoczenie w zestawieniu ze słowami tekstu, w których mowa na przykład o budowaniu pięknych szos („Szosy zbudujemy ci piękne, żebyś pięknie mogła wędrować”, ze strofy XVII) czy bloku wschodnim („Maniaków Zachodu oświeć, że jesteśmy blokiem wschodnim”, ze strofy XVIII). Końcowe wersy w ujęciu muzycznym to czysto modlitewna inwokacja, oparte na cytacie średniowiecznej melodii finałowe wezwanie do muzy.

Czy obaj twórcy dobrze się bawili pracując nad Portretem Muzy, czy też traktowali rzecz poważnie? Trudno z perspektywy czasu nie zadawać sobie takiego pytania. Gałczyński był wszak autorem nie tylko lirycznych, ale i kabaretowych tekstów. Portret Muzy, czyli świecki, socrealistycznie wręcz pobrzmiewający hymn skierowany do greckiej muzy i wzorowany na liturgicznym akatyście wzbudził w każdym razie mieszane uczucia. Po publikacji poematu anonimowy czytelnik pisał do poety oburzony: „Szanowny Panie, sądzę, że dobrze panu zapłacono za napisanie tego wzniosłego Pogrzebu Muzy, a zwłaszcza za ten patetyczny okrzyk: «My jesteśmy blokiem wschodnim!». Prawdopodobnie jest Pan tak oszołomiony swoimi dobrymi zarobkami w nowej Polsce, że nawet opiekunkę muzyki i poezji włączył pan do wschodniego bloku, zapewniającego panu tak wygodne życie.” Gałczyński jednak miał w najbliższym czasie pójść jeszcze o krok dalej w kierunku sławienia powojennego ładu…

Tymczasem, premierę Portretu Muzy Zygmunta Mycielskiego zaplanowano na antenie radiowej 1 stycznia 1948 roku. Wcześniej, 16 grudnia 1947 roku kompozytor donosił matce: „Pierwsza próba z chórem radiowym Euterpe Alleluja wypadła przyzwoicie. Brzmi to dobrze – wszystko tak jak chciałem jako brzmienie”. A 29 grudnia dodawał: „Próba wyszła dobrze dosyć – przez radio brzmi lepiej niż na sali – co w porządku, bo pisałem to z myślą o radiu. Zobaczymy, jak wyjdzie odegrane z taśmy”. Wszystko najwyraźniej poszło dobrze, utwór jednak w wersji koncertowej chyba nigdy nie zabrzmiał, a w wykazach twórczości kompozytora widnieje niekiedy wręcz jako „muzyka radiowa”. W archiwum Polskiego Radia zachowało się zresztą nagranie. Słucham go i nie przestaje mnie dziwić to połączenie wyraźnie religijnej muzyki z pobrzmiewającym ideologicznie tekstem. Nie umiem znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy utwór ten autorzy pisali serio, czy też raczej był świadomą grą lub żartem poety i kompozytora. W zachowanych materiałach brak wyraźnego tropu. Najbliższe wyjaśnienia tej zagadki wydają mi się słowa Mycielskiego, które skreślił w dzienniku niemal rok później, 7 grudnia 1948: „Chcą dziś sztuką zastąpić religię, z którą koncepcja materialistyczna walczy – i stąd hasło «sztuka dla mas». Rodzi się z tego mnóstwo komplikacji, bo wiadomo, że masy mają w dupie dobrą sztukę. Jednakże gra warta jest świeczki, choć nie wierzę, żeby sztuka mogła być czymś więcej niż składową sakralnego obrzędu – bez względu na przedmiot tego obrzędu (liturgia etc.). Ale – czy możemy się przeciwstawiać w imię słabych haseł «upadającego kapitalizmu»? Jedźmy w prostotę, w styl, może pokonamy ten okres dosyć ponurych indywidualnych igraszek. Gałczyński też myśli, że wchodzimy w okres dogmatyczny, choćby się on i nazywał «twórczym marksizmem»”.

W Portrecie Muzy bez wątpienia obecny jest nastrój religijnego obrzędu, którego przedmiotem staje się sztuka, spersonifikowana w osobie Euterpe. O ile jednak w przypadku Portretu Muzy hymniczny charakter – mimo miejscami wyraźnie politycznych odniesień – zasadniczo przystawał jeszcze do idei modlitwy zanoszonej do muzy poetów, to kolejne utwory Gałczyńskiego były już znacznie mniej finezyjne. Podczas pobytu w Szczecinie, do którego Gałczyńscy przeprowadzili się w maju 1948 roku, poeta napisał wyraźnie już propagandową Kantatę na uroczyste otwarcie nowej radiostacji w Szczecinie. W tym samym roku zapisał też wiersz Kwiaty na tor. Po ten liryk miał wkrótce sięgnąć Mycielski, który notując swe kompozytorskie zamierzenia na 1948 rok zapisywał: „Ewentualnie: coś do Gałczyńskiego na «pendant» do Portretu Muzy”. Owym „pendant” stało się opracowanie Kwiatów na tor na chór a cappella, ukończone jednak dopiero w 1949 roku.

Tutaj nie ma już właściwie wątpliwości. Prosty, propagandowy tekst, a do niego marszowa, wpadająca w ucho melodia wskazują na pieśń masową, jakich powstawało wówczas wiele. Także analizując poezję Gałczyńskiego końca lat czterdziestych Drawicz zanotował: „Pojawiają się utwory, w których niepokój poszukiwań ustępuje miejsca pewności znajdowania. To nie wychodzi poezji na dobre. Zaczyna się ilustracja prawd gotowych, jeszcze ożywiana szczerym patosem, ale jednak płaska. […] Wiersz Kwiaty na tor kończy się tak: «Szczury w końcu same wyjdą z nor. / Nasza jest ziemia. Nasz firmament. / Rzucam kwiaty na tor, / którym przejeżdża rewolucja. / Panna roztropna. / Słońce sprawiedliwości. / Amen». Tu wewnętrzny słuch, jak się zdawało zawiódł go [Gałczyńskiego]: litanijne inwokacje nie przystawały do tematu”.

W opracowaniu muzycznym Mycielskiego ton religijny odzywa się tym razem jedynie na końcu, w melizmatycznie potraktowanym finałowym słowie „Amen”, połączonym z typowo kościelną kadencją. Całość utrzymana jest w miarowym rytmie. Ale nie jest to typowy radosny marsz. Dominuje stonowana w nastroju melodia i przeważnie molowa harmonika. Zatem mimo rewolucyjnego charakteru wiersza, pieśń daleka jest od typowych, podniosłych i optymistycznych pieśni masowych swojego czasu. W dodatku nieoczywista harmonika, w której tryb durowy miesza się z molowym zaciemniając przekaz jest dość trudna dla masowego odbiorcy… Mycielski niby zatem skomponował pieśń masową, ale czy rzeczywiście tak bardzo typową?

Pod koniec 1949 roku kompozytor przesłał partyturę Tadeuszowi Ochlewskiemu, dyrektorowi Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, pisząc: „Posyłam mały chórek a capella. Jeżeli uznacie, że to do wydania, to bądź łaskaw coś za to mi dać z PWM – ile się da”. Nie ukrywał więc, że aspekt zarobkowy ma tu znaczenie. W cytowanym liście sugerował też, że można by Kwiaty na tor wykonać razem z Portretem Muzy, dodając w nawiasie: „Może by to na jakie socjalistyczne święto puścić?”. Miał zatem pełną świadomość co do przeznaczenia obu swych kompozycji z tekstami Gałczyńskiego, mimo ich jednak dość wysublimowanej poetycko-muzycznej szaty. Ale być może to właśnie ten ostatni element sprawił, że utwory te nie stały się w ostatecznym rozrachunku sztandarowymi przykładami muzyki socrealistycznej. Pozostają za to niewątpliwie świadectwem zmagań obu twórców w czasach tak bardzo sztuce nieprzychylnych. Próbą torowania własnych dróg. A przede wszystkim dowodem artystycznej przyjaźni poety i kompozytora.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Galeria jednej fotografii (22)

Alejkę z popiersiami, na folii z negatywem ze stycznia 2011, nazwałam „Alejką Mędrców”. Na położonym, na wzgórzu Pincio, Placu Napoleona stoją obok siebie: PAOLO VERONESE, PETRARCA, DANTE, LEONARDO DA VINCI, ANDREA DORIA, M·A· BOUNARROTI, N MACHIAVELLI, GIVLIO CESARE. Machiavelli bez nosa, Juliusz Cezar bez głowy.

„GIVLIO CESARE”, Rzym 2011, z cyklu: „Przyszli barbarzyńcy”, © Elżbieta Lempp

10 luty 2022

ELŻBIETA LEMPP

Ostatnie słowa

Borges powiada, że pewien człowiek siedział w domu wysoko w górach, gdy nagle usłyszał, że ktoś nadchodzi i go woła, ale po cichu, toteż się tym nie przejął. Potem zawołano go głośniej, więc wyszedł z domu, ale natychmiast wrócił, bo na zewnątrz siąpił deszczyk. Wtedy pojął, że tym, kto się zbliżał, był jego wróg. Wróg podszedł i zabił człowieka pchnięciem szpady. Umierając, człowiek rzekł: „Więc teraz używa się szerokich ostrzy”.

Tak wygląda męstwo.

Ja zaś bałem się piątku. Trudna chwila przyszła w szpitalu, gdy wydano rzeczy, które zostały po matce, i poproszono mego ojca, by sprawdził, czy wszystko się zgadza. Wyjąwszy z foliowego worka kapcie, koszulę nocną i łańcuszek, zaniósł się szlochem i zachwiał jak nieprzytomny, aż musiałem go przytrzymać, by nie upadł. Gdy wracaliśmy ze szpitala, przeszyło nas ostrze groteski: wszyscy naokoło – na ulicy, w autobusie – roześmiani, rozśpiewani, jadący na mecz Polski z Grecją. Nastrój fiesty udzielał się nam i mieszał z żałobą.

W przeddzień pogrzebu pojechałem z ojcem do kostnicy, by zapłacić za przechowanie zwłok. Zaszliśmy na podwórko, akurat zaświeciło słońce. Pod budynkiem stały dwie stare rozpadające się ławki, takie jak w PRL-owskich parkach. Brakowało im desek a na tych nielicznych, które były, łuszczyła się zielona farba. Przyszło mi na myśl, że szpital wolski dzieli się na trzy kręgi: na recepcji, w gabinecie ordynatora – nowoczesność, błysk czystości, lśniąca posadzka; w części administracyjnej, gdzie wypisuje się zaświadczenia o zgonie – brudne linoleum, odrapane ściany, drewniane skrzypiące schody; najniższy krąg – zimna kostnica.

Otworzył nam drzwi dobroduszny, grubiutki mężczyzna. Usłyszawszy nazwisko, wiedział, o co chodzi.

– Proszę zaczekać na ławce – powiedział. – Zaraz wypiszę rachunek.

Wrócił po pięciu minutach.

– Proszę, to rachunek. A może chcą panowie zobaczyć zwłoki dzisiaj? Akurat pani leży. Proszę, niech panowie sobie popatrzą.

Weszliśmy do środka. Dłonie na podołku, owinięte różańcem. Paznokcie już tak sine, że prawie czarne. To samo uszy. Szyja sino-czerwona. Nogi jak u drewnianej lalki, chude, sztywne i proste. Najstraszniejsza twarz, zastygła na zawsze w grymasie nieziemskiego bólu i strachu. Nic ze słodkiego pogodzenia się z losem. Śmierć była agonią, morderczą walką o oddech podczas ataku dusznicy. Nim odjęło jej mowę, powiedziała do męża: „Ściereczki do kurzu leżą w górnej szafce”.

Gdy już zbieraliśmy się do wyjścia, ojciec pocałował ją w czoło, najpierw dwa razy, po chwili jeszcze raz, wiedząc, że robi to ostatni raz w życiu. A zaraz potem uścisnął i potrząsnął jej ręce, w taki sposób, jak się żegna kogoś przed daleką drogą lub dodaje otuchy przed trudnym egzaminem, mówiąc: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze”.

Przypomniała mi się wtedy śmierć matki mojej matki, w tym samym szpitalu. Moja babka uprawiała ćwiczenia duchowe na własną modłę. Przede wszystkim strzegła przed złem swojego męża, bo był kruchy i słaby, a ona potężna i silna. Kiedy więc wywiązywała się jakaś bójka z jego udziałem – a kiedyś w małych miasteczkach jak Radzymin często do nich dochodziło – to babka szybko dowiadywała się o bójce, biegła tam i robiła z wrogiem porządek, kopiąc go po goleniach. Drugim jej sposobem zaciągnięcia się pod sztandar miłosierdzia było współczucie dla włóczęgów. Ilekroć spotkała żebraka czy bezdomnego, zawsze przyprowadzała go do domu, myła, karmiła, dawała nowe ubranie i tak obsłużonego puszczała w świat. Przy tym w słowach była szorstka.

Moja babka przyjechała do nas w jasnozielonej garsonce, żeby umrzeć. Tuż przed udarem mózgu siedziała w fotelu i wspominała ludzi, których znała. O każdym mówiła tylko parę zdań, ale takich, które czyniły z ich życia los, czyli coś sensownego, koniecznego i pełnego – gotowe napisy na nagrobkach. Kilka minut po tej erupcji mądrej elokwencji siedziała sparaliżowana, a z jej ust dobywał się bełkot. Trzymałem ją za bezwładną rękę, ale nie poznawała mnie. Jeszcze jakimś nadludzkim wysiłkiem poszła o własnych siłach do łazienki, potem przyjechała karetka i zawiozła ją do szpitala wolskiego. Gdy przyszedłem do niej następnego dnia, leżała na korytarzu w jakimś łóżeczku jak dla dzieci, ogrodzonym siatką, z nogami przywiązanymi sznurkiem do prętów łóżka. Do końca nie ustawała w ćwiczeniach duchowych, wierzgała nogami, chcąc jeszcze dokopać życiu na odchodne – albo śmierci na przywitanie.

Patrząc na nieżywą matkę i wspominając śmierć babki, czułem istnienie linii losu rodu. Wraz ze śmiercią matki odjęta mi została część mojej pamięci, tej najstarszej, do której nie mam dostępu, tej z pierwszych miesięcy i lat mego życia. Odjęte mi zostały smaki dzieciństwa, bo choćbym jadał najlepsze potrawy, nigdy już nie zjem takich, jakie gotowała matka. W zamian zostało mi dane silne odczucie obecności śmierci. Tak jakbym był połączony z matką niewidzialnymi nićmi, jakbym ją miał cały czas w sobie. Kiedy żyła, miałem ją w sobie żywą, gdy umarła, mam ją w sobie umarłą. Mam w sobie śmierć. Mając w sobie śmierć, silniej wyczulony jestem na wszystkie przejawy życia: na zapach jaśminu czy mokrej trawy, na ciepło skóry. Mając w sobie śmierć, jestem bardziej żywy. To każe inaczej patrzeć na wszelką ofiarę z życia. Widzę teraz jak na dłoni sens każdej śmierci, żadna nie jest daremna, każda łączy się z życiem i je umacnia.

Spojrzałem na ojca, daliśmy sobie wzrokiem znak wyjścia. Kiedy w drodze powrotnej staliśmy na przystanku tramwajowym przy Muzeum Powstania Warszawskiego, spostrzegłem wbiegającego z ulicy na przystanek dziwnego psa: był tak chudy i wyliniały, że przez niemal przezroczystą sino-rudą skórę widać mu było żebra i żyły; grzbiet miał dziwnie wygięty do góry, uwagę przyciągał długi, cienki ogon. Gdy podbiegł bliżej nas, poznałem, że to lis. Miał lisią mordę, a ten ogon był bez kity. Biegał otumaniony między ludźmi, którzy z rosnącym strachem patrzyli na to monstrum. Raptem wpadł na tory i ganiał po nich jak opętany w tę i z powrotem. Z naprzeciwka jechał tramwaj. Zamarłem z przerażenia i litości. Motorniczy go nie widział. Na metr przed zderzakiem tramwaju zdążył skoczyć w bok, po czym biegał jak oszalały po trawniku, między krzakami. To zwierzę było jak z innego świata, z tego, z którym przez moment zetknąłem się w kostnicy.

Na cmentarzu powiedziałem tylko parę zdań: „Wszystkim tutaj zebranym pragnę serdecznie podziękować, że zechcieli towarzyszyć zmarłej w ostatniej fazie jej życiowej wędrówki. Mam głęboką nadzieję, że to, co z naszej perspektywy wydaje się bolesnym końcem, dla zmarłej jest początkiem czegoś dobrego. W takiej chwili jak ta wyraźnie widać, że życie ludzkie jest mnożeniem win. Toteż w imieniu mojej matki proszę, by ci, którzy żywili do niej jakąkolwiek urazę, puścili ją w niepamięć”. Czułem, że muszę się skupić na odpuszczeniu win, bo jeśli tamten świat mówi do nas poprzez znaki, to trudno o bardziej dobitny sygnał rozpaczliwego zagubienia, panicznego lęku, szukania ratunku niż wypadek z lisem.

Kilka dni po pogrzebie, w drodze do Stawiska, zauważyłem w Komorowie robotnika kolejowego, który montował tory. Był stary, chudy, rozebrany do pasa. Tors miał tak opalony i brudny od miału kolejowego, że wtapiał się w tło żelastwa, które leżało za nim, jakby stanowił jeszcze jeden element złomowiska. Pozazdrościłem mu tego walenia młotem w szynę, tego brudu ciała, zdrowego potu, wysiłku mięśni, zimnego piwa po pracy i leniwego odpoczynku, gdy będzie leżał wieczorem na łóżku i oglądał mecz. Zawsze mnie pociągała praca fizyczna, jej moralna strona, łatwa do odnalezienia ze względu na wymierność wysiłku i efektów, łatwa do objęcia słowem.

Może kiedyś wiatr czasu oczyści mi serce z popiołu, zostanie czysty ogień i będę wiedział, jakim zdaniem zamknąć życie.

ROBERT PAPIESKI

Karol Berger „Mahler i odwołanie IX Symfonii”

13 października 2022 roku w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach prof. Karol Berger (Stanford University) wygłosił wykład zatytułowany „Mahler i odwołanie IX Symfonii”, którym zainaugurował 51. Konferencję Muzykologiczną Związku Kompozytorów Polskich „Muzyka i ekspresja” (13–15 X 2022, Katowice). Prof. Karol Berger był gościem Związku Kompozytorów Polskich oraz Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. W omówieniu swojego wykładu napisał:

Ostatnie słowo V Symfonii Mahlera, skomponowanej w latach 1901–02 i prawykonanej w 1904 roku, jest ironiczne, szydercze wręcz, na pewno niepompatycznie triumfalne. Wyśmiewana jest tu cała tradycja zwycięskich scenariuszy symfonicznych uosabianych przez IX Symfonię Beethovena, tradycja „per aspera ad astra”, która kazała symfonikom proponować historie o cierpieniu triumfalnie przezwyciężonym. Finał stawia też pod znakiem zapytania własną przeszłość Mahlera. Po raz pierwszy kompozytor pisze tu symfonię, która nie dąży do transcendencji i wzniosłości, lecz akceptuje komiczną immanencję ziemskiej egzystencji. Dążenie do transcendencji zawodzi, ale nie zostaje zapomniane, podobnie jak nie są zapomniane negatywne aspekty ludzkiej egzystencji, które to dążenie zrodziły.

Za zgodą autora oraz organizatorów konferencji udostępniamy zapis wideo wykładu.

Wykład można obejrzeć poniżej albo po kliknięciu tutaj

[bbl]

„Róża”

Szedł ścieżką przez las śpiewając: „To idzie miłość” albo „O, Boże, o Boże Panie mój”.

Ktoś naraił go mojej mamie, miał pełnić różne obowiązki domowe w zamian za mieszkanie i skromną pensję. Pochodził z wysiedlonej rodziny łemkowskiej. Podobno „uczył się na księdza”. Na pewno krążył przed każdym Bożym Narodzeniem po nowych osiedlach w Warszawie i roznosił opłatki za „co łaska”, jako przedstawiciel nieistniejącej parafii. Pewnego razu w bloku spotkał prawdziwego księdza, równie jak on porywczego i doszło do bijatyki. Opłatki posypały się po schodach. Na pewno też zbierał datki na budowę kościoła, którego nikt nawet nie planował.

Przyprowadzał do naszego domu różnych mężczyzn poznanych na Dworcu Centralnym, miał też swój bliższy krąg barwnych postaci. Był w nim aktor teatru lalkowego, był autor tekstów popularnych piosenek („Te głupie łzy – zapamiętaj, że to ja…”), był dyrektor zakładów mięsnych na Żeraniu, pewien Pers z Wąbrzeźna, pewien Żyd ze swoim niemieckim partnerem, a także biskup, który po upojnej nocy, ubrany w ornat, odprawił u nas mszę.

Przyglądaliśmy się tym ludziom z dużym zaciekawieniem. Przyjaciele naszego domownika siadali zresztą z nami do stołu, przychodzili do mamy, której zwierzali się z emocjonalnych problemów, nieraz namawiali ją: „Napisz o nas powieść…”.

Z czasem domownik coraz więcej balował, a nie rwał się do pomocy. Wtedy zaczął przedstawiać się jako nieślubny syn mojej mamy. Po dziesięciu latach wreszcie się wyprowadził. Było to jakoś niedługo po zniesieniu stanu wojennego. Wiem, że założył firmę produkującą drzwi antywłamaniowe.

Za mało tego na powieść. Był jednak ukryty wątek, że tak powiem, policyjny, o którym moja mama nie wiedziała. Kiedy po latach dostałem do wglądu swoją teczkę z archiwum SB (kryptonim „Łącznik”), okazało się, że wypełniają ją przede wszystkim raporty naszego domownika, tajnego współpracownika „Róży”.

Rys. Grandville

Z rozrzewnieniem czytałem, co i kiedy robiłem, kto mnie odwiedzał, zanotowane były godziny, w jakich wracałem do domu, albo kiedy wszedłem na strych i ile czasu tam przebywałem. Oczywiście, zapisywał wszystkie moje obelgi pod adresem komuny. Wiedział, że przynoszę i wynoszę bibułę, ale na szczęście nie domyślał się, że mam coś wspólnego z jej wydawaniem. Działał więc trochę po omacku. Esbecy zresztą też. „Róża” przepisał dla nich w całości mój notes telefoniczny, dość obszerny, bo było tam mnóstwo telefonów ludzi teatru. Ktoś w Pałacu Mostowskich sprawdzał pracowicie numer po numerze. Zaprzestał, kiedy dotarł do nazwiska Elżbiety Kępińskiej, przy którym zapisał: „Żona członka KC!”.

„Róża” podawał dokładnie, którymi kolejkami jeżdżę do Warszawy, na której stacji wysiadam i wiedział o planowanym aresztowaniu, bo zadzwonił do nich, że właśnie wyjechałem. Czekali na mnie na Centralnym. Mieli też w ręku szczegółowy plan dojazdu do domu w Podkowie. Akcją dowodził por. Artur Szerszeń. Okazałem się jednak postacią nie pierwszoplanową, więc po nim przejął mnie kapral Mrówka, a cała mrówcza praca naszego domownika niczego ważnego nie przyniosła. Sukces był taki, że mnie zamknęli.

Nie sądzę, żeby „Róża” był ideowcem. Może sobie dorabiał, może mieli na niego jakieś haki.

W zeszłym roku na Wszystkich Świętych na grobie mojej mamy pojawiła się kartka z jego ręką zapisanym słowem: „Pamiętam”. W tym roku chyba zostawię swoją: „Ja też”.

PIOTR MITZNER

Andrzej Mencwel „Powieść z życia. Część I: Strona ojca”*

Mój jedyny i krótkotrwały pokój dziecinny znajdował się pośrodku okazałego, sześciopokojowego mieszkania z obszerną kuchnią, służbówką i osobną spiżarnią, zajmującego całe reprezentacyjne piętro narożnej eklektycznej kamienicy, której wilhelmiński niewątpliwie budowniczy wykazał umiejętnie powściąganą słabość do berlińskiego neorenesansu: portale sklepowy i wejściowy były należycie zróżnicowane, podziały poziome i pionowe fasady zrównoważone, okna wystawowe i mieszkaniowe proporcjonalne, tympanony i gzymsy geometrycznie figuralne, a ściany rytmicznie boniowane. W berlińskiej dzielnicy Prenzlauer Berg, która ściąga zwiedzaczy z całego świata, można takich kamienic odnaleźć całe rzędy, są zwykle o dwa–trzy piętra wyższe od jeleniogórskiej, ale stylowo identyczne. Skalę XIX-wiecznego miasta mierzę przeciętną wysokością kamienic, układając na przykład linię schodzącą Berlin–Breslau–Hirschberg, sześć/pięć pięter, następnie pięć/cztery, aż po trzy/dwa u nas, co jest jeszcze jednym argumentem przemawiającym za tym, że był to wiek geometrycznie uporządkowany i arytmetycznie wyliczony.

Fasady berlińskie, każda przecież inna, lecz wszystkie razem podobne, oglądałem z przyjemnością tym większą, im bardziej cieszyły mnie wygładzone stuletnim deptaniem, połyskujące szklistym kwarcem i różowym porfirytem granitowe płyty chodnikowe, wydobyte niewątpliwie z dolnośląskich kamieniołomów, które na mojej ulicy i przed moim jeleniogórskim domem jacyś ciemni modernizanci kazali zalać asfaltem. Nigdy im tego nie wybaczę, ponieważ kocham stare kamienie, nie dla ich gemmologicznych rysów, czasem zachwycających, lecz głównie dla przedwiecznych, niewidocznych dla oka ludzkich śladów, których radiację odbieram szóstym zmysłem. W dolinie La Vézère oddalałem się od wszelkich inscenizacji i rekonstrukcji, aby na uboczu, pod nagim skalnym okapem odczuć zaklęte w nim duchy. Na ulicy Matejki w Jeleniej Górze zgładzono również, czyli zrównano z asfaltem, ogródki przydomowe, będące szczególną ozdobą naszego miasta, bliższą mi od sąsiednich okazałych ogrodów willowych, do których nie dało się wejść, chyba że po nocy i na lewo.

Mieliśmy taki ujmujący przedogródek, gdyż na samym powojennym początku cała kamienica, choć bez prawa własności i zapisów hipotecznych, była nasza. Na wysokim parterze mieściły się izby warsztatowe ze stołami i maszynami, salka krojczego i kantor szefa, na dole zaś obszerna przymierzalnia z rozkładanymi lustrami i sklep o trzech oknach wystawowych. „Elegancja – Pierwszorzędny Zakład Krawiecki, Damski, Męski, Wojskowy” – oznajmiał okazały szyld, poszczególnymi członami rozmieszczony nad wejściem i witrynami. Pierwsze piętro, czyli z francuska niemiecki Beletage, zajmowało nasze, powiedzmy rodzinne, wieloizbowe mieszkanie, a na piętrze drugim, niższym, wcale jednak nie ciasnym, kwaterowali czeladnicy, do których mogłem zachodzić jak do rodziny, a może nawet lepiej. Środkowa lokalizacja mojego dziecinnego pokoju, wychodzącego oknem na sam narożnik, dającego mi przeto wgląd na całe skrzyżowanie ulic, wydzielała go jakby z całego domu. Pod sobą miałem przymierzalnię, która dzieliła sklep od warsztatu, a nad sobą sionkę rozdzielającą izby czeladników. Podobnie było wobec obu części mieszkania – publicznej, czyli funkcjonalnej oraz prywatnej, zatem rodzinnej. Mieszkanie miało odpowiednio do tych części dwa wejścia – pierwszym, po lewej, na wprost schodów, wchodziło się do gabinetu, w którym przez krótki okres swej publicznej świetności urzędował ojciec, prywatne natomiast, przez korytarzyk ze spiżarnią, prowadziło do obszernej kuchni z dużym oknem wychodzącym na podwórze. Drzwi wymownie różnicowały oba te wejścia i ich funkcje: publiczne były ciężkie, dębowe, masywne, z wypukłymi płytwinami – za nimi winien urzędować jakiś radca, mecenas lub szef firmy; prywatne były lekkie, może lipowe, przeszklone, zdobione snycerskimi detalami i kolorowymi szybkami, tak powinno się witać szczęśliwą rodzinę lub kochanych dziadków.

Jakim sposobem weszliśmy w przejściowe, co się miało wkrótce okazać, posiadanie, raczej użytkowanie tego domu, odpowiedzieć jest łatwo: przez przydział, który mój ojciec, jeden z „pionierów ziem odzyskanych”, jak przesiedleńców wówczas nazywano, otrzymał z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, działającego w okazałym gmachu byłego Dresdner Bank, wyróżniającego się w mieście obrotowymi drzwiami, których podkręcanie było jedną z naszych chłopackich gier zręcznościowych. Niemiecki szyld jeszcze widniał nad wejściem, litery skuwać zaczęto później, w spóźnionym rewanżu za sławetne hasło Bismarcka: Fort mit der polnischen Faßade!, które mój ojciec pamiętał ze swego wielkopolskiego dzieciństwa. Skuwania i przemalowania nie były zresztą skuteczne, bo niemieckie litery przebijały po latach, kucie utrwalało ich profile, a farby, im dalej od wojny, tym mniej były trwałe i deszcze je spłukiwały, pozostawiając na tynkach bełkotliwe palimpsesty, miejscami rażące do dzisiaj, chociaż chyba już tylko mnie, a nie miejskich rajców czy krajowych parlamentarzystów, tak zajętych sobą wzajemnie, że zaślepionych.

Starodawne i nowoczesne zarazem miejskie piękno powojennej Jeleniej Góry zapewne mnie uczuliło i gdziekolwiek jestem, chętnie zachwycam się udanym architektonicznym zespołem, może to być kościół, szkoła lub dom mieszkalny, a cierpię z abominacji do budowli kiczowatych, ulic pokracznych, domostw niewydarzonych. I tak jak obrzydzeniem napawa mnie dawne, za starego jeszcze reżimu, zniszczenie przydomowych ogródków w ramach tępej modernizacji, tak nieomal fizycznie męczy mnie obecna powszechna wymiana drewnianych ram okiennych na plastikowe. Ze zrozumieniem przyjmuję, bo jakżeby inaczej, że ociepla to wnętrza mieszkalne, oszczędza energię, spowalnia zatem zmiany klimatyczne, czyli przybliża nas do ocalenia. Dlaczego jednak w sąsiednich mieszkaniach okna te mają różne wykroje i wzory? Liczę z pamięci, ile ich jest obecnie w jeleniogórskiej kamienicy, i wychodzi mi, że na piętnaście okien (bez wystaw sklepowych) wzorów będzie z pięć, razem nieznośny rozgardiasz. Przecież obok wejścia wisi tabliczka „obiekt zabytkowy”, inna zaś powiadamia nas, że jest to własność „wspólnoty mieszkaniowej”.

Co to za zabytek, którego wygląd można dowolnie kaleczyć? Co to za wspólnota, która nie potrafi uzgodnić formy ram okiennych? Przejrzałem, rzec mogę, na wskroś te obecne „polskie fasady” (może to jest dzisiejszy idiom, jak ongiś „polskie drogi”?), bo od Jeleniej Góry do Przemyśla i od Żar do Ełku, miast stołecznych nie pomijając, i wyrobiłem sobie niezawodne kryterium oceny współczesnej kulturowej i społecznej zborności. Dajcie sobie wolne od „sceny politycznej” – ona wszystko zakłamuje, patrzcie w okna mieszkaniowe – one naocznie są prawdomówne. Dopóki tych okien ze sobą nie zestroją, na pewno się nie porozumieją, a gadają ciągle o „wspólnocie”, na dodatek „narodowej”!

Dom, który przejęliśmy dość wcześnie, zastaliśmy już opuszczony, dzięki czemu uniknęliśmy, ojciec za nas wszystkich, bezpośredniego udziału w wysiedlaniu poprzedników i wypowiadaniu lodowatej formuły: Sie fahren nach Altreich, ihr Vaterland /1/. Niemieccy mieszkańcy Kotliny uważali ją na pewno za swój Vaterland, może nawet za Altreich, choć do Rzeszy włączeni zostali dopiero przez Bismarcka. Mieszkanie nie było jeszcze zrabowane i pozostało częściowo umeblowane, podobnie zakład krawiecki na parterze, wyposażony w maszyny, stoły i żelazka, a nawet w stojące lustro krawieckie z bocznymi skrzydłami na zawiasach, pozwalające klientce obejrzeć się nie tylko od stóp do głowy, ale też z boków i z tyłu. Chroniliśmy to lustro przez wszystkie perypetie, aż w końcu, jako prawowity spadkobierca, oddałem je przyjacielowi do garderoby teatralnej.

Ojciec przybył do Kotliny wczesnym latem 1945 roku, kiedy tylko przekonał się, że w rodzimym Rawiczu nie ma już do czego wracać, i on, ten człowiek śródpolskich nizin, który przez całe poprzednie życie żadnych chyba gór nie widział, bo nawet podczas I wielkiej wojny stacjonował nad morzem, udał się na wyprawę cokolwiek awanturniczą, tym bardziej że podjął ją sam, gdyż jego dorosłe już córki, a moje siostry odmówiły współdziałania i udały się również na Zachód, ale do Żar i na własną rękę. W Jeleniej Górze znalazł się na przełomie czerwca i lipca, nie tylko postarał się o swój przydział, ale też zaczął działać społecznie, skoro już w sierpniu zarejestrował wraz z kolegami cech krawców, którego starszym, czyli cechmistrzem, go wybrano. Było to już po pierwszej, „dzikiej”, jak się ją określa nawet w oficjalnych opracowaniach, akcji wypędzania Niemców przeprowadzonej w czerwcu przez wojsko, milicję i zwyczajnych rabusiów ze skrytego poduszczenia tworzących fakty dokonane przed rozpoczęciem poczdamskiej konferencji pokojowej, na której miały zapaść rozstrzygnięcia graniczne.

ANDRZEJ MENCWEL

* Fragment książki Andrzeja Mencwela „Powieść z życia. Cz. 1: Strona ojca”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Nisza. Aby zamówić książkę proszę kliknąć tutaj

Jules Supervielle (1884-1960)

Czy jest rzeczywiście zapomniany? Trudno wskazać barometr, który mierzy żywotność dzieł poetyckich. Ale jest wielu poetów, którzy zabłysnęli w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku, a o których pamięta się mało. Weźmy chociażby czwarty tom słynnej dwujęzycznej Antologii poezji francuskiej zredagowanej przez Jerzego Lisowskiego. Niektóre nazwiska, jeszcze za mojej młodości majestatyczne: Saint-John Perse, Patrice de La Tour du Pin, Pierre Jean Jouve, Jules Supervielle niemal zniknęły z ciągle aktualizowanej przez uczestników i świadków historii literackiej. Te, które pozostały w pamięci zawdzięczają swoją żywotność temu, że są nam bliższe w czasie, albo stało się tak za sprawą dodatkowych okoliczności: trafiły do francuskiej piosenki lub do muzyki awangardowej, zapisały się wierszem-manifestem antyhitlerowskiego oporu. Do tego dochodzi jeszcze i to, że poezja w kulturalnym życiu francuskim, w kręgu ludzi czytających rzeczywiście, nie istnieje zbyt wyraźnie, tak jak choćby w Polsce czy w Stanach Zjednoczonych.

Supervielle mimo częstych podróży do swojej drugiej ojczyzny Urugwaju (a może pierwszej? – bo tam się urodził), mimo południowoamerykańskiego składnika swego pisarskiego świata, był wyjątkowo zadomowiany w paryskim środowisku poetów i artystów, przyjaźnił się z wieloma. Musiał być nie tylko ceniony za swoje pisanie, ale i lubiany, skoro niedługo przed śmiercią ogłoszono go Księciem poetów. To stara tradycja, która przypomina średniowieczne dwory i poetyckie turnieje – zachowała ton festynu, na którym wybieramy krótkotrwałego władcę.

Wydawał liczne tomy poetyckie, pisał opowieści, gdzie roiło się od zaczarowanych dzieci, dramaty, gdzie występowały niewiarygodne postacie o niewiarygodnych imionach – było to jak gdyby odwzorowanie rodziny, którą stworzył: ojciec wariat poeta, matka zarazem władcza i kobieca oraz sześcioro potomstwa, każde z atrybutem łączącym je z jakimś tajemniczym aspektem świata. Wiersze nie przypominają znanych nam odmian poezji francuskiej pierwszej połowy XX stulecia. Nie mieszczą się w żadnej z żywotnych jeszcze wtedy tradycji: ani w tej wywodzącej się z Baudelaire’a i Rimbauda, uważanej za wprowadzenie do nowoczesności, ani w witalistyczno-biblijnej pochwale świata przez Claudela, ani w intelektualnej retoryce Valéry’ego, dla którego poezja odwzorowuje pracę mózgu; rozchodzą się z patosem Saint-John Perse’a (prawie rówieśnika), również pretendującego do istnienia na równej stopie z żywiołami… Jeśli chodzi o surrealizm, ważny w ówczesnym życiu kulturalnym, Supervielle trzymał się z dala od jego metod i jego koryfeuszy. Była to zapewne sprawa pokoleniowa, ale i przywiązanie do poetyki własnych mistrzów.

Supervielle rozmawia po prostu z rzeczami, rozmawia z Bogiem, którego imienia używa w sposób zupełnie fantazyjny, wprowadzając w błąd krytyka, gotowego zaraz przypisać mu jakąś osobistą teologię. Rozmawia z własnym ciałem, czymś tak cudownym i niezbędnym – próbując tragizm jego znikliwości, starzenia, śmierci, roztopić w kosmicznym przyzwoleniu. Do takich prób akceptacji grozy należy utwór, który tu podaję. Zelektryzował mnie, przypadkowo napotkany w jakimś tomiku. To po jego lekturze ciekawość skierowała mnie ku inny wierszom Supervielle’a, ale szybko uznałam, że ten pierwszy musi być wyjątkowy, a być może jest dla mnie nawet jedyny. Wynika z niego, że jesteśmy karmicielami Świata, który istnieje dla nas dzięki kontaktowi z naszym organizmem, ze zmysłami i działaniem (Uwaga dla absolwentów filozofii! Nie ma w tym ani grama kantyzmu!). Żywimy Czas naszą krwią i mamy – jak anemicy – krew w sobie odnawiać, bo Czas jest nienasycony. Ta więź ma charakter niesamowity, tak nierówni są partnerzy. Czas jest zależny od tego co skończone, co zmierza ode mnie do swego kresu. Dzięki temu się odnawia, czerpiąc ze mnie, przynosząc mi niszczące i twórcze samopożeranie. A odnawiać się oznacza wystawiać ciągle na niszczenie: i jeszcze, i jeszcze – aż do końca.

W tym krótkim wierszu jest coś z odsłonięcia prawa. Dotyka mnie nie tyle jako metafora, on jest mi bliski w swojej dosłowności. Konie przybywają w pewnych odstępach, aby pić – i trzeba im to zapewnić. To więcej niż poetycki wstrząs – kulę się pod siłą obrazu, jest dla mnie nie do wytrzymania. I zarazem rozpływa się w oczywistości. Zauważmy jednak, że ten wspaniały obraz, jako wizerunek zmysłowy, jest nielogiczny, bezsensowny. Jak ma wyglądać to picie „z nas”? Z czego konkretnie czerpią konie, tak że pojący słabnie i trzeba mu potem odzyskać siły? Co to są za okresy – pomiędzy jednym i drugim przybyciem spragnionych koni? W emocjonalnej sile obrazu zawiera się również jego nieprawdopodobność, ale dla zachwyconego czytelnika staje się ona obowiązującą prawdą…

Jules Supervielle

Konie Czasu

Kiedy konie Czasu stają przed mymi drzwiami

Wzdragam się nieco by patrzeć jak piją.

Bo to krwią moją gaszą swe pragnienie.

Obracają ku mnie pełne wdzięczności oko

Kiedy długimi haustami czerpią ze mnie siły

A słabość kładzie się na mnie jak noc.

I wiem, że muszę ciągle je odnawiać

Bym kiedy wrócą na nowo spragnione

Mógł żyć i je poić jeszcze i jeszcze.

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek