22 maja 2025 roku mija dwudziesta druga rocznica śmierci Marii Danilewicz Zielińskiej, literaturoznawczyni, bibliografki, autorki paryskiej „Kultury”. Zmarła w Quinta das Romãzeiras w Portugalii w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat, ale pochowana została w Aleksandrowie Kujawskim, miejscu swojego urodzenia.
Liczyła sobie lat sześćdziesiąt sześć, kiedy osiedliła się w Portugalii. Przeprowadzka wiązała się z jej powtórnym zamążpójściem – w 1973 roku, po śmierci pierwszego męża, poślubiła Adama Zielińskiego, dyplomatę i prawnika pasjonującego się historią stosunków polsko-portugalskich. Za sobą miała długoletnie kierowanie Biblioteką Polską w Londynie, współpracę z londyńskimi „Wiadomościami” oraz kilka wydanych książek: tom opowiadań Blisko i daleko (Londyn 1957), powieść Dom (Londyn 1957), zbiór studiów literackich Pierścień z Herkulanum i płaszcz pokutnicy(Londyn 1960). Przed nią było trzydzieści lat życia w kraju, który polubiła, dalsza współpraca z „Kulturą” i autorstwo klasycznych już dzisiaj Szkiców o literaturze emigracyjnej (Paryż 1978), powstałych z inspiracji Jerzego Giedroycia, oraz narodziny nowej pasji, jaką stało się tropienie polskich śladów w kraju nad Tagiem. Efektem tej pasji są Polonica portugalskie – zbiór ponad trzydziestu felietonów na temat historycznych i kulturalnych związków polsko-portugalskich od XVI do XX wieku, wydany staraniem Pawła Kądzieli w 2005 roku w Bibliotece „Więzi” i poprzedzony jego wstępem.
Poloniców portugalskich jest więcej niż można by się spodziewać, a ponieważ porozsiewane są po różnych dziedzinach, na książkę składa się osobliwa i fascynująca mieszanka. Znajdujemy tu echa Luzjad Camõesa w twórczości Słowackiego i okoliczności powstania portugalskiego wiersza o Emilii Plater; poznajemy portugalskie epizody z życia Maurycego Beniowskiego, generała Józefa Bema oraz Ignacego Paderewskiego; dowiadujemy się, kto krył się pod imieniem Księcia Niezłomnego z tragedii Calderóna i kim był José Manuel Sarmento de Beiras, portugalski lotnik, dla którego Maria Pawlikowska-Jasnorzewska przedsięwzięła eskapadę do Paryża, żywiąc matrymonialne nadzieje.
Historie te czyta się jak najlepszą powieść sensacyjną, bo też autorka z detektywistyczną dokładnością tropi portugalskie losy swoich bohaterów. Przykładem jest szkic poświęcony garstce Polaków, którzy po powstaniu listopadowym przedostali się do armii portugalskiej. Owocem kwerend Danilewicz Zielińskiej było dotarcie do nazwisk dwudziestu pięciu polskich wojskowych oraz rekonstrukcja biografii jednego z nich. Józef Karol Konrad Chełmicki, bo o niego chodzi, parał się nie tylko wojaczką, ale także piórem i pozostawił po sobie kilka cennych prac w języku portugalskim, między innymi dwutomowy opis Wysp Zielonego Przylądka, wydany w Lizbonie w roku 1841 – jedno z najwcześniejszych opracowań dotyczących tych terenów, ozdobione litografowanymi tablicami z wizerunkami ryb i ptaków według rysunków samego autora.
Skoro o litografii mowa, nie sposób pominąć innego uczestnika powstania listopadowego, emigranta Jana Lewickiego, twórcę kolorowych litografii do książki Stroje ludu polskiego oraz doskonałych ilustracji do Pamiętników Paska. Jego portugalskie losy wiążą się z sześcioletnim kontraktem zawartym w 1853 roku z ministerstwem marynarki, które prowadziło wówczas szeroko zakrojone prace topograficzne wymagające przejrzystych map. Ponieważ w Portugalii nie udało się znaleźć odpowiedniego specjalisty, sprowadzono z Paryża Lewickiego. Nie bez poczucia dumy odnotowuje autorka, że polski kartograf, zostawiwszy po sobie mapę olbrzymich lasów sosnowych, porastających tereny nad oceanem, oraz nie mniej skomplikowaną mapę ujścia Tagu, zyskał sobie miano „ojca litografii portugalskiej”.
Poszukiwanie portugalskich poloniców łączy się u Marii Danilewicz Zielińskiej z chęcią dokładnego poznania miejsca, w którym przyszło jej żyć, a było to wzgórze Gato Bravo w Feijó pod Lizboną. Z zainteresowaniem śledzi opisy stolicy Portugalii pióra polskich podróżników i konfrontuje je ze współczesnym wyglądem miasta: „Tam, w ulicach skierowanych wylotami ku rzece czai się jeszcze stara Lizbona […] – tu kupić można frędzle i guziki dowolnego koloru i kształtu, hafty z Madery, wymyślne wyroby cukiernicze – a przede wszystkim srebrne filigrany i zabawne koguciki, kolorowe symbole Portugalii. Wszystkim się spieszy, wszędzie i zawsze. Toteż szybko, na stojąco zamawia się małą czarną – uma bica i ciasteczko bolo de nata, jakby naszą babeczkę śmietankową i zjadłszy je szybko, jakby się waliło, paliło, rusza się dalej, by kontemplować tytuły książek w witrynie jednej z licznych tu księgarń”.
Obcując z tą niewielką, ale wielce odkrywczą książką, czytelnik nabiera przekonania, że żaden Polak, który postawił stopę na ziemi Vasco da Gamy, ani żaden Portugalczyk, który w jakikolwiek sposób dał wyraz swojemu zainteresowaniu Polską, nie umknął uwagi Marii Danilewicz Zielińskiej. Ale nie mniej niż losy ludzi pasjonują autorkę losy książek, toteż w Polonicach portugalskich nie brakuje intrygujących przygód bibliofilskich. Jedną z najciekawszych stanowi znalezienie w antykwariacie lizbońskim serii książek z biblioteki należącej do Muzeum w Łańcucie, a wśród nich pozycji ze zbiorów Potockich z Tulczyna. Tym razem na własność autorki przeszła kronika Marcina Bielskiego przedrukowana w Drukarni Jezuickiej w Warszawie w 1764 roku. Wyjątkowość tego egzemplarza jego zdobywczyni odmalowuje z nieskrywaną fascynacją. Pierwszym jego właścicielem był Oboźny W. Koronny Ignacy Witosławski, „złośnik i perfekcjonista”. O tym, że Bielski nie przypadł mu do gustu, świadczą rękopiśmienne uwagi na marginesach. Gdy przy słowie „praszczur” widniało objaśnienie „jakieś pokrewieństwo”, pan Oboźny dopisywał: „Ot i uczony, nie wie, że tak prawnuka nazywano”. Kiedy był jeszcze bardziej niezadowolony, rysował oślą głowę. „Tak oto pilnie czytali uczone księgi nasi praojcowie, zapisując marginesy, by ostrzec następnych czytelników – brzmi komentarz Danilewicz Zielińskiej. – Przez myśl im jednak nie przeszło, że uwagi ich odcyfrowane będą przez Polaków po dwustu kilkunastu latach w Portugalii nad Tagiem. Dziwne są losy ludzi, dziwne są losy książek”.
AGNIESZKA PAPIESKA
Poniedziałek, 24 marca
W Jankach na najnowszym Sorrentino. Grają tylko o 21.40, jesteśmy jedynym widzami. Narracja powolna, w tempie Zeszłego roku w Marienbadzie. Tytułowa Parthenope to ucieleśnienie mitu założycielskiego Neapolu, miasta, od którego Sorrentino nie może się uwolnić. A skoro Neapol, to kto z bohaterów filmu gra rolę Masaniella, przywódcy lokalnego buntu biedaków, który został wyniesiony na piedestał? Przecież nie student, który pierwszy rzuca pochodnię na uzbrojonych po zęby policjantów. Nie Criscuolo, popularny wśród neapolitańskiego plebsu mafioso. Myślę, że najbliżej do Masaniella, stojącego ponad wszystkimi, jest tu jednak cynicznemu i demonicznemu kardynałowi od cudu świętego Januarego, który wie, czego chce i wie, co ma robić. Mocny film.
Środa, 26 marca
Koniec szwajcarskiej wielojęzyczności? Rada półkantonu Appenzell-Ausserrhoden postanowiła usunąć nauczanie języka francuskiego ze szkół podstawowych. Komentarz sprawozdawcy parlamentarnego „NZZ”: „Bądźmy szczerzy – większości z nas z trudem przychodzi lektura tekstu w języku obcym. Nawet w Szwajcarii, choć zagranicą chętnie opowiadamy, jakim to Szwajcaria jest krajem czterojęzycznym. Owszem, Szwajcaria jest krajem czterojęzycznym. Ale my niestety nie”. Już dziś posłowie Szwajcarii romańskiej w ważniejszych debatach próbują przemawiać po niemiecku, żeby dotrzeć do kolegów ze wschodniej części kraju. Jeśli inne kantony pójdą w ślady Appenzell-Ausserrhoden, z czasem coraz trudnej będzie się Szwajcarom między sobą porozumieć.
Czwartek, 27 marca
Wchodząc rano do dużego pokoju czuję jeszcze drżenie powietrza, przymykam oczy i słyszę solowe partie koncertu wiolonczelowego Edwarda Elgara, zastygłe w kubiku Dolby Surround (wczoraj oglądaliśmy Tár Todda Fielda). Nie otwieram oczu, żeby nie zobaczyć gdzieś na ścianie kené, ornamentu znad Ukajali, złowrogiego labiryntu, w którym zamknęło się życie tytułowej bohaterki. Składam dłonie przeplatając palce i mocno, do bólu, zaciskam.
Sobota, 29 marca
Wczoraj przyjechaliśmy do Torunia na dzisiejsze robocze posiedzenie rady Fundacji Hilarego Krzysztofiaka. Maria nie była tu od czasów szkolnych, dla mnie to okazja powrotu do miasta, z którego mam dobre wspomnienia sprzed ponad pół wieku, kiedy przez rok studiowałem na tutejszej polonistyce (słuchając wykładów Konrada Górskiego i Artura Hutnikiewicza).
Rano w Krzywej Wieży wystawa kilkunastu litografii Georgesa Bracque’a. Najbardziej podoba mi się biała, „negatywowa” gałązka liści winorośli na tle ultramarynowego owalu, uosobienie intymności.
Potem w Centrum Sztuki Współczesnej wystawa „Nie pytaj o Polskę” z dużej kolekcji prywatnej Katarzyny Szafrańskiej i Wojciecha Szafrańskiego. Dobry przekrój przez sztukę, głównie powojenną jako zwierciadło społeczeństwa. Dla mnie osobiście odkrycie: oryginalne, zaczepne prace poznańskiego malarza Ildefonsa Houwalta z lat pięćdziesiątych. Zabawny drobiazg: urzędowa tabela, przedstawiająca Znaki zakazu i ograniczenia jazdy, z odręcznymi dopiskami Witkacego (tu: kursywą), w stylu „Zakaz przejazdu wozów ciężarowych z pojęciami Husserla” albo „Zakaz pozostawiania pojazdów dla postoju w idealizmie”.
Wieczorem zebranie w siedzibie Fundacji, w willi Zofijówka, w której przed wojną Kazimiera Żuławska prowadziła pensjonat (Przemysław Pawlak w biografii, którą wciąż podczytuję, cytuje list Witkacego do niej, z listopada 1922, w którym pisarz dopytuje się o warunki podróży do Torunia: „Czy można przez Skierniewice? Czy częste są katastrofy kolejowe i w jakich godzinach przeciętnie zachodzą?”; my jechaliśmy autem i zachodziliśmy w głowę, co miał na myśl kierowca TIRa, który przyczepił sobie z tyłu wielką tablicę: „TRZEBA JEBAĆ ŻEBY / Z BIEDY SIĘ WYGRZEBAĆ”, czy użył słowa-wytrychu w znaczeniu seksualnym, czy bojowym, czy chodziło mu raczej o usprawiedliwienie nieuczciwości?).
Niedziela, 30 marca
W ratuszu zwiedzamy bogate i różnorodne zbiory Muzeum Okręgowego. Dłuższe przystanki przed obrazem Salvator Mundi (Kraków, ok. 1500), na którym u stóp Chrystusa stoją jak kukiełki fragmentarycznie zachowani donatorzy; przed nieznaną świętą jedzoną przez anonimowe korniki; przed pogodnym, rozjaśnionym obrazem Henryka Wańka (Jak długo jest droga…, 1975); przed warsztatem rzemieślnika śląskiego malarza Jacka Yerki. Jest też trochę malarzy emigracyjnych, wśród nich Stanisław Frenkiel (Lot i jego córki). Spory dział sztuki młodopolskiej i międzywojennej (wypatruję nieznany mi rzeźbiarski portret Zygmunta Lubicz-Zaleskiego, ekspresyjne dzieło Dunikowskiego z roku 1915).
Przed odjazdem podjeżdżamy na chwilę pod dom, w którym, jak mi się zdaje, mieszkałem przez rok na stancji: Wyspiańskiego 2. Widzieliśmy też tory tramwajowe, na których zginął kolega z pierwszego roku – pamiętam zagubienie i niemą rozpacz rodziców w korytarzu dziekanatu: wysłali syna do miasta, żeby się kształcił, a teraz przyjechali, żeby go pochować.
Piątek, 4 kwietnia
Czubkiem nosa muszę (postcovidowo) dotknąć delikatnych pręcików, żeby poczuć deserowy zapach kwitnącej mirabelki. Łaskocze.
*
Czy można wytłumaczyć dzieciom, jak funkcjonuje Trump? Taką (całkiem, MSZ [1], udaną) próbą jest książka dla dzieci i dorosłych, „malowana bajka” Olivera Jeffersa, The Fate of Fausto (HarperCollins, Londyn 2019). Tytułowy Fausto to człowiek, który wierzy, że wszystko do niego należy i który rusza w świat, żeby sprawdzić stan swego posiadania. Pyta po kolei, od małego do dużego, czy do niego należą: kwiatek, owcę, pole, las, jezioro, wreszcie górę i morze. Mniejsi partnerzy dialogu albo zgadzają się od razu, albo z wahaniem, więksi stawiają opór, który Fausto pokonuje tupaniem i wygrażaniem pięścią. Tylko morze pozostaje niezłomne. Książeczka została napisana w roku 2015. W czerwcu tamtego roku Donald Trump zapowiedział, że będzie kandydował w wyborach. Kto w realu okaże się morzem?
Sobota, 5 kwietnia 2025
Nagła niedyspozycja zmusiła mnie do rezygnacji z prowadzenia spotkania na temat polsko-amerykańskiej edycji wierszy Witolda Wirpszy. Leżę w sypialni i patrzę, jak na stojące na zewnętrznym parapecie piękne hiacynty padają grube płatki śniegu. A wczoraj było +18!
[Dopisane po miesiącu:] Chciałbym w tym miejscu dodać dwa słowa – o czym zapewne mówiłbym w Domu Literatury, o swojej przygodzie z tą edycją. Apotheosis of Music, pierwszy zbiór wierszy Wirpszy w języku angielskim, jest dziełem małżeńskiego duetu przekładowego, publikującego od lat pod pseudonimem Frank L. Vigoda, a złożonego z muzykolożki Ann Frenkel, amerykańskiej native speaker, oraz Gwidona Zlatkesa, polskiego poety, edytora i wędrowca. Nasza znajomość datuje się od roku 2000, kiedy przygotowywałem w Bibliotece Narodowej dużą wystawę na stulecie urodzin Aleksandra Wata, a Frank L. Vigoda już wówczas tłumaczył jego wiersze, z czego z czasem urósł pokaźny tom Against the Devil in History [2]. Miałem skromny wkład w tamtą edycję (tekst na „plecki”), toteż tym razem Gwido zwrócił się do mnie, proponując napisanie wstępu. Powstał nieoczekiwanie dość osobisty i bardzo długi esej, sytuujący poezję Wirpszy w nawiązaniu do pokazywanej w Warszawie amerykańskiej wystawy fotografii The Family of Man a także do roli fotografii w życiu kilku pokoleń rodu Wirpszów. Zlatkes nie zdecydował się na druk, argumentując, że mój tekst odwołuje się do innych wierszy, niż zamieszczone w jego wyborze, i że porusza konteksty nieznane czytelnikom amerykańskim. Nie mam mu tego za złe, skoro zgodziłem się poprowadzić warszawskie spotkane i skoro teraz piszę o tej edycji. Swój tekst dałem do druku gdzie indziej [3]. A dziś spod powieki wyjmuję fragmenty o oczach z wiersza Autoportret (w miarę niewidomy). Na jednym z młodzieńczych autoportretów Rembrandta: „lewe oko jest jakby zamglone, prawe / Patrzy bystro […]”. Frank I. Vigoda widzi to tak: „The left eye seems cloudy, while the right / Gazes sharply […]”. Na autoportrecie Tycjana „oczy spokojne, barwy różnymi sposobami / Zmierzają ku czerwieni, ale nie krwistej. Dlaczego?” („with calm eyes, colors variously / Tending towards reds, but not blood red. Why?”). Natomiast we własnym autoportrecie „open eyes will be sightless. There will be blind despair, / But no angel of melancholy with objects / Scattered around, no fragments of faces in shadow / Or light, no coiffured hair or strong hands. Who needs it” [4]. Bo i po co inne atrybuty, skoro są oczy?
*
Wyjdzie, zdaje się, kolejne wznowienie mojego pierwszego przekładu – Słonecznej loterii Philipa K. Dicka. Z tej okazji obejrzeliśmy nakręcony na podstawie opowiadania Dicka z roku 1966 film Total Recall (1990). Wziąwszy w nawias niepotrzebne multum scen zupełnie zbędnej przemocy i okrucieństwa tudzież prostackie naiwności – można było śledzić zachowany do samego końca wątek zamazanej granicy między snem a jawą, a kulminacyjna scena, w której zmutowany przywódca rebeliantów zagląda do umysłu głównego bohatera była dla mnie dziwnie swojska, jak wizyta we własnym mózgu. Albo jak niespełniony sen o Irydionie.
Sobota, 12 kwietnia
22 lutego spędziliśmy chyba dwie godziny w kościele katolickim pod wezwaniem Imienia Maryi w Hararze – biskup Pagano był wtedy w Rzymie, przy ciężko chorym papieżu; rozmawialiśmy z dwoma księżmi kapucynami, jednemu Klara obiecała zorganizować w korpusie dyplomatycznym zbiórkę na nowy plac zabaw dla dzieci z sierocińca, drugi zaprosił nas na wspólne śpiewy z przybyłymi z całej Etiopii klerykami (wspominałem o tym w dzienniku). Dziś przyszła wiadomość, że jeden z kapłanów z tego kościoła, ks. Habtewold (potocznie zwany Abba Habte) został 23 marca porwany przez rebeliantów oromskich i – pomimo złożenia żądanego okupu – najprawdopodobniej zamordowany.
„Kapłan z Hararu”. 22 II 2025. Fot. Jan Zieliński
Niedziela, 13 kwietnia
Na weekend przyjechała Patricia z Chicago, jest okazja do nadrobienia zaległości kulturalnych. Wczoraj byliśmy – po raz pierwszy – w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ogólne wrażenie pozytywne: centralne położenie budynku, imponująca wysokość sal, nieagresywne oświetlenie, poziom, na którym umieszczono napisy (nie na wysokości kolan, jak to bywa w wielu muzeach), jakość powietrza.
I jeszcze jedno: nieodłącznym elementem zwiedzania jest tu, bardziej niż w innych muzeach, sama publiczność. Mogę sobie łatwo wyobrazić barwny film dokumentalny, nakręcony z jednej kamery, umieszczonej w centralnym punkcie, gdzie zwiedzający, którzy wjechali windą, mieszają się z tymi, co wchodzą schodami. Parada awangardowych strojów i fryzur.
Ekspozycja jest połączeniem prezentacji stałych zbiorów z wystawami czasowymi. Dla mnie najciekawsze były w tym zestawie prace Marii Jaremy, a zwłaszcza cykl fotografii zrobionych przez Szapocznikow: surrealistycznych rzeźb, wykonanych z wyplutej gumy do żucia. Wiele czasu spędziłem też w archiwum Zofii Kulik i Pawła Kwieka, zwłaszcza przed dokumentalnym filmem telewizyjnym Działania, zrealizowanym w gmachu telewizji we wrześniu 1972 przez środowisko warszawskich hippisów, w którym się wówczas obracałem (poeta Jacek Dobrowolski, muzycy Milo Kurtis i „Krokodyl”, malarz Andrzej Kasprzyk). Oto kadr, na którym Jacek Dobrowolski zdaje się fukać na dzika [5]:
Kadr z filmu „Działania”.
Podobało mi się przestrzenne zestawienie (po skosie) rzeźby Bałki Czarny papież i czarna owca [6] z obrazem Ewy Juszkiewicz, bez tytułu, przedstawiającym kobietę w białym renesansowym stroju, z białym pieskiem na kolanach i z głową, zasłoniętą wachlarzowatym kapturem [7]. Między tymi dwoma kontrastowymi obiektami ujrzałem bowiem spod powieki siedzącą w pozie czarnego papieża, z nałożonym ośmieszającym strojem sambenito postać skazańca z Trybunału Inkwizycji Goyi.
Dzisiaj Muzeum Etnograficzne. Oryginalnie pomyślana wystawa „Wybielanie” – próba spojrzenia na zbiory własne pod kątem modnej problematyki dekolonizacji. Punktowo wybrane eksponaty, które pozwalają spojrzeć na obiekty pochodzące z Afryki z uwzględnieniem wrażliwości mieszkańców tego kontynentu i ich praw do własnego dziedzictwa. (W tej perspektywie omawia też tę wystawę Karol Sienkiewicz w „Dwutygodniku”: Dęby i baobaby). Mam wrażenie, że to tylko czubek góry lodowej. Wystarczy przejść do stałej ekspozycji, pokazującej sztukę ludową, żeby się natknąć na taki kwiatek, jak cytat z dawnego albumu wycinanek: „U ludów pierwotnych piastujących prastarą kulturę spotykamy niezliczone objawy tej nieprzepartej potrzeby, jak na przykład u tak zwanych dzikich – tatuowanie… u jaskiniowca na obgryzionej przed chwilą kości – rzeźby…” [8]. I co ma z tym zrobić dyrekcja Muzeum? Zostawić? Usunąć? Zostawić, ale opatrzyć komentarzem?
Etnografia to zresztą niebezpieczna dziedzina. W innej sali, nowocześnie pomyślanej jako stała ekspozycja „Porządek Rzeczy. Magazyn Piotra B. Szackiego” na jednym z regałów leżą rozmaite formy do wyciskania kostek masła. Przeważnie mają napisy, które z daleka i w lustrzanym odwróceniu trudno odczytać. Zrobiłem zdjęcie, a kiedy obróciłem je wzdłuż osi w komputerze, pokazały się wyraźnie niemieckie napisy: Deutsche Landbutter, Centrifuge. Świadczy to, że obiekty pochodzą z Ziem Odzyskanych, ewentualnie z terenów, na których wytwarzaniem masła i serów zajmowali się Szwajcarzy. Nie ma w tym nic złego, przeciwne, może warto taki temat wyeksponować?
„Formy do masła”. Fotografia lustrzanie obrócona. Jan Zieliński 2025
A wieczorem, w ramach Festiwalu Lamentacje, zorganizowanego przez Teatr Polski, w ATM Studio przy Wale Miedzeszyńskim podwójny spektakl Medee / Materiały do „Pokojówek”, przysłany z Wrocławia przez Instytut im. Jerzego Grotowskiego. O ile pierwsza część, głównie dzięki egzotycznym pieśniom znad wschodniej części basenu Morza Śródziemnego i uniwersalnemu przesłaniu o losie uchodźców jeszcze się jakoś broni, o tyle druga, obudowująca drobne fragmenty sztuki Geneta kwestiami z przesłuchań i rozmów o pracę, a przede wszystkim natrętnymi komunikatami agencyjnymi francuskiego radia czy telewizji (w oryginale) jest mimo wysiłków aktorek nieporozumieniem.
Poniedziałek, 14 kwietnia
Okazuje się, że poezja, pisana w języku wilamowickim (gwara bądź język, używany dziś przez nielicznych miejscowych starców i małe grono młodych entuzjastów w Wilamowicach, między Bielskiem a Oświęcimiem, a ponadto przez jednego Japończyka) powstała najpierw w innym miejscu językowego pogranicza monarchii austrowęgierskiej, a mianowicie w Trieście. Tam to trafił w swej karierze zawodowej pracownika kolei Florian Biesik z Wilamowic.
*
Robiąc z myślą o nowym wydaniu korektę przekładu Słonecznej loterii wynotowałem sobie trzy zdania z tej powieści, które mają dla mnie szczególne znaczenie: „W świecie przypadku niczego nie można przewidzieć”; „Problem w tym, jak oprzeć strategię na przypadku, a równocześnie zmierzać konsekwentnie do celu”; „Gwiazdy otwierają się jak róże”. Pierwsze dwa przypominały mi się, kiedy przeglądałem sprawozdanie z piątkowych debat kandydatów na prezydenta w Końskich. Takie sformułowania, jak „debata była rodzajem teatru”, „jest pan wytworem laboratorium politycznego”, „czasy mamy nieprzewidywalne”, „wylosował wersję przeciwną”, „Polska znajduje się w chaosie, a świat na geopolitycznym zakręcie”, „ta klauniada, ten cyrk” – nazwisk mówców nie podaję, bo za parę miesięcy o większości z nich mało kto będzie pamiętał – pokazują, jak wciąż aktualna jest ta przedziwna powieść Dicka o świecie, którego przywódca (Lotermistrz) wybierany jest obrotem butelki.
Wtorek, 15 kwietnia
Film B. J. Novaka Vengeance (2022). Rzecz o potrzebie opowiadania historii w dzisiejszym świecie, konkurującej z potrzebą przeżywania historii. O nagrywaniu i byciu nagrywanym. Fabularnie bardzo przypomina Lalka Zbigniewa Herberta.
Środa, 16 kwietnia
Wczoraj pod wieczór do gabinetu wpadł brzęczący owad, uderzył mnie w serce i ucichł. Rano na lewo od biurka znalazłem martwą osę.
Czwartek, 17 kwietnia
O Wincentym Polu: „Przyrodę rozumiał i zżył się z nią tak dalece, iż jako ociemniały starzec podobno po szumie liści drzewo każde rozpoznawał” [9].
*
Przeglądam Nord Stream, książkę dwóch niemieckich dziennikarzy śledczych o tym, jak Niemcy (pośrednio) finansowali wojnę Putina z Ukrainą [10]. Zainteresowała mnie potoczna nazwa wyposażonych w kamerę robotów, które wpuszcza się w celach kontrolnych do Gazociągu Północnego: „Molche”. To przecież z Čapka, Inwazja jaszczurów po niemiecku nosi tytuł Krieg mit den Molchen! W ten sposób literatura wchodzi w sam środek dzisiejszych konfliktów.
Piątek, 18 kwietnia
Maria zainstalowała sobie aplikację, pozwalającą identyfikować głosy ptaków. Dzięki temu wiemy, że nad Stawami Walczewskiego w Grodzisku mieszka wydający melodyjne trele ptaszek o kwietnej nazwie: pierwiosnek. Przypomniał mi się Józef Mackiewicz, który w Monachium obserwował i dokarmiał ptaki; w liście do Pawlikowskiego oznajmiał z dumą, że mają z żoną na oknie trzynaście gatunków, a jest wśród nich „Pleszka ogrodowa (nie mieszać z pliszką!)” [11].
Wielka Sobota
Rano Maria poszła nad staw, zobaczyła wielką martwą rybę. Myślała w pierwszej chwili, że to sprawka czapli siwej, ale nie było śladów obrażeń: orfa zmarła ze starości (a może też z wyczerpania – parę dni temu w stawie odbywało się wielkie tarło). Musiałem wykopać grób dla wielkiego pomarańczowo-białego cielska.
A potem Maria woła mnie do ogrodu zimowego, pokazać, jak przebarwiają się chińskie róże. Widzę spektrum barw Zmartwychwstania Matthiasa Grünewalda. Natura próbuje na swój sposób dopasować się do czasu sakralnego?
„Z Grünewalda”. Opypy, Wielka Sobota 2025
Wielkanoc
W ogrodzie dzięki nowej aplikacji rozpoznany został malutki ptaszek zniczek zwyczajny (po łacinie: regulus ignicapilla czyli król ognistowłosy, a więc też, jak mały znicz, płonący), krewny mysikrólika. A także piegża.
*
Maria czyta na tablecie kolejną w ostatnim czasie powieść Elizabeth Strout [12]. Co chwila dochodzi do końca rozdziału i palcem przesuwa na górę ekranu początek następnego. Mówię: „Dlaczego tak szybko przechodzisz do następnego rozdziału? Koniec jest po to, żeby się zastanowić nad przeczytanym”. Jest oburzona, że ją tak kontroluję, ale tłumaczę, że to nie krytyka, tylko ciekawość. Wtedy przyznaje: „Rzeczywiście, ten rozdział stawia ciekawą sprawę. Bohaterką jest pisarka, która idzie na spotkanie autorskie innej pisarki. Tamta w jednej ze swych książek pisze o pisarce, która wywołała oburzenie stwierdzeniem, że żyjemy w kraju, którego prezydent jest zdziecinniały ze starości, a rządzi jego żona, kierująca się tym, co wyczyta w kartach (w domyśle krytyka Reagana i Nancy Reagan). I na tym spotkaniu ktoś pyta tamtą autorkę, czy sama też tak uważa. Ona odpowiada, że wymyśliła postać, która tak myśli”. Ja: „Tak, w takiej sytuacji nie ma znaczenia, co naprawdę uważa autor, nie o niego tu chodzi”.
Poniedziałek Wielkanocny
W same święta zmarł papież Franciszek. Podobnie jak ten, od którego przybrał imię, starał się nawrócić sułtana – w tym wypadku cara. Wyszło, jak wyszło, ku ubolewaniu Ukrainy. W odróżnieniu od św. Franciszka nie zbliżał się zanadto do naszych mniejszych braci, choć poświęcił im trochę uwagi w dwóch encyklikach. Kiedy próbował wypuścić gołębie pokoju, skończyło się krwawo. Ale na Placu Św. Piotra pozwolił zainstalować rzeźbę: pełną ludzi łódź – jako znak troski o los uchodźców. Niech spoczywa w pokoju.
A pomysłodawcą łodzi był kanadyjski jezuita rodem z Moraw, obecnie kardynał, Michael Czerny – dziś wymieniany wśród kilku najpoważniejszych kandydatów na kolejnego papieża.
Niedziela, 27 kwietnia
Od pewnego czasu Milanówek oblepiony jest plakatami pod hasłem „Vivat Szczepkowski!”, nieco paradoksalnym, jako że odnosi się ono do rzeźbiarza Młodej Polski i okresu międzywojennego, Jana Szczepkowskiego, który zmarł w roku 1964. Świętowany jest jubileusz stulecia Międzynarodowej Wystawy Sztuk Dekoracyjnych i Przemysłowych w Paryżu, na której Szczepkowski otrzymał złoty medal. Organizatorzy celebrują też sfinalizowanie remontu okazałej willi rodzinnej Morozowskich i Szczepkowskich – to Willa Waleria, dziś siedziba Milanowskiego Centrum Kultury. Pamiętamy ten budynek z Nocy Muzeów jeszcze przed pandemią – postęp jest rzeczywiście ogromny.
Wysłuchaliśmy ilustrowanego przezroczami wykładu o życiu i twórczości Szczepkowskiego. Zainteresował mnie drobny epizod szwajcarski: ołtarz maryjny, zamówiony u Szczepkowskiego po jego sukcesie na wystawie paryskiej dla kościoła w Echarlens w kantonie fryburskim, który ostatecznie nie został przez Szwajcarów zakupiony. Trochę potem poszperałem. Jerzy Warchałowski pisał: „[…] ołtarz ten stanowi trwały dorobek polskiej rzeźby kościelnej w drzewie, przynosi nowy styl, który ma własność zapładniającą wytworzył już naśladowców nie tylko u nas, ale i zagranicą” [13]. Projekt opublikował Mieczysław Wallis w artykule o Szczepkowskim w „Wiadomościach Literackich” (1936 nr 45). Ołtarz przetrwał wojnę, był pokazywany na wystawie w Częstochowie w roku 1947. Z tej okazji przedstawiono w prasie jego przedwojenną wędrówkę: „[Paryż], Padwa, Drezno, Monachium, Berlin, Wiedeń, wreszcie Wenecja oglądały oryginalne dzieło. W tych tułaczkach obraz zdobył szereg złotych i srebrnych medali i entuzjastyczne przyjęcie krytyków i prasy”) [14].
Po wykładzie obejrzeliśmy tę część dorobku artysty, która pozostała w Milanówku, oraz małą wystawę rzeźby współczesnej. Z okazji jubileuszu ukazał się też pierwszy numer gazety „Głos Walerii”. Wyjmuję z niego wiersz Tuwima Sprawozdanie z podróży na wystawę sztuki dekoracyjnej w Paryżu z tomu Słowa we krwi: „Jest w tym Paryżu / Dużo krzyku i rozpusty. / I jest / „Exposition des Arts Décoratifs”. / A ja siedzę w knajpce w pobliżu / I piję apéritif, / Piąty czy szósty. // Na trotuarze / W krześle plecionym / Siedzę i gwarzę / Z drzewem zielonym: /– Arbre! Ecoutez! / Votre santé! / C’est vous – le plus beau pavillon polonais!”.
Poniedziałek, 28 kwietnia
Zygmunt Radek, Poezje wybrane, w prowadzonej przez Piotra Mitznera serii Biblioteka Zapomnianych Poetów, z posłowiem Piotra Matywieckiego. Wielkim zwolennikiem tego poety był Paweł Hertz, który drukował jego wiersze w „Kuźnicy”: „Nigdy go nie widziałem, otrzymywałem wiersze pocztą i dawałem je do druku. Były zupełnie inne, niż to wszystko, co wtedy pisywali młodsi od nas adepci poezji, nic w nich nie przypominało nawet, że są pisane w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Radek znikł mi z oczu, tylko kilkanaście wierszy ukazało się w oddzielnym zbiorze, nie notują go historycy literatury tamtego okresu” [15]. Szczupły tomik otwiera rewelacyjny wiersz Szewcy – zbiorowy portret rzemieślników, stłoczonych w suterenach, którzy wyglądając przez okienka widzą tylko buty, wiersz zakończony apokaliptyczną wizją i zaskakującą puentą, którą odnotowuję spod powieki: „Szewc – pewien siwy – / słysząc to, tak w Żywota Bramę oczy wlepił, / że łojówki płomykiem źrenice oślepił”. Czy ten szewc to przypadkiem nie Jakub Böhme, szewc i mistyk z Görlitz? Świetny jest też Remington, oniryczna wizja maszyny do pisania, na której poprzedni jej właściciel wystukuje scenariusz filmu niemego z Maxem Linderem, a może filmu o gladiatorach i wyścigach kwadryg („Czcionki podniesione / Jak czarne konie biją liter kopytami”). I tutaj zakończenie jest apokaliptyczne: „Mechanik przyjdzie tutaj w drelichu cheruba, / Który zbiera litery dla znaków na niebie”.
O autorze, który nazywał się Zygmunt Radzio (1925-1997), rzeczywiście niewiele wiadomo – chorował, ostatnią połowę życia spędził w zakładzie zamkniętym. Myślę, że po obecnej edycji warto pokusić się o zebranie całego jego dorobku i wydanie krytyczne. Na przykład dedykowany Pawłowi Hertzowi wiersz, drukowany tutaj pod incipitem Szkolny wieniec… ma też wersję zatytułowaną Szyby, w której pierwsza strofa kończy się słowami „Urok pierwszej miłości powraca. Jak opium / Barwy plaży, miód trzmieli i wakacji szkarłat”. To fragment nieporównanie silniejszy niż obecne: „Obraz pierwszej miłości wraca w strasznej kopii. / Płomienie zbyt gwałtowne, więc gwiazda umarła”.
*
Life Or Something Like It (2002), amerykański film o reporterce telewizyjnej z Seattle, która u progu nowojorskiej kariery dowiaduje się od zwariowanego ulicznego proroka, że za tydzień umrze. Moralitet w świecie blichtru, w którym na koniec zwycięża przesłanie, że warto każdy dzień przeżywać tak, jakby miał być ostatnim. Najsympatyczniejszy Tony Shalhoub w roli proroka Jacka – tutaj wie wszystko, co będzie, podobnie jak w niezapomnianym serialu o detektywie Adrianie Monku wiedział zawsze dokładnie, co było.
*
Kalifornijska poetka Robin Coste Lewis (rocznik 1964) spędziła dłuższy czas w archiwum Kawafisa w Atenach – rezultatem jest tom jej wierszy Archive of Desire, który ma się ukazać jesienią nakładem nowojorskiego wydawnictwa Alfred A. Knopf. Z opublikowanej teraz próbki wyjmuję słowa poety, zapisane na karteczce, przypiętej do wiersza, starannie przepisanego i wetkniętego do osobistych papierów: „Ten wiersz nie musi być drukowany. Ale może tutaj pozostać. Nie zasłużył na zniszczenie”. I komentarz Lewis: „Co znaczy: po mojej śmierci może być czytany”. Oto jak Kawafis wprowadza subtelną gradację własnej twórczości…
Wtorek, 29 kwietnia
Warto zaglądać do starych ksiąg choćby dla soczystego języka i barwnego obrazowana. Oto cytat z zażartej polemiki, jaka towarzyszyła wprowadzaniu w Polsce zreformowanego kalendarza gregoriańskiego na przełomie XVI i XVII wieku – przypowiastka o lwie i komarze. Jezuita Marcin Łaszcz zwraca się do krakowskiego astronoma i astrologa Jana Latosza: „Wszakeś świadom onej historyjej: gdy pan komor, abusus patientia Leonis [nadużywając cierpliwości Lwa], do woli się Lwa nagryzł, krwią się jego opił, a już jako po wygranej nazad z tryumphem lecąc, skrzydełkami trąbił, wpadł nieborak na pajęczynę, z której się już dalej wybić nie mógł, zostało tam chudziątko uwichłane i tak sine opera Leonis [bez udziału Lwa], małej krzywdy Lwowej swoją wielką szkodą przypłacił” [16].
*
Zdarza się czasem, że człowiek otworzy na chybił-trafił tom wierszy, przeczyta jeden, ten mu się spodoba, więc czyta „po bożemu”, od deski do deski. Taki był mój przypadek z tomem Loli (Leonii) Szereszewskiej w tej samej Bibliotece Zapomnianych Poetów. Krótki Erotyk opowiada o trzech płaczach. Przytoczę tu trzecią strofę:
Trzeci raz – nie pytaj,
Nie pytaj mnie proszę…
…Trzeci raz płakałam
Przez ciebie z rozkoszy [17].
Przeczytawszy całość nadal uważam, że najlepszy jest ten Erotyk [18]. A spod powieki odnotowuję jeszcze końcówkę wiersza Las („Łza ci wówczas wypływa spod powiek / I krople krwi cię znaczą – rude muchomory” [19]) oraz koniec utworu Upał nad morzem („A słońce zlepia powieki różowym, kleistym miodem” [20]).
Z Posłowia: „Niekiedy [Szereszewska] sięgała po «obrazowanie jubilerskie», w czym można by upatrywać inspiracji szkoły Le Parnasse, chociaż motyw «szmeru rozsypanych pereł» (Bożek) przywołuje na myśl Perlen entrollen (Perły się toczą) Rainera Marii Rilkego. Szereszewska ceniła twórczość austriackiego poety, czego dowodem są wiersze opatrzone dopiskiem «z R. M. Rilkego» w tomie Niedokończony dom” [21]. Mowa tu o dwóch wierszach bez tytułu, inc.: Siedzimy razem zamyśleni… Wspomnienie święte świąt lazarowych… [22] (Wierszy tych nie uwzględniono w niniejszej edycji).
Czwartek, 1 maja
In Darkness (2018) Anthony’ego Byrne’a z Natalie Dormer w roli niewidomej pianistki, film mroczny jak jego tytuł i okrutny jak wojna w byłej Jugosławii, która stanowi jego splątany niczym węzeł wisielca kontekst.
Piątek, 2 maja
Prywatny dyskusyjny klub filmowy w Milanówku przekształca się ostatnio w mini-festiwal filmów Sorrentino. Dzisiaj: La grande bellezza (2013). Trochę hołd dla Felliniego, a trochę z nim polemika, zrealizowana z bogactwem, wręcz przepychem. Wspaniała, starannie przemyślana oprawa muzyczna (m. in. Dies Irae Zbigniewa Preisnera). Rzym. Starzejący się prozaik, który kiedyś wydał jedną znakomitą powieść, a potem zamilkł, zadowalając się wywiadami i drobnymi tekstami dziennikarskimi, zastanawia się, dlaczego przestał tworzyć i dochodzi do wniosku, że nie umiał oddać wielkiej urody życia. Ciągle jeszcze adorowany przez kobiety, szuka sensu życia i swojej tożsamości. Karlica, która u Felliniego byłaby budzącym sympatię curiosum, tutaj jest kobietą potężną, trzęsącą wpływową gazetą. Rzym Sorrentino jest dekadencki, jak Rzym Felliniego i jak Rzym Nerona, a główny bohater – czuły i nieco bezradny.
Sobota, 3 maja
„Literatura na świecie” pod redakcją Marcina Szustera wydała dwa nietypowe numery. Nr 1-2/2005 składa się z 22 esejów – najczęściej pisarzy o innych pisarzach. Ujęła mnie już pierwsza pozycja – O stopniowym kształtowania myśli w trakcie mówienia Heinricha von Kleista w tłumaczeniu Mateusza Falkowskiego, jako że ślady lektury tego eseju można znaleźć w korespondencji Schulza z roku 1938 i w jego opowiadaniu Kometa (pisałem o tym w „Wielogłosie” 2013 nr 2). Natomiast „Literatura na Świecie” 2025 nr 3 to numer „polski”, w tym sensie, że zawiera przekłady tekstów pisarzy, posługujących się zazwyczaj polszczyzną, którzy napisali je w językach obcych. Są wśród autorów twórcy z przełomu wieków (Wincenty Korab-Brzozowski, Przybyszewski i Rittner), są też XX-wieczni emigranci jak Janina Katz, Pawel Mayewski, Jerzy Pietrkiewicz czy Piotr Rawicz. Jest francuska symbolistka Marie Krysinska; zabrakło Czesława Karskiego, którego także cenił Baudelaire i o którym pisał Benjamin.
Niedziela, 4 maja
Grotowski polityczny Agnieszki Wójtowicz (Instytut Teatralny 2022). Próba pokazania mało znanego oblicza twórcy Teatru Laboratorium – jego uwikłania w politykę, jego partyjności, kompromisów, swoistej gry, prowadzonej z władzą. Rzecz oparta na dokumentach, często publikowanych po raz pierwszy i na rozmowach z uczestnikami wydarzeń, często dziś już nieżyjącymi. Grotowski jawi się autorce „nie tylko jako artysta, lecz przede wszystkim jako wytrawny gracz, strateg i polityk, którego do podjęcia takiej postawy zmusiła sytuacja. Zdumiewa siła i determinacja artysty w dążeniu do celu” (s. 138).
Książka Agnieszki Wójtowicz jest swoistą mozaiką, wymagającą od czytelnika współudziału, który wszakże jest wynagradzany z nawiązką. Kilka przykładów. W Październiku 1956 Grotowski działa w krakowskim ruchu studenckim. Do komisji Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego przychodzi trzech ludzi, dowiedzieć się, jak długo potrwają rządy młodzieży w Krakowie. Gdy się dowiadują, że ze dwa tygodnie, odpowiadają, że w takim razie oni, chcąc uczcić takie ważne dni, przez dwa tygodnie nie będą kraść. To była delegacja krakowskich złodziei (s. 39 i 298).
Teatr-Laboratorium Grotowskiego w Opolu w roku 1964 postanawia, że wszyscy zapiszą się do partii. „Umówiono się, że nie będzie to dotyczyć Mai Komorowskiej (bo obca klasowo) […]” (s. 347).
W początku lat sześćdziesiątych Grotowski zaproponował, że oprócz „normalnych” spektakli teatralnych w Opolu zespół będzie jeździł po prowincji z programami estradowymi. Ton tym spektaklom nadawał Jerzy Falkowski: „człowiek szalony, pozbawiony lęku, obdarzony humorem, niezwykłą pamięcią i iście wariacką wyobraźnią” (to cytat z artykułu Kazimierza Kowalskiego, s. 181). Raz mało nie skończyło się linczem, kiedy w Głogówku (zwanym wówczas potocznie „małym Berlinem”) pokazywali program antyhitlerowski, wywołując tym wcale nie aplauz, tylko oburzenie i protesty publiczności (s. 183).
Ciekawy, chyba zupełnie dotąd nieznany jest przewijający się przez książkę wątek kontaktów Grotowskiego z mijalowcami (komunistyczna frakcja prochińska), którzy interesowali go jako zjawisko z marginesu obozu władzy. Wójtowicz twierdzi, że wpływ na koncepcję spektaklu Studium o Hamlecie (1964), w którym Hamlet jest Żydem, miało właśnie spotkanie Grotowskiego z mijalowcem Józefem Śniecińskim, który pokazał mu ulotki o treściach antysemickich. Śnieciński, nawiasem mówiąc, to barwna postać. Dziennikarz „Sztandaru Młodych” i twórca Rozgłośni Harcerskiej, w roku 1964 został skazany na kilka lat więzienia za wydanie nielegalnej broszury. Wyrok odsiedział. Potem, w wolnej Polsce, stworzył wydawnictwo Zarządzanie i Finanse oraz pisma „Nowa Europa” i „Gazeta Bankowa”; równocześnie wydawał dochodowy tygodnik „Detektyw”. Andrzej Bratkowski w rozmowie z autorką książki wspomina: „Firma Śniecińskiego świetnie prosperowała, nie zauważyłem u niego jakichkolwiek ideologicznych resentymentów, może poza jednym, gdyż raz zobaczyłem zatrudnionego u niego w biurze Stanisława Kociołka” (s. 268). Pikanterii dodaje temu wspomnieniu fakt, że Kociołek najpierw jako sekretarz KW PZPR podczas procesu Śniecińskiego i jego kolegów, organizował wiece antymijalowskie, a potem, po wyjściu skazanych na wolność, załatwił Śniecińskiemu pracę. „W 1990 r., gdy Kociołek, obciążony Marcem ’68 i Grudniem ’70, był bez szans na znalezienie pracy – Śnieciński zaproponował mu posadę w swoim wydawnictwie. Twierdzi, nie bez kokieterii, że przyjął po prostu dobrego fachowca” („Gazeta Wyborcza” 13 maja 1996).
Książka Grotowski polityczny jest wydana w specyficznej szacie typograficznej, przypominającej liczne obce mi klasowo publikacje Wydawnictwa Krytyki Politycznej: ocieka czerwienią. Ale czyta się wartko i przeczytać ją warto.
Wtorek, 6 maja
Książce, o której pisałem w tym dzienniku 25 lutego z Addis Abeby przyznano dziś nagrodę Goncourtów w dziedzinie biografistyki: podczas wrześniowego salonu książki w Nancy otrzyma ją Anca Visdei za żywot Ciorana. Gratulacje.
Piątek, 9 maja
Wybrałem się do biblioteki uniwersyteckiej, która miała być dziś otwarta po wczorajszej żałobie, ogłoszonej w wyniku morderstwa, do jakiego doszło przedwczoraj na kampusie. Już z daleka widzę, że znów coś się dzieje – budynek otoczony taśmą, straż pożarna, ochroniarze. Podobno ktoś wysłał anonimową widomość o bombie. Próbuję skorzystać z czytelni romanistycznej, w budynku naprzeciw BUWu, ale też zamknięta, nie ma studentów, bo żałoba. Widzę jednak, że toczy się jakaś konferencja. Po angielsku. Temat dziwaczny: Forgotten, Misplaced, Marginalized: Speculations We Don’t See. Trzydniowa sesja z udziałem ponad 60 referentów z całego świata, firmowana przez Ośrodek Studiów Amerykańskich UW. Trafiam na panel, w którym Simon Spiegel z uniwersytetu w Zurychu mówi o pierwszym szwajcarskim filmie SF. Chodzi o film Frediego M. Murera Swiss Made 2069 z roku 1968. Wizja Szwajcarii po stu latach, kraju, w którym obywatele są doskonale zintegrowani z systemem, a ci, którzy nie umieli się dopasować, żyją w rezerwatach, uprawiając swoje ogródki, tolerowani, dopóki nie szkodzą tym zintegrowanym i systemowi (film można zobaczyć w sieci, polecam [23]).
W dyskusji po referacie, nawiązując do współpracy Murera z jego rówieśnikiem, słynnym H. R. Gigerem, a zarazem do tego, że inny szwajcarski malarz współczesny, Franz Gertsch, był w latach siedemdziesiątych zafascynowany Patti Smith i środowiskiem hippisów, pytam o kontakty twórcy filmu z kulturą alternatywną. Simon Spiegel rzuca nazwisko: Alex Sadkowsky. Murer nakręcił o nim film pod wymownym tytułem Sad-is-ficton (1969).
Sprawdzam w domu. Urodzony w roku 1934 w Zurychu w rodzinie artystów, ojciec pochodził z gminy Jabłonna Lacka pod Sokołowem Podlaskim. Malarz, ale także muzyk jazzowy, grafolog, tancerz i poeta. Od roku 1958 obywatel Szwajcarii. Zbudował pracownię w wielkim wiejskim domu w kantonie Argowii, ale długie miesiące spędzał w różnych miejscach świata – w Stanach, w Rosji (był tam z Maxem Frischem), na Dalekim Wschodzie. W Irlandii napisał powieść Die chinesische Wespe. Chińska osa w Dublinie? Tak, w trzech tomach.
Alex Sadkowsky umarł trzy miesiące temu, 8 lutego.
Poniedziałek, 12 maja
Z rozmowy z Danielem Mendelsohnem, autorem nowego amerykańskiego przekładu Odysei (w „The New York Review of Books”) dowiedziałem się o istnieniu książki, którą chcę koniecznie w wolniejszej chwili przeczytać. Anne Amory Parry, Blameless Aegisthus. A study of αμύμων and other Homeric epithets. Brill, 1973 (wznowienie 2018). Cała książka, trzysta stron, o jednym słowie, o tajemniczym epitecie, którym na zgromadzeniu bogów Zeus obdarzył Ajgista. Sięgam na półkę po przekład Józefa Wittlina: „Jął mówić ojciec wszystkiego rodu i bogów i ludzi, / Ile że w sercu rozmyślał o przednim mężu Ajgiście” [24]. W stosownym czasie dam znać, czy αμύμων znaczy „przedni”.
JAN ZIELIŃSKI
[1] Moim skromnym zdaniem.
[2] Aleksaner Wat, Against the Devil in History. Poems, Short Stories, Essays, Fragments. Translated by Frank I. Vigoda. Bloomington, Indiana, Slavica, 2018.
[3] Z genealogii zdjęć. W: Synthesis viginti. Bielańskie studia humanistyczne. Red. Dominika Budzanowska-Weglenda, Dorota Kielak. Warszawa, Wydawnictwo Naukowe UKSW, 2020, s. 183-195.
[4] Witold Wirpsza, Apotheosis of Music. Translated from Polish by Frank I. Vigoda. New York, World Poetry Books, 2025, s. 20-25.
[5] Sprawca prostuje: „Fukałem na kulkę-motek czerwonej przędzy dyndający nad prawym strażnikiem. Ten film był pokazywany w Tate Gallery”.
[6] https://artmuseum.pl/prace/msn-k1-150
[7] https://archiwum.artmuseum.pl/pl/kolekcja/praca/juszkiewicz-ewa-bez-tytulu
[8] [Bruno] Korczak-Chodorowski, Sztuka ludowa. Wycinanki. Wycinały dziewczęta pod kierunkiem Anastazji Pawlinianki. [Warszawa 1905], Piotr Laskauer S-ka, tekst pod tabelą II i IV.
[9] Julian Olszak, O Wincentym Polu – nie tylko poecie. „Rocznik Przemyski” t. XI s. 418.
[10] Steffen Dobbert, Ulrich Thiele, Nord Stream: Wie Deutschland Putins Krieg bezahlt. Klett-Cotta 2025 (premiera 20 lutego).
[11] Józef Mackiewicz, Barbara Toporska, Michał K. Pawlikowski, Listy. Londyn, Kontra, 2022 (Dzieła, t. 34) s. 179.
[12] My Name Is Lucy Barton. Random House 2016. Istnieje polski przekład Bohdana Maliborskiego, Warszawa, Wielka Litera, 2016.
[13] „Kurier Warszawski” 1932 nr 355, cytowane z okazji salonu zimowego w IPS-ie.
[14] (l), Obrazy święte – muszą być piękne. Wystawa, która budzi poczucie piękna. „Gazeta Ludowa” 1947 nr 236.
[15] Barbara N. Łopieńska, Paweł Hertz, Sposób życia, Warszawa 1997, s. 90.
[16] [Marcin Łaszcz] Szczęsny Żebrowski, Zwierciadło roczne, na trzy części rozdzielone. Kraków, W drukarni Łazarzowej, 1603, s. 104.
[17] Lola (Leonia) Szereszewska, Nieskończone zdania. Wybór i szkic monograficzny Rozalia Wojkiewicz. Lublin, Wydawnictwo Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, 2024, s. 50.
[18] Ex post widzę w Posłowiu, że na ten sam wiersz zwrócił uwagę Bolesław Miciński (Nowości poetyckie, „Prosto z Mostu” 1936 nr 28); Rozalia Wojkiewicz cytuje jego zachwyty, porównania do Dantego, opatrując je wszakże czujnie uwagą: „czyżby z ironią”… Oj, tak.
[19] Tamże, s. 42.
[20] Tamże, s. 76.
[21] Tamże, s. 111.
[22] Lola Szereszewska, Niedokończony dom. Warszawa, Księgarnia F. Hoesicka, 1936, s. 32 i 33.
[23] https://www.youtube.com/watch?v=_jLCFpU8HPM&ab_channel=RORETILMM
[24] Homer, Odyseja. Przekład z greckiego Józefa Wittlina. Wydanie III, zmienione. Londyn, Veritas, 1957 s. 45.
Idę do Muzeum Wyspiańskiego w Krakowie. Zależy mi, żeby spojrzeć na rzeźby Barbary Falender znajdujące się na tyłach budynku, ale przy okazji decyduję się zwiedzić muzeum. Jedną z prac, która działa hipnotyzująco jest pastel z serii Widoków z okna pracowni artysty na Kopiec Kościuszki. Patrzę na delikatną rwaną niebieską kreskę, impresyjny zimowy pejzaż z przebijającym się zza chmur słonecznym światłem zwiastującym rychłe roztopy i z widniejącym na horyzoncie Kopcem, który Maria Pawlikowska-Jasnorzewska nazwała w wierszu „krakowską Fudżijamą”. „Kiedyż mnie znów przepuścisz, Floryjańska Bramo, / Cała w świecach, z tercjarką odwiecznie tą samą, / I kiedyż mi powrócisz i staniesz przed oknem / Kopcu Kościuszki, / Zewsząd widna, krakowska nasza Fudżijamo?”.
Na dziedzińcu muzeum mam przed sobą trzy rzeźby Barbary Falender wykute w wapieniu dębnickim zwanym „czarnym marmurem”: Sarkofag (dla matki), Sarkofag dla rodziców i niedawny dar artystki dla Muzeum Narodowego w Krakowie Hommage dla Aliny Szapocznikow. Ten osobisty tryptyk umieszczony w ciszy ascetycznego muzealnego dziedzińca, na tle obrośniętej bluszczem ściany sąsiedniego budynku znalazł świetne warunki i znakomitą przestrzeń. Z rzadka kto tu zagląda. Mogłam nieco dłużej pobyć z tymi pracami sama. Rzeźba poświęcona rodzicom przedstawia ich uwiecznionych w jednej kamiennej bryle, wtulonych w siebie i bujających na hamaku wiszącym na stalowych linach. Gdy liny delikatnie potrącić rzeźba z zadziwiającą lekkością kołysze się, „ożywa” i ożywa również miłość wyrzeźbionych kochanków, których córka zamknęła w kamieniu na „wieki”.
© mnk.pl
Na drugi dzień Manggha, a w niej trzy wystawy, w tym jedna, która pochłania mnie całkowicie, jak przed kilku laty „Podróż do Edo” w warszawskim Muzeum Narodowym. W Krakowie drzeworyty pochodzą z kolekcji Ei Nakau i są czarno-białe, co – jak mi się zdaje – dodaje im dodatkowej medytacyjnej siły. Na wystawę „Góra i (znowu) góra” składa się zawartość trzech albumów z serii Sto widoków góry Fudżi Katsushiki Hokusaia. Fudżi – góra oddalona o sto kilometrów od stolicy Japonii, do dziś otaczana kultem przez Japończyków, była inspiracją dla wielu artystów. W pracach Hokusaia góra nie zawsze znajduje się w centrum kadru, nie zawsze dominuje, często musimy jej szukać – a to w dalszej perspektywie, widoczną między nogami człowieka rąbiącego drwa, a to przesłoniętą napiętym żaglem łódki, widzianą z okna, odbitą w lustrze czy też trudną do wypatrzenia w szarzyźnie deszczowego dnia. Bliższą, dalszą, ale zawsze obecną. Hokusai bawi się przestrzenią i perspektywą, nigdy nie nuży. „Ten cykl powstał pod koniec życia malarza i był osobistym, duchowym spotkaniem z górą, która przez wieki fascynowała Japończyków” – czytam wypowiedź Dominiki Górowskiej, kuratorki wystawy.
Cykl pasteli z widokiem kopca Kościuszki Wyspiański tworzył także pod koniec życia. Namówił go do tego Feliks Manggha Jasieński, krytyk i kolekcjoner, znawca japońskiej sztuki, któremu krakowskie muzeum zawdzięcza swoją nazwę.
Tymon Niesiołowski, który widział cykl tych pasteli w pracowni artysty, pisał we Wspomnieniu o Stanisławie Wyspiańskim: „Poszarpane linią barwną tworzą całość przypominającą syntetyczne krajobrazy japońskie”.
W muzealnym sklepiku znajduję katalog Widok z okna pracowni artysty na Kopiec Kościuszki traktujący o inspiracjach japońskich w twórczości Wyspiańskiego. Zarówno Hokusai jak i Wyspiański korzystali z podwyższonego punktu obserwacji, skrótu perspektywicznego, z przesunięcia głównego motywu ku krawędzi obrazu i przede wszystkim z minimalistycznego ujęcia krajobrazu zgodnego z zasadami estetyki japońskiej.
Cykl malarski Wyspiańskiego bywał porównywany z impresjonistyczną serią pejzaży Moneta i widokami prowansalskiej góry Sainte-Victoire Cézanne’a. Jednak związki z drzeworytami Hokusaia czy Utagawy Hiroshigego były przez krytyków podkreślane najczęściej.
Położona nad samą Wisłą Manggha daje wspaniałą perspektywę na znajdujący się po przeciwnej stronie rzeki Wawel. Obraz zostaje zwielokrotniony, w lustrzanych ścianach Mangghi odbija się lewa strona miasta. Gdy wychodzę z muzeum jest ciepły, słoneczny, lekko wietrzny dzień i zamek w popołudniowym świetle przedstawia się imponująco. Jest jak góra Fudżi, majestatyczny, wieczny. Ponad nim inny żywioł, płochy – chmury wyjątkowej tego dnia urody konkurują w dziedzinie piękna z królewskim majestatem. Przypomina mi się Szymborska i jej wiersz: „[…] Ich właściwością jest / nie powtarzać się nigdy / w kształtach, odcieniach, pozach i układzie. / […] Przy chmurach / nawet kamień wygląda jak brat, na którym można polegać, / a one, cóż, dalekie i płoche kuzynki”. Płoche, a przecież wieczne: „Nad całym Twoim życiem / i moim, jeszcze nie całym, / paradują w przepychu jak paradowały”.
W wydanym niedawno albumie Wawel mój – Wawel nasz Andrzej Nowakowski pisze: „Wiedziałem, że Wawel jest czymś więcej niż zabytkiem. Ale czym? I w pewnym momencie zrozumiałem, że integralną ramą dla pojęcia Wawel jest ponadczasowość: Wawel nie ma początku ani końca. Jest wieczny, a w związku z tym jest mitem, który jest i dzieje się wszędzie. […] Ba, Wawel stoi ponad Krakowem, […] Wawel jest mitem, czyli stoi nad Polską i ją ogarnia. Z Wawelem jest tak, jak z oddechem. Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasze płuca pracują. Ale kiedy tracimy oddech, od razu czujemy dyskomfort, ból. Gdyby Wawel zniknął, byłoby tak samo”.
To samo mógłby powiedzieć zapewne Hokusai, myśląc o górze Fudżi, to samo Wyspiański patrząc na Wawel czy Kopiec Kościuszki. Ale wieczność i ponadczasowość mieszczą w sobie też umykające chmury, co kilkanaście sekund inne czy kołysząca się, to znów zastygająca rzeźba Barbary Falender, a nawet monety sypiące się do puszki z napisem „Szymborska by wrzuciła” w Nowej Prowincji przy Brackiej i zielony o tej porze roku park jej imienia.
JOANNA ROLIŃSKA
A po tym morzu czerwonym jak wino
ślepca spod Troi wiodą białe żagle
Zmarli aż do nas z jego pieśnią płyną
podobni do mnie i do ciebie nagle
Tadeusz Nowak, Psalm o powrocie
To był dzień, kiedy nasze życie uratował polski piłkarz. No dobrze, może nie do końca polski i może jednak dwóch, a nie jeden.
I znów wylądowaliśmy na tej wyspie, położonej – wedle Homera – pośród morza czerwonego jak wino. Zjeździliśmy ją już wzdłuż i wszerz, i pewnie zapytani – gdzie jest miejsce na ziemi, które przyzywa nas nieustannie? – odpowiedzielibyśmy zgodnie: Kreta.
I nie idzie tu o wykorzenienie, o rezygnację z narodowej przynależności czy społecznych obowiązków; zwyczajnie Kreta z ziem obcych, jakie widzieliśmy, spodobała nam się najbardziej. I jak zostało powiedziane – przyzywała nas wciąż i nadal przyzywa… Czemu? Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie, być może w ogóle nie ma odpowiedzi, jak wtedy, gdy uczniowie pytali Buddę, czym jest, Mistrzu, nirwana, a on tylko uśmiechał się i milczał. Cokolwiek się wymyśli, powie, jakikolwiek opis czy metaforę zbuduje, wciąż trwać będzie nienasycenie, że to jednak nie tak do końca, że jednak jakoś niepełnie, niewłaściwie. Więc chyba będzie się trzeba wykpić wytłumaczeniem, że to genius loci, czyli u źródeł maksymy: duch opiekuńczy danego miejsca, który czyni je niezwykłym, wyjątkowym i niepowtarzalnym. Jakiegokolwiek Kreta ma tam opiekuńczego demona, na nas działał zawsze bardzo udatnie, osiągając, zapewne z niejaką satysfakcją, poczucie odniesionego sukcesu.
Dla ludzi słowa, czytelników, zakorzenienie w tym świecie pomieszkuje w literaturze, zatem esencja wyjątkowo wyprzedza egzystencję. A wszak najbardziej kreteńskim z kreteńskich pisarzy jest oczywiście autor Greka Zorby. Mistrz egzystencjalnej frazy – na nagrobku kazał sobie wyryć napis: „Nie mam nadziei na nic, nie obawiam się niczego, jestem wolny” (w innym tłumaczeniu: „Na nic nie liczę, niczego się nie boję, jestem wolny”; tylko ten trzeci element śmiertelnego credo powtarza się w każdym z tłumaczeń). Ekskomunikowany przez grecki prawosławny kościół za powieść Ostatnie kuszenie Chrystusa, prześladowany przez tę instytucję nawet po śmierci – odmawiającą mu godnego pochówku i miejsca spoczynku na stosownym cmentarzu – osiadł ostatecznie w samotnej mogile na bastionie Martinengo w Heraklionie. „И вот сюрприз” – jak zwykł mawiać w podobnych sytuacjach mój śp. ojciec. Być może będąc najwybitniejszym z greckich pisarzy XX wieku (a nie nobliści Jorgos Seferis i Odiseas Elitis, odpowiednio nagrody w 1963 i 1979 roku), a na pewno najbardziej popularnym, przeżył podobny psikus losu, co najwybitniejszy grecki polityk przełomu XIX i XX wieku – Elefterios Wenizelos. Ten ośmioletni premier Grecji, Kreteńczyk z urodzenia, spiritus movens ένωσις wyspy do macierzy w 1913 roku, kiedy spełnione wreszcie zostało jego marzenie, zmarł w 1936 roku na wygnaniu we Francji. Polityka jest ryzykowna jak literatura albo może odwrotnie… A jako exul spoczywa gdzie, hm? Oczywiście w samotnym (choć nie do końca, bo towarzyszy mu tam syn Sofoklis) grobie na innym podwyższeniu kreteńskim – wzgórzu Profitis Ilias wznoszącym się nad Chanią. Dwóch najwybitniejszych kreteńskich synów (no może oprócz Zeusa, który tu miał się narodzić) wygnanych, niedocenionych, wyplutych przez własne społeczności. „Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku” – jak twierdził inny niedoceniony i wygnany, niestety swego imiennego grobu nie posiadający. Uznanie pośmiertne jest jednym z najmocniejszych ironicznych ciosów, jakie czas może zadać pamięci o kimś.
Do muzeum Nikosa Kazantzakisa w jego rodzinnej wsi Mirtia, dwadzieścia kilka kilometrów od Heraklionu, przebijaliśmy się wąskimi górskimi drogami, z nostalgią przyglądając się od czasu do czasu filigranowym tawernom, spitakiom czy kapileiom przycupniętym gdzieś po krzakach w mijanych kolejno wioskach. Kilka razy udało się nam dotrzeć do takich miejsc jedzeniowej rozkoszy, a zdarzało się, że niemal rozpusty, w głębi wyspiarskiego interioru. Nikt tam z obsługi nie mówił w żadnym obcym języku, a jeśli zalaminowane, nieco zazwyczaj obskurne, a najczęściej nieco przybrudzone kurzem świata karty menu ozdobiono fotografiami potraw, dzięki czemu można było zamawiać bez werbalnego porozumienia, wskazując jedynie palcem na interesujące nas pozycje, to tylko należało się cieszyć i dziękować Dionizosowi za opiekę i przychylność. Załogi tych przybytków, niczym sunących przez dzieje kulinarnych karaweli, stanowili najczęściej członkowie jednej rodziny, od babci po nastoletnich wnuczków, zazwyczaj entuzjastycznie reagujący na naszą córkę – o mlecznej cerze i jasnych, naturalnych, słowiańskich blond włosach. Nie trzeba zatem dodawać, że jedzenie w takich miejscach było zawsze wyśmienite, a im bardziej lokalna i zagubiona z dala od popularnych szlaków knajpa, tym bardziej okazywała się uspakajającą zszargane, okcydentalne nerwy przystanią.
Na miejscu w Mirtii – niestety rozczarowanie. Muzeum zapyziałe i zakurzone, ekspozycja najwyraźniej niezmieniana od wielu lat, wszystkie napisy – jeśli już w ogóle były – to po grecku… Cudzoziemiec nie miał czego tu szukać, chyba że władał nowożytną wersją mowy Safony i Arystotelesa. Obsługa najwyraźniej skryła się po zacienionych zakamarkach i nie można było nawet spróbować zaciągnąć języka, a przecież istniało też silnie żywione przez nas domniemanie, że i te próby, gdyby do nich doszło, z powodu kolapsu komunikacyjnego skończyłyby się dojmującym poczuciem porażki.
Wszelako tamta nasza wizyta odbyła się lata temu; w Polsce raczkowały dopiero idee – oraz toczące się wtenczas wokół nich dyskusje – koncepcji muzeów narracyjnych, w których nie tyle idzie o pokazanie materialnych aspektów danego czasu, zaklętych w rzeczywistych artefaktach, ile, jak sama nazwa wskazuje, o opowieść, przesłanie emocjonalne czy interaktywne (wskutek zastosowania stosownych elektronicznych i medialnych wysoce wyrafinowanych ustrojstw na wystawie). W Warszawie dopiero od kilku lat działało wtedy, uznawane – słusznie czy nie – za pierwszą w naszym kraju placówkę narracyjną, Muzeum Powstania Warszawskiego; być może w Grecji te koncepcje też dopiero dobijały się do świadomości tamtejszych muzealników, a co najważniejsze – tamtejszych politycznych i samorządowych nadzorców (zwanych eufemistycznie opiekunami, ale politycy zawsze są jednak nadzorcami, co tu kryć) kultury, od których zależą fundusze, finansowanie i w ogóle działalność instytucji, los pracowników jak i skala ewentualnego programowego rozmachu. Być może dzisiaj, w połowie trzeciej dekady XXI wieku muzeum greckiego wirtuoza prozatorskiej frazy tyleż radosnej, co ponurej wygląda już inaczej, lepiej, nowocześniej, przystępniej, także dla zagranicznych odwiedzających? Oby tylko nie za bardzo „narracyjnie”, bo w tym koncepcie nader łatwo, w pogoni za atrakcyjnością oszałamiającej opowieści, można, nawet bezwiednie, ukryć, zaćmić, zaniedbać zeitgeista, by tak rzec i ominąć, nie uwypuklić, nie oddać najważniejszych z przesłań. Jak to choćby jest właśnie z Muzeum Powstania Warszawskiego, które, będąc skądinąd wspaniałą i mocno działającą na wyobraźnię starych i młodych oraz dającą satysfakcję coraz niestety mniej licznym weteranom i bohaterom tamtych heroicznych warszawskich miesięcy 1944 roku instytucją kultury, nie podkreśla wystarczająco mocno, zwłaszcza tym, którzy czy z łaski późnego urodzenia, czy z powodu deficytów wiedzy historycznej, a może i kombinacji tych i zapewne też innych czynników, że zryw ten skończył się nieprawdopodobną klęską, hekatombą podziemnego wojska, ludności cywilnej oraz niemal całej lewobrzeżnej substancji materialnej miasta.
Cóż, zwiedzanie nie przyniosło zatem oczekiwanej przyjemności. Za duszę Kazantzakisa wypiliśmy natomiast na tarasie położonej nieopodal tawerny szklaneczkę doskonałego lokalnego białego wina, serwowanego w karafce przez nieco zawstydzoną młodą kelnerkę mającą problemy, a jakże, z językami obcymi. Obok nas, przy sąsiednim stoliku, cieszyło się życiem dwóch zorbów.
Muzea biograficzne mogą zachęcić do przyjrzenia się bliżej zarówno życiu, jak i twórczości. To akurat, przynajmniej mnie, właśnie ze względu na to jak wyglądało, nie zachęciło. Ale K., moja towarzyszka, była odmiennego zdania: „a mnie się podobało, jak w gablotach leżały jego rzeczy osobiste: okulary, pióra, szczegóły garderoby i nie przeszkadzało, że wszystko tylko po grecku”. K. jest z wykształcenia antropologiem kulturowym oraz etnologiem, więc jej wybaczam. K. jest też secundo voto archeologiem – z początku śródziemnomorskim, ale potem polskim, pradziejowym. Mięta do Śródziemnomorza jednak najwyraźniej jej się utrwaliła, bo na Krecie musiała zaliczyć wszystkie cztery pozostałe do naszych czasów ruiny pałaców minojskich, co przyjąłem w milczeniu, wożąc ją pod wskazane adresy wynajętym za ciężkie euro samochodem. Pałac w Mali – jak dla mnie kupa kamieni pośrodku wyjątkowo turystycznej miejscowości opanowanej głównie przez Brytyjczyków zachowujących się w stylu „po nas niechby i potop”. Pałac w Kato Zakros na wyludnionym wschodnim wybrzeżu – bardzo piękny, tyle że dziś pod wodą (bo Kreta na wschodzie sukcesywnie się zanurza, a na zachodzie wypiętrza). Wszelako wioska bardzo malownicza, a jak komuś nie chce się zaiwaniać Wąwozem Samaria, do czego namawiają wszystkie lokalne biura turystyczne, to ma tu w okolicy Wąwóz Umarłych – wrażenia trekkingowe podobne, a dystans mniejszy. No i alleluja, Knossos, rzecz jasna, jazda obowiązkowa. Ale Mr. Evans miał wizję rekonstrukcyjną tego miejsca, kazał lać beton, coś niby odtworzyć – turyści to lubią, a może nawet podnieca to ich wyobraźnię, jednak disneylandowy charakter tego miejsca wyczuwa nawet taki parweniusz intelektualny jak ja. No dobrze, ale: zawitaliśmy, obejrzeliśmy, obojętność zwyciężyła. Przynajmniej u mnie. Palące słońce Grecji obezwładnia na ogół kogoś, kto przybył z północy, zza Alp, gdzie nie uświadczysz łagodności klimatu poza latem i nie doświadczysz piekła temperatur trwających pod Psią Gwiazdą. No chyba, że trzeba się będzie niedługo przyzwyczaić, bo klimat, za naszą w końcu sprawą, zdaje się coraz wyraźniej pokazywać nam środkowy palec. W takim słońcu jak greckie trzeba umieć czytać przestrzeń, w gruzach widzieć resztki dawnych konstrukcji, pod powiekami umieć zobaczyć fantasmagoryjne odtworzenie budowli. K. potrafi, ja nie.
Wychodziłem, jak się rzekło, z Muzeum Kazantzakisa zawiedziony. Wcześniej byliśmy, jeszcze przed jego generalnym remontem, w słynnym Muzeum Archeologicznym w Heraklionie. To co prawda tylko dwa ówczesne doświadczenia z muzealnictwem współczesnej Hellady, przynajmniej na Krecie, ale chyba wystarczające, by można było sformułować hipotezę o prawdopodobnym powinowactwie psychologicznym polskich i greckich kustoszy. Metaforycznie mówiąc, przypomina ono w podejściu do wystawiennictwa postawę reprezentowaną przez automobilistycznych maniaków prędkości, którzy cisną do oporu pedał gazu swych pojazdów, aby osiągnąć efekt „ile fabryka dała” na liczniku. W muzealnictwie paralelizm przejawia się w koncepcji „co tam mam w magazynie, to postaram się wywalić na wystawę”. Efekt: przeładowanie ekspozycji, doznanie znużenia nadmiarem, nadobecność artefaktów w przestrzeni gablot, gdzie zagłuszają i zaciemniają wzajemnie swą obecność.
Zbiory Muzeum Archeologicznego w stolicy wyspy są imponujące, to prawda, ale opisana wyżej strategia wystawiennicza działa ostatecznie na niekorzyść tych wszystkich cudów. Wiele lat później, już po remoncie w rzeczonym muzeum, byliśmy tam znów, tym razem z naszymi nastoletnimi już wtedy córkami. Gmach odświeżono, trochę przebudowano, dodano przestrzeń rekreacyjną i konsumpcyjną, ale co do polityki ekspozycyjnej niewiele się zmieniło. Zanim dotarliśmy do cudownych mozaik na piętrze, tych z bykiem i delfinkami, opisywanych żarliwie przez Zbigniewa Herberta w Labiryncie nad morzem, trzeba było przejść przez sale dolne, a tam znów w gablotach zatrzęsienie. W pierwszych trzech pomieszczeniach pokazywano rozmaite naczynia minojskie i greckie: wazy, amfory i jakieś amforopodobne wytwory, misy i miseczki, „kubki” do napojów i napitków, nawet coś, co przypominało talerzyki, sprzęty typowo kuchenne, najwyraźniej przeznaczone do warzenia strawy; wszystko misterne, gliniane, kruche i bezdyskusyjnie piękne. W owej trzeciej sali W., nasza średnia córka, zazwyczaj w sposób dość bezkompromisowy komunikująca swoje stanowiska, zdania i opinie, wreszcie nie wytrzymała i podchodząc do nas wysyczała zjadliwie: „kurwa, ile mam jeszcze oglądać tych garnków?”.
Ale i tak największa muzealnicza klęska w tamtym miejscu to dysk z Fajstos. Rzecz legendarna, obrosła opowieściami godnymi rozwinięcia przez Dana Browna w jakiejś kolejnej książce z profesorem Robertem Langdonem, semiotykiem i erudycyjnym znawcą wszelkiej europejskiej symboliki religijnej. W końcu to jeden z sześciu najsłynniejszych nierozszyfrowanych do tej pory tekstów ludzkiej cywilizacji. No dobrze, niech będzie, że rękopis Wojnicza i węgierski Kodeks z Rohońca to najpewniej żarty, jakieś wyrafinowane jaja, które, chichocząc pod nosem, tajemniczy autorzy z przeszłości potworzyli na pohybel przyszłym naukowcom i ku zadziwieniu swoich współczesnych. Ale już Rongorongo z Wyspy Wielkanocnej, blok z Cascajal czy spoczywające w podziemiach Luwru tabliczki Elamitów są nader poważnymi tajemnicami.
Swoją drogą czwarty pałac – w Fajstos – o wiele bardziej działa na wyobraźnię, intryguje i zachwyca oraz daje o wiele lepszy wgląd w budownictwo minojskie niż Knossos zgwałcone ongiś przez rekonstrukcyjne paranoje Evansa, po prostu dlatego, że nikt przy nim kreacyjnie nie grzebał i nie kombinował, i pozostawiono tę archeologiczną odkrywkę w wersji sauté, by można cieszyć oczy całością imponującego skądinąd architektonicznego założenia.
Sam dysk, wielkości niewielkiego śniadaniowego talerza, na którym Proust z pewnym trudem zmieściłby zapewne swą magdalenkę, odkrył Luigi Pernier w 1908 roku. No ale nie wiadomo do końca czy „odkrył”, bo w roku 2008 w czasopiśmie naukowym „Minerva” (za publikację na tych łamach polskie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przyznaje 70 punktów autorowi tekstu, więc trochę nie w kij dmuchał) ukazał się artykuł dr. Jerome’a Von Eisenberga, w którym tenże uczony mąż postawił tezę, że Pernier niczego nie odnalazł, tylko całą rzecz wytworzył jako fałszerstwo, inspirując się odnalezioną w 1882 roku etruską płytką z Magliano, żeby zyskać sławę i zapisać swoje imię po wsze czasy na spiżowych kartach nauki. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, jak się ta naukowa inba dalej rozwinęła, jeśli w ogóle i na jakim obecnie jest, jeśli w ogóle, etapie.
Fałszerstwo nie fałszerstwo, naukowy czy pseudonaukowy fake – nieważne. Ważne, jak powiedziano, że po pierwsze są jednak i seriozne dociekania badawcze, no i jest, rzecz jasna, owa legenda, której obecni posiadacze dysku nie umieją wykorzystać choćby w najbardziej prymitywnych, ale też lukratywnych celach, czyli w promocji i marketingu. Legenda dysku, godna, jak się rzekło, pisarskiego potencjału Dana Browna (bo Erich von Däniken od obcocywilizacyjnych interwencji w rozwój ludzkości już raczej tym się nie zajmie, skoro, o ile się orientuję, nie zajął się do tej pory), opiera się na niejasnym jego pochodzeniu oraz nieodczytaniu tajemniczego zapisu na obu, awersyjnej i rewersyjnej, stronach. Poważne teorie są różne i jest ich wiele. Jedna, chyba najbardziej prawdopodobna, choć do dziś niezweryfikowana, powiada, że na dysku wyryto przekaz w piśmie linearnym A (wciąż częściowo nierozszyfrowanym w przeciwieństwie do linearnego B); pojawiły się nawet próby eksplicytnego odczytania, np. autorstwa panów Gordona czy Ktistopoulosa. Oczywiście próby odczytań idą w kierunku sugestii, że to tekst religijny czy też modlitewny. Dlaczego piszę „oczywiście” z lekkim sarkazmem? A bo zostałem już nauczony przez K., która kiedyś machnęła ręką w jakimś innym muzeum przy innym obiekcie o niejasnej proweniencji i przeznaczeniu: „jak archeolog nie wie, do czego coś, co wykopał służyło, to zazwyczaj stwierdzi, że do celów sakralnych…”.
W każdym razie co powinien zrobić muzealnik mający w ręku tego typu skarb (rzeczywisty czy choćby tylko o potencjale medialnym)? Tak, oczywiście – wyeksponować ów artefakt z największym pietyzmem, zbudować wokół niego „religię” odbioru, rozbuchać na wszystkie strony świata fakt jego posiadania. Umieścić w zaciemnionej sali, choćby niewielkiej, za parawanami skrywającymi jego wygląd tak, by widz szedł do niego w półmroku, skradał się onieśmielony, niemal uniżony, aż wreszcie ujrzałby go oświetlonego punktowym światłem z góry i z boków, w pełnej krasie; jako odbijające światło tajemnicze wezwanie z przeszłości. W razie czego – nie będę oczekiwał od greckich muzealników żadnych tantiemów, jeśli zastosują się do tych porad. Powód? Bo kiedy ostatni raz patrzyłem, zachwycony, na ów gliniany dysk mówiący do mnie milczącym językiem, stał on w ponurej i smutnej gablocie gdzieś w kącie jednej z sal muzealnych i daję sobie rękę uciąć, że znacząca część odwiedzających mijała go, nawet nie wiedząc, co czyni.
Opuszczamy Mirtię już lekko głodni, rzucając ostatnie spojrzenia na muzeum pisarza. Naszym priorytetem było teraz zjeść cokolwiek i to w miarę szybko, bo drążyło nas ssanie, moja cukrzyca domagała się daniny, a mała wtedy W. też pochlipywała, najwyraźniej właśnie z głodu, którego nie dało się zaspokoić jakimiś dziecięcymi snackami czy zawartością szklanego mini-słoiczka Gerbera. A tu jak na złość pustota totalna. Droga wiła się serpentynowo, mijane sadyby skromne i podupadłe, jak na złość – żadnej tawerny. Aż wreszcie wyłoniła się – otoczona dyskretnym kamiennym murem – bardzo malowniczo położona na zboczu wzgórza knajpa; ładny dom, tarasy, ogród – w nim liczne stoliki, parasole, mały staw, sporo zieleni, bardzo to wszystko przyjemnie wyglądało, było jednak pewne niepokojące „ale”. Nikogo wokół, a pora wszak obiadowa. Parkujemy, wysiadamy, wchodzimy w głąb obejścia. Czujemy coraz bardziej, że coś jest nie w porządku, bo właśnie za duży spokój. I nasze wrażenia zostają zaraz potwierdzone. Zza winkla domu na spotkanie wyłania się para: ona –szczupła, wysoka blondynka w typie urody skandynawskiej, a on znów typowy Grek – ogorzały, krępy brunet o ciemnej karnacji i ciemnych oczach oraz ruchowej nadaktywności, która od razu skojarzyła mi się z nadpobudliwością Earla Wzbudnika, jednego z bohaterów lemowskich Bajek robotów. Pytamy, czy można u nich coś zjeść, bo od dawna w podróży, dziecko płacze, a dalszych perspektyw jedzeniowych nie za bardzo widać. Gospodarze patrzą po sobie, najwyraźniej skonfundowani i jakby zasmuceni. Kobieta mówi lepiej po angielsku i to ona będzie dalej prowadzić konwersację. „Wybaczcie, dzisiaj wieczorem mamy tu wesele i jesteśmy zamknięci, bo musimy wszystko przygotować”. No to klops. Musieliśmy całą trójką mieć usta w podkówkę, jak to dzieci mają w zwyczaju, zanim rozbeczą się na dobre, bo gospodyni wyciągnęła telefon, mówiąc, że podzwoni po okolicznych znanych jej zakładach gastronomicznych, co by nas może ugościły. Ale gospodarz, zaciekawiony zapewne brzmieniem naszej cudacznej dla jego uszu mowy, zadał fundamentalne dla tego rejonu Europy pytanie, formułowane wobec przyjezdnych: „Where are you from?”. A kiedy odrzekłem – „From Poland”, bo czego tu się w końcu wstydzić, rozpętała się prawdziwa grawitacyjna burza. W gospodarza jakby diabeł wstąpił, a jednocześnie uaktywniły mu się objawy choroby św. Wita, podkręcone naturalnym osobistym wzmożeniem, jak to u wszystkich Wzbudników. Rzucił mi spojrzenie w stylu „oczu w 5 złotych”, odwrócił się do gospodyni, wciąż rozmawiającej na boku przez telefon, by wyrzucić z siebie potok słów z prędkością karabinu maszynowego. Ta zaś przerwała połączenie i stała nieruchomo, patrząc na nas z uśmiechem. „Poland? Poland! My friend! You my friend!” – darł się teraz gospodarz w naszym kierunku, ściskając jednocześnie moje lewe ramię z siłą kulturysty – „You know Ksziszżtof Ważiyha? You know? He my friend too! And now another friend I have – Emmanuel Olisadebe, very good!”. No tak. W tamtych czasach, jeśli gdzieś za granicą kojarzono polskiego piłkarza, to był to obowiązkowo Zbigniew Boniek, era Roberta Lewandowskiego dopiero miała nastąpić. Ale tu była Grecja, ziemia fanatycznych kibiców lokalnych klubów, chyba nawet bardziej niż reprezentacji, kraina futbolowych ultrasów, gdzie zdarzały się sytuacje, kiedy kamery telewizyjne chwytały włożone za pasek pistolety wśród tychże czy przedstawicieli klubowego personelu. A myśmy właśnie trafili na zaprzysiężonego psychofana Panathinaikosu AO, jednego ze starszych, założonego w Atenach w roku 1908 i utytułowanych klubów piłkarskich w kraju. Grecki kibic to szaleniec, może trzeba by rzec „Boży szaleniec”, dla którego transgresja bywa stanem normalnym, a nie chwilową anomalią. Jeśli taki kocha – to bez granic, a jeśli nienawidzi – to na zabój (czasami dosłownie).
Polski piłkarz Krzysztof Warzycha był przez ostatnie lata królem Aten i bogiem wyznawców Panathinaikosu, strzelił setki bramek, stając się wtenczas najskuteczniejszym napastnikiem w historii klubu, a w ogóle drugim w całej historii ligi greckiej, doprowadzając Zielone Koniczynki do pięciu tytułów mistrzowskich, zdobywając z nimi również pięć pucharów kraju, samemu zostając trzykrotnie Królem strzelców ligi. I właśnie pomału kończył karierę, a zastąpić go miał naturalizowany w Polsce Olisadebe, który już tam się klubowi czymś zasłużył i wkradł w serca wyznawców greckiego boga futbolu – dla naszego gospodarza rezydującego w gminie Wrilisia, przy ulicy Leoforosa Pentelisa 13, wszystko w jednostce regionalnej Ateny-Sektor Północny.
Są cuda przypisywane opiece świętych, niektórzy żywi mają najwyraźniej podobne przywileje i moce. Skończyło się tak, że pod egidą Warzychy i Olisadebe (bądźcie pozdrowieni dostojni panowie) gospodarze zawiesili przygotowania weselne, przyrządzili nam wspaniały obiad, jeszcze przepraszając, że z logistycznych powodów mogą nam co najwyżej zrobić dowolnie przez nas wybrane pizze z menu, napoili na koszt firmy i jeszcze dali jakąś wałówkę na drogę, w tym lokalne słodkie przysmaczki, którymi W. zajadała się w samochodzie, mlaskając. Patrząc w lusterko wsteczne, jak nasi nowi przyjaciele żegnają nas machając żywiołowo dłońmi, myślałem o sile wielosetletniej filoksenii, której co najwyżej czasem potrzebna jest drobna zachęta albo jakiś incydentalny akcelerator.
A teraz już Chania, pożegnalnie, ostatnie godziny przed odlotem. Dzielnica żydowska. Mała, zabytkowa, wywodząca się jeszcze ze średniowiecza synagoga Etz Chaim, jedyna obecnie czynna, po remoncie i rekonstrukcji, na wyspie. Czy za każdym razem, gdy należy rozpocząć modlitwę, udaje się zebrać dziesięciu dorosłych mężczyzn będących członkami gminy? Słyszałem, że były czasy, gdy i na Kazimierzu krakowskim rodziło to kłopot; społeczność przez lata wątła niczym targana wiatrem pajęczyna drżeć miała za każdym razem, gdy należało wezwać imię Boga nienadaremno podczas stosownej liturgii, by nad głowami uniosły się proszalne słowa: „Imię Pana moją wieżą obronną. Prawy schroni się w niej i jest bezpieczny. A teraz zginam kolana mego serca, prosząc, Panie, o dobroć Twoją. Zgrzeszyłem, Panie, zgrzeszyłem i uznaję moją nieprawość. Błagam Cię, Panie, odpuść mi, odpuść, nie zgub mnie wraz z moimi nieprawościami, nie skazuj mnie na wieczne nieszczęścia. Ty zbawisz mnie, niegodnego, według Twojego wielkiego miłosierdzia. A ja będę Cię zawsze chwalił, przez wszystkie dni mego życia, gdyż Ciebie chwalą wszystkie moce niebieskie, i Tobie chwała na wieki wieków. Imię Boga to wieża mocy. Podąży tam mąż sprawiedliwy i zostanie wywyższony”.
Nie wiem, czy to prawda, nie wiem, czy tak było, tak mi w każdym razie opowiadano w Krakowie, jeszcze pod koniec lat 80. XX wieku, kiedy Kazimierz cieszył się nienajlepszą opinią, jak nie przymierzając, warszawskie Szmulki.
Opuszczamy synagogę i zanurzamy się w wąskie uliczki Evraiki, dawnego żydowskiego dystryktu. Narody nie doświadczają „pięknych katastrof”. Narody przechodzą swe katastrofy zazwyczaj w zgiełku, znoju, skowycie, idąc przez zgliszcza i w niewyobrażalnym dla potomnych cierpieniu. „Piękne katastrofy” mogą być co najwyżej udziałem jednostek, bo z takich często można się jeszcze podnieść i zazwyczaj nie są terminalne, choć, dodajmy, nie zawsze.
Zagłada ma swoje ścieżki, dopiero z czasem rozpoznawane, jeśli już, bo wszak nie za każdym razem, przez jej ofiary. Na Krecie shoah zaczęło się wcześnie, bo w maju 1941 roku, ale ziściło się, to znaczy zmaterializowało, później.
W ramach operacji powietrznodesantowej „Merkury” zrzucono tego wiosennego miesiąca około 10 tysięcy niemieckich spadochroniarzy na wyspę. Naziści zresztą na wielu upiornych polach –militarnych, społecznych czy eksterminacyjnych – byli niechlubnymi pionierami. Także pionierami w użyciu wielkich jednostek powietrznodesantowych podczas II wojny światowej. Po raz pierwszy w większej skali skutecznie zastosowali desant spadochronowy w ataku na Belgię i Holandię rok wcześniej, w maju 1940 roku. W Belgii oddziały desantowe w brawurowy sposób zdobyły Fort Eben-Emael i dwa ważne mosty. Z kolei w Holandii Niemcy powierzyli spadochroniarzom zadanie opanowania wybranych punktów, a nawet aresztowania holenderskiej rodziny królewskiej. Nad krajem zrzucono około 12 tysięcy strzelców, którzy istotnie przyczynili się do jego pokonania, zajmując między innymi ważne mosty w Rotterdamie.
Nakręcony sukcesem i pełen ambicji, jak to cierpiący zazwyczaj na wiecznie nienakarmione ego generałowie, pomysł na zajęcie Krety przez nagły i dynamiczny atak falangi spadochroniarskiej przedstawił Führerowi dowódca niemieckich wojsk desantowo-szturmowych Karl Student. No i dostał to, co chciał, ale skończyło się źle. Do akcji wyznaczono około 22 tysiące żołnierzy z VII i XI Korpusu Lotniczego, 7. Dywizji Strzelców Spadochronowych oraz 5. Dywizji Górskiej.
Pierwszy rzut wojsk niemieckich, składający się z 6 tysięcy spadochroniarzy z XI Korpusu, wylądował na wyspie 20 maja 1941 roku. Niemcy ponieśli jednak wówczas duże straty i nie udało im się osiągnąć wyznaczonych celów. Wielu żołnierzy poniosło śmierć jeszcze w powietrzu lub zaraz po wylądowaniu. Niektóre pododdziały wręcz przestały istnieć. Wyspa została zdobyta, ale Führer tak się przeraził skalą strat, że nigdy już nie pozwolił na podobne działania o takim rozmachu; co najwyżej na jakieś akcje specjalne niewielkich, a doborowych pododdziałów, jak choćby słynne odbicie uwięzionego Mussoliniego przez esesmana Skorzennego na czele wysoko wytrenowanej garstki komandosów.
Pyrrusowe zwycięstwo niemieckich spadochroniarzy na Krecie niczego nie nauczyło Aliantów, przynajmniej zachodnich. Operacja „Market Garden”, której autorem był ten angielski ignorant, marszałek polowy Montgomery, mająca na celu opanowanie mostów nad rozmaitymi rzekami aż do Renu, by umożliwić atak na Zagłębie Ruhry, a ostatecznie wbić nóż w serce Niemiec – Berlin (no i rzecz jasna wyprzedzić generała Pattona w tej chorej wojennej rywalizacji) spaliła na panewce, mimo użycia naprawdę wielkich sił, bo około 35 tysięcy samych spadochroniarzy z 1. Alianckiej Armii Powietrznodesantowej. Polska 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa też się w tym boju niepotrzebnie wykrwawiła, a generał Sosabowski, jej dowódca i wizjoner użycia sił specjalnych, został całkowicie zignorowany w krytyce całego tego poronionego u źródeł planistycznych przedsięwzięcia. Świetnie zagrał go, mistrzowsko choćby naśladując twardy polski akcent w angielszczyźnie, w traktującym o rzeczy epickim filmie O jeden most za daleko niedawno zmarły, zresztą w smutnych, by nie rzec przygnębiających okolicznościach, Gene Hackman.
Jakiś morał? A gdzieżby! Jak powiadał Clausewitz, ten genialny teoretyk wszelkich wojen: generałowie zazwyczaj przygotowują się do konfliktów zbrojnych, które już były; retroaktywność kadry dowódczej w rozmaitych armiach niemiecki geniusz wojenny dostrzegał już w XIX wieku i co więcej umiał tę cechę poddać analizie. Nie wiem zatem, po co wielkie jednostki powietrznodesantowo-szturmowe w naszych czasach, niczym polska 6. Brygada czy amerykańska 82. Dywizja Powietrznodesantowa (zresztą uczestnicząca w „Market Garden” i dziś niektórymi pododdziałami stacjonująca wokół lotniska Jasionka pod Rzeszowem), jeśli operacje z powietrza lepiej sprawdzają się w przypadku małych zespołów sił specjalnych, jak amerykańska Delta, Navy Seals, angielskie SAS czy ceniony w świecie polski GROM? Wszystko to dla kolejnej potencjalnej masakry? Realizacji mokrych snów nowych pokoleń generałów, dla których żołnierze są anonimową masą rzucaną wirtualnie na mapach czy ekranach monitorów do działań położonych setki kilometrów od wygodnych sztabów ich dowódców?
Opanowanie Krety, jakkolwiek uzasadnione strategicznie, choćby z powodu militarnej awantury Rommla z jego Afrika Korps na południe od Europy, wyszło jednak Niemcom (i wspierającym ich Włochom) bokiem. Kreteńczycy mieli długie i bogate tradycje konspiracyjne, wywodzące się jeszcze z czasów oporu przeciwko Osmanom, Lefka Ori – Góry Białe, wyrastające solidnie 2000 metrów ponad Morze Libijskie (najwyższy szczyt Pachnes – 2432 metrów n.p.m. prawie dorównuje Rysom), ale też i pomniejsze łańcuchy wzgórz oferowały z wnętrza lądu bardzo sprzyjające warunki dla partyzanckich działań, a autochtoni wtenczas hołdowali tradycji, która i dziś podobno kultywowana jest ochoczo choćby u nas na Podlasiu – w każdym szanującym się obejściu była jakaś zakopana broń, tak „na wsiakij pażarnyj słucziaj…”. No i to sławione powszechnie, wszak również przez Kazantzakisa, umiłowanie swobody i wolności przez dumnych Kreteńczyków, choćby tych z rejonu Chora Sfakion i będącego obecnie atrakcją turystyczną Wąwozu Samaria. W dodatku Niemcy rządzili brutalnie, rozstrzeliwali zakładników-cywilów przy byle okazji; jeden z hitlerowskich gubernatorów, generał Müller, zdobył nawet przydomek „rzeźnika Krety”; wszystko to przypomina mi okupowane moje miasto, wraz z niesławnej pamięci Franzem Kutscherą – „katem Warszawy”. I tak jak 1 lutego 1944 roku żołnierze „Pegaza” Armii Krajowej zastrzelili ówczesnego Dowódcę SS i Policji w dystrykcie warszawskim GG jak psa, tak Grecy z pomocą angielskich agentów z SOE (Kierownictwa Operacji Specjalnych) porwali nazistowskiego gubernatora wyspy generała Heinricha Kreipego, uwieźli go łodzią do Egiptu i oddali w ręce brytyjskich funkcjonariuszy wywiadu, a ten po rzetelnych przesłuchaniach spędził resztę wojny w miarę wygodnych przestrzeniach jednego z obozów jenieckich w Kanadzie. Konspiratorzy i dywersanci alianccy planowali co prawda porwać czy też zlikwidować gubernatora Müllera za jego sadystyczne okrucieństwo, ale tymczasem go przeniesiono, gubernatorem został Kreipe, zresztą dość łagodny i kulturalny, bo prawdziwy oficer, nie rzeźnik, ale trudno, na bezrybiu i rak ryba, ten czy inny ważny funkcjonariusz nazistów – nie ma sprawy. Ze strony angielskiej w akcji znaczącą rolę odegrali William Stanley Moss oraz Patrick Leigh Fermor (zwany Paddym). Tu zresztą znów pojawia się wątek rodzimy, bo obu oficerów SOE poznała ze sobą Zofia Tarnowska, sama agentka sił alianckich i nader ciekawa postać, po wojnie zresztą z Mossem zamężna. Jednak w tej chwili ciekawi mnie bardziej Fermor: podróżnik, żołnierz, agent sił specjalnych, członek greckiego ruchu oporu na Krecie (fluentnie się w tym języku poruszał, a i wyglądem przypominał nieco ogorzałych mieszkańców wyspy), przystojniaczek – w jednej z ekranizacji grał go Dirk Bogarte. Za życia uchodził za najwybitniejszego angielskiego pisarza-podróżnika, jego książki, jak choćby Mani. Wędrówki po Peloponezie czy A Time of Gifts (polskie tłumaczenie: Czas drogi, cóż za idiotyczny pomysł!) to niezbędna lektura dla wszystkich grekofilów oraz fanów idei Mitteleuropy. Dziennikarz BBC Richard B. Woodward opisał go jako „skrzyżowanie Indiany Jonesa, Jamesa Bonda i Grahama Greene’a”; zresztą Iana Flemminga naprawdę zainspirował – bez jego The Traveller’s Tree, traktującego o wędrówkach po Karaibach nie byłoby Żyj i pozwól umrzeć, najpierw książki, a potem filmu z Seanem Connerym, do chwili obecnej widzianym przez wielu jako najlepsze wcielenie Jamesa Bonda ever. Za tę swoją książkę Fermor otrzymał nagrodę Heinemann Foundation Prize for Literature, która otworzyła mu drogę do kariery literackiej. Życie osobiste też miał niezwykłe, w Stambule poznał przynależną do fanariotów (od stambulskiej dzielnicy Fanarion nad Złotym Rogiem, gdzie do dziś rezyduje Ekumeniczny Patriarcha Konstantynopola, stąd określenie Fanar jest symbolicznie przyjęte jako ekwiwalent jego siedziby tak, jak Watykan oznacza siedzibę władzy papieskiej w rzymsko-katolickim świecie), rumuńską księżniczkę z rodu Kantakuzenów. Fanarioci to była postbizantyjska i postbałkańska arystokracja, ocalała po zajęciu Konstantynopola w 1453 roku przez Turków i dalej tam żyjąca przez wieki, a bogacąca się na rozmaitych intratnych, zazwyczaj handlowych, interesach. Ale ożenił się, już po wojnie, z inną – Joan Elizabeth Rayner (z domu Eyres-Monsell), córką Boltona Eyres-Monsella. Małżonkowie w każdym razie żyli długo i szczęśliwie, ona zmarła w wieku 91 lat, on 96, dzieci nie doczekali się. A Moss i Fermor spotkali się jeszcze raz po wojnie z generałem Kreipe – w 1972 roku w greckim programie telewizyjnym, na żywo. Voilá! Niech żyją media z ich pomysłowością.
Więc kreteńskie shoah rozpoczęło się dopiero (ale mój Boże, jak to w ogóle brzmi: „dopiero” – przecież nigdy nie powinno się wydarzyć czy zacząć) w roku 1944, kiedy III Rzesza dogorywała na wszystkich frontach i wtedy właśnie przyszło to nazistowskie wzmożenie podszyte paniką, że nie uda się zrealizować tych wszystkich z piekła wziętych idei eksterminacyjnych, destrukcyjnych i – za przeproszeniem, pardon – restrukturyzacyjnie cywilizacyjnych, przy których dzisiejsze teorie spiskowe o rzekomo lansowanych przez elity rządzące światem (choćby złowieszczo przedstawianą Grupę Bilderberg) typu „Wielka wymiana ras” są cienkie jak nienasycona smakowo herbatka owocowa zbyt krótko trzymana we wrzątku, bo niestety naziści, ze wszystkimi swoimi chorymi idiosynkrazjami i z całym swoim złowieszczym wariactwem, potrafili myśleć w skali globalnie historycznej i całościowej oraz być morderczo, dosłownie, skuteczni.
Społeczność żydowską w Chanii wypędzono z domostw na początku czerwca 1944 roku, zapakowano na statek „Tanais”, wraz z włoskimi jeńcami aresztowanymi po zmianie stron w wojnie przez marszałka Badoglio oraz rzeczywistymi czy tylko domniemanymi członkami wyspiarskiego ruchu oporu. Statek miał dowieźć wszystkich do Pireusu, skąd Żydów – już pociągami, zapewne po tranzytowym pobycie w obozie koncentracyjnym Chaidari na ówczesnym przedmieściu Aten – przerzucono by do Auschwitz na zatracenie, jak choćby wcześniej, jeszcze w 1943 roku zrobiono z ponad 50 tysiącami mieszkańców getta w Salonikach. To ich być może wspomina w swych opowiadaniach z dna samego inferno Tadeusz Borowski: nienawykli do klimatu wschodnio- czy środkowoeuropejskiego oraz źle znoszący ciężką fizyczną pracę greccy Żydzi nie mieli wielkich szans na przetrwanie. Społeczność z Chanii czekał jednak los odmienny, niemniej straszny. 9 czerwca „Tanais” został namierzony przez brytyjski okręt podwodny HMS Vivid i – jako część militarnego wyposażenia państw Osi – zniszczony. Tonął raptem 12 sekund. Z czterech torped trafiły dwie. Źródła podają różne liczby – uratowano od 15 do 50 kilku osób. Zginąć z rąk przyjaciół, sprzymierzeńców, w wersji czegoś, co wojskowi określają jako friendly fire, albo na przykład oglądać z samego wnętrza rozpętaną przez twoich sojuszników wielką ogniową apokalipsę, co jest udziałem bohatera Rzeźni numer 5… Cóż za jeszcze jedno, nieakceptowalne wcielenie ironii losu. Czytając o losach pasażerów „Tanais”, myślałem o moim dziadku:
***
Trzeba mieć trochę farta w życiu
Mój dziadek Andrzej wyszedł po
papierosy Był sierpień 1944 Mieszkał
na Pradze Po drugiej stronie rzeki
płonęło powstanie Więc wtedy zabrali
się za inne dzielnice I poszło szybko
Łapanka Dulag w Pruszkowie Stutthof
nad morzem a potem podróż do
NeueGamme pod Hamburgiem I
jeszcze dalej na zachód Niemal pod
holenderską granicę Nie chcę myśleć
co go po drodze spotkało Nie chcę myśleć
o jego ostatnich dniach Tam daleko u wrót
holenderskich polderów dorwały go alianckie
bombowce słusznie raczące niemieckie ziemie
trotylową zemstą Została po nim tabliczka na
zbiorowym grobie z niepoprawnie napisanym
nazwiskiem Zostały po nim karty Czerwonego
Krzyża oraz nazistowskie dokumenty z kolejnych
obozów (ss – manom dziękujemy za porządek w
papierach) Miał 37 lat Trzeba mieć trochę farta
w życiu
Z dnia na dzień ulice Chanii nagle opustoszały, domy – porzucone – zasnęły, zgiełki ucichły. Z dnia na dzień urodziła się Pustka, dopiero potem mozolnie wypierana przez nadchodzącą nową Obecność. Sofoniasz (kuszyta z dawnej Etiopii, który dziś zapewne byłby uznany za falasza): „Wytępiłem narody, spustoszyłem ich zamki, wyludniłem ich ulice, tak że nikt po nich nie chodzi” (Sofoniasz 3, 6).
Wraz z „Tanais” poszła na dno morza niemal cała społeczność Romaniotów, zamieszkująca miasto wraz ze swymi młodszymi sąsiadami Sefardyjczykami, którzy na wyspie znaleźli się wskutek etnoreligijnych fanatycznych czystek tych hiszpańskich paranoików od świętej inkwizycji i prześladowań – królowej Izabeli I oraz jej małżonka Ferdynanda II. Papież Aleksander VI nadał im wspólny tytuł „Królów Katolickich” (Los Reyes Catolicos); u nas – ale to jednak sporo później – fanatyzmem mógł im pewnie dorównać Zygmunt III Waza, na szczęście był królem elekcyjnym o ograniczonych prerogatywach swej władzy, więc nie bardzo mógł zaszaleć niczym jego hiszpańska koleżanka i kolega, choć – zdaje się – miał taką ochotę.
Romanioci przybyli do Grecji zapewne po zburzeniu drugiej świątyni, jakkolwiek oczywiście badacze się spierają i jednej wersji dziejów nie wypracowano. Mówili własnym dialektem greko-hebrajskim, zwanym „jewanik”, tak jak w większości ich aszkenazyjscy pobratymcy ze Środkowej Europy używali swojego języka, czyli „jidysz”. Sefardyjczycy, w popłochu opuszczający od 1492 roku Półwysep Iberyjski, szybko Romaniotów zmajoryzowali, jednak mniejszości udało się przetrwać we względnej samodzielności i odrębności. Aż do epoki pieców, kiedy oba języki, jewanik i jidysz, wraz ze swymi użytkownikami uleciały w niebo kominami fabryk śmierci. I szybciej dziś usłyszysz ich melodię i spotkasz się z ich wokabularzami na ulicach dajmy na to Nowego Jorku, Haify czy Jerozolimy niż Lublina, Góry Kalwarii, Leżajska, Janiny, Salonik czy Mityleny.
Teraz dzielnica żydowska w Chanii, niech mi zostanie wybaczona łatwość skojarzeń, przypomina właśnie krakowski Kazimierz. Nawet jeśli gdzieś przez Szeroką, Lewkową czy Ciemną przebijają się grupy egzotycznie wyglądających chasydów, a na uliczkach Evraiki w centralnej części Starego Miasta rządzą wielkobrzuszni otyli Amerykanie oraz coraz bardziej upodabniający się do nich Zachodnieuropejczycy. Wszędzie stylizacja, knajpy, tłumy, wrzaski, youtuberzy w amoku, powierzchowna emulsja pamięci. W Chanii architektura jakby nie na miejscu, bo postsefardyjska, gdyż uciekinierzy spod rządów zapiekłych iberyjskich Królów Katolickich przywieźli ze sobą andaluzyjskie wzorce i rozwiązania do świata zdominowanego przez wenecki styl budowania. Chciałbym napisać, że czuć w powietrzu jakieś wibracje, że czuć obecność cieni tych, którzy tu kiedyś…. Ale nie, skłamałbym.
Lotnisko w mieście, współdzielone z greckimi siłami powietrznymi – obok pasów bunkrowate hangary i przycupnięte pojedyncze F-16 – jak wiele wyspiarskich lotnisk w krainie Dionizosa, który musi zresztą na te przybytki spoglądać jakoś przychylnym wzrokiem, bo inaczej nie wyglądałyby i nie działały tak właśnie, jak wyglądają i działają – trochę jak parodia wszystkich lotnisk cywilizowanego świata, jeśli idzie o infrastrukturę, środki bezpieczeństwa, komfort podróżnych, procedury obsługi pasażerów i – co też do cholery ważne – obsługę w lokalach gastronomicznych.
Odlatujemy wreszcie; na zawsze pozostanie we mnie Kazantzakisa formuła życia, wyłożona ustami Aleksego Zorby: dostrzegać piękno w katastrofie i – co się za tym kryje – nie popadać w depresję, choćby i tę chwilową, incydentalną, bo wszak na popadanie w jej kliniczną wersję nie mamy już pewnie wpływu. Zatem umieć zatracić się w pięknie katastrofy, powtórzmy, będącej udziałem jednostki, której jedyną prawdziwą ojczyzną – jak mantrycznie powtarzał Sándor Márai, węgierski szaman egzystencjalnych obserwacji – jest jej własne życie. Cóż więc dalej? A zatańczyć nad grobem pogrzebanych marzeń, jak ci dwaj niewydarzeni przedsiębiorcy na pustej plaży obok ruin nieudanego biznesu. Cóż może bowiem przynieść rozpacz w takiej sytuacji, poza jałowym spoglądaniem w niepowrotną przeszłość? Może zatem wypić szklaneczkę wina na przekór wszystkim klęskom, splunąć na to, co minione i co nas zawiodło, i ruszyć naprzód?
Może to jest wolność.
JAROSŁAW KLEJNOCKI
Ktokolwiek był w Taorminie, pozostanie pod jej urokiem. Miasto przylgnęło do stoków Monte Tauro opadających ku morzu. Miejscem spotkania wody i lądu jest klif albo plaża jak w Lido La Pigna. Od wiosny do jesieni, a może i zimą, na taormińskim Corso Umberto słychać wszystkie europejskie języki. Jeżeli przyszedłeś głodny, nakarmią cię i napoją w restauracjach i bistrach. Gdybyś z powodu ubioru poczuł się, nie daj boże, nieswojo, w butikach z prêt-à-porter w ciągu dwóch godzin skompletujesz strój godny arbitra elegantiae. Tych, którzy łakną słońca i kąpieli, i wypatrują nimf, uszczęśliwią plaże rozciągnięte między Naxos a Mazzarò.
Rosalia i Riccardo znaleźli mieszkanie przy Via Fontana Vecchia, która biegnie po zboczu Monte Tauro aż do klasztoru kapucynów. Riccardo Campobello zatrudnił się jako bagnino di salvataggio, ratownik, w niewielkim hotelowym kąpielisku o nazwie Lido La Pigna. Rysował i był dobrej myśli. Rosalia w pobliskim kościele dostała zlecenie na konserwację malowidła ściennego sprzed dwustu lat przypisywanego sycylijskiemu malarzowi Fazio Mascardiemu. Malatura przedstawiała świętego Antoniego głoszącego kazanie do ryb. Dzieło było w złym stanie. Kilkadziesiąt lat wcześniej ktoś odnowił postać kaznodziei, ale nieudolnie i pierwszym zadaniem Rosalii było pozbycie się efektów pracy jej poprzednika. Słuchaczy świętego Antoniego można się było tylko domyślać. Dopiero kartony, które Rosalia wyszperała w archiwum katedralnym, pozwoliły ustalić wiele szczegółów, odtworzyć pierwotny wygląd postaci świętego i jego audytorium. Kartony były niesygnowane, ale Rosalia znalazła pokwitowanie podpisane przez malarza. Co do kolorów, nie było żadnej pewności, Rosalia musiała decydować sama. Pracowała bez zapału. Uważała malowidło Mascardiego za bezwartościowe i niewarte kosztów konserwacji. Decyzja ratowania obiektu powinna uwzględniać jego wartość artystyczną. Nie kryła swego sceptycyzmu i dała mu wyraz w pierwszej czy drugiej rozmowie z Battistą Montaldo, urzędnikiem Assessorato dei beni culturali e dell’identità siciliana.
– Proszę nie wchodzić w moje kompetencje – odrzekł assessore Montaldo, który nie lubił sceptyków. – Pani zadanie jest inne, trudniejsze i ważniejsze, pani odpowiada za ostateczny efekt, ale decyzję, co konserwujemy i w jakim zakresie, podejmuję ja. Pani powinna sobie powtarzać słowa Vasariego o konieczności konserwowania uszkodzonych dzieł sztuki.
– O ile pamiętam, to Vasari mówi, że znakomite dzieła lepiej pozostawić uszkodzone niż powierzać je nieudolnym konserwatorom.
– A więc jestem w zgodzie z Vasarim, bo powierzyłem odnowienie cennego malowidła konserwatorce, o której kompetencjach i profesjonalizmie nie wątpię – Montaldo uśmiechnął się zadowolony z komplementu. Był wrażliwy na kobiecą urodę. Spodziewał się podziękowania, ale go nie usłyszał.
– Cenność malowidła budzi moje wątpliwości – powiedziała chłodno, ignorując komplement.
– Fazio Mascardi – podjął urażony Montaldo – urodził się na Sycylii i całe życie poświęcił upiększaniu naszych świątyń. W XIX wieku zniknęło wiele jego obrazów i ściennych malowideł, które zastępowano kiczami sprowadzanymi z Neapolu. Dzieła, jakie pozostawił w Messynie, zostały zniszczone bez wyjątku podczas trzęsienia ziemi. Za Mussoliniego dziedzictwo sycylijskie nikogo nie obchodziło, ale teraz mamy program ratowania naszego dorobku.
– Ale dlaczego ten program nie obejmuje Benozza Rivaroli, który jest lepszym malarzem niż Mascardi.
– Rivaroli nie sposób odmówić sprawności i sprytu, ale czy był lepszym malarzem? Trzydzieści lat mieszkał w Hiszpanii i zapomniał języka macierzystego. Kiedy na starość wrócił na Sycylię, aby objąć odziedziczony spadek, mówił tylko po hiszpańsku i po łacinie. Wynarodowił się kompletnie. Kiedyś nazywało się takich „element bezojczyźniany”.
– Przecież to nonsens – powiedziała. Czytałam w rękopisie jego pamiętniki. Pisał po włosku, ale na pewne tematy łatwiej mu było pisać po hiszpańsku. Z żalem opuszczał Madryt i planował tam wrócić. Miał dwie ojczyzny, a może nawet i trzy, bo jego ostatnią żoną była Francuzka.
– W kwestii ojczyzny liczba mnoga nie istnieje – odparł Montaldo.
– A jednak mieszkanie dwupokojowe jest lepsze od jednopokojowego.
– Chybione porównanie, proszę pani.
– No i dobrze – powiedziała Rosalia chcąc zakończyć wymianę zdań.
– Pani jest z północy? – nie dawał za wygraną Battista Montaldo.
– Skądś tam jestem – roześmiała się. – A w łacińskich napisach na obrazach Mascardiego są błędy ortograficzne.
– To sprawka jego tępego ucznia. Mocną stroną Mascardiego jest wiara i tego się trzymajmy. Czy uda się pani przywrócić zachwyt na twarzach wieśniaków towarzyszących świętemu Antoniemu?
– W Taorminie zachwyconych wieśniaków można spotkać na Corso Umberto. Nie zabraknie mi modeli – powiedziała Rosalia. Montaldo udał, że tego nie słyszy. Miał około pięćdziesięciu lat, może więcej, ale trzymał się świetnie. Był przystojny i pewny siebie.
– Zadziera głowę jak Mussolini – powiedział potem Riccardo. – Rozkwitł za dyktatury, a teraz panoszy się w republice.
– W sumie nic mnie to nie obchodzi – odrzekła Rosalia. – Zrobię to najlepiej, jak umiem. Z dużym luzem, bo w malowidłach Mascardiego talent prawie się nie objawia, są bliższe rzemiosłu niż sztuce. Zero polotu. Ale ważne, że malarz tutejszy. Krążył po całej wyspie, malując, a nawet rzeźbiąc. Czasami wyprawiał się do Kalabrii.
Od tej pory Battistę Montaldo nazywali Santo Assessore. Przyswoili sobie jego powiedzenia i co najmniej raz dziennie powtarzali: „proszę nie wchodzić w moje kompetencje” albo „tego się trzymajmy”.
Pod koniec dnia, kiedy plaża Lido La Pigna opustoszała, Riccardo wyjął z torby papier listowy i napisał do swego przyjaciela Mercuria Malaspiny.
Kochany Mercurio,
Jeżeli lubisz Taorminę, jeżeli nie masz korzystnych propozycji wokół Palermo, jeżeli masz ochotę mnie zobaczyć i napić się ze mną wina z tutejszych winnic na Etnie i nie przychodzi ci do głowy nic ciekawszego niż błąkanie się wśród nagich ciał od rana do wieczora, przyjedź do Taorminy. Na tutejszym dworcu powita cię dwuosobowy komitet w częściowo znanym ci składzie. Poznasz Rosalię, która jest konserwatorką o wybrednym guście. Ostatnio usiłowała odwieść tutejszego urzędnika Assessorato dei beni culturali e dell’identità siciliana (tak!) od restaurowania XVIII-wiecznego malowidła, które przedstawia świętego Antoniego głoszącego kazanie do ryb. Po kilku dniach w tutejszej gazecie na czołówce ukazał się artykuł nawołujący do czujności wobec „przyjezdnych”, którzy nie zawsze potrafią docenić wartość dziedzictwa „naszej wyspy”. Ale na ogół „przyjezdnych” traktują tu życzliwie i czujemy się bezpiecznie.
Kąpielisko Lido La Pigna, gdzie zarabiam na pizzę i wino, jest inne niż Isula di Fimmini. Przede wszystkim płacą znacznie więcej. Tutejsza publiczność to przede wszystkim goście hotelowi, którzy schodzą na piasek na dwie trzy godziny przed lunchem, Anglicy, Holendrzy, Niemcy, Amerykanie. Plażę w Isuli zapełniał lud koczujący na campingu i w skromnych bungalowach, żywioł włoski z Umbrii, Sabaudii, Toskanii, Lacjum. Gdybyśmy urządzili konkurs piękności w Isuli di Fimmini, musielibyśmy przyznać dziesiątki pierwszych miejsc. Co oczywiście doprowadziłoby do zlinczowania jury przez ojców, mężów i narzeczonych zbyt licznych zwyciężczyń. W Lido La Pigna słychać szum fal, nikt głośno nie przywołuje dzieci, a ekspresja samych pociech jest powściągliwa (muszą tego uczyć w elitarnych szkołach, których nie zaznaliśmy). Pamiętasz, jaki rwetes wywoływało w Isuli pojawienie się lodziarza? Tu by go w ogóle nie wpuszczono na plażę. Lody serwujemy na tarasie kawiarni.
Nie ukrywam, że Lido La Pigna ma swoje wady. Wyobraź sobie, że bagnini di salvataggio są jednocześnie kelnerami! Przyjmują zamówienia od plażowiczów i kursują między łóżkami z tacą pełną szklanek, kieliszków etc. Wiem, że ci się to nie spodoba. Mnie też się nie spodobało. Kiedy poszedłem złożyć wypowiedzenie, Luca, tutejszy boss, bolończyk, powiedział mi tak: „Wy, Sycylijczycy jesteście wszyscy spokrewnieni z waszym normańskim królem Rogerem. Gdybyście mieli jego armię i flotę, zaraz wyruszylibyście na Neapol. Nie macie jednak ani armii ani okrętów, ani pieniędzy, ale nadrabiacie poczuciem dumy. Tymczasem podstawą życia społecznego nie jest pycha jednostek, lecz służba. Ludzie służą sobie wzajemnie, co również oznacza, że się obsługują. Dziś ty obsługujesz, jutro obsłużą ciebie”. Luca przyznał nam pięcioprocentową podwyżkę, co bagnini di salvataggio przyjęli z uznaniem. Rzecz jasna, nie chwaliłem się, komu zawdzięczają wyższą wypłatę. Niech nie wie prawica, co czyni lewica. Weź pod uwagę, że bagnini dostają w Taorminie o jedną trzecią więcej niż w Isuli.
Co do Sycylijczyków, to oczywiście Luca się pomylił. Gdzie jak gdzie, ale na Sycylii poczucie służby jest głęboko zakorzenione. Nietrudno spotkać mafiosa, który uważa, że na swój sposób służy społeczeństwu. Gianturco po kilku kieliszkach wywiódł kiedyś sztukę z imperatywu służby talentowi. Czas może najwyższy, aby Sycylijczyk powiedział: od dziś nikomu nie służę, nawet samemu sobie. Od dziś jestem człowiekiem prywatnym wykonującym wyuczony zawód. Starajcie się żyć tak samo. Chciałbym porozmawiać z tobą o tym i o wielu innych rzeczach. Bo te dwa lata od rzucenia Akademii były naprawdę dobre. Moje, pożal się boże, tournée po ważnych i mniej ważnych marszandach od Rzymu po Turyn z listami polecającymi Nunzia trochę mnie spopularyzowało w tym kraju i rzeczywiście mogę się już utrzymać z wykonywania wyuczonego zawodu.
Oczywiście rysuję. W Isuli ciekawa była mnogość ciał, to, co nazwałeś preludium Sądu Ostatecznego. Najlepsze rysunki i akwarele uchwyciły karnawałowy żywioł plażowania. Nagi tłum, porzucając ubrania, pozbył się również pokus politycznych, nie skanduje haseł, nie ubóstwia wodzów, nie żąda zemsty na wrogach ludu. Nie można go powołać pod broń, bo kto by się podjął doręczenia kart mobilizacyjnych golasom, kto by się odważył ogłosić tym ludziom stan wojenny. Plaża jest matecznikiem pacyfizmu. Człowiek, który pozbył się butów, spodni, pończoch i sukienki, nie pozwoli sobie zgasić słońca i zagrodzić drogi do morza płotem z drutu kolczastego. Zaczyna pojmować sens braterstwa wszystkich ludzi. Plaża leczy z tęsknoty za wrogiem. Tylko ostatni degenerat zdolny jest znienawidzić dziewczynę w bikini albo faceta w kąpielówkach. Zbrodniarze i siewcy nienawiści nie mają doświadczenia plażowego. Taki Lenin czy Franco, nie mówiąc już o Stalinie czy Hitlerze, na pewno nigdy nie rozebrali się na plaży. Jedynie Mussolini był wyjątkiem. Nie stronił nawet od plaż publicznych, gdzie pilnowało go kilkudziesięciu tajniaków przebranych w trykoty kąpielowe. Mniejsza z tym, przyjedź, jeżeli możesz, napisz, jeżeli masz ochotę.
P.S. Nie ustaliłem jeszcze, które z tutejszych win jest najlepsze, ale od werdyktu dzieli mnie tylko kilka butelek.
– Jestem siostra Teresa – powiedziała zakonnica, wyciągając rękę do Rosalii, która właśnie zamierzała wdrapać się na rusztowanie dostawione do ściany kościoła. – Nie miałyśmy jeszcze okazji rozmawiać. Cieszę się, że nasze malowidło antonińskie odzyska dzięki pani swój blask. Służę w naszym kościele od wielu lat i jestem do tego obrazu bardzo przywiązana. Potrzebujemy widzieć, to tak pomaga się modlić. Nie będę pani przeszkadzała. Ksiądz Cardella, Benvenuto Cardella, nasz proboszcz, prosił, żebym pani przekazała, że gdyby chciała się pani wyspowiadać, to on jest do dyspozycji.
– Ostatni raz spowiadałam się dziesięć lat temu.
– To bardzo dawno. Pani nie wierzy w Boga?
– Wierzę, ale nie spowiadam się.
– Nie można wierzyć w Boga i w Jezusa Chrystusa, i nie przyjmować sakramentów. W każdym razie ja bym nie potrafiła. Pani jest młoda i piękna, ale przecież wszystko przemija, a dzięki wierze zyskujemy wieczność. Transit gloria mundi. Pani wierzy tylko w chwałę świata. Ja też go podziwiam, bo jest dziełem Ojca, ale świat przemija, a my tęsknimy za wiecznością.
– Siostra ma rozmach. Prawdę mówiąc, bardziej mnie interesuje chemia świętych obrazów niż ich metafizyka. Nie potrafię zobaczyć Boga w każdym bohomazie.
– Doceniam pani pracę i dziękuję za nią. Mam nadzieję, że otrzymuje pani od władz miejskich godne wynagrodzenie. Naszego kościoła nie byłoby stać na tak gruntowną konserwację.
– W Rzymie raczej nie odczuwa się ubóstwa Kościoła. Zawsze odnoszę wrażenie bogactwa, nadmiaru, a w rezultacie próżności.
– To zawsze bardziej rzuca się w oczy niż skromność i pokora. Co mam powiedzieć księdzu proboszczowi?
– Że chętnie z nim porozmawiam, ale nigdy w konfesjonale.
– Staram się unikać takich słów jak nigdy, zawsze, wszędzie – odrzekła siostra Teresa.
– Jeżeli mówię „nigdy”, oznacza to, że teraz jestem pewna, że w dającej przewidzieć się przyszłości nic takiego nie nastąpi. Nigdy nie będę konserwowała fresków Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej, choć czas najwyższy, aby konserwatorzy się nimi zajęli. Niemniej jest bardzo mało prawdopodobne, by konserwator watykański powierzył mi to zadanie. Siostra powierzyłaby mi konserwację Kaplicy Sykstyńskiej?
– Cieszę się, że pan Montaldo powierzył pani konserwację naszego malowidła. Na pewno dobrze pani sobie poradzi. Tak powiedziałam panu Montaldo, który wolał kogoś starszego, no i mężczyznę.
– Okropny jest ten Montaldo. Na samym początku zapowiedział mi, że do pracy muszę przychodzić w sukience za kolana i w bluzce z długimi rękawami. A kto mnie tam może podglądać na rusztowaniu, zapytałam. Odpowiedział, że etykieta obowiązuje każdego, kto wchodzi do świątyni. Na szczęście ksiądz Cardella okazał się elastyczny, nie przeszkadzają mu spodnie i bluzka na ramiączka. Wie siostra, jak z moim narzeczonym nazywamy signora Montaldo? Santo Assessore – Rosalia roześmiała się.
– Nie należy pochopnie oceniać ludzi. W każdym razie ja tego nigdy nie robię.
– Ja zawsze. Ma tu siostra kogoś do pomocy?
– Nie, ale nikogo nie potrzebuję. Zdążam ze wszystkim. Wszystko jest tak, jak być powinno.
– Haruje siostra na plebanii, sprząta kościół i uważa to siostra za wygraną na życiowej loterii?
– Pojmowanie życia jako loterii jest mi całkowicie obce. Dla nas chrześcijan wygrana jest w zasięgu serca i rozumu. Życie nie jest sekwencją przypadków, życie jest sekwencją znaków i darów, proszę pani.
– Ciekawa metafora – powiedziała Rosalia i pomyślała, że chciałaby zapytać o nią Mercurio Malaspinę, o ile przyjedzie do Taorminy. – A siostra jest z jakiego zakonu?
– Jestem szarytką, to zakon wincentyński.
– Ach, charité! Siostra na pewno mówi po francusku? Dwa lata studiowałam w Genewie.
– Przede wszystkim staramy się nawiązać najlepszy kontakt z bliźnimi, wśród których żyjemy. Znam francuski, mieszkałam wiele lat w Nicei. Moi rodzice byli emigrantami politycznymi, ale nawet tam nie mieliśmy spokoju. Faszyści nasyłali na mojego ojca bojówkarzy.
– Z Action Française?
– Nie, jakieś typy spod ciemnej gwiazdy. Ojciec zmarł w czasie wojny, krótko po nim matka. Pochowani są w Nicei.
– Ojciec był chadekiem?
– Nie, socjalistą, szefem partii w Piemoncie. Przyjaźnił się z Matteotim.
– A siostra miała powołanie raczej w drugą stronę?
– Nie zastanawiałam się, powołanie nie bierze się z poglądów politycznych. Pamięta pani nawrócenie świętego Pawła na drodze do Damaszku?
– Kto by nie pamiętał obrazu Caravaggia. Lubi siostra Piazza del Popolo?
– Bardzo. Kiedy przyjeżdżaliśmy do Rzymu, zatrzymywaliśmy się na Via Flaminia. Najlepsza lodziarnia była na samym początku Corso.
– Don Peppinu! Gelato originale siciliano – numero uno in Italia.
– Tak, pistacjowe były niezrównane! – zawołała siostra Teresa.
– Uwielbiam wszystkie, ale najbardziej waniliowe – roześmiała się Rosalia.
Malaspina zadepeszował po kilku dniach, że przyjeżdża w południe autobusem z Messyny, bierze pracę w Lido La Pigna – „będę serwował drinki, mogę nawet robić pizzę”. Riccardo znalazł pokój dla przyjaciela i wziął wolny dzień, żeby spędzić z nim kilka godzin. Nie widzieli się pół roku, które malarz spędził na Północy w rozjazdach od Turynu po Padwę, od Trydentu po Pizę. Autobus Malaspiny przyjechał punktualnie.
– Riccardo – zawołał Mercurio – kelnerowanie ci służy! – Przywitali się serdecznie jak palermitańczycy. Riccardo przedstawił przyjacielowi Rosalię, która od razu poprosiła, żeby mówili sobie po imieniu.
– Byłem w Taorminie na szkolnej wycieczce – powiedział Malaspina, kiedy już wydobył swoją walizę z czeluści autobusu. – Ale pamiętam tylko Corso Umberto i Teatro Antico, do którego szło się przez jakiś plac. Mam nadzieję, że nic się nie zmieniło.
– Na pewno – powiedziała Rosalia. – Tu rządzą starcy.
– A gdzie nie rządzą – rzekł Riccardo. – Kraj dojrzał do rewolucji.
– Ale przed rewolucją pójdziemy na Corso Umberto?
– Pójdziemy nawet do Teatro Antico, ale najpierw do twojego tutejszego locum na Viale San Pancrazio. Odpoczniesz po podróży.
– Jestem w najlepszej formie, nocowałem u krewnych w Messynie – odrzekł Mercurio.
Ubrany był w bawełniane beżowe spodnie i lnianą marynarkę tego koloru, ale o innym odcieniu. Był niższy od Riccarda, ale proporcjonalnie zbudowany, barczysty. Uwagę zwracały niebieskie oczy i blond włosy, które zaczesywał do tyłu. Malaspina wygląda jak Norman czy Wiking, pomyślała Rosalia, ale mógłby być dziesięć centymetrów wyższy.
– Moja matka pochodzi z Messyny – powiedział Riccardo. – Potrafi wymienić wszystkich swoich krewnych do piątego pokolenia wstecz.
– A jak twoja matka jest z domu? – zapytała Rosalia.
– Valeria Torrisi.
– Moi krewni są Ardizzone, ale mam z nimi wspólnego dziadka Federico Malaspinę. Nawet go pamiętam.
Dotarli do Viale San Pancrazio. Riccardo zatrzymał ich kilkadziesiąt metrów przed niewielką kamieniczką o odnowionej kamiennej fasadzie. Ładny projekt, starannie wykonany, pomyślała Rosalia. Nawet na Corso Umberto by się wyróżniał.
– Właścicielem tego domostwa jest signor Ludovico Marletta, emerytowany dyplomata. Zajmuje z żoną cały parter. Na piętrze są dwa trzydziestometrowe pokoje, między którymi jest kuchnia, z niej wchodzi się do łazienki i do toalety. Jeden pokój wynająłem dla ciebie. Signora Marletty raczej nie będziesz widywał, nie jest z nim chyba najlepiej. Porusza się na wózku inwalidzkim. Wszystkim zawiaduje jego żona Orsola, znacznie od Marletty młodsza. We wszystkich sprawach zwracaj się bezpośrednio do niej, jej będziesz płacił komorne. Notabene bardzo umiarkowane. Zadatkowałem dwa tygodnie, potem się rozliczymy.
Riccardo zadzwonił do drzwi. Otworzyła im kobieta, której wiek Mercurio oszacował na trzydzieści pięć lat. Jej twarz była tak pogodna, że nie musiała się uśmiechać, żeby okazać światu życzliwość. Od razu poznała Riccarda i zaprosiła wszystkich do środka. We wnętrzu unosił się łagodny zapach drzewa sandałowego, który rozpoznała tylko Rosalia.
– Nazywam się Orsola Zafferano-Marletta – powiedziała, podając wszystkim rękę. Uwagę Rosalii przykuły dwie stojące w przedpokoju witryny pełne greckich waz i amfor czerwonofigurowych. Pomyślała w pierwszej chwili, że to udatne kopie, ale na drugi rzut oka niektóre wydały jej się autentyczne. Uznała jednak, że nie wypada teraz wypytywać. Odłożyła to do następnego spotkania.
Drewnianymi schodami weszli na piętro. W niszy było dwoje drzwi pomalowanych na niebiesko. Farba w kilku miejscach była uszkodzona, ale zachowała intensywność. Mercurio przypomniał sobie, że podobne drzwi o ładnie wyrobionych filungach i niemal tego samego koloru, widział w dzieciństwie w jednym z domów Malaspinów wśród winnic. Pod domem były trzy kondygnacje piwnic pełne dębowych beczek. Winnice w czasie wojny zrównano z ziemią, budując lotnisko polowe. Beczki z winem rozkradziono. Ojciec żartował, że kilka z nich wypił pułkownik bersalierów. Kwaterował w domu z niebieskimi drzwiami i w przeddzień inwazji w czterdziestym trzecim uciekł samolotem do Kalabrii. Po wojnie zwrócono im ziemię, ale musieli ją sprzedać, bo nie mieli pieniędzy na jej rekultywację. Przyszło mu do głowy, że drzwi wyszabrowano z tamtego domu i wstawiono tutaj.
– Te drzwi… – zawahał się, bo myśl była niedorzeczna – one są tu od dawna?
– Te drzwi są tu od zawsze – powiedziała Orsola – kilka lat temu sama je pomalowałam.
Wyjęła klucz z zamka i wręczyła go Malaspinie.
– Proszę zobaczyć, jaki solidny zamek. Budzi poczucie bezpieczeństwa. Proszę nie zgubić kluczy. Drzwi wejściowe są zawsze zamknięte. Na dłużej wychodzimy tylko dwa razy w tygodniu, kiedy zawożę męża do szpitala.
Weszli do dużego pokoju oszczędnie umeblowanego. Malaspina odetchnął. Bał się, że pokój będzie zagracony. Nie znosił XIX-wiecznych mebli, nagromadzenia bibelotów, makatek, dewocjonaliów. W pokoju, gdzie miał mieszkać dwa miesiące, było łóżko, którego materac zaraz wypróbował. Miał skoliozę i musiał spać na twardym. Oględziny wypadły pomyślnie. Szafa z lustrem mu się nie spodobała, ale docenił jej pojemność. Duże okno porte-fenêtre wychodziło na zbocze jaru zarośnięte krzakami. Okrągły stół zajmujący środek pokoju, nakryty marmurowym blatem, zgromadził wokół siebie cztery krzesła. Posadzkę robiły duże płyty terrakoty w kolorze piaskowym. Obok łóżka stała półka na książki z nocną lampką, pod nią kilka tomów. Nigdzie nie było śladu kurzu, pokój był przewietrzony, ale Rosalii wydało się, że z dołu przedostał się zapach drzewa sandałowego.
– Za tymi drzwiami jest kuchnia – powiedziała Orsola. – Znajdzie pan tu wszystko, czego potrzeba do gotowania, gdyby pan chciał sobie coś przyrządzić. Z kuchni wchodzi się do łazienki i do toalety. Te pomieszczenia są wspólne.
– Ktoś obok mieszka?
– Teraz nie mieszka nikt, ale pokój jest do wynajęcia. Jednak staram się wybierać lokatorów. Mój mąż, konsul Marletta, musi mieć spokój.
– To wspaniale mieć kogoś, kto dba o nasz spokój – powiedziała Rosalia. – Nasze mieszkanie przy Via Fontana Vecchia jest głośne, ale tylko częściowo z powodu sąsiadów.
– Via Fontana Vecchia jest ruchliwą ulicą – odrzekła Orsola.
– Chętnie byśmy się przenieśli do pani, ale jeden pokój to dla nas za mało.
– Oczywiście, artysta musi mieć własny kąt do pracy – powiedziała Orsola.
– Ja też potrzebuję spokoju, chociaż nie pracuję w domu – odrzekła Rosalia. – Jestem konserwatorką malarstwa ściennego.
– Oczywiście – przytaknęła Orsola i zmieszała się. – Czy chciałby pan o coś zapytać?
– Wszystko jasne – powiedział Malaspina. – Będę płacił co tydzień, dobrze? Odświeżę się po podróży. – Wyjął z walizy koszulę, ręcznik i saszetkę z przyborami toaletowymi. Orsola pożegnała się i zniknęła za drzwiami.
– Zapraszam was na obiad. Usiądźcie na pięć minut.
– Szkoda, że nie trafiliśmy tu, kiedy szukaliśmy mieszkania – powiedziała Rosalia. – W tych dwóch pokojach byłoby nam bardzo wygodnie. Boże, jak tu cicho.
– Ten adres dostałem od jednego z bagnini di salvataggio. Jeżeli chce ci się przeprowadzać, zostawię kartki na Corso Umberto, powiem moim plażowym towarzyszom, że szukamy mieszkania. Ale z Via Fontana Vecchia masz blisko do swojego kościoła…
– Jestem głodny jak wilk – usłyszeli głos Malaspiny i poczuli zapach jego wody kolońskiej, zanim ukazał się w drzwiach w świeżej koszuli. – Prowadźcie do jakiejś zacnej restauracji, gdzie dobrze dają jeść i znają się na winie.
Z Via San Pancrazio było niedaleko do Porta Messina, za którą zaczynało się Corso Umberto. Na Piazza Vittorio Emanuele wybrali restaurację. Zachęcony przez Riccarda, Mercurio zaczął opowiadać o swoich planach i rozterkach. We wrześniu przeniósł się do mieszkania brata, który dostał pracę w Marsylii i wyjechał na dwa lata z całą rodziną. Malaspina zyskał częściowo darmowe i wygodne locum. Poczuciu komfortu przypisał przypływ pisarskiej weny, zaczął pilnie czernić papier i po pół roku był autorem kilku esejów, z których dwa wzbudziły zainteresowanie w redakcji jednego z neapolitańskich miesięczników. Dottore Enrico Fabiani zaproponował Malaspinie wygłoszenie referatu w Associazione Benedetto Croce. Na zebraniu wywiązała się dyskusja, którą nawet omawiano w gazetach, wymieniając nazwisko referenta. Dottore Fabiani był zdania, że Malaspina powinien rozważyć drogę kariery naukowej. Gdyby obronił doktorat, mógłby się ubiegać o etat w katedrze italianistyki. Mercuria nie opuszczały jednak wątpliwości. Czy naukowy rygor nie unicestwi w nim eseisty? Szkoła średnia, w której uczył, zapewniała mu spory margines swobody. Dzięki inwencji przygotowanie zajęć nie zabierało mu wiele czasu, czytanie prac uczniów nie absorbowało go zanadto. Pensum uniwersyteckie było wielokrotnie niższe, ale życie akademickie angażowało bardziej, zacierając granicę między pracą a twórczością własną.
– Dlaczego nie przysłałeś mi numerów „Paragone” ze swoimi esejami – zapytał Riccardo.
– I ja bym chętnie je przeczytała – powiedziała Rosalia. – O czym one są?
– Jeden to Portret Crocego, tytuł mówi sam za siebie. Drugi to dziennik podróży po Sycylii. Prowadzi go ktoś, kto wyrzeka się przeszłości, choć rodzinnie jest z nią bardzo związany. Odwiedza miasteczka i kościoły, gdzie herb i nazwisko jego przodków jeszcze widnieje na tablicach fundacyjnych i nagrobkach. Nie ujawnia swojej tożsamości, ale zdradza go podobieństwo do postaci na starych portretach wiszących po kruchtach i zakrystiach. Zawstydza go życzliwość mieszkańców i obiecuje sobie już nigdy tu nie wrócić. Zakłada inwentarz reliktów, wszystkiego, co bez żalu powinien pozostawić poza sobą. Wyślę wam i to dziełko.
– To bardziej opowiadanie niż esej – powiedział Riccardo.
– Coś z pogranicza – odrzekł Mercurio.
– Pogranicze jest ciekawe – powiedziała Rosalia. – Sycylia wydaje mi się pograniczem.
– Santo Assessore ma inną jej wizję – roześmiał się Riccardo.
– Kto to jest Santo Assessore? – zapytał Mercurio.
– Urzędnik z tutejszego wydziału zabytków – odpowiedziała Rosalia. – On nie ma wizji, on ma tylko formułę Sycylii.
– Dla mnie i to jest ciekawe – odrzekł Malaspina. – Ale jesteśmy w Taorminie i wcale jutro nie wyjeżdżamy. Napijmy się w intencji naszego spotkania. Co według was mam robić? Zostać w szkole czy wybrać uniwersytet W którą pójść stronę?
– Jeżeli wybierzesz uniwersytet, odepchniesz literaturę – powiedział Riccardo – będziesz pisał, ale pokątnie, niedzielnie, dorywczo. Każda posada rozleniwia. Przyzwyczajasz się do pensji. Pomyśl: dają ci pieniądze tylko dlatego, że twoje nazwisko znajduje się na liście płac. Czy Michał Anioł był na papieskiej liście płac? Spadłby z rusztowania w Kaplicy Sykstyńskiej, gdyby jakiś księgowy zaproponował mu coś takiego. Michał Anioł szedł do papieża i mówił: Matka Boska udała się nadspodziewanie dobrze. Nie można jej nic zarzucić. Mnie i moich ludzi kosztowała wiele pracy, a Waszą Świątobliwość pięćset dukatów. Ale zgadzam się, że grzesznik spadający w piekielną otchłań powinien być bardziej dopracowany. Mój czeladnik umie mniej niż myślałem. Policzę więc Waszej Świątobliwości taniej. Człowiek na etacie stara się dopasować swoje życie do poziomu swojej pensji. Literatura schodzi na dalszy plan. Pod tym względem uniwersytet jest gorszy niż szkoła, bo z nią się nigdy nie utożsamisz, a z uniwersytetem bardzo szybko. Każą ci zostać profesorem i nawet się nie obejrzysz, jak ten cel uznasz za własny. Doktorat zabierze ci kilka najlepszych lat, a potem wykłady, konwersatoria, seminaria, udział w konferencjach. Pisząc doktorat będziesz zajmował się tym, co cię interesuje, ale jako wykładowca musisz opanować cały program studiów, musisz czytać książki, którym jako wolny człowiek nie poświęciłbyś ani chwili. Dopiero profesura daje ci niższe pensum, mniej obowiązków dydaktycznych i całkowite poczucie bezpieczeństwa, ale co może napisać profesor? Wchłonął w siebie tyle słabych dzieł, że przestał rozpoznawać to, co najlepsze, zatracił poczucie smaku, pogrążył się w relatywizmie. Powtarzając banały, zapomniał, co ma ludziom do powiedzenia. Stał się konsumentem. Droga uczonego i droga pisarza nigdy się nie spotykają. Wybierając jedną, porzucasz na zawsze drugą. Przenieś się do Neapolu, do Rzymu, do Mediolanu, ale jeżeli chcesz pisać, trzymaj się z daleka od uniwersytetu, któremu potrzebni są wykonawcy, a nie twórcy.
Malaspina z uwagą słuchał Riccarda. Trzymał w dłoni swój kieliszek i wąchał czerwone wino. Kiedy przyjaciel skończył, spojrzał pytająco na Rosalię. Uśmiechnęła się. Boże, co ja mam mu powiedzieć, pomyślała.
– Ja nigdy nie stanęłam przed takim dylematem. Jestem wykonawczynią, kimś w rodzaju archeologa, na podstawie zachowanych fragmentów rekonstruuję całość. Mnie interesuje fizjologia dzieła, technika malowania, rzeźbienia, nawet tkania. Lepiej znam skład spoiwa łączącego cegły Panteonu niż ingrediencje ragu’ alla bolognese. Chemia barwników, jakimi posługiwali się malarze quattrocenta, nie ma dla mnie tajemnic. Podjęłabym się konserwacji polichromowanej drewnianej rzeźby gotyckiej. Przywracam zdrowie pięknym przedmiotom, ale nie pytajcie mnie, jak pielęgnować talent, aby rozkwitł. Miejsce pracy wydaje mi się bez znaczenia. Nawet w więzieniu powstawały ważne dzieła, że wspomnę Testament Villona czy Poemat o Reading Wilde’a.
– Balladę o więzieniu Reading Wilde napisał w Neapolu – powiedział Riccardo.
– W Neapolu – odrzekła Rosalia. – Nie wiedziałam.
– Mniejsza z tym – odrzekł Malaspina.
Wypowiedź Riccarda zaskoczyła go. Wydała mu się obcesowa. Stracił ochotę dyskutowania swoich spraw. Uważał, że Riccardo ma znikome pojęcie o uniwersytecie, że stawia sprawę na ostrzu noża, czego Mercurio nie lubił. Już w Palermo słyszał, że Riccardo przywiózł z Północy jakąś ślicznotkę, ale nie spodziewał się, że Rosalia zrobi na nim takie wrażenie. Patrzył na kamienną fasadę romańskiego Palazzo Corvaja z czterema pięknie ukształtowanymi oknami. Twórcę musiała cechować całkowita równowaga ducha i poczucie jedności ze światem. Mieszkańcy palazzo z niedowierzaniem i podziwem czytali sonety Petrarki i cantos Boskiej Komedii. Tylko nieliczni odgadli, że te rękopisy, odsłaniając bezmiar namiętności i niepokoju, ukazują sprawy ludzkie w nowym świetle. Za sprawą tych wierszy wszystko ulegnie zmianie, duch ludzki nie wróci już do równowagi.
– Kim jest eseista, Mercurio? – zapytała Rosalia. – Zawsze mi się wydawało, że to ktoś w rodzaju oczytanego dziennikarza czy publicysty.
– Kulą w płot – roześmiał się Riccardo.
– Eseista ma wiele wspólnego z pielgrzymem – powiedział Mercurio. – Obydwaj wyruszają na Górę Karmel, ale zatrzymują się przed szczytem. Przygody i spotkania, jakie przytrafiają im się po drodze, wynagradzają trud wędrówki. Przed zapadnięciem zmroku i pielgrzym, i eseista zawracają, pełni wdzięczności dla szlaku. Pierwszy ułożył modlitwę, która uraduje mieszkańców jego wsi; drugi wpadł na pomysł, który stanie się kanwą nowego eseju.
– Esej i modlitwa mają ze sobą coś wspólnego? – zapytała Rosalia.
– Esej rodzi się w czasach kryzysu modlitwy. Montaigne’owi zastępowały ją cytaty z poetów i filozofów, które kazał wypisać na belkach stropu w swoim pokoju w wieży.
– Narysowałem cię kiedyś, Mercurio, jako bagnino di salvataggio wiosłującego na łódce, ale teraz mam ochotę na twój portret jako wędrowca zmierzającego na Etnę, naszą Górę Karmel.
– Koniecznie w sadach pistacjowych – powiedziała Rosalia.
– Oczywiście, wśród drzew, daleko przed szczytem, który jest tylko hałdą żużlu.
– Trzymam cię za słowo, Riccardo.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Fragment większej całości
Na parterze, w prawej, większej części chałupy urządziliśmy mieszkanie bogatego gospodarza (leśniczego, karczmarza, gbura?) i pokazujemy jak dawniej żyło się na Mazurach. Ta część składa się z dużej izby, trzech alkierzy – dwóch sypialni i komory (spiżarni) oraz czarnej kuchni i sieni. Wszystkie pomieszczenia, zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem, zostały wyposażone w oryginalne meble i sprzęt. Tym samym „opowiadamy”, że w jednym domu żyła trzypokoleniowa famélijá: dziadkowie, rodzice i dziecziuki, „wyjaśniamy” do czego służyły paleniska wnękowe – „kominki” (że nie były tylko ozdobą), tłumaczymy dlaczego okna były małe a drzwi między izbami niskie (że wynika to ze zrębowej konstrukcji budynku, a nie niskiego wzrostu Mazurów).
Wnętrze czarnej kuchni (jedynego murowanego pomieszczenia w chacie), z tzw. trzonem kuchennym, widoczne dwa trójnogi (dreifusy), dwa żeliwne garnki (grapy) oraz sprzęty związane z obsługą pieca chlebowego i pieczeniem chleba.
Dwuskrzydłowe, niskie, ozdobne drzwi wejściowe (z profilowanymi polami) prowadzą do sieni, z podłogą ułożoną z dużych, ręcznie formowanych, XIX-wiecznych cegieł. Tu „opowiadamy”, że przed dwoma wiekami sień nie pełniła jedynie funkcji komunikacyjnej, stąd wchodziło się do izb lub czarnej kuchni, ale miała także funkcję gospodarczą. W owych czasach w wiejskich chatach nie było bowiem kuchni, takiej którą znamy obecnie – czyli izby kuchennej czy wydzielonego pomieszczenia (lub przestrzeni) z szafkami, stołem, blatami roboczymi… Były czarne kuchnie, gdzie można było gotować na otwartym ogniu, wędzić czy piec w piecu chlebowym. Jedzenie można było więc przygotowywać w sieni, na przykład utrzeć ziarno na mąkę w stojących w kącie żarnach kłodowych (to dwa okrągłe, trące kamienie – górny ruchomy i dolny nieruchomy, umieszone w ustawionym pionowo wydrążonym kawałku pnia).
Sień – po lewej stronie widoczne drzwi do czarnej kuchni, na wprost do części mieszkalnej, a między nimi stoi „fotel” – przenośna toaleta wnoszona do chaty w srogie zimy (w lecie „za potrzebą” chodzono do srácka, czyli wygódki). Po prawej stronie są drzwi wejściowe, w kącie żarna kłodowe z 1907 roku, obok kredens-łyżnik i rozmaite sprzęty umożliwiające przygotowywanie posiłków, m.in. drewniane niecki i klepkowe naczynia do przechowywania produktów spożywczych.
Prawe drzwi w sieni prowadzą do pierwszego, największego pomieszczenia zwanego po prostu izbą, dużej nawet jak na dzisiejsze standardy (38 m²), najwidniejszej – z dwoma oknami od frontu i trzecim w szczycie i najcieplejszej – z piecem, w lepszych domach na Mazurach często kaflowym, dekoracyjnym, z malowanymi ornamentami i scenami rodzajowymi (nie wiemy jaki piec znajdował się w naszej chałupie, bo taki się nie zachował). Było to najważniejsze i reprezentacyjne miejsce. Tu toczyło się życie rodziny, tu świętowano, ale również wspólnie wykonywano rozmaite prace. W okresie jesienno-zimowym ustawiano tu kółko (wérepédło) – kołowrotki i sprzęty do zwijani nici na szpulki, a gdy dzień stawał się nieco dłuższy znoszono z poddasza krosna tkackie.
„Zimowe wieczory w mazurskiej chacie” – zainscenizowana scena rodzajowa na archiwalnej widokówce. Od lewej: kobieta czesząca wełnę (za nią łóżko z baldachimem, obok szafa), przewijanie przędzy na motki, szwaczka, gospodarz i gospodyni z kołowrotkiem (za nimi w kącie stoi kredens kątowy), na podłodze chłopcy obierający ziemniaki.
Na Mazurach, w przylegających do czarnej kuchni ścianach izby znajdowały się otwarte paleniska wnękowe („kominki”), często obudowywane i z zamykanymi drzwiczkami, jak szafka. Można było w nich coś ugotować, ale przede wszystkim wieczorami rozpalić ogień lub łuczywo oświetlające izbę. Należy bowiem pamiętać, że pierwszą na świecie lampę naftową skonstruował i zapalił Ignacy Łukasiewicz w 1853 roku we Lwowie, a wcześniej niewiele było możliwości oświetlania izb. Max Rosenheyn opisuje swój wieczorny przyjazd w 1858 roku do karczmy w Wądołku w Puszczy Piskiej. Karczma ta mieściła się w dużym, drewnianym budynku (zachował się nawet jego plan z 1835) o bardzo podobnych wymiarach i układzie pomieszczeń, jak chata z Warnowa. W jej centralnej części znajdowała się połączona z czarną kuchnią sień, z której wchodziło się na prawo do dużej izby szynkowej (Gast Stube), gdzie na lewej ścianie było otwarte palenisko wnękowe: „Stoimy przed wiejską karczmą, a tym samym dotarliśmy do naszego dzisiejszego celu podróży, więc wysiadamy. Nadaremnie oczekuję jednak na przyjście karczmarza lub choćby wysłanego przez niego parobka, który pomógłby mi przy wysiadaniu z wozu albo przynajmniej przyniósł łuczywo lub latarnię. Ale aż tak dobrych manier mazurski karczmarz nie ma, więc muszę sam się martwić, jak w tych ciemnościach dać sobie radę. Szczęśliwie dotarliśmy do sieni, ale tam równie ciemno jak na dworze. Dopiero po omacywaniu wszystkiego wokół mojemu furmanowi udało się szczęśliwie natrafić na drzwi do izby. Wchodzimy do środka. Jesteśmy w dużej, niskiej izbie karczemnej: ściany, wykonane są z nieociosanych pni drzew ułożonych jeden na drugim, sufit natomiast jest z belek ociosanych. Przed nami w palenisku płonie ogień, a jego migotliwe jęzory, rzucające głęboki cień, dają słabe oświetlenie. W belki tylnej ściany zatknięte jest długie, płonące smolne łuczywo, wypełniające tylną część izby czarnym dymem” [tłum. K. A. Worobiec].
Największa izba: widoczne palenisko wnękowe, obok piec połączony z zapieckiem w izbie sąsiedniej, po lewej stronie „pseudokomoda” – duża skrzynia imitująca komodę; 2015
U nas, w tej największej i „reprezentacyjnej” izbie (tzw. Gute Stube) stoją najładniejsze, malowane i bardzo dekoracyjne meble, a co za tym idzie najkosztowniejsze – zwłaszcza na tamte czasy. Wśród nich jest duża skrzynia posagowa, malowana w kwiaty rozmieszczone na ośmiu polach wydzielonych ozdobnymi listewkami ze specjalną podstawą z szufladą, na drewnianych kółkach, aby łatwiej było można ją przesuwać.
Świadectwem wysokich aspiracji najbogatszych gospodarzy są „meble-imitacje” naśladujące lub wzorowane, w bardziej czy mniej udany sposób, na stylowym meblarstwie „dworsko- pałacowym”, a później mieszczańskim. U nas stoją aż cztery takie meble. Najbardziej okazałym z nich jest piękna, malowana, licząca ponad dwieście lat szafa.
Szafy – podobnie jak skrzynie, należą do najstarszych sprzętów, znanych od średniowiecza (choć były już w okresie romańskim, a najstarsze pochodzą z XII w.). Początkowo były to sprzęty kościelne, w XVI wieku trafiły do pomieszczeń świeckich, ale dopiero w baroku stały się reprezentacyjnym elementem wyposażenia wszelkich rezydencji i zamożnych domów. Były to wówczas meble bogato zdobione, nierzadko upiększane złoceniami, rzeźbami czy intarsjami. Na wsi, gdzie do przechowywania odzieży długo jeszcze służyły skrzynie, szafy zaczęły się pojawiać, oczywiście początkowo u bogatszych gospodarzy, znacznie później: na obecnych ziemiach polskich najwcześniej na Śląsku, a na Pomorzu, Warmii i Mazurach dopiero pod koniec XVIII i na początku XIX wieku. „Pod strzechy” szafy, rzecz jasna w uproszczonej formie, trafiły dopiero wraz z końcem XIX wieku.
Stojąca w naszym muzeum szafa (pochodząca z Kolonii Stryjewo, pow. Biskupiec) w konstrukcji i proporcji przypomina mebel barokowy (zwłaszcza szafę elbląską z II poł. XVIII w.). Jest bardzo starannie wykona, dwudrzwiowa z ozdobnie profilowanymi płycinami, ze ściętymi i lekko zaokrąglonymi narożnikami, zwieńczona gzymsem z namalowaną datą 1822. Szafa ma bogatą polichromię: ciemnozieloną i wiśniową, z barwnymi kompozycjami kwiatowymi, głównie liliami, dekorującymi płyciny drzwi oraz zaokrąglone narożniki i ściany boczne.
Widok ogólny izby. Widoczna malowana szafa z 1822 roku, za nią ślómbank, a w kącie rogál.
Ciekawym i rzadko spotykanym eksponatem jest „pseudokomoda” (pochodząca ze wsi Dąbrowka koło Orzysza) – duża skrzynia imitująca komodę z szufladami. Około 1690 roku najsłynniejszy francuski ebenista André-Charles Boulle zaprojektował do sypialni króla pierwszy mebel z szufladami. Ten nowy typ mebla zyskał w 1708 roku nazwę komoda i przyjął się powszechnie w Paryżu. Początkowo komody miały wybrzuszony kształt frontu i boków, a od ok. 1760 roku ściany miały już wyprostowane i taki mebel stał się nieodzownym wyposażeniem sypialni i salonów. Ze względu na „pański” charakter ten nowy typ mebla pojawił się na wsi dopiero w drugiej połowie XIX wieku, początkowo w formie pośredniej pomiędzy skrzynią a komodą jako jej tańsza i łatwiejsza do wykonania imitacja. I taka właśnie pseudokomoda stoi w naszym muzeum: na dole jest tylko jedna, długa szuflada, natomiast dwie wyższe są imitowane za pomocą poziomych profilowanych listewek, okuć i dziurek od klucza, maskując w ten sposób znajdującą się za frontem skrzynię z tradycyjnym wiekiem.
Pod koniec epoki Ludwika XVI (druga połowa XVIII wieku) na salonach pojawiła się komoda kątowa (fr. encoignure), bogato zdobiona niska szafka o trójkątnym przekroju, niekiedy dwuczęściowa, z górnym członem, lekko cofniętą, otwartą etażerką (fr. encoignure á deux corps). W kącie naszej muzealnej izby stoi wiejska wersja takiego stylowego mebla rokokowego. Jest to niewielki, pomalowany na niebiesko i wiśniowo, mebel kątowy na Mazurach zwany rogálem. Jego dół o trójkątnej podstawie, tworzy jednoczęściowa szafka z drzwiczkami, górna część to zwężający się do góry odkryty regał (etażerka) z dwoma półkami i ozdobnie profilowanymi bokami (tego typu wiejskie meble znane są z Mazur, Warmii, Powiśla i Dolnego Śląska).
Pod oknami, po obu stronach rogála, stoją dwa szlabanki, oba z ładnymi bocznymi oparciami w stylu „wiejskiego Biedermeieru”. Ich nazwa pochodzi od niemieckiego słowa Schlafbank czyli ława do spania (po mazursku ślómbank, szlómbank, ślubanek): są to długie, drewniane ławy ze skrzynią i wysuwaną z niej szufladą wspartą na dodatkowych nóżkach. Na noc szufladę wysuwano i wtedy ława nadawała się do spania, na dzień wsuwano i ponownie służyła do siedzenia. Był to „prototyp” tapczanów czy wersalek.
W pobliżu środka izby, zgodnie z tradycją nie centralnie, ale bliżej ściany szczytowej, stoi stół i cztery zydle, stołki z ozdobnie profilowanymi oparciami, z wyciętymi w nich otworami w kształcie serca. Na stole, w kredensach i na ścianach jest wiele „drobiazgów”. Trudno je wszystkie opisać lub choćby wymienić, ale o niektórych z nich jeszcze opowiem. W izbie stoi też bordowo-ciemnozielony kredens-regał (tzw. łyżnik), dar mieszkańca Końcewa – wioski leżącej po sąsiedzku z Warnowem, więc dobrze tu trafił!
Przez niskie drzwi (ze względów konstrukcyjnych najniższe w całej chałupie) przechodzi się do alkierzy, jak nazywano mniejsze pomieszczenia przylegające do dużej izby. W pierwszym, największym, z dwoma oknami, mieści się sypialnia gospodarzy z dwoma łóżkami. Nad jednym z nich wisi ozdobnie oprawiony wianek mirtowy i welon – pamiątka ślubu z 1938 roku. Pomiędzy łóżkami stoi stolik nocy z wyrytym i wypalonym ornamentem: jeźdźcem na koniu, aniołem, kwiatami i podpisem: „I. Strzelnicki 1905 roku” i kilkoma inicjałami. Obok łóżek rodziców stoi kolejny mebel-imitacja, udający „komodę” i kryjący rozsuwane dziecięce łóżeczko. Jest tu też „rosnące” dziecięce łóżeczko, którego długość można regulować i zwiększać odpowiednio do wzrostu dziecka, „tradycyjna” kołyska oraz zapiecek – na Mazurach zwany „leżanką”, połączony z czarną kuchnią. Kiedyś muzeum odwiedziła Margot Assmann, która przed 1945 rokiem bywała u krewnych mieszkających w Warnowie, w tej właśnie chałupie (!). Potwierdziła: „Ja, in dieser Ecke stand eine leżanka” – „Tak, w tym narożniku była leżanka”.
Najstarszym meblem w tym alkierzu jest duża, prawdopodobnie XVIII-wieczna skrzynia kasetonowa, ze zdobiącymi front i boki wklęsłymi i wypukłymi polami, profilowanymi listwami, z namalowanymi czarno-białymi ornamentami, tzw. różami wiatru. „Wiekowa” (może z XVIII w. lub starsza) jest wysoka, jednodrzwiowa szafka w typie mebla średniowiecznego, w której pokazujemy stare księgi – głównie religijne. Jest też prosta, jednodrzwiowa, szeroka szafa pełna ubrań i osobistych pamiątek, a na ścianach wiszą makatki oraz zegar szwarcwaldzki z malowaną tarczą.
Widok alkierza – sypialni gospodarzy: na pierwszym planie „rosnące (rozsuwane) dziecięce łóżeczko, dalej XVIII-wieczna (?) skrzynia, za nią „pseudo komoda” kryjąca rozsuwane łóżeczko dziecięce i łóżka gospodarzy.
Kolejnym pomieszczeniem (alkierzem) jest izba dziadków, mniejsza od poprzedniej, z jednym, niewielkim oknem. Często była to izba dziadków (Altenteil) lub jednego z nich, na wycugu (półkalka z niemieckiego Auszug) czyli dożywotnim zabezpieczeniu przez dzieci (spadkobierców), które przejęły już prowadzenie gospodarstwa. W naszym wypadku wycużnikiem (Auszügler) jest owdowiała babcia, bo w naszej narracji grózka – dziadka już „pochowaliśmy”. Taką opowieść „potwierdza” wiszące obok rodzinnego monidła, świadectwo śmierci na polu bitwy 3 września 1915 roku, czyli podczas I wojny światowej, ozdobne, podpisane przez cesarza Wilhelm II oraz ministra wojny. Po dziadku „pozostało” jeszcze kilka pamiątek, przybory do golenia, do wyrobu papierosów, kubek… W izdebce stoi rozsuwane łóżko z zapleckiem (podobnie jak w szlabanku można było wysunąć z niego szufladę i tym samym zwiększyć powierzchnię), obok niewielka malowana skrzynia, a nad nią niewielka, kolorowa, dwustuletnia szafka. Jest „kącik higieniczny”: na szafce z przerobionej skrzyni (to kolejny przykład imitacji mebla stylowego) stoi miska, dzbanek, przybory do mycia i golenia, oraz wysoka szafa pełna ubrań. Na jej drzwiach wisi odświętny, czarny kaftanik (käbot) – zapewne ślubny, bowiem dawniej na Mazurach brutki, czyli panny młode, szły do ślubu ubrane na czarno, a dopiero od około 1910 roku nosiły suknie białe.
Izba dziadków (Altenteil) czyli grózka i grózki.
Ostatnim i najmniejszym, pomieszczeniem w amfiladzie jest komora – spiżarnia. To niewielkie, zaciemnione pomieszczenie, jedynie z niewielkim, wyciętym w belkach otworem, przez które wpadało nieco światła było najbardziej bezpiecznym miejscem w całej chałupie. Aby się do niego dostać trzeba było przejść przez trzy pomieszczenia, dlatego przechowywano w nim to, co najcenniejsze: jedzenie i zapasy, a w stojącej skrzyni dokumenty, pieniądze i kosztowności. Podobnie jak współcześnie w spiżarni stoi lodówka, a w tym wypadku jest to… drewniana szafka na nóżkach z metalowym pojemnikiem na lód (Eisschrank). W 1755 roku szkocki profesor William Cullen przeprowadził eksperymenty sztucznego schładzania, a na początku XIX wieku konstruowano już pierwsze lodówki. Na terenach obecnej Polski, w tym na Mazurach, w drugiej połowie XIX wieku pojawiły się lodówki, w których do chłodzenia wykorzystywano bloki lodu. Początkowo były to drewniane (później metalowe) szafki jedno- lub dwudrzwiowe, z dobrze izolowanymi ściankami (drewno plus glina) i dwoma komorami wyłożonymi blachą. W większej z komór przechowywano produkty spożywcze chłodzone lodem trzymanym w mniejszej, szczelnej komorze. Lód do nich wycinano piłami zimą z jezior (lub rzek) i gromadzono na miesiące letnie w specjalnie wybudowanych w tym celu piwnicach, tzw. lodowniach (Eiskeller) lub ziemiankach izolowanych słomą i ziemią (tak kopcowaną lodownię widziałem jeszcze w latach 60. XX wieku w Zielonej Górze, a mazurscy rybacy nad jeziorem Śniardwy do tej pory stosują taką metodę). W dolnej części lodówki był mosiężny kranik, którym można było spuszczać wodę z roztopionego bloku lodu, po czym wkładano kolejny. Wynalezienie około 1900 roku maszyn chłodniczych, za pomocą których można było sztucznie wytwarzać lód, przyczyniło się do zwiększenia dostępności lodówek, które początkowo trafiały głównie do zamożnych gospodarstw domowych, do chat wiejskich znacznie, znacznie później…
Komora, na pierwszym planie szafka-lodówka, na niej stoi ręczna maszynka do krojenia chleba, nad nimi przewiewana szafka na jajka, a w regałach rozmaite naczynia i sprzęty kuchenne.
W spiżarni zgromadziliśmy również rozmaite manualne wersje współczesnych kuchennych sprzętów elektrycznych. Jest ręczna krajalnica do chleba Rotunda (lata 30. XX w.), młynki, trzepaczki i „blendery”, obieraczka do jabłek, etc. Są też rozmaite pojemniki na artykuły spożywcze sypkie i płynne – fajansowe, kamionkowe, drewniane (beczki) oraz szklane pojemniki kuchenne z lat 30. XX wieku, wśród nich popularnych nadal firm spożywczych: Weck (istniała od 1900 roku), duża, gastronomiczna butla po przyprawie Maggi (istniała od 1887 roku), mniejsze butelki Opekta (działała od 1928 do 1995 roku, później przejęta przez Dr Oetker-Gruppe) a nawet słój Stanisław Fenrych Pudliszki (firma istniała od 1920 roku, po 1945 upaństwowiona, od 1997 należy do amerykańskiego koncernu Kraft Heinz).
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
A jeszcze takie rzeczy oprócz tego mówimy, że to, co powstało, jest czymś powstałym i to, co powstaje, jest czymś powstającym, i to, co ma powstać, jest czymś przyszłym i to, co nie istnieje, jest czymś nieistniejącym. Żaden z tych zwrotów nie jest ścisły. Ale może być, że w tej chwili nie pora się o to spierać.
Platon, Timajos
Wszystko, co widać, a czego nie słychać: czarne litery na białym tle – to cień, pocień, jaki rzucają knypki oświetlone świeczką. Karły myśli, protezy prozy, zjawiska na papierze. Ukrócone zostały wszelkie aspiracje, oddech zamknięto w worku ze skóry, z czasem okryją ją porosty lub patyna. A jednak ciało, mimo braku warunków rozwojowych, wykiełkuje zielono, otuli uwięzione dwutlenki chlorofilową gąbeczką, mchem, który weźmie się w te pędy do fotosyntezy.
Na początku cisza
Księżycowy lunapark, nad popiół jesionów fruną balony, dziesiątki balonów wypełnionych gazem: załogowe, bezzałogowe, wolne i bezwolne, captify na uwięzi. Nigdy nie widziałem tylu naraz. Duch Boży [„tchnienie”, „wiatr”] unosi się nad wodami. Początek świata. Pod zwietrzałym murem kobiety lekkich obyczajów, duchny, jak je nazywa staropolszczyzna. Czekają na odlot latawice i latawce. Światłolubne reklamówki niesione wiatrem, pegazy skroś mgły, gałęzie pstrokate od krepowych papug. Dzieci z balonikami wśród sprzedawców przywiązanych sznurkami do zwiewnego towaru – aż dziw, że się jeszcze trzymają. Podszedłem. Kupuję pęk, zaznaczając, że chcę napompowane nie helem, tylko zwyczajnie, ustami lub pompką. Rozwiązuję supełki, wypuszczam powietrze i zaraz sam je nadmuchuję. „No, teraz mam dwa życia”, wzdycham po skończonej robocie. Ech, gdybym wiedział, że dwa życia to jedna śmierć więcej, może nie sięgnąłbym po portfel. Albo kupił pajaca.
Zbliżenia
Ów obraz, a przynajmniej jego część, mógł mieć związek z tym, co niedawno pokazywały bydgoskie „Zbliżenia”. Podczas imprezy urodzinowej w klubiku przy Magnuszewskiej zmarł nagle chłopiec, Tadek. Region obiegły zdjęcia leżącego na podłodze malca, nad którym pochylają się przerażeni rodzice. Wokół wszystko stoi bez życia: koledzy i koleżanki, czcze piniaty i psy na biegunach. Nikt nie wie, jak się zachować, konsternacja przyłapana in flagranti. Ludzie w konfetti i serpentynach, z czapeczkami na głowach. Pod sufitem obwieszonym girlandami kolorowych żaróweczek lewitują helowe dmuchańce o różnych kształtach: jednorożce, łabędzie, flamingi… Cała ta pluszowo-lateksowa armia sprawia wrażenie, jakby chciała stąd uciec, wyrwać się dachem z dusznego pomieszczenia, wydrążyć sobie drogę ewakuacji. Ale nie może. Grób trzeba kopać przy zamkniętym lufciku, pomnik lepić z gumy.
Fot. Kacper Mazurowski
Titonos
Zawijasami spaceruję po alejkach. Zza kolejnego zakrętu wyłania się przede mną szpaler tui etymologicznie zakorzenionych w dymie, mgle, duszy i tchu. Wiecznie zielone dotleniają lastryko przez całą dobę, zimą i latem, w świątek i piątek. Uderza mnie ich zapach, o rześkim nerwie, lekko wiercący w nosie. W dużych dawkach podobno jest szkodliwy, więc biorę tylko jeden głęboki wdech, po czym… siarczyście kicham, oddaję salwę honorową tym cmentarnym ważniakom. Z gleby zasilanej sokami ciał wyrastają również cyprysy. Na pierwszym nagrobku czytam napis: „Tu leży nasz nieodżałowany ratler, Cypryś z Zarękawia”. Dlaczego „ratler”, a nie „ratlerek”? Nie zdążę się nad tym dobrze zastanowić, bo tuż obok znajduję coś jeszcze ciekawszego: dmuchaną karimatkę. Albo to pamiątka po pupilu, jego umiłowane leże przytaszczone na miejsce wiecznego spoczynku, albo siedzisko pogrążonej w rozpaczy właścicielki, szurniętej Tłui, która dzień w dzień, wznosząc oczy ku niebu, gromi stąd Boga. Wtem na karimatkę wskakują trzy owady: pasikonik, trajkotka i świerszcz. Widocznie wzięły ją za trampolinę. Skaczą, terkoczą, pocierając skrzydełkami o nóżki i cykają pieśń: modlitwę o śmiertelność. Bo świerszcze, jak wiadomo, chcą umrzeć, ale nie są w stanie.
Na wydechu
„Tamtego popołudnia, zanim się utopił, Nenad / zostawił na plaży gumowy materac. / Sam go nadmuchał, godzinę przed tragedią, głębokimi / wdechami i wydechami, z uśmiechem. // Niecały rok później Dušica znalazła materac / w garażu, leżał zapomniany, samotny jak obłok. // Zamurowało ją, kiedy zrozumiała, co ma przed oczami. / Wzięła go pod pachę i zaniosła do pokoju na górę. // Rozebrała się do naga, w skupieniu umyła każdy cal / swojego ciała i mokra położyła się na materacu. // Zamknęła oczy, najpierw tylko oddychała. Później / wzięła dzióbek do ust, ostrożnie, / ostrożnie zdjęła gumową zaślepkę / i zassała. Czuła, jak cała wypełnia się wydechami / Nenada, powietrzem z jego płuc. // Wdychała zeszłoroczne wydechy / złapane w materac, a materac flaczał / pod naporem jej gorącego ciała. // Ostatnie tchnienie dmuchnęło jej w tchawicę. // Dušica, mokra Dušica, drżała na płaskim flaku – / odtąd nie ma już nic, co można by nazwać / powietrzem Nenada”. Jakiś czas temu przetłumaczyłem ten wiersz (Dech, tchawica, Dušica) Darka Cvijeticia – rzecz o życiu po życiu, wieczności, która trwa, póki trzymają zaślepki i zgrzeiny, rzecz o nieskończoności mierzonej w litrach.
Cud płuc
Nenad przeżył sam siebie, uwięziony w gumie, ale też zmarł dwa razy – jak Jezus, Adonis, Eurydyka, Syzyf, bracia Lwie Serce i Bolesław Kołyszko – o tym też musimy pamiętać, gdy, wypacając szare komórki, głowimy się nad zmartwychwstaniem. Najpierw przeszedł na tamten świat, gdy się utopił, a potem z pomocą Dušicy, która, napierając rozpulchnionym ciałem, wycisnęła na wolność jego pneumę. „Literatura zawsze spełnia rolę płuc. A płuc, Sveli, nie można zastąpić skrzydłami czy ogonem”, tłumaczy Duży, łacinnik z Memuarów młodego mężczyzny Zigmundsa Skujiņša, w odpowiedzi na pytanie wnuka o rolę poezji. Ogon i skrzydła mają smoki i latawice, byty nie z tej ziemi. (Nawiasem mówiąc, w wielu językach oba określane są jednym słowem: puķis, sárkány, šarkan, en drake, zmaj). Poezja jest odruchowa, bliższa ciału, biologii, rytmowi oddechu, który przez wciąganie tlenu i wydalanie dwutlenku węgla dosłownie i niedosłownie dzieli czas: na składniki żywe i martwe. Z nich jest złożony człowiek, cios za cios, coś za coś, wziąć – dać. Samożywne pasmo i lata luk CO2.
Duszek
W serbsko-chorwackim materac to dušek, z tureckiego döşek, co nie ma nic wspólnego z duszą, ale brzmi tak, jakby miało. Pamiętam, jak latem 2014 roku Jarosław Mikołajewski czytał poezję na festiwalu w Nowym Sadzie. Kiedy od aktora, który zabierał się do recytowania jego wierszy po serbsku, usłyszał, że Materac to Dušek, wybałuszył oczy jak ktoś, kogo przejrzano na wskroś i na wylot. Pomyślał pewnie, że sobie z niego zakpiono. Bo tytuł w przekładzie zdradzał cały koncept, na którym opierał się ten liryk: „Ojciec nadmuchiwał nam go co lato. / Ma lat trzydzieści, może nawet więcej. / Ze szczelin wciąż jeszcze sypie się piasek. / W zgrubieniach wciąż oddycha powietrze jego płuc. / Dopóki go nie wyrzucę, dopóki nie przegryzą go szczury, / mój ojciec może pojechać nad morze. / Konserwa kaszlu. / Relikwiarz na leszczynowe kołki. / Pamiątka organiczna. / Balsam tchu beztroskiego. / Wieczny odpoczynek. / Miech zmartwychwstania”. Miech-człek się zakrztusił. Gdyby uderzyć go w plecy, korek wypadłby mu z niemieckiej dziurki, a on by ożył – ożył, żeby później wyzionąć ducha po raz wtóry. Do wora na wiersze złapałby go poeta.
Na dziko
W sierpniu ruszam do Szwecji, jadę jak najdalej, daleko za koło podbiegunowe. Chcę naostrzyć sobie pamięć i zmysły, spojrzeć w oczy reniferowi, zobaczyć w nich pierwsze niebieskie żyłki zwiastujące zimę, przeżyć ostatnią jasną noc i poszukać śniegu, który wszystko kryje. (To takie memento Północy, barok na miarę Lutra). Kusi też Allemansrätten, prawo wszystkich ludzi, które pozwala spać na dziko wszędzie, gdzie sen zmorzy, a więc: gdzie popadnie. Jadę. Długo jadę. Co wieczór rozbijam namiot i pompuję karimatę. Dmucham ustami i dmucham, całą duszę wkładam w to dmuchanie, omal tej duszy nie wypluję. Kładę się na miękkim, lecz rano czuję pod plecami twardą glebę. Ubrany jestem na cebulkę, w śpiworze powinno być mi jak w nozdrzu łosia, a jednak od ziemi, choroba, od ziemi idzie zima. Ta, co paraliżuje korzonki, ta, co łupie w krzyżu, daje wilka i pociąga nosem. Okazuje się, że z karimaty uchodzi powietrze, korek wykorkował albo jest nieszczelny, bezczelny. Codziennie przesypiam moment, kiedy wyziewa ducha – mojego ducha, tego, co w nią tchnąłem przed spaniem. Cóż, każdemu podług… Jeden ma pomnik trwalszy niż ze spiżu, drugi ma pomnik z dziurawej gumy, nieskończoność krótszą niż noc. Moje życie wieczne, kruchsze od drzemki, liczy się w namiotogodzinach.
Chyba nic
Życie po życiu nie wytrzymało próby, ba, nie zdążyło zaistnieć, zgasło w zarodku doczesności. I co teraz? Co począć? Chyba nic. Ulotnić się z krzesła, na którym się siedzi, pisząc słowa przewiewne, wzięte z powietrza. Obok, po śladach deszczu – dzięki czemu nie musi zacierać tropów, same się zacierają – prze ku stratosferze podobny do mnie chłopiec, Tadek. Gdybym był w radiu, zrobiłbym teraz dramatyczną pauzę i puścił piosenkę: Lend põhjataeva all (Lot pod północnym niebem) Mari Kalkun, a potem znów bym sobie gadał, skrobał trzy po trzy.
Ale nie jestem w radiu. Jestem w materacu.
I burczę stąd głosem brzuchomówcy.
MIŁOSZ WALIGÓRSKI
Na trudności z zapamiętywaniem dat mam prosty sposób – skojarzyć je z ważnymi faktami historycznymi. O ile się da. Przed naszymi pierwszymi, wspólnie, obchodzonymi urodzinami, Albrecht, wpadł na genialny pomysł – dzień jego urodzin najlepiej kojarzyć z zakończeniem II wojny światowej. W nasze życie wkroczyła, wtedy, Historia. Dla Albrechta końcem wojny był 8 maja. Dla mnie, obchodzony dzień później – Dzień Zwycięstwa nad hitleryzmem. Przez nasze pierwsze lata, mój problem z zapamiętywaniem dat, dodatkowo, się zapętlił.
Portret Albrechta, na tle prania, zrobiłam podczas naszych wakacji z Olą i jej przyjaciółką – Julią, w sierpniu, na wybrzeżu Chorwacji.
„Albrecht i pranie”, Krk 2006, z cyklu: „Portrety” © Elżbieta Lempp
4 styczeń 2025
ELŻBIETA LEMPP
Podczas pobytu w Londynie postanowiłem kupić sobie egzemplarz Metamorfoz. Owo zwrotne „sobie” jest tu słowem ważnym.
Pracując jako wykładowca w Instytucie Filologii Klasycznej UJ, mam oczywiście wszelakich Owidiuszów pod dostatkiem. (Teksty są też dostępne online. Perseus Digital Library to jeden z najstarszych i najbardziej zasłużonych tego typu projektów). W moim służbowym pokoju – na biurku, więc zawsze pod ręką – leżą zresztą oba tomy klasycznej, „czerwonej” bilingwy Metamorfoz: tekst łaciński po lewej, tłumaczenie prozą Franka Justusa Millera po prawej stronie. Poczułem jednak, że nadszedł czas na zakup własnego egzemplarza.
Ostatniej edycji Metamorfoz dokonał zmarły w 2001 roku G. P. Goold, który w latach 1974-1999 był głównym redaktorem prestiżowej serii Loeb Classical Library, ukazującej się od 1912, a od 1934 pod szyldem Harvard University Press. Goold o swoim zadaniu pisze w przedmowie: „Starałem się wszędzie przedstawić najlepszy tekst łaciński i dostosować do niego tłumaczenie angielskie, ale poza tym jak najmniej ingerowałem w oryginalne wydanie”.
Te tzw. Loeby są to książki idealne: najstaranniej przygotowane starożytne teksty łacińskie i greckie, i najlepsze tłumaczenia rewidowane przy okazji każdej nowej edycji, przyjemny dla ręki i oka papier, wyraźna czcionka, prosta i elegancka oprawa graficzna, genialny indeks, a do tego – solidność wykonania i najporęczniejszy pod słońcem format.
Z Loebami w kieszeniach Owidiusza tropił Jerzy Stempowski.
W każdej chyba poważnej londyńskiej księgarni znaleźć można tę charakterystyczną zielono-czerwoną, zwykle całkiem pokaźną ściankę; przeważnie są to dwa sąsiadujące ze sobą regały: cały zielony z klasyką grecką i cały czerwony z klasyką łacińską, czasem –decyzją skorego do fantazji księgarza – tomy te są przemieszane, tworząc fakturę nie mniej rozpoznawalną.
Zakup własnego Loeba to coś więcej niż zakup książki. To jak zakup wiecznego pióra, rogowych okularów, włoskich ręcznie robionych półbutów czy płaszcza Burberry – owszem, kosztuje, ale i daje poczucie uczestniczenia w czymś ważnym, nieprzeciętnym: rzecz, którą nabywamy, stworzono z myślą, by trwała. Oraz by była możliwie najlepsza. Gest taki – w tym przypadku: kupno Owidiusza wydanego u Loeba – wiąże kupującego z kupowanym. Stanowi zarodek przyjaźni czytelnika z autorem, a także z tłumaczem i redaktorem. Z książką.
Metamorfozy kupiłem nie od razu. Najpierw przeszedłem się po księgarniach, by upewnić się, że nie będzie z tym problemu. I wszędzie, gdzie zachodziłem, istotnie znajdowałem z łatwością interesujące mnie tomy, tj. tom III i IV dzieł zebranych poety. Nie było powodu, by rzucać się do zakupu – mogę (pomyślałem) odłożyć to spokojnie na ostatnie dni pobytu w Londynie.
Jak się okazało, bardzo się pomyliłem. Dwa tygodnie później zapanowało pospolite ruszenie po Owidiusza: księgarnia za księgarnią tomy Metamorfoz… zaczęły znikać. (Może uczniowie? Może studenci? Edukacja brytyjska to jednak wciąż w dużym stopniu edukacja klasyczna). Te egzemplarze, które pozostały na półkach, były bądź uszkodzone, bądź stare (w znaczeniu: dawne wydania); niektóre z odwiedzonych przeze mnie księgarni miały, owszem, ale tylko jeden tom; także w magazynach zaczęło brakować i nie można było zamówić. Z jednej strony to wspaniałe, że ludzie rozkupują klasykę antyczną. Z drugiej – co ze mną?
Ostatnią deską ratunku była księgarnia Foyles na Charing Cross Road, niegdyś – chyba jeszcze w czasach, gdy znajdowała się w innej lokalizacji – wpisana na listę rekordów Guinnessa jako największa na świecie. (Nie wiem, czy została tego tytułu pozbawiona i czy obecnie jakieś inne miejsce dzierży palmę pierwszeństwa). Foyles to tzw. „katedra książek”: mają setki tysięcy tytułów z każdej chyba dziedziny i w najróżniejszych językach. W październiku 1930 roku Christina Foyles, córka założyciela, zainicjowała (odbywające się zresztą do dziś) słynne literackie lunche, które gościły m.in. generałów de Gaulle’a i Sikorskiego czy Beatlesów. Spotkania te upamiętniają zdjęcia, zdobiące ściany piątego piętra księgarni.
Swoje Metamorfozy znalazłem właśnie w Foyles. Zamówiłem je w przeddzień wylotu, a odebrałem rano następnego dnia: dwie czerwone, poręczne cegiełki, o których marzyłem – były wreszcie moje!
Kilka godzin później, gdy byłem już na lotnisku i myślałem tylko o tym, by wejść na pokład samolotu i zdrzemnąć się chwilę, podczas kontroli granicznej moją walizkę skierowano do przeszukania. Żadnych płynów, żadnej elektroniki. Co więc? Okazało się, że Metamorfozy – w obiektywie nowoczesnej aparatury lotniskowej – „wyglądają jak bloki materiału wybuchowego”…
Kiedy wyjaśniło się, o co chodzi, wpadłem w zachwyt. „Czy to znaczy, że ta książka jest niebezpieczna?”, zapytałem, ale nie dostałem odpowiedzi. Jak wiadomo, straż graniczna nie lubi takich żartów.
JACEK HAJDUK
Są miejsca, które zapamiętuje się na długo – wydaje się, że na całe życie – chociaż było się w nich tylko przez chwilę. Nierzadko z natłoku wrażeń wyłaniają się krajobrazy, które wydają się wieczne właśnie dzięki ulotnemu doświadczeniu i niewyraźnemu wspomnieniu. To właśnie one projektują nasze nierozpoznane tęsknoty i niepewne wyobrażenia na wyidealizowaną przestrzeń zredukowaną tylko do najwyrazistszych linii, kształtów i barw. Ignotum per ignotam: podwójne zaprzeczenie staje się wzmocnioną afirmacją ulotnego trwania, w którym na chwilę – i na zawsze – zamknięte zostają wszystkie nasze złudzenia i rozterki. W ten sposób zostaje jednak również odcięta droga powrotna. Powtórna wizyta zmusiłaby nas do dostrzeżenia zmiany w tej wiecznotrwałej substancji. A może, niestety, w nas samych? Właśnie takim miejscem jest dla mnie Castel Cavallino.
„O, piękne, ukwiecone wzgórze Cavallino” – tak wielki włoski poeta wspomina scenerię swego dzieciństwa. Giovanni Pascoli próbuje powrócić do tej jasnej przeszłości, na chwilę zatrzymać ulotną wizję: „Wpatrując się w umykające niebo, ciebie widzę niepewny obrazie” [1]. Poeta przywołuje zapewne widok ze wzgórza, na którym stoi kościół Świętego Kasjana, o czym świadczyć może niezwykła fraza: „Jest wśród ciemnego lasu dzwon, co śpiewa biały hymn poranny”. Tablica z wyrytym na niej sonetem od dawna wisi na ścianie kościoła, ja jednak po raz pierwszy zauważyłem ten wiersz wypisany na ścianie warsztatu samochodowego znajdującego się wewnątrz ufortyfikowanej wioski na przeciwległym wzgórzu. Na murze kościelnym znajduje się również tablica upamiętniającego najsłynniejszego, choć i tak nieco zapomnianego, proboszcza: Fra Carnevale.
Do Castel Cavallino dotarłem wczesną wiosną. Siąpił deszcz, nie było kwiatów. Kwitły za to drzewa owocowe, a gęste skiby falując pokrywały zbocza wzgórz, to wspinając się, to łagodnie opadając. Kościół, którego wnętrze mnie przyciągnęło, był oczywiście zamknięty, zatem mogłem zapomnieć o fragmentach fresków odkrytych w prezbiterium. Przez chwilę kontemplowałem zdjęcia głowic kolumn i piękny kształt apsydy na wyblakłej tablicy informacyjnej. Wokół nikogo, wrażenie pustki jeszcze głębsze niż w kampusie uniwersyteckim. Poprzez szpaler drzew, ponad świeżo zaoranymi polami, zobaczyłem sąsiednie wzgórze, gęsto zabudowane domami wyrastającymi z jednolitego muru górującego nad okolicą.
Niegdysiejszy zamek – zaprojektowany z wielką dokładnością – z biegiem lat został najprawdopodobniej opuszczony, a potem powtórnie zasiedlony i rozparcelowany na mieszkania. Idea architektoniczna nieco się zatarła – bramy pojawiają się w dość nieoczekiwanych miejscach, gdzieniegdzie umocnienia murów i pozostałości po blankowaniu lub przykrócona baszta, anteny przemieszane ze zdobieniami sprawiają wrażenie niejasnego wspomnienia o czymś większym – jednak wciąż wyraźne pozostaje wrażenie całości, choć każda rodzina podtrzymuje swoją autonomię, kolorem ściany albo durnostojkami w oknach.
Pięć minut w zupełności wystarcza, aby obejść zamek Cavallino, zdegradowany wprawdzie do roli przysiółka, wciąż jednak dumnie obnoszący swe doświadczone upływem czasu oblicze. Na każdym kroku można doznać wrażenia, że przechodzi się na wylot nie sięgając rdzenia budowli, rozmijając się z jej istotą – nie ma mowy o jakimkolwiek placyku, kolumnie czy studni, gdzie mogłaby się znaleźć dusza tego miejsca. Nic w tym dziwnego, cały czas przechodzimy bowiem z jednego krańca murów na drugi. Granice warowni są wciąż czytelne, zgodnie z pierwotnymi założeniami. To wystarcza, aby twierdza – choć stała się wioską – nie zatraciła w pełni tożsamości. W obrębie murów krąży się nawet nie uliczkami, tylko przesmykami. Cały czas zastanawiałem się, czy przypadkiem wychodząc za róg, nie wejdę komuś do domu. Zresztą nikogo nie spotkałem, choć gdzieniegdzie zza uchylonych drzwi przesłoniętych zasłoną z plastikowych pasków, dolatywał dźwięk radia lub telewizora. Ale w tym wszystkim nie było braku lub pustki. Wręcz przeciwnie: gdybym miał powiedzieć, jak wygląda archetyp ludzkiej osady, na czym polega idea tworzenia siedliska przenikniętego duchem wspólnoty, a jednak pozostającego niewzruszoną, niezależną od człowieka przestrzenią – wskazałbym pewnie Castel Cavallino. Wszystko to przywodzi na myśl Urbino, choć Castel Cavallino jest jego skromniejszą wersją, mniejszą, bardziej ludzką, miejscami bardziej zaimprowizowaną. Być może stąd bierze się to wrażenie osobności, rozmowy z odosobnionym, zamierzchłym czasem i przestrzenią.
Wszystko to złożyło się na przebłysk: niejasną wizję Uccella odwiedzającego Castel Cavallino. Sam na różne sposoby próbuję ją odtworzyć, rozwinąć w spójną narrację, za każdym razem jednak przegrywam, zdając sobie sprawę, że tworzę coś na przekór faktom i historii. Impuls, który mnie tu doprowadził, spowodował, że nie byłem w stanie pójść dalej, Castel Cavallino zamknęło mnie w sobie.
Idąc od strony Urbino, Uccello musiał dotrzeć najpierw do świątyni. Z pewnością doceniłby freski i masywny, romański kształt kościoła zwieńczonego dzwonnicą, która jeszcze niedawno służyła jako wieża obronna. Po chwili dostrzegł w oddali warowną wioskę, a zdecydowany rytm fortyfikacji pociągnął go ku sobie. Być może zaskoczyła go doskonała osobność tego niewielkiego świata, który wspaniale naśladował Miasto w mniejszej skali i dużo skromniejszym, pozbawionym decorum idei, stylu. I chociaż doświadczone oko Mistrza dostrzegało tu pracę i koncept badacza wtajemniczonego w najnowsze arkana rzemiosła, całość mogła sprawiać wrażenie naturalnego elementu wkomponowanego pomiędzy wzgórza: nawet twarz-maska wieńcząca ostrołuk bramy spinającej ścianę kaplicy i mur obronny wydawać się może tylko nieco zatartą naroślą, która nie pełni już funkcji zdobienia czy symbolu, lecz w swojej oczywistości upodobniła się do otaczającego ją kamienia. Wszystko tu jest bowiem pozostałością, która na dobre zatrzymała się w czasie i nie sposób jej już naruszyć. Podobnie nie sposób zakłócić pochodu markijskich wzgórz postępujących rzędami, dokładnie jak opisał to Pascoli – dopiero tutaj w pełni ukazują one swoją siłę i ciężar.
Nakładam na ten wyimaginowany obraz kształt dzisiejszego Castel Cavallino – które w czasach wizyty Uccella pełniło pewnie jeszcze swoją pierwotną funkcję. Tak naprawdę niewiele wiem na temat historii tego miejsca i ze wstydem muszę przyznać, że nie szukam tej wiedzy. Wydaje mi się jednak, że jeżeli Uccello tu był – musiał to wszystko widzieć, obejmując wyobraźnią czas przeszły, teraźniejszy i przyszły. Pozwala mi to lepiej zrozumieć – lub irracjonalnie „wczuć się w” – wielkie dzieło powstałe w Mieście Idealnym, ale jednak wykraczające poza jego granice. Predella przypomina Castel Cavallino w swoim dążeniu do prostoty: tak jakby malarstwo renesansowe nie rezygnując ze swych odkryć próbowało wrócić do średniowiecznych korzeni; zarówno w prawdziwym jak i w fikcyjnym miejscu kurczą się czas i przestrzeń.
Jak mogło wyglądać spotkanie dwóch osobowości – tak od siebie odmiennych i zarazem tak do siebie podobnych – nieuniknione w miejscu będącym jeszcze w zasięgu oddziaływania Planety Urbino, ale powoli uciekającym w próżnię? Przyznaję, że trudno mi ich wyobrazić sobie inaczej, niż przez pryzmat istniejących portretów, które na swój sposób podtrzymują otaczające malarzy legendy. Paolo Uccello, przybysz z wielkiego świata Florencji, okryty sławą mistrz, który czuje już gorycz porażki, trochę skryty i zdystansowany w zachowaniu, choć zawsze słucha bardzo uważnie; długa broda przydaje jego wyprostowanej sylwetce ponurą aurę melancholii i czyni go nieprzystępnym, ale jasne, bystre oczy patrzą łagodnie. Z kolei Fra Carnevale, mocno zbudowany mężczyzna o przystojnym i harmonijnym obliczu, roztacza wokół jasną aurę dostojeństwa i spokoju – jego wizerunek mógłby być ilustracją wzorca znającego swą wartość i stosującego się do zasad dzielności etycznej Arystotelesowego człowieka słusznie dumnego; porusza się powoli, gestykuluje z umiarem, waży każde słowo słuchając rozmówcy; tej powadze towarzyszy jednak duża pogoda ducha – pamiętajmy, że jest to wychowanek Filippa Lippiego, który według Vasariego „kształcił swych uczniów z miłością”. Brat Karnawał, zgodnie ze swym przydomkiem, znany miał być z wesołego usposobienia, co mogło przejawiać się w nieco figlarnym mrużeniu oczu. Spotykają się więc pustelnik i dworzanin. Obydwaj niewątpliwie interesują się ludźmi: dla Uccella stanowią obiekt studiów, podczas gdy dla proboszcza Corradiniego są trzódką wymagającą opieki.
Malarze spotkali się być może wcześniej, w Mieście, aczkolwiek nie wiemy, jak te relacje mogły wyglądać. Czy Fra Carnevale aktywnie włączył się w sprowadzenie Uccella, czy tylko podał bractwu nazwisko i polecił pośredników? Jak na to zareagowałby Uccello? Z pewnością musiał przecież słyszeć w Mieście o Fra Carnevale, książęcym doradcy i twórcy wspaniałego, podziwianego przez wszystkich ołtarza w Santa Maria della Bella. Podejrzewam, że di Dono uważnie kontemplował dzieło miejscowego mistrza. Ale czy miejscowy mistrz odwzajemnił się i odczuwał potrzebę spotkania z malarzem, o którym wiele wprawdzie słyszał, lecz było to dawno temu, a obecnie florenccy przyjaciele mogli przestrzegać go przed wyniosłym dziwakiem, którego sława przemija. Jednak nawet jeśli wcześniej się nie spotkali, nie sądzę by Uccello, nieco wycofany i nieprzykładający wagi do konwenansów, odczuł to jako despekt. Z pewnością bardziej zaintrygowałoby go samo dzieło Corradiniego: świetliste, lekkie i swobodne zastosowanie perspektywy, która – jak widać – na dobre zadomowiła się na prowincji, nie wzbudzając już sensacji. Być może uderzyła go zdecydowana granica postawiona między obrazem a mikrokosmosem Miasta i otaczających je wzgórz, konwencjonalne potraktowanie nie tyle tematu, co samej, opatrznościowej perspektywy. Ale teraz miał przed sobą wyraźnie zarysowaną postać twórcy na tle uciekającego coraz dalej krajobrazu Marche.
Ważniejszy od tematu ich rozmowy wydaje mi się sam jej możliwy przebieg i rytm – forma odpowiadająca zastosowanej na ich obrazach perspektywie. Czy Uccello próbował się wycofać, rozpoznając przed sobą zupełnie nieoczekiwaną w tym miejscu ważną figurę znaną mu zapewne – tak czy owak – z wcześniejszych kontaktów w mieście? Podejrzewam, że di Dono wolałby powrócić do swych rozważań i ruszyć w dalszą drogę, choć przecież przez tę dłużącą się chwilę uważnie kontemplował postać malarza. Z pewnością mógł sprawiać wrażenie zdystansowanego, może nawet nieobecnego. Tymczasem Fra Carnevale wszedł zapewne od razu w rolę gospodarza, elegancko, choć w niewymuszony sposób witając zacnego gościa i oddając mu hołd, następnie dopytując o pobyt.
Nie zapominajmy, że pomiędzy mężczyznami było dwadzieścia lat różnicy. Stary Uccello widział przed sobą niewątpliwie mężczyznę w sile wieku i człowieka sukcesu, który jednak potrafił zachować w stosunku do świata i siebie samego dystans, nie obnosząc się ze swą zamożnością i znaczeniem, zarazem spełnionego i pokornego, w pełni pogodzonego z rzeczywistością. Nie sądzę, by w Uccellu – mimo jego skłonności do megalomanii, w końcu sam siebie sportretował w otoczeniu „światłych mężów” – zakiełkowała zazdrość, choć mógł być rozgoryczony wspominając skromną izbę w gospodzie i zaniedbany florencki dom. Ostatecznie to po powrocie z Urbino napisał w zeznaniu podatkowym, że jest stary, schorowany i nie może pracować. Fra Carnevale musiał wyczuwać ten ciężar, może nawet znał z opowieści problemy malarza, Uccello objawił mu się jednak jako ktoś zupełnie nieprzenikniony, kogo nie można w żaden sposób pochwycić, przyciągnąć ku sobie, zbliżyć do swojego świata – bo jest to człowiek, który wojuje ze światem w każdym z jego wariantów i w desperackim stuporze prze wciąż przed siebie próbując uwolnić się z kolejnych zakreślanych przez jego kręgi domen. Z kolei Uccella musiało zaskoczyć, że ma do czynienia – jak nawet po pobieżnie wymienianych, sprowadzanych do konwencjonalnej pochwały, uwagach na temat swoich dzieł mógł poznać – z człowiekiem świetnie zorientowanym w teorii perspektywy, który nie traktował jej jednak jako wyzwania, klucza do zrozumienia świata, lecz jako narzędzie, które z biegiem czasu staje się słabostką.
Być może właśnie wtedy pojawił się błysk nadziei na nić porozumienia, który równie szybko jak się pojawił, znikł w cieniu rezygnacji z jednej strony lub kurtuazji z drugiej; ta iskra musiała się choć na chwilę pojawić u obydwu mistrzów. Nawet jeśli Uccello chciał kontynuować i pogłębić rozmowę o perspektywie, szybko ogarnęło go przeczucie, że rozmówca zaczyna się powoli, zaniepokojony, wycofywać. Zagadnął więc go o widok rozciągający się ze wzgórza, co z kolei Fra Carnevale mógł odczytać jako konwencjonalny unik, nie dostrzegając w tym nieco usztywnionym człowieku prawdziwych emocji. Ci dwaj mężczyźni stojąc naprzeciwko siebie musieli przeczuwać jak bardzo są do siebie podobni, jednak zrozumieli, że to nie czas i miejsce (i stojąc na wzgórzu Castel Cavallino dobrze wyczuwałem ciężar tego frazesu), aby szukać porozumienia. Musiało skończyć się na tym, że Corradini – być może puszczając jeszcze mimo uszu pytanie o bractwo Corpus Domini – zaczął się powoli wycofywać, przepraszająco tłumacząc, że jest właśnie oczekiwany na książęcym dworze. Wyczuwał zapewne, że jego rozmówca niecierpliwi się, przyciągany widokiem górującego nad okolicą ufortyfikowanego wzgórza. Być może obawiał się też, że Uccello upatrywać może w tym spotkaniu szansy na „karierę” w Urbino i być źródłem niepotrzebnych kłopotów. Wątpię, by malarze mieli jeszcze kiedyś się spotkać.
Chociaż obraz tego spotkania jest pozbawiony ostrości, dla mnie samego niedostępny – widzę wyraźnie jeszcze jednego, cichego świadka. Od kiedy zostałem ojcem, bardziej niż kiedyś zwracam uwagę na „motyw dziecka w sztuce i literaturze”. Pamiętam dokładnie, jak w zakończeniu szkicu Herberta o Piero della Francesca mały Marco prowadzi ociemniałego malarza nie wiedząc, że „prowadzi światło”. Pamiętam też syna Grünewalda odbywającego z nim przypominającą Króla Olch fantastyczną podróż na końskim grzbiecie w poemacie Sebalda. I nie mogę zapomnieć o tym, że Uccellowi w Urbino towarzyszył dwunastoletni syn, Donato, który otrzymał imię po znanym przyjacielu malarza wielokrotnie nieszczędzącym mu krytycznych uwag. Co czuł wkraczający w życie syn, rozpoznając w oczach ojca błysk rezygnacji, jakby w pół kroku zatrzymał się on przed ostatnim skokiem do odpływającej łodzi? Widzę wyraźnie ciemną, pochyloną postać odwracającą się w kierunku miniaturowej fortecy Castel Cavallino. Chłopiec ociąga się, spoglądając za odchodzącym w przeciwną stronę Fra Carnevale, ale po chwili pewnym krokiem rusza za ojcem.
MAREK PACUKIEWICZ
[1] Dziękuję Małgorzacie Rygielskiej za spolszczenie włoskiego tekstu.