HOME

„Bogowie” Zygmunta Mycielskiego

W grudniu 1959 roku w „Dialogu” ukazała się sztuka Zygmunta Mycielskiego Bogowie. Jest to właściwie rodzaj szopki, w której w sposób dość prześmiewczy autor ukazuje boski świat. Postaci Boga Ojca, Syna Bożego oraz całego zastępu aniołów (z których Stary Anioł jest „starym pierdołą”, a Archanioł Michał to „tępy żołdak”) pełne są przywar i zajmują się raczej knowaniem na niebieskim dworze niż sprawami ludzkości. Publikację dramatu Mycielski opatrzył następującą adnotacją: „Nie życzę sobie, żeby sztuka ta była grana u nas na scenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że obraziłaby ona uczucia religijne osób, które są dalekie od sceptycyzmu i od beznamiętnego rozpatrywania losów boskich i ludzkich na ziemi. W XVIII wieku pisano już gorsze rzeczy na podobne tematy. Czy w porównaniu z tamtymi czasami zaszła tak wielka zmiana w tej dziedzinie? W każdym zakątku świata sytuacja ta przedstawia się inaczej. Uczucia religijne, patriotyczne i narodowe, żeby tylko te trzy wymienić, są u nas równie gorące jak lokalne uczucia – przynależności gminnej czy rodzinne. Niszczenie takich przywiązań jest, co najmniej, nieprzyzwoitością w stosunku do wrażliwości ludzkiej. Niech to sobie już każdy sam załatwia. Nie chcę udawać greka, i twierdzić, że moi Bogowie są niewinną igraszką słowną na temat uświęconych dogmatów i wierzeń. Nie uważam jednak, żeby ta sztuka była drwiną i szarganiem świętości. Bogowie czy Bóg – żyją w sercach ludzkich niezależnie od takich czy innych wyobrażeń konkretnych. Moja sztuczka nie mierzy w Bogów, ale właśnie w tę pustkę, którą ludzie na ziemi bez nich stworzyli”.

Pomysł Mycielskiego nie został jednak zrozumiany. Świat, w którym Bóg Ojciec spiera się z wyraźnie zazdrosnym Duchem Świętym, a aniołowie mówią o nim per „stary” i zastanawiają się, z kim lepiej trzymać, był najwyraźniej zbyt radykalny. Po publikacji sztuki w „Tygodniku Powszechnym” anonimowy recenzent pisał: „Zygmunt Mycielski wpadł w XX wieku na pomysł sztuki, w której Trójca Święta pełni rolę bogów greckiego Olimpu, bezradnych wobec tego, co się dzieje na świecie. Wszystkie osoby dramatu Mycielskiego zachowują się przy tym tak, jak zwykli się byli zachowywać owi greccy bogowie. […] Sądzimy, że pomysł autora rzeczywiście mierzy w pustkę”. („Tygodnik Powszechny” 1960 nr 2).

Ale nie tylko recenzenci stawiali mu zarzuty. W niepublikowanej wersji fragmentów z dziennika pod datą 22 stycznia 1960 roku Mycielski zapisał: „Dostaję list od kardynała Wyszyńskiego o mojej sztuce Bogowie. Dziwię się, że kardynał ryzykuje swoim autorytetem w takiej sprawie. Cierpi nad obrazą boską i nad tym, że dotykam podstawowego dogmatu Trójcy Świętej […]. U nas nie można już niczego napisać, bez ludzkiej, boskiej, narodowej czy partyjnej obrazy”.

Kardynał Wyszyński rzeczywiście wytykał autorowi jego postępek, a odnosząc się do zastrzeżenia wyrażonego przez niego we wstępie, zauważał: „Cóż pomoże życzenie Pana, żeby sztuka ta nie była grana u nas na scenie? Był Pan w mocy nie napisać, nie drukować. Ale nawet za życia swego nie będzie Pan mógł przeszkodzić wystawieniu jej na scenie. A cóż dopiero po Pańskiej śmierci? Wtedy z nazwiskiem Pana będzie się zawsze łączyło bluźnierstwo przeciwko największej Świętości Rodaków. I to w tak ciężkiej dla chrześcijaństwa sytuacji, w jakiej znajduje się Kościół Polski, gdy wszystko, co szlachetne, powstrzymuje się, aby nie pogłębiać tragizmu niemogącego się bronić Kościoła”. Mycielski w cytowanym wyżej wpisie komentował jeszcze te słowa: „Autor francuski wydałby taki list (kardynała!) na pierwszej stronie swojej sztuki. U nas wszystko jest tragiczne, bolesne i smutne, nie zrobię takiego świństwa kardynałowi, ani cierpiącemu i walczącemu Kościołowi w Polsce, w której, gdy w sklepach brakuje kiełbasy, to Matka Boska ukazuje się na wieży kościelnej w Warszawie”.

Mycielski spokojnie kardynałowi odpisał, tłumacząc swoje intencje, jednak owo napomnienie głowy polskiego Kościoła miało swoje reperkusje. I to także rodzinne. Mycielskiego nie zaproszono bowiem na ślub jego bratanka, Pawła Mycielskiego (młodszego z dwóch synów jego brata Jana), który w czerwcu 1960 roku poślubił w Tyńcu swoją dalszą kuzynkę, Marię Mycielską. Jej matka, Helena we wspomnieniach zapisała: „Mieliśmy […] ogromną przykrość, nie mogąc zaprosić na ślub brata Jasia Mycielskiego, Zygmunta, człowieka wybitnego pod każdym względem, z którym po kilku latach zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Przy swej wielkoduszności nie poczytał nam za złe ówczesnego naszego stanowiska wobec niego. Raczej uważał je za słuszne wobec błędu, który miał nieszczęście popełnić w stosunku do nadrzędnych wartości narodowych, za co został z bólem napomniany przez Prymasa. Wkrótce ten błąd naprawił z nadwyżką. Niemniej ciężko […] przeżywaliśmy jego nieobecność”.

Chyba jednak najbardziej poruszył Mycielskiego list Józefa Czapskiego, który 21 stycznia 1960 roku pisał: „Przysłałeś mi, zdaje się, «Dialog», gdzie występuje Anioł, Matka Boska, Pan Bóg i, zdaje się, nawet Pan Jezus. Jeden Anioł jest «Starym Pierdołą». Muszę powiedzieć, że te uczone dowcipy Pana Hrabiego (och, jaki śmiały, jaki XVIII-wieczny) tak mi się wydały… chamskie, że numer podarłem i wyrzuciłem do kosza”. Mycielski nie tyle nawet poczuł się zaskoczony tym, że jego sztuka rozzłościła przyjaciela. Oczywiste było, że on jej nie przeczytał (nie ma w Bogach wspomnianej przez niego w liście Matki Bożej). Zastanawiał go raczej całkowity brak zrozumienia przyjaciela dla jego pomysłu. Rozmyślając nad słowami Czapskiego, notował: „Więc Józio też nie może tego wytrzymać; wiem, że «te rzeczy» są dla ludzi święte, jak matka, ojczyzna, cierpienie, ofiary (prawdziwe!) itp. – ale jednak pomimo całego mego przywiązania do wszystkiego, co religia reprezentuje, do postaci Chrystusa itd., trudno pojąć, żeby i Józio!”. Nie zaważyło to oczywiście na ich przyjaźni, ale najwyraźniej dało Mycielskiemu wiele do myślenia.

I o ile wszyscy wkrótce o tym małym skandalu zapomnieli, to okazało się, że kardynał Wyszyński miał rację pisząc, że zastrzeżenie Mycielskiego, co do wystawienia sztuki nie będzie przestrzegane. Sześć lat później, w czerwcu 1965 roku Bogów pokazano w niewielkim szczecińskim teatrze „Krypta”, w reżyserii Zdzisława Krauze. Spektakl zamykał sezon teatralny, a szczeciński recenzent, Zbigniew Byliński, przypominając o zastrzeżeniach autora co do tematyki dzieła, zauważał: „Konwencja «niebiańska» jest w tej sztuce jedynie pretekstem do wypowiedzenia, w formie mocno aluzyjnej, spraw aktualnych, skarykaturyzowanych przejawów życia współczesnego” („Kurier Szczeciński” 1965 nr 136). Dostrzegł zatem właściwy przekaz dzieła.

A sam Mycielski, obecny na jednym z kolejnych przedstawień, pod datą 20 października 1965 notował w dzienniku: „Byłem aż zdziwiony, jak ten tekst brzmiał aktualnie – niezależnie od tego, że Duch Święty w swojej przemowie udawał trochę – w miarę możliwości – Gomułkę. Partia zezwoliła im tylko na sześć przedstawień, i to pod warunkiem, że z tym przedstawieniem nigdzie poza tą małą kryptą nie wystąpią. Za to zwróciła się do nich jakaś grupa księży, którzy chcieli to zobaczyć. Dosyć więc dziwaczna sytuacja. Mieli to grać i w Warszawie, ale wobec skandalu, jaki ten tekst wywołuje w Szczecinie, u partyjnych zwłaszcza, nie pójdzie to w Warszawie, co mi mówił dyrektor departamentu teatralnego w tutejszym Ministerstwie Kultury – Mirosław Dąbrowski”. Nie było już zatem mowy o obrazie uczuć religijnych. Wręcz przeciwnie, po kilku latach od napomnienia Kardynała okazało się, że tym razem sztuka uraża władze partyjne. To był już zresztą czas, kiedy władza coraz dokładniej przyglądała się działaniom Mycielskiego i coraz mniej jej się one podobały. Ale to już inna historia.

Bogowie nigdy już nie pojawili się na scenie i choć jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych Zygmunt Mycielski myślał o włączeniu ich do planowanego tryptyku scenicznych szopek (Krowy – szopka zwierzęca; Królowie – szopka ludzka i Bogowie – szopka boska), dziś pamiętają o tej sztuce chyba już tylko nieliczni.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Miejsca i obrazy

Po wprowadzce mojej licznej rodziny na poddasze, gdzie kiedyś mieściło się archiwum, w salonie jest teraz skład pudeł, a w tych pudłach niezidentyfikowane rękopisy, maszynopisy, listy, fotografie, pamiątki, teczki, podpisywane w desperacji przez Patryka: „Kwity z pralni i inne”.

Na ogromnym jesionowym stole niedawno czarowały kobaltowe wazy, pełne kwiatów i owoców. Teraz piętrzą się tam góry tajemniczych przedmiotów. Uwagę gości przyciągają ortopedyczne pończochy, koloru beige, w nieotwartym opakowaniu, umieszczone starannie w srebrnym, secesyjnym koszyczku. Bardziej zaprzyjaźnieni nie kryją zażenowania – schowaj to gdzieś – szepczą. Dalsi udają że nie widzą, a ja widzę, że udają, ale nie mogę każdemu z osobna opowiadać tej historii.

Pończochy są wzruszającym dodatkiem do nagrody literackiej Premio Letterario Giuseppe Acerbi, którą dostałam 25 czerwca 2011 w Castel Goffredo. Co roku honorowano tak inny kraj za najlepszą książkę wydaną po włosku. Wtedy bohaterem była Polska. Za całokształ twórczości nagrodzono Julię Hartwig. Kandydatami do wyróżnienia byli: Marek Krajewski za Morte a Breslavia, Mariusz Szczygieł za Gottland i ja za Nel giardino della memoria, czyli W ogrodzie pamięci, w tłumaczeniu Silvano De Fanti.

To, jak mówią znawcy, najbardziej demokratyczna nagroda na świecie. We dwóch sąsiadujących ze sobą miasteczkach: Castel Goffredo i Mantui w Lombardii obraduje kapituła, w skład której wchodzą przedstawiciele wszystkich środowisk: lekarze, prawnicy, nauczyciele, kupcy, urzędnicy, rzemieślnicy, policjanci… Dwieście pięćdziesiąt osób obraduje jeszcze i wtedy, kiedy do starego ratusza zaczynają się schodzić zaproszeni goście: notable z całego regionu, dziennikarze, fotografowie no i przyszli laureaci. Do ostatniej chwili napływają meldunki ze szpitali, urzędów, szkół, więzień. Wynik ciągle się zmienia. Publiczość zasiada w staroświeckich ławach. Na przeciwległej ścianie widzi ogromny ekran, na którym wyświetlane są wyniki trwającego głosowania.

My – główni bohaterowie siedzimy tyłem do ekranu i nie wiemy, co się dzieje za naszymi plecami. Julia jest spokojna, bo wie o swojej nagrodzie. Zresztą nigdy nie okazuje publicznie uczuć. My – Mariusz Szczygieł i ja ( Marek Krajewski nie dojechał) – udajemy, że finał nic nas nie obchodzi. Ania Piotrowska i Kasia, siedzące w pierwszej ławie sygnalizują gestami i minami co się dzieje. Szala waha się. Nie mogę wytrzymać napięcia, więc półszeptem wdaję się w rozmowę z towarzyszącym mi wiernie Silvano.

– Skąd pan tak dobrze zna polski język? – pytam.

Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim historię.

– Jaki okres?

– XVII wiek.

Pisał pracę o Marynie Mniszech i jej małżeństwie z carem Dymitrem Samozwańcem.

– Ach – błyszczę – w listopadzie 1605, w Krakowie, w specjalnie na ten cel przebudowanych kamienicach przy ulicy Grodzkiej. Pan młody brał ślub per procura. Panna młoda w prezencie od niego dostała między innymi: „Obraz Przenajświętszej Trójce oprawny złotem i kamieńmi drogiemi, troje noszenia wielkie i kosztowne z kamieńmi, czarkę niemałą proportią smoka, z jaspisowego kamienia, w złocie oprawną, kubek złoty, proportią byka, czarę złotą okrągłą grubą, wewnątrz wszystka rubinami wysadzaną…”. Nie cytuję oczywiście autentycznego tekstu dosłownie, ale niektóre zdania, podszyte melodią tkwią mi w pamięci.

– Zegar niemały złocisty… – kontynuuje Silvano – pelikan niemały złoty i paw wielki z ogonem rozstrzępionym – z trudem wymawia to trudne słowo i śmieje się. Ja też śmieję się tak, że Julia patrzy na mnie karcąco.

–U Boga? Skąd pan to wie?

– Pisałem na ten temat pracę i czytałem wszystkie dostępne dokumenty. A pani?

– Robiłam teatralne widowisko o Ambrożym Grabowskim, krakowskim historyku i archiwiście, który te dokumenty odnalazł. Jego pamiętniki adaptowałam na operę, do której muzykę napisał sam Zygmunt Konieczny i wystawiliśmy ją z piwnicznymi aktorami.

Werdykt jury przerywa naszą surrealistyczną rozmowę. Wygrywam. Mariusz Szczygieł gratuluje mi jako pierwszy.

– To zaszczyt przegrać z panią – mówi.

– To samo powiedziałabym panu, gdyby to pan zwyciężył – odpowiadam, nie kłamiąc, bo bardzo cenię to, co pisze.

Joanna Olczak-Ronikier i Julia Hartwig, Werona, 2011. Fot. Anna Piotrowska

Potem były mowy laudacyjne i wręczanie statuetek uosabiających nagrodę: złoty globus na hebanowej podstawce (jej patron, Giuseppe Acerbi, pisarz, archeolog, przyrodnik, był także podróżnikiem). I mowy dziękczynne odznaczonych i przemówienia różnych osób oficjalnych i znowu podziękowania i występy artystyczne. I na koniec przekazane dyskretnie koperty z banknotami i mniej dyskretnie wręczone owe pończochy – reklama produktów dziewiarskich, produkowanych przez firmę, która była współfundatorem wydarzenia.

Julia swoich pozbyła się zapewne od razu. Ja swoje wyrzucę dopiero dziś. Opisane, będą dalej żyły w czyjejś pamięci. Lub nie. Zrobiłam dla nich wszystko co mogłam. Potem wspaniały bankiet do rana i następnego dnia znowu biesiady. Ale nie nagroda, którą do dziś czuję się zaszczycona, nie czułość i uwaga organizatorów, o której można by pisać godzinami, nie przyjażń z Mariuszem Szczygłem, która miała trwać wiecznie, są tematem tej opowiastki. Głównym bohaterem jest Julia, z którą spędziłam wtedy parę dni i do dziś czerpię z tego spotkania radość i bezcenną naukę: „Jak żyć”.

Nie zawsze mam dość hartu ducha, by z tej nauki korzystać, ale staram się i zawsze dobrze na tym wychodzę. Castel Goffredo – miasteczko w północnych Włoszech, w regionie administracyjnym Lombardia (prowincja Mantua) znane jest także, jak mówi przewodnik „pod przydomkiem „Miasto skarpet”, ze względu na obecność tutaj wielu zakładów, które produkują tego typu odzież”. I przy całym swoim uroku niewiele w nim do oglądania. Kalendarz wydarzeń przewidywał pobyt tam przez parę dni, bo wcześniej nie było samolotu do Mediolanu, gdzie czekały nas następne uroczystości, zorganizowane przez Wielkiego Maga – Jarka Mikołajewskiego, którego jeszcze nie znałam i z zazdrością słuchałam jak Ania rozmawia z Nim, przez telefon, jak gdyby nigdy nic.

Dla mnie – On – szef Instytutu Kulturalnego w Rzymie był wtedy Bogiem – Twórcą tej wyprawy. Ale w Castel Goffredo to Julia wzięła nasz los w swoje ręce. Nie pozwoliła gnuśnie czekać na termin odlotu. Wiedziała co chce obejrzeć w okolicy. A okolica była godna jej oczu: Mantua, Werona… kilkadziesiąt kilometrów odległości, no i co? Trzeba wziąć taksówkę, będzie kosztowała mniej niż cztery bilety kolejowe. Że gorąco jak w piekle? Że jedyne marzenie to leżeć w wannie pełnej lodowatej wody i pić mrożone napoje, a nie dreptać po zatłoczonych uliczkach włoskich miasteczek. O tym nie było mowy. Schodziłyśmy niemrawo z Kasią o ósmej rano do hallu małego hoteliku, gdzieśmy we czwórkę mieszkały. Tam już czekała, punktualna co do minuty, nieskazitelnie ubrana, starannie uczesana; delikatny makijaż i radość w oczach, bo zaczyna się nowa przygoda. Obok wierna Ania także pełna entuzjazmu. Jednak młodsza o dwa pokolenia. Mantua, Werona, muzea, pałace, kościoły, na plafonach putta bezwstydnie bezwstydne. Co gdzie? Miesza mi się w głowie. Ale pamiętam z fotograficzną dokładnością wszystkie chwile hedonizmu; kiedy to Julia, dając niewidzialny znak Ani znikała z nią w jakimś zatłoczonym domu towarowym i pojawiały się za chwilę, wymachując tryumfująco kolorowymi sweterkami. Albo kiedy z łapczywością dziecka kosztowała ohydnie zielonego semifreddo ze szklanicy Kasi i prosiła ulicznego sprzedawcę o podobny napój. Albo, a raczej przede wszystkim, kiedyśmy wreszcie w ulicznych restauracyjkach siadały, żeby coś zjeść.

O, nie siadałyśmy byle gdzie. Julia ze znawstwem doświadczonego podróżnika, wybierała knajpki najprostsze, niedrogie, ale zawsze urocze; najpierw padało najważniejsze zamówienie: wytrawne prosecco – przywracające siły. A potem już można było się zastanawiać nad menu. Różnorodnym, bo od razu stało się wiadomo, że jak w rodzinie, będziemy się wymieniać potrawami, podsuwać sobie co smaczniejsze kąski, sięgać, bez skrupułów do cudzych talerzy, komentować, smakować, porównywać. To rodzi więź mocniejszą niż najbardziej erudycyjne konwersacje. Więź fizyczną, powiedziałabym nieskromnie i mało odkrywczo.

Biesiada biesiad odbyła się ostatniego wieczoru. W Castel Goffredo zajmowałyśmy z Kasią malutki apartament na ostatnim piętrze. W Mantui, na placyku, gdzie piłyśmy kawę zapadło postanowienie, że pożegnamy nasze miasteczko „w domu”. Ania i Kasia pobiegły do mantuańskich sklepików (sprzedawane tam lokalne smakołyki podziwiałyśmy dotąd tylko przez szybę) i nakupiły po trochu wędlin, serów, pasztetów, sałatek, ciastek, owoców, wina… „pamiętajcie o karczochach” – wołała za nimi Julia. Już w taksówce zaczęło się, za jej przykładem, podjadanie. W hotelu, przez weneckie okno wychodziło się na dach, imitujący taras. Tam zostały wyniesione z wnętrza stoliki i krzesła, tam na papierowych talerzach rozlokowały się wiktuały, papierowe kubki napełniły się winem.

Będę pamiętała tę ucztę do śmierci, chociaż nie cierpię karczochów. Ale nigdy też nie zapomnę fresku Pisanella Święty Jerzy i księżniczka, w bazylice Świętej Anastazji w Weronie. Weszłyśmy tam na chwilę, zostałyśmy chyba godzinę. To urzekający gotycki komiks, który trudno rozszyfrować, bo wszystko dzieje się równocześnie. Jest i pogromca smoka (smoka nie ma) i piękna książniczka Trebizondy, i morze i statek i miasteczko, gdzie pilnuje się porządku o czym świadczą trzy szubienice z wisielcami. I dwórki i dworzanie i konie – ogromne końskie zady na pierwszym planie. Zawstydzona tymi zadami popatrzyłam w dół i zobaczyłam udręczone stopy Julii, które chłodziła na marmurowej posadzce. W swoim ostatnim tomie wierszy, Zapisane notowała:

Miejsca i obrazy czekają na swoje zaistnienie

Ja także, kiedy odejdę, może w ciemności zaświecę.

Dziękuję Julio za światło!

JOANNA OLCZAK-RONIKIER

Raz jeszcze o włoskich wątkach u Máraiego

Kiedy pisałam swój szkic Márai w Neapolu, łatwo mi przyszło uznać, że to miasto – pierwszy etap emigracji pisarza – okazało się w 1948 roku idealnym miejscem, zdolnym przyjąć wygnańca, ofiarować mu wielkodusznie dar zadomowienia. Teraz, kiedy przeczytałam Porwanie Europy, widzę wyraźnie, że spotkanie z powojennymi biednymi Włochami stanowiło już wcześniej, kiedy idea wyjazdu nie zdążyła się jeszcze skrystalizować, doświadczenie o zasadniczej wadze. Jak to się dzieje, że przestrzeń staje się dla nas miejscem, obcość zostaje oswojona? Wiele o tym napisano, nikt równie przenikliwie jak Hanna Buczyńska-Garewicz w Miejscach, stronach, okolicach, lecz dla Máraiego zdaje się to czymś oczywistym, nad czym nie ma potrzeby się zastanawiać, wystarczy powtarzanie tautologii: Włosi są Włochami, są wielcy, bo są Włochami.

Kanoniczny moment poprzedzający znalezienie się po dwudziestu siedmiu latach ponownie we Włoszech, Stendhalowskie „Więc ujrzę piękne Włochy!”, oznacza odruchowy powrót do dawnej bliskości: „Charakterystyczny włoski odblask, wszystko jest znajome. Wokół mnie ludzie mówią po włosku”. To na razie jeszcze włoska część Szwajcarii, ale już przekroczenie granicy i jazda pociągiem niwelują dystans czasowy, pisarz spogląda na wciąż te same nędzne Włochy, obdartych ludzi, zniszczone twarze, domy z wybitymi szybami. Włochy po klęsce, okupacji niemieckiej, gdzie stacjonują wojska alianckie, to ten sam kraj, który pojawia się w Skórze Malapartego, w doskonałej zbieżności czasowej (rok 1946). Ale Máraiemu daleko do apokaliptycznego tonu Malapartego, powszechna bieda i wszędzie widoczne zniszczenia nie naruszają podziwu dla ludzkiego żywiołu i to on będzie głównym przedmiotem zainteresowania (miłości?) pisarza. Pojawia się pojęcie daru, kluczowe dla notatek w Dzienniku, wizerunki Włochów – w odróżnieniu od dominującego stylu prozy podróżnej, gdzie dominują pejzaż, dzieła sztuki i duchy wielkich zmarłych – wysuwają się na plan pierwszy, sprawiając, że Włochy nie jawią się jako archeologiczny cmentarz, puste kulisy teatralne.

Czy mamy do czynienia ze swoistym orientalizmem, kiedy Márai pisze o Włochach, powtarzając niemal dosłownie sąd Goethego: „Lud jest skromny, wesoły, dziecinny i zdolny do radości, żyje w rodzinie i pod wiecznie błękitnym niebem”? Możliwe, że tak, lecz ważniejsze jest danie świadectwa, jak wielkiej lekcji wielkoduszności i solidarności udzieliły powojenne, zrujnowane Włochy. I to szczególnie w Neapolu uczy się Márai od jego mieszkańców tego, co w Dzienniku nazwie „zadaniem istnienia”: „A mimo wszystko, z jaką żarliwością wierzą w życie, nawet żebrząc, obdarci, głodni i drżący z zimna, w zaułkach, gdzie przed bramami ich domów zamarzają ścieki; żyć jednak, żyć!”. To obraz niedaleki od Skóry, lecz opatrzony przeciwstawnym znakiem; to, co u Malapartego było dowodem na wielką dziejową katastrofę, tu jest triumfem elementarnej żywiołowości, zwycięstwem bios nad historią i polityką.

W jednym z końcowych fragmentów Porwania Europy zawarł Márai nader cenną uwagę: „Prawdziwym sensem podróży istotnie nie jest przybycie dokądś, lecz to, co się w nas zrodzi pod wpływem lektury”. Jakie owoce przyniósł kontakt z Włochami, czy złagodził nieco wyniosłą surowość postawy i stylu pisarza, czy poszerzył sferę współodczuwania? Odpowiedzi pozostaje szukać na stronach Dziennika.

JOANNA UGNIEWSKA

Sándor Márai „Porwanie Europy”. Tłum. Irena Makarewicz. Warszawa, Czytelnik, 2022.

Albert Cohen – niedoczytany?

W roku 1930 ukazała się we Francji pierwsza powieść Cohena Solal. Krytyka zareagowała entuzjastycznie, co o tyle wydaje się ciekawe, iż główne czyli żydowskie tematy Cohena musiały być wówczas czytane inaczej niż dziś. Polskie tłumaczenie to już inny czas – wydaje Cohena, w roku 2007, Noir sur Blanc, lecz nasze spojrzenie na świat Cohena musiało ulec zmianie. Komentarzy nie ma zbyt wiele (choć oczywiście są), nade wszystko uwagę przyciąga w nich wyobraźnia i dykcja Cohena. Ale jego eksperymenty i koncepty językowe wydają się tracić na ważności, oczekujemy dziś więcej dramatyczności, mniej kunsztu. Czy słusznie?

Albert Cohen urodził się w roku 1895, na Korfu.

Grecka wyspa to pierwsze miejsce biograficzne Solala, bohatera pierwszej powieści. Korfu ma swoją wspaniałą historię literacką: to oczywiście bracia Durrellowie, Lawrence i Gerald. Ale to inny świat i inny zapis rodzinny. Ale dzięki nim Korfu zaczyna pociągać, jako potencjalne miejsce artystów i ludzi niebanalnych.

Życie Alberta Cohena potoczyło się innym torem – powiedzielibyśmy , iż był to tor urzędniczy. Ukończył studia w Marsylii, związał się, zawodowo, z dyplomacją. Jako dyplomata pracował w Londynie i Genewie. Podpisywał traktaty, prowadził negocjacje. Zmarł w Genewie w roku 1981.

Rok przed nim odchodzi (w Paryżu) inny pisarz-francuski dyplomata, naznaczony żydowskością, urodzony w miejscu jakby nieoczywistym dla tej profesji. Ale Romain Gary, chłopak z Wilna, to już inny rocznik, 1914. Różnica pokolenia czyni więc z tych dwóch odmiennych pisarzy, choć ich korzenie tkwią w tym samym pniu – obaj zresztą napisali książki o matce, i to dziedzictwo emocjonalne zbliża ich do siebie.

Historia Solala z pozoru jest prosta. Fabuła skupia się najpierw wokół romansu młodego mężczyzny ze starszą od niego mężatką. Mąż to zwierzchnik Solala, perypetie tego związku mogą się więc okazać dość banalne. Potem jednak Solal wkracza w inne uczucie, które poszerza jego biografię. A co się dzieje w materii literackiej?

Przodkowie młodszej linii Solalów, po wielu wędrówkach, przybyli na grecką wyspę Kefalinię i tam się osiedlili. Mówili ze sobą zawsze po francusku, choć ich język czasem śmieszył rodowitych Francuzów. Ale wciąż czytali Talmud, kultywując tym samym więź z religią poprzedników. Solal różni się jednak od nich nie tylko przynależnością religijną. Ma inny wygląd – to ciekawe, że Cohen odróżnia swojego bohatera nie tylko w sferze ducha, ale również ciała. Nieszczęśliwy Solal ma zbyt czarne włosy, i to wystarcza, aby koledzy szkolni wyśmiewali go. Koncept pisarski dość zaskakujący, jeśli zważyć, iż Solal wciąż znajduje się, fizycznie, na greckiej wyspie, gdzie śródziemnomorski typ urody nikogo nie powinien zaskakiwać. Solal jest więc obciążony fatalnym dziedzictwem. Jak może mu przeciwdziałać, skoro jego twarz świadczy przeciw niemu?

Przede wszystkim: szukając miejsca stabilizacji. Cohen-autor takie miejsce znajduje. Osiedla się w nim, pisze, urzęduje. Ale nie osiąga popularności, o jaką mu zapewne chodziło. Stabilizacja okazuje się marginalizacją, choć Genewa, piękne miasto na jeziorem, emanuje spokojem i pewnością. „Piękna i zacna Genewa. Szwajcaria. Drogi kraj, krzepki ciałem, zdrowy umysłem i czysty duszą. Jest wielkość w prostocie tych ludzi gór, ludzi, którym się nie spieszy. Prawe jest ich spojrzenie i pewne jest ich słowo”. Podobne duchowe oparcie nie jest dane narodowi wybranemu. Nawet jego istnienie poddaje się w wątpliwość. Sprzeczność pomiędzy porządkiem, nieosiągalnym i rozwichrzeniem egzystencjalnym napędza fabułę powieści. W tym konflikcie racji czytelnik oczekuje od narratora więcej opanowania.

Ale jest tak: „Dość już tych historyjek z narodem wybranym. Mam wybranego narodu po uszy. Ja nie mam czasu. […] Wmówiliście dobrym chrześcjanom, że jesteście narodem wyjątkowym, a oni w dobrej wierze i swej naiwności uwierzyli wam na słowo! Nuży mnie już samo imię Izraela…”. Przyjścia Mesjasza oczekiwać więc nie należy. Świat, za wstawiennictwem Żydów, nie zostanie zbawiony. Ten katastrofizm Cohena wydaje się dziś ponurą antycypacją losu, jaki spotka Żydów już niedługo.

Tak ustawione racje powieści mogły się wydawać – w latach jej powstania – pobudzające myślowo i buntownicze. Cohen nie znalazł się jednak w kanonie literatury o żydowskiej tożsamości. Uważa się go przede wszystkim za krewnego surrealistów i językowych eksperymentatorów. Zastanawiam się więc dalej, czy Cohen jest niedoczytany, czy też opiera się lekturze? Jak myśleć o tej książce w naszych czasach, tak wrażliwych na wszelkie mutacje literatury żydowskiej i o Żydach?

Powieść Cohena ukazuje się w tych samych latach, gdy Bruno Schulz pisze w Drohobyczu Sklepy cynamonowe. W Schulzowskim świecie postacią mityczną jest Ojciec, kobiety odgrywają w nim rolę szczególną, są raczej postrachem, a nie obiektem marzeń. Ale jest też Księga czyli fundament duchowy przodków.

Schulz poza Drohobyczem, czyli w Europie, znalazł się tylko raz, w Paryżu. Wędrował natomiast śladem swoich znaczków pocztowych. Solal to klasyczne wcielenie wiecznego tułacza, co Cohen cały czas podkreśla. Wyspy greckie, Paryż, Szwajcaria, wielka Francja czyli Marsylia i prowincjonalna Francja niewielkich miejscowości.

Dyplomacja, urzędy, stanowiska, intrygi są dniem codziennym Solala. Duchem jednak okazuje się wyobraźnia. Przebiera się, zmienia kostiumy, aby opuścić świat realny, i być kimś innym, nie tylko nieszczęśliwym Żydem. Nie wiemy jednak czy te maskarady zmieniają go naprawdę.

Dykcja Cohena jest jednak nie tylko surrealistyczna, ale również barokowa. Wszystkiego wydaje się w niej za dużo, za obficie. Słowa i obrazy służą jako komentarze, aluzje autobiograficzne przebijają się z trudem przez te fajerwerki. Zapewne dlatego czytelnik, skądinąd wielbiciel słowa, czuje się osaczony tym stylistycznym bogactwem. Chciałby zdjąć z Solala jego lśniący ozdobami kostium, co niezbyt się jednak udaje.

Powieść błyszczy i mieni się konceptami – tożsamość blednie i poddaje się inwencji pisarza. To zresztą przypadek rzadki, więc i dlatego warto spróbować przebić się przez strony Solala. Nie wiem, czy mi się to udało, może tylko w niewielkim stopniu. Co by znaczyło, iż Albert Cohen należy już do przeszłości żydowskiego tematu. Ale w literaturze lat 30-tych wciąż jest niespodziewaną gwiazdą.

 MARTA WYKA

Albert Cohen, „Solal”. Tłum. Andrzej Socha. Warszawa, Noir sur Blanc, 2007.

Rafał Augustyn „Dorota Kozińska, laureatka”

Właściwie powinienem zacząć od znanej formuły: gdyby Dorota Kozińska nie istniała, należałoby ją wymyślić. Tylko, że to zadanie wymagałoby nieprzeciętnej wyobraźni.

Gdyby Linneusz miał ją zaklasyfikować, pewnie napisałby – wziąwszy pod uwagę pola zainteresowań – że to species omnivora, gatunek wszystkożerny.

Linneusz jest nieprzypadkowy, bowiem o mały włos nie wylądowała na studiach biologicznych, a i dziś przyrodą „ożywioną” interesuje się ponadprzeciętnie, obserwując ptaki, hodując kolejne pokolenia kotów, a także jeżdżąc konno. Nie gardzi również stworzeniami najmniejszymi i pograniczem ożywionej natury; gdy wybuchła epidemia Covidu, zasypywała nas zbieranymi z różnych stron informacjami o życiu i twórczości mikrobów.

Nieprzypadkowa jest także łacina, bowiem Dorota Kozińska, porzuciwszy zamiar studiów przyrodniczych, trafiła na filologię klasyczną, pod skrzydła znakomitego latynisty Jerzego Axera.

Jednakże już doktorat miała pisać o Williamie Blake’u, który interesował ją od dawna – w nastoleciu przełożyła po swojemu, i arcyzgrabnie, słynnego Tygrysa. Twórczość Blake’a konsultowała z niebylejakim indywidualnym mentorem, znakomitym historykiem sztuki i literatury Wiesławem Juszczakiem.

Znów ciekawa zbieżność: literatura i sztuki plastyczne. Dorota Kozińska, de domo Urbańska, jest córką świetnego grafika i typografa, zwanego w rodzinie pieszczotliwie Łysym Leonem, profesora warszawskiej Akademii i autora grafiki książkowej oraz niezliczonych wysmakowanych akcydensów. Z młodości pamiętam wydawaną przez Ossolineum kolekcję literatury orientalnej, bodaj czy nie najpiękniejszą w ówczesnej Polsce serię poetycką. Nie wiem w jakim stopniu ta filiacja wpłynęła na fakt, że książki Kozińskiej, nawet jeśli należą do zaprojektowanej ogólnie serii, mają jakiś charakterystyczny rys spójności, elegancji i dowcipu zarazem.

Doktoratowi o Williamie Blake’u przeszkodziły problemy zdecydowanie nieakademickiej natury; jeden z serii cyklicznych pechów, które naszą bohaterkę będą nękać aż po czasy najnowsze.

Ale ja dzisiaj nie o pechach, tylko o osiągnięciach.

Uprawia przede wszystkim małe formy – co jest po trosze wynikiem życiowych okoliczności, ale także wrodzonej skłonności do zwięzłego pisania, jednakże nie bez stylistycznej wirtuozerii, by nie rzec – popisu. Cóż! Jak powiada Charles Rosen, mamy skłonność do deprecjonowania wirtuozerii dla niej samej; tylko że wirtuozerię dla niej samej chętnie uprawiała większość wybitnych artystów.

Ale styl to narzędzie; świetnym stylem można pisać głupoty. Zatem dwa słowa o zawartości.

Podkreśliłbym dwie rzeczy.

Pierwsza to temperatura. Te teksty „grzeją”, czasem się gotują. Dorota prywatnie lubi używać hiperbol i wielkich kwantyfikatorów, ale tu chodzi o rzecz inną. To są teksty pisane przez żywego człowieka dla żywych ludzi o żywych (choć czasem dawno nieżywych) ludziach i ich sprawach. Tu nie ma mumifikowania ani tematu, ani samego pisania.

Druga – powiązana – to kontekstowość. Muzyka, teatr, ich tworzenie i odbiór są częścią kulturowej całości, epoki, struktur społecznych. Nie są wyobcowane. Myślę, że w niebie, na odpowiedniej muzyczno-teatralnej chmurce, siedzą Peri i Caccini, Landi i Monteverdi, i oglądając pisanie Kozińskiej mówią: „No właśnie, o to nam chodziło, kiedy projektowaliśmy naszą Wielką Syntezę”.

Dorota – choć sama jako wokalistka uprawiała muzykę dawną – do pierwocin opery się nie zawęża. Mozart i Verdi, Britten, Berg i Janáček, po wielekroć Wagner. Ale także Aleksander Nowak i Paweł Mykietyn, Paweł Szymański i – nie da się ukryć – mówiący te słowa. No i niemogący się doczekać wydania panteon wybitnych, a zapomnianych, operowych śpiewaków.

Nagradzamy Dorotę Kozińską jako muzykologa, którym formalnie nie jest i uprawia gatunki popularne i eseistyczne. Ale – co akcentowałem przedstawiając jury jej kandydaturę – w tych tekstach znajdziemy niejedną myśl, która jest albo dobrze ugruntowanym faktem historycznym, albo płodnym impulsem – i poddana sprawdzaniu i obudowana „aparatem” mogłaby dać w efekcie pełnokrwiste naukowe opracowanie.

Teraz – Warszawa. Oto rodowita warszawianka, dla której miasto jest całością, ale „małą ojczyzną” jest Warszawa „niska” – najpierw Czerniaków, a od lat centralna Praga, tuż przy bazarze Różyckiego, niedaleko „śpiących”, zoo i nieistniejącego już niestety sklepu pod szczególną nazwą „Planet Alkoholi”, uważnie wsłuchuje się w splątane rytmy, polifonię ruchów i akcentów i znaczonych przez nie ludzkich istnień i losów.

Jesteśmy w Związku Kompozytorów Polskich. Nie byłem jedynym, który namawiał Dorotę do wstąpienia do naszego grona; bez skutku. „Nie należę nigdzie i mam to po swoim tacie” – odpowiadała. Przeczy temu wprawdzie pokutujące w niektórych biogramach członkostwo w pewnym stowarzyszeniu tłumaczy, ale to epizod, szybko zakończony. No cóż, nie należy i trudno.

Ale nienależenie nie oznacza nieprzynależenia. Mój przyjaciel Grzegorz Piechota, historyk sztuki ze Szczecina, ma w swoim telefonie Dorotę Kozińską zapisaną krótko jako „Kozę”. Wielu z nas ma prawo powiedzieć, zważywszy rozliczne osobiste kontakty i zażyłości, że jest to po prostu „Koza nostra”.

RAFAŁ AUGUSTYN

Laudacja wygłoszona 21 IX 2022 roku podczas uroczystości wręczenia Dorocie Kozińskiej dorocznej Nagrody Związku Kompozytorów Polskich.

Spina alba

Głogi, z tymi ich cierniami, które potrafią tak niespodziewanie i do żywego zakłuć, i z niezliczonymi – w maju – białymi kwiatkami, które choć ozdrowieńcze w krajobrazie, to z bliska cuchną nam rybą, mokrą ścierką czy niemytym psem, to były dla Rzymian, dla ich rolników, naturalistów i polihistorów – spinae albae, „białe ciernie”, i tak zwano je bez żadnej odmiany przez długie setki lat, bo jako „białe ciernie” są jeszcze u późnych uczniów Kolumelli i Pliniusza, ojców nowożytnej już botaniki, u Matthiolego, braci Bauhin czy Tourneforta. Określenie intrygujące, no bo te ciernie na gałęziach nie są przecież białe – takie są tylko drobne, okrągłe płatki kwiatów, ale okazuje się, jak najbardziej pasuje do rzeczywistości, gdy wziąć pod uwagę, że zrodziło się z zupełnie innego niż współczesny – ten każe nam zestawiać rośliny przez te wszystkie słupki, zalążnie czy pręciki lub, od niedawna, wedle genetycznych markerów – paradygmatu, podejścia do postrzegania rzeczy i istot, do prób ich klasyfikacji, no bo przecież oni, Grecy i Rzymianie, szukali w ziołach i drzewach wyłącznie łatwych do uchwycenia dla zmysłów podobieństw do innych roślin, do innych stworzeń, poszukiwali zasadniczej wspólnoty, jaka wyrażała się w jedności kształtu, koloru, zapachu, smaku, twardości czy sprężystości, i w podobieństwie zastosowań w kuchni, na paszę, jako lekarstwa, trucizny czy narzędzia. Stąd wszelkie spinae albae to były najrozmaitsze rośliny – tę ich różnorodność, która dla Rzymian często byłaby przecież rażąco sztuczna, odczuwamy tylko my, ludzie współcześni, którzy w ślad za botanikami naszych czasów lokujemy „białe ciernie” w zupełnie czasem odrębnych rodzinach, rodzajach i gatunkach – byleby tylko kłuły i byle miały w sobie coś wyraziście białego, na przykład białe kwiaty. Czyli często były to głogi.

Niejednoznaczne, nieostre i rozmyte – ale znowu tylko dla współczesnych uczonych – określenie dla przeróżnych ciernistych i kolczastych krzewów i drzew, przede wszystkim dla głogów i tarniny, pojawiło się na starym kontynencie raz jeszcze. To anglosaskie i średnioangielskie thorn, a niemieckie dorn, wszystko z prastarej runy Þ, która nosiła takie właśnie miano i była z początku ościstym wyrostkiem, z brzuszkiem zrazu niezaokrąglonym, niestępionym jeszcze przez wieki używania, a ostrym, trójkątnym. Owo „th” rozsiało się na zawsze po angielskojęzycznych tekstach – w miarę równomiernie obecne na wszystkich zapisanych i zadrukowanych kartach, nie za gęsto i nie za rzadko – właśnie tak jak głogi po otwartych równinach Europy, po bezleśnych, często ubogich, słonecznych przestrzeniach. Myśl, że cierniste, graficzne „th” tkwią w tekstach tak samo jak żywe krzewy głogów, ich kłujące imienniczki, tkwią w krajobrazie, że to jest po prostu to samo, tknęła mnie kiedyś, gdy czytywałem Dzienniki Henry’ego D. Thoreau, i tam nagle zobaczyłem tę koincydencję w ustępie o pustkowiach hrabstwa Nawshawtuct:

There are, apparently, two kinds of thorns close together on Nawshawtuct – one now and for some days in blossom, both bushes and the largest tree, – which are evidently varieties of the Crataegus coccinea, or scarlet-fruited thorn.

Na początku ogrodniczych robót w podlaskiej Wojnówce, przed dwudziestu laty, zamyśliłem sobie długi, wysoki żywopłot, taką ścianę od strony łęgu, o którą czochrałoby się niebo – właśnie z głogu, i jestem z efektu tej roboty niezmiennie rad. Od ładnych paru lat każdej wiosny, gdy palce ogrodnika, które rwą się już do wczesnych prac, drętwieją jeszcze od nawracających chłodów, u stóp tych głogów, w grubej, wilgotnej warstwie ich nigdy niegrabionych liści, w miejscu, w którym nornice, dżdżownice i ropuchy, wśród tych liści zbrązowiałych i rozkładających się całymi miesiącami pojawiają się dziesiątkami brązowawe stożki smardzów. Sadziłem tę setkę głogowych siewek nie byle jak, nie „w szparę”, tylko nieco rozchyloną w ziemi szpadlem, a porządnie, w wykopane zawczasu, okrągłe w zarysie miski, a posadziwszy, obdeptałem wszystko piętą buta – nie jego czubem, który narobiłby przecież więcej szkód niż pożytku, obrywając zbyt mocnym naciskiem korzonki sadzonek – jak nauczył mnie tego był przed laty, gdy terminowałem u niego w szkółkach w Piastowie i w Witanowie, mistrz w zawodzie, Tadeusz Szymanowski; podlałem wreszcie cały rząd tego głogowego drobiazgu strugą wody, która rozwijała się z blaskiem i szumem, radośnie, na fajrant, z blaszanej, cynowanej konewki, jakbym to ja był tym pochylonym nad zagonem i wpatrzonym weń spod szerokiego ronda kapelusza – ogrodnikiem ze znaku ogrodniczej firmy Ulrichów, figurą z teatru ogrodowych cieni.

JAKUB DOLATOWSKI

Fantazjano „Żona z ogłoszenia”

Szanowny Panie Redaktorze,

koniec świata, Eryk Rosołek (kulturysta) postanowił się ustatkować. Gdy w miniony wtorek odwiedziłem go w sali gimnastycznej (trudno inaczej określić jego mieszkanie), przeglądał właśnie anonse matrymonialne. Bardzo się ucieszył na mój widok, albowiem już od kilku godzin próbował złożyć trzy zdania własnego anonsu, co okazało się zadaniem trudniejszym niż podniesienie wagonu parówek, którego to wyczynu dokonał w zeszłym tygodniu, zdobywając mistrzostwo kraju.

Uradziliśmy wspólnie – choć, Panie Redaktorze, jestem ostatnim człowiekiem, który mógłby udzielać rad w tej materii – że na własny anons przyjdzie jeszcze czas, za to można przyjrzeć się bacznie ofertom dam, szczególnie że mój przyjaciel dokonał już wstępnej selekcji. Ogłoszenia, które wzbudziły jego zainteresowanie, zakreślił czerwonym flamastrem. Szybko dostrzegłem anons obwiedziony grubą, podwójną pętlą, zdradzającą wysoki stopień zaintrygowania dzielnego kulturysty. Ogłoszenie zamieściła pani „lubiąca średniowiecze, jaśmin i las”. Nigdy nie zauważyłem, by Eryk Rosołek przejawiał jakiekolwiek zainteresowanie którymś z wymienionych elementów, ale przecież nie mogę wykluczyć, że po ciężkim treningu mój zziajany przyjaciel siada pod krzakiem jaśminu i zagłębia się w lekturze Jesieni średniowiecza Johanna Huizingi.

Na wszelki jednak wypadek spróbowałem skierować uwagę Eryka na anonse, które – w moim mniemaniu – rokowały większe nadzieje na pomyślny finał. O dziwo, Eryk Rosołek nie wyraził ochoty zbudowania trwałego związku ani z „kobietą wierną i lubiącą ciche wieczory” ani – dla odmiany – ze „spontaniczną, szaloną dziewczyną lubiącą zabawy do białego rana”. Po tym, jak ze wzgardą odrzucił anons „atletycznej wuefistki, która najchętniej odpoczywa przy filmach Rambo i Rocky” – poddałem się.                                                    

Nie pojmuję, Panie Redaktorze, dlaczego Rosołek uparł się akurat przy wielbicielce średniowiecza. Gdy na twarzy mego przyjaciela pojawił się niecodzienny wyraz rozmarzenia, wzrok mój raz jeszcze padł na zakreślony flamastrem anons. W ostatnim zdaniu admiratorka wieków średnich informowała, iż „zawsze jest sobą”. W tym momencie, Panie Redaktorze, przeszyła mnie straszliwa myśl – bo przecież tylko Dr Jekyll i Mr Hyde mogą zgodnie z prawdą powiedzieć, że zawsze są sobą! Kiedy więc Rosołek z właściwą sobie werwą chwycił za słuchawkę, by zadzwonić do damy swego serca, wiedziałem już, że osoba po drugiej stronie okaże się zgoła kim innym niż to się wydaje poczciwemu kulturyście.

Doradca matrymonialny, FANTAZJANO

Śmierć Holendra

W pierwszym tomie florenckiego cyklu Magdalen Nabb stolica Toskanii tonęła w strugach grudniowego deszczu, a sierżant Salvatore Guarnaccia rozwiązywał zagadkę śmierci niesympatycznego Anglika, walcząc z paskudną grypą. Tym razem gorączka trawi samą Florencję, osłabioną letnim upałem, najazdem turystów i falą przestępstw, na których tle nagły zgon jubilera zwanego przez sąsiadów Holendrem nie wywołuje większych podejrzeń. Wyjątkiem jest Guarnaccia, któremu w pamięć zapadły ostatnie słowa domniemanego samobójcy oraz zeznania dwojga z pozoru całkiem niewiarygodnych świadków: niewidomego mężczyzny i skłonnej do mitomanii staruszki, która nie ogląda telewizji, bo szkoda oczu, a poza tym i tak nie stać jej na telewizor. „W Śmierci Anglika czuć było rękę mistrzyni – napisał Georges Simenon. – Śmierć Holendra to już arcydzieło”.

Siła Stali

Jedyne życie, życie w końcu odkryte i wyjaśnione,

jedyne więc życie rzeczywiście przeżyte – to literatura.

Marcel Proust

Bez zgody na to, co gorzkie, na samotność, na przegraną,

nie ma prawdy pisanego słowa.

Czesław Miłosz

Tylko jasność może mnie

zgubić albo ocalić

Adam Zagajewski

1. Rozmyślając o głosie, który dochodzi do nas spośród linii wierszy Ryszarda Krynickiego, a przede wszystkim może o samym tym poecie, Marian Stala przywołał niegdyś urywek Boskiej Komedii brzmiący tak, jakby wyryto go w marmurze: „wolny, świadomy prawd, patrzący jasno”. W innym ze swoich szkiców cytował Kawafisa, stwierdzającego z mocą, iż „oczy poetów są bardziej przenikliwe”, w jeszcze innym podkreślał moc formuły, jaką Julian Przyboś obdarzył poezję Mirona Białoszewskiego: „widzenie rozświetlające rzeczy”. Te świetliste myśli można dopełnić fragmentem prozy Marcela Prousta, w przekładzie Boya brzmiącym tak oto: „Zjawiło się słońce: złocenia jego, umyte przez ulewę, znów rozbłysły na niebie, na drzewach, na ścianach domku, na mokrym jeszcze dachu […]. W sadzawce, której słońce wróciło przejrzystość, dachówki odbijały się różowym marmurkiem, na który nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. I widząc, jak na wodzie i na powierzchni murów blady uśmiech odpowiada uśmiechowi nieba, wykrzyknąłem w zachwycie, potrząsając zwiniętym parasolem: «Hop! hop! hop! hop!». Ale równocześnie uczułem, że obowiązkiem moim byłoby nie poprzestać na tych bezładnych okrzykach i starać się jaśniej czytać w swoim zachwyceniu”.

Zadaniem artysty – odkrywa narrator W poszukiwaniu straconego czasu – jest nie tylko przyjąć epifanijne doświadczenie świata, musi on także „wejrzeć głębiej w naturę swego zachwytu” – jak słowa „voir clair dans le ravissement” tłumaczył Józef Czapski. Czy też, jak rzekł z kolei Jan Błoński: „widzieć jasno w zachwyceniu”. Wielki artysta obejmuje świat okiem, które przemyła łza zachwytu, widzi mocniej, rozumniej, w pełni świadomie.

Wielki artysta, ale także – wielki krytyk.

2. Rekonstruując autoportret ukryty w tomach szkiców Jerzego Kwiatkowskiego, oceniał Stala, iż fundamentem postawy krytyka była „wielka, bezinteresowna miłość do poezji”, a także, iż ten uważny czytelnik, autor choćby rozprawy o wierszach Jarosława Iwaszkiewicza, postrzegał poezję nie jako „fenomen językowy” lub „czysto estetyczny”, ale jako ślad istnienia konkretnego człowieka, obdarzonego darem wyobraźni i języka, człowieka budzącego nasze „zainteresowanie i współczucie”. Temu zaś, kto pisze o poezji, stawiał jako cel nie pogoń za modami obowiązującymi na salonie nauk humanistycznych, lecz wierność: wobec głosu poety, ale także wobec osobistego duchowego rozwoju; jego strategia winna opierać się nie na „dziecinnej ambicji bycia wszędzie pierwszym, lecz na pragnieniu osiągnięcia własnego optimum”.

Gdy przygotowuję ten wstęp do książki jednego z najważniejszych krytyków, jakich dane mi było czytać, natrętnie cisną się mi pod pióro kolejne cytaty z Mariana Stali. Już powyższe linie jeżą się cudzysłowami, grozi mi zamienienie tych paru stron w mozaikę przywołań, ale czuję wyraźnie, że Stala wiele spraw odczuł i wyraził lepiej, niż ja bym potrafił. A także, iż myśląc o swoich poprzednikach, stworzył równocześnie własny wizerunek. Wszak również on podążał śladem rozjaśnionego rozumieniem zachwytu, a nie tej czy innej bałwochwalczo traktowanej metodologii, w jego szkicach nie znajdziemy nazwisk najnowszych teoretyków literatury, za to przywołania Biblii, Simone Weil, Martina Heideggera czy Lwa Szestowa. Nade wszystko zaś pełne skupienia odczytywanie, niepragnące oparcia w żadnym abstrakcyjnym i totalnym Systemie, dążące do – jak sam Stala nazwał ten wyróżniony moment – „chwil pewności”, do rozpoznań opartych na intuicji i wymykających się „obiektywnemu” uzasadnieniu. Czytelnicze wybory Stali nie są pogonią za tym, co najnowsze, a w domyśle: poprzez samą swą nowość – najlepsze. Są nieśpiesznym wędrowaniem, nad którym unosi się proporzec wierności, wędrowaniem oznaczającym niejednokrotnie powrót do tych samych, ale coraz inaczej i coraz pełniej rozumianych autorów. Bywał Stala odkrywcą i komentatorem poetów wchodzących na scenę życia literackiego: Bronisława Maja, Jana Polkowskiego, Marcina Świetlickiego czy Artura Szlosarka, z maestrią pisał o dojrzałej i arcydzielnej twórczości Wisławy Szymborskiej i Ryszarda Krynickiego, z pewnością jednak na jego osobistym firmamencie najtrwalej i najjaśniej świecą gwiazdy Adama Mickiewicza, Bolesława Leśmiana i Czesława Miłosza. Nasz, polski, ale też bodaj żaden inny poetycki kosmos nie gości dziś zjawisk podobnej miary, nie przecinają nieboskłonu komety geniuszy, może dlatego jego uważny obserwator pisze, a przynajmniej drukuje – coraz rzadziej.

W wierszu szukał Stala nie materiału dla akademickich zatrudnień, ale – powiem to tyleż patetycznie, co najprościej: strawy duchowej. Rozpoznawał sytuację mówiącego z głębi utworu człowieka, jego – jak lubił pisać – „światoodczucie”, a zarazem poprzez lekturę chciał nie tylko wiedzieć więcej, ale także samemu intensywniej istnieć. Już w jednym z wczesnych esejów wyznawał zatem, że czytanie poezji to dla niego „przygoda duchowa, poszukiwanie momentu olśnienia, w którym świat byłby dany zupełnie, do końca”. Pełnia istnienia osiągana poprzez wiersz nie oznacza przy tym wyłącznie radości z odsłoniętego piękna, uśmiechu nieba odbitego w wodzie sadzawki; z wymiarem fascinans sąsiaduje tremendum, napisał wszak Stala także, iż „zbliżając się do literatury, zbliżamy się do przestrzeni klęski”. Miał na myśli rozczarowanie, jakie artyście zazwyczaj przynosi akt twórczy oraz życie literackie, które rani swych uczestników, znaczone jest bowiem nagrobkami porażek i zapomnienia. Ale przede wszystkim podkreślał, że istnienie głębsze, sięgające pod powierzchnię zdarzeń przynieść musi konfrontację „ze złem i bólem tkwiącymi w świecie”.

Umiejscawiał Stala literaturę w przestrzeni etycznej, czego symbolem mogłaby być przywoływana przez krytyka deklaracja Czesława Miłosza: „poezja jest prawdą”. Jeszcze częściej odsłaniał jej horyzont metafizyczny, powtarzał inne z wyznań autora Ocalenia, dla którego wiersz to ślad ludzkiej potrzeby „ładu, rytmu, formy”, wartości niezbędnych człowiekowi, gdyż właśnie te „trzy słowa obracamy przeciw chaosowi i nicości”. Jeśli nie aż ratunek przed śmiercią, choć przecież każdy napisany przez Stalę tekst stanowi także utrwalenie egzystencji swego autora, pomaga mu opierać się nicości i nie jest przypadkiem, że krytyk ten prawie zawsze opatruje szkice datą powstania, tworząc w ten sposób kronikę przynajmniej cząstki własnego życia…, a więc jeśli nie ratunek przed śmiercią, to chociaż próba odnalezienia wyższego wymiaru rzeczywistości: tym zdaje się być dla Mariana Stali odczytywanie poezji. Używając słów Jarosława Iwaszkiewicza – „Życiem Innym”.

3. Czytać Stalę to także odbyć rachunek sumienia. O „innym życiu” najczęściej zapominamy, sens jego poszukiwań przesłania nam wielka historia lub skromniejsze polityczne turbulencje, ale też, niestety, uroda egzystencji ułatwionej. Poddajemy się rozedrganiu, które jest syndromem naszej egocentrycznej epoki, gdy co chwila atakujemy innych i atakowani jesteśmy miriadem bodźców, ale też na nowy sposób realizuje odwieczną ludzką ucieczkę od wiedzy o własnej kondycji, którą to ucieczkę Pascal określił mianem „divertissement”. Czyli – jak tłumaczył Boy – „rozrywki”, choć może trafniejszy byłby termin „odwrócenie uwagi”, nieustannie wszak ową uwagę odwracamy od własnej śmiertelności, ranliwości, starości, odwracamy się od cierpienia dotykającego innych, od wszystkiego, co tworzy ciemne, żałobne pasmo egzystencji.

Oczywiste jest, że od tego pasma nie odwracali wzroku bohaterowie Mariana Stali. Uderza mnie natomiast duchowa wolność samego krytyka, który w późnych latach osiemdziesiątych, a więc w epoce – przynajmniej jeśli chodzi o polską perspektywę – ciągle jeszcze bardziej ponurej od naszego dnia dzisiejszego, potrafił pisać porywające eseje o metafizycznym ściegu spajającym dzieło Miłosza. Albo – odwołując się do słów poety: „Jak daleko trzeba by odejść, / aby ten spazmatyczny, wrzaskliwy, dygocący / chaos zobaczyć – z jak daleka – / jako spokojny, czysty, niewzruszony / wzór” – takim oto akapitem domknąć tekst o wierszach Bronisława Maja: „To jest wiersz o sile tego wszystkiego, co zasłania «spokojny, czysty niewzruszony wzór». O realnym złu «przejściowej epoki», któremu Maj daje świadectwo, a które tłumi «spokojne, niezmącone źródło». Ale to źródło istnieje – mimo wszystko. I poeta – mimo wszystko, albo: dlatego właśnie, iż jest przysłonięte, kieruje się w jego stronę. «Miej jasną duszę dziecka i surową mądrość». Tak”.

Już słowo „tak” zaskakująco wybrzmiewało w skłaniającej do negacji epoce, gdy smok totalitaryzmu siarkowym oddechem kaził powietrze, gdy w kolejne rocznice wprowadzenia stanu wojennego protestantów rozpędzano salwami armatek wodnych i łomotem pałek uderzających w twarze i barki, gdy kraj grzązł w błotnistej beznadziei. „Tak” nie oznaczało naiwnego pięknoduchostwa: choć Stala, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, zapewne nie rzucał kamieniami w zomowców, to jego wybory polityczne były jednoznaczne, a wiedza o złu i podłości komunistycznej utopii – pełna; część z ówczesnych tekstów, do dziś imponujących czystością tonu, publikował nawet w pismach podziemnych, ukrywając się pod pseudonimem „Jacek Krzos” – panieńskim nazwiskiem matki. Jeśli mówił „tak”, jeśli powtarzał za Majem gest poszukiwania źródła, to nie lekceważąc zło, ale na przekór owemu złu, objawiającemu się w postaci brutalnej siły milicyjnego kordonu, a zarazem – dyskretniej, podstępniej – zatruwającemu dusze rozpaczą i cynizmem. Czy dziś tamta sytuacja nie powróciła do nas – w kształcie złagodzonym, czasami farsowym, ale zarazem niebezpiecznym, a chwilami – tragicznym? Znów przecież żyjemy w kraju podzielonym, choć linie podziału przebiegają inaczej. Raz jeszcze część z nas czuje bezsilność, kusi nas wewnętrzna albo i prawdziwa emigracja, a gniew, choć usprawiedliwiony, utrudnia osąd, zaciera pamięć o duchowych źródłach. O rzeczywistości wyższej niż ta, którą wyznaczają nazwiska polityków i publicystów.

Może niedostatecznie jasno, ale próbuję powiedzieć, że zapisany w esejach Mariana Stali sposób myślenia jest zobowiązaniem do skupienia, którego nie może zabraknąć w życiu, jeśli ma ono zostać uznane za pełne. A także, iż postawie tej zagraża poddanie się politycznej opresji, a jeszcze bardziej – zniewolenie umysłów przez trywialność „rozrywki”, która nigdy wcześniej w ludzkich dziejach nie miała się tak dobrze. Zbigniew Herbert pisał przed laty o potworze, z którym próbował walczyć Pan Cogito, że choć zsyła on śmierć, to nie sposób dostrzec jego postaci, przebić gadziego korpusu „piórem / argumentem / włócznią”, gdyż przez skrywającą go mgłę przeziera jedynie „migotanie nicości”. Miał na myśli władzę totalitarnego państwa, ale dziś opis ten pasuje doskonale do bezkształtnego a wszechobecnego monstrum, które zmienia nas w ogłupionych konsumentów, zsyła potop postów, seriali, reklam, kusi, by wokół działo się szybciej, krócej, zabawniej. I jak najpłycej.

Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych Stala zauważał, że rosnąca w siłę filozofia sukcesu bezwzględnie nakazuje, by „być blisko chwili i związanych z nią nastrojów”, by „zwrócić na siebie uwagę”, by „możliwie często pojawiać się w świadomości możliwie dużej liczby osób”. Dekadę później cytował wiersz Wisławy Szymborskiej –

Do dzieła Prousta

nie dodają w księgarni pilota,

nie można się przełączyć

na mecz piłki nożnej

albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo.

 

Żyjemy dłużej,

ale mniej dokładnie

i krótszymi zdaniami

– dopowiadając nie bez goryczy: „Tak, to możliwe: już prawie wszyscy żyjemy krótszymi zdaniami”. Chodzi o kompulsywne łaknienie bycia w centrum uwagi, o coraz większe uproszczenie myśli, które wzajem sobie przekazujemy, kiedy to już nawet komunikaty publikowane… na Facebooku mogą wymagać od czytelnika zbyt wiele, ich odbiorca chce bowiem nie kilku zdań, lecz zdjęcia lub filmu. Ale również o natrętny optymizm, manifestowaną radość istnienia, do której jesteśmy przymuszani. Autor Przeszukiwania czasu pisał zatem: „Świat jest dziś dla wielu ludzi wyzbyty tragizmu. Czy inaczej: łatwo w nim odnaleźć różne formy ucieczki od tragizmu i przekonanie, że jest on niemożliwy. Ale właśnie owa ucieczka wydaje się czymś bardzo niebezpiecznym”. A to dlatego, że „największym zagrożeniem osoby jest poddanie się obojętności, zgoda na rozmycie wartości, na życie nudne”. Zagubieniu osobowości możemy przynajmniej próbować przeciwstawić gest artysty, który walczy ze zgubnym ułatwieniem, sięga pod powierzchnię: stereotypów, utartych sposobów widzenia świata, hałasu, jaki wytwarza targowisko próżności. Znamiennie powracający w tym szkicu, autor długich zdań, Marcel Proust wskazywał wszak, że „praca artysty polegająca na tym, że stara się on dostrzec pod materią, pod doświadczeniem, pod słowami coś odmiennego, jest czymś akurat odwrotnym do pracy, którą, w każdej minucie, kiedy żyjemy odwróceni od samych siebie, miłość własna, namiętności, inteligencja i przyzwyczajenia wykonują w nas również, gromadząc ponad naszymi prawdziwymi wrażeniami, żeby ukryć je przed nami całkowicie, stosy nomenklatur i cele praktyczne, które zwiemy błędnie życiem”.

Kontemplacja, a nie bieg; pogodzenie się z tragizmem egzystencji, a nie ucieczka od niego. Dodajmy jeszcze jedną, budzącą dziś zwykle lęk postawę: przyzwolenie na samotność. „Tout le malheur des hommes vient d’une seule chose qui est de ne pas savoir demeurer au repos dans une chambre” – uważał Pascal. Pozwalając sobie na nieco zbyt dosłowne odczytanie tego zdania, można powiedzieć, iż w rzeczy samej nieustannie wymykamy się z naszych izb, nawet jeśli oznacza to jedynie wędrówki przez sieć internetową. Na głębszym zaś poziomie: nie jesteśmy w stanie pozostać w pobliżu samych siebie, nie umiemy przyjąć samotności – tej prawdziwej, która jest świadomą drogą, a nie niechcianym, choć dzisiaj tak częstym osamotnieniem w tłumie. Artysta – i znów przychodzi na myśl Proust – wybiera samotność albo przynajmniej skupione odosobnienie, o czym przypominają wersy poświęcone Ryszardowi Przybylskiemu, jakie znajdziemy w poemacie Tadeusza Różewicza: „pustelnia brata Ryszarda / położona na wysokościach / czwartego piętra / wykuta jest w stoku Góry Betonowej / za oknem Stepy Akermańskie / tysiące domowych ognisk / zapala się i gaśnie”. Myślę, że również Marian Stala obserwuje dzisiejszą literaturę i nas, jej czytelników – z dobrowolnie przyjętego, pustelniczego dystansu. Łatwo mi wyobrazić go sobie w pokoju wyłożonym jeśli nie korkiem, to ciasno zbitymi grzbietami książek, skąd przygląda się wśród nocnej ciszy ognikom innych domostw, sam nawet niegdyś zapisał – określając je skromnym mianem „wiersza do napisania” – takie linijki: „Czasami światła okien / sąsiedniego domu / układają się w znak krzyża // Wiem, że / to nic nie znaczy”. Jeśli zaś porzucę moje próby stworzenia tu – cokolwiek zbyt łatwej – „literatury”, mogę po prostu raz jeszcze zacytować Stalę, wprost broniącego samotności. Jest ona bowiem jego zdaniem wyborem „życia skupionego”, dokonanym przeciw „rozproszeniu w nieustającym przepływie wrażeń”. Wyborem „samego siebie jako osoby, nie zaś jako maski, roli społecznej”. I jeszcze wysiłkiem „ugruntowania własnej egzystencji, znalezienia dla niej punktu oparcia”.

4. Kazimierza Wykę poznał Marian Stala podczas pierwszej w Polsce olimpiady polonistycznej, której to on właśnie, uczeń z prowincjonalnego Tarnobrzega – został laureatem. Niedługo później przyjechał do Krakowa, by zapisać się na studia, spotkany na Rynku krytyk zaproponował, że pomoże mu trafić do Collegium Novum. Podczas krótkiego spaceru profesor zatrzymał się: „A ten gmach – wyciągnął rękę przed siebie – to nasz instytut”. Wtedy to – wspomina autor Chwil pewności – „zobaczyłem po raz pierwszy «Gołębnik»”, a więc – na wszelki wypadek dopowiem – Instytut Filologii Polskiej, w którego murach spędzi Stala więcej niż pół stulecia. Po śmierci Wyki w roku 1975 napisze: „Był moim nauczycielem, nauczycielem w tym starym, dziś prawie zapomnianym znaczeniu intelektualnego przewodnika”. Dekadę później przyjdzie mu układać epitafium dla innego z mistrzów: „Stojąc pośród żegnających Jerzego Kwiatkowskiego na Salwatorskim Wzgórzu, przypomniałem sobie, że pierwszy jego tekst czytałem dwadzieścia lat wcześniej, jako piętnastolatek. Jego głos towarzyszył mi w prawie całym świadomym intelektualnie życiu. Słyszę ten głos nadal”.

Cytuję te wspomnienia, myśląc o tak dziś rzadkiej, rwącej się – ciągłości, o następstwie pokoleń, o nici, która stanowi osnowę kultury. Nie przemyka mi nawet przez myśl, bym mógł uznać siebie za spadkobiercę Wyki czy Kwiatkowskiego, pamiętam jednak wyraźnie pierwsze spotkanie z Marianem Stalą podczas odbywających się w „Gołębniku” egzaminów wstępnych na polonistykę, kiedy to, przestraszony maturzysta, zapewniałem go, że w czasie wakacji poznam wszystkie powieści Stanisława Ignacego Witkiewicza – młodzieńcze siły pozwoliły mi sprostać temu zadaniu. Później był Stala czytany w latach dziewięćdziesiątych na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, pisma „NaGłos”, gdzie jego szkicom towarzyszyło cokolwiek autoironiczne zdjęcie autora: twarz ukryta w dłoniach, nad nimi aureola, bo przecież nie szopa, bujnych włosów. Stala jako zawsze przygotowany, nigdy nie spóźniający się na zajęcia wykładowca, wnoszący do sal przy Gołębiej ciężkie pryzmy książek. Człowiek przygniatającej erudycji i onieśmielającej powagi, ale też – tu i ówdzie przebłyskujących iskier żartu, ironii, nawet filuterności. I jeszcze Stala jako postać literacka – bohater felietonów Maja i Pilcha, przy lekturze których pękać ze śmiechu było niewątpliwie łatwiej tym wszystkim, którzy nie byli Marianem Stalą. Już w tym stuleciu – długie lata uważnego, nie zawsze przecież dostatecznie uważnego, obcowania z jego kolejnymi książkami.

Wygłaszając jubileuszową laudację dla Marii Janion, Jerzy Pilch powiedział niegdyś, że skomentowane przez nią dzieła stały się ciekawsze, niż są w rzeczywistości, że krytyczka odnajduje w nich więcej, niż zdołaliby zrozumieć sami tych dzieł autorzy, że „Jaszczur w jej wersji jest książką, o której niezwykłości Balzak nie mógł wiedzieć, Kafka jest dotkliwszy, niż chciał, Kleist przeraźliwszy, niż był”. Pobrzmiewa nuta żartobliwa, ale tak naprawdę służy ona jedynie maskowaniu powagi. Rzeczywiście, wiersz czy powieść odczytane przez wybitnego krytyka odsłaniają więcej, niż sami z nich wyczytujemy, to on czyta je dla nas – mądrzej, dokładniej, potrafi bowiem „widzieć jasno w zachwyceniu”. Również z tego powodu jestem – podobnie jak tysiące studentów krakowskiej polonistyki – dłużnikiem Mariana Stali. I to takim, który nigdy swego długu zwrócić nie zdoła.

5. Jesienią tego roku profesor Stala zakończy pracę na Uniwersytecie Jagiellońskim, być może po raz ostatni zajrzy do „Gołębnika”. Choć w tymże roku opublikował książkę Fragmenty lunarne, to jego szkice pojawiają się niezwykle rzadko. Zmieniły się oczekiwania redaktorów, a może i większości czytelników, mam zatem przykrą pewność, że gdy otworzę kolejny „Tygodnik Powszechny”, nie znajdę tam recenzji autorstwa Mariana Stali, nawet niedługiej notatki, która pozwoliłaby mi zrozumieć nowy poetycki głos, a zarazem samemu żyć jaśniej. Domknę zatem ten tekst jeszcze jednym cytatem: „Obecność krytyka to możliwość podjęcia dialogu z jego myślą. Dlatego są krytycy obecni mimo milczenia”.

ANDRZEJ FRANASZEK

Publikowany tekst jest wstępem do wyboru szkiców Mariana Stali „Patrzący jasno. 25 szkiców o niezbędności czytania poezji”, Kraków, Znak, 2022. Książkę można kupić pod adresem – kliknij tutaj

Ogród muzyki

1. Lekki wiatr porusza koronami drzew, sosnowe igły wolno, majestatycznie opadają nam na głowy. Stojaki z nutami już rozstawione, promienie gasnącego słońca łagodnie oświetlają naturalną scenę. Skoszona trawa, równo przycięta ściana żywopłotu, parasole przeciwsłoneczne jak ogromne klosze unoszą się nad instrumentami. Ostatni spóźnieni moszczą się na twardej ziemi. Kilkadziesiąt osób półkolem otacza klawesyn, muzycy przybywają punktualnie. Za chwilę w tej scenerii rozpocznie się jeden z popołudniowych, kameralnych koncertów festiwalu „Dans les Jardins de William Christie”…

Festiwal odbywa się w małej francuskiej wsi Thiré, w Kraju Loary. Dekadę temu William Christie postanowił otworzyć, kupioną wiele lat wcześniej, posiadłość dla szerszej publiczności. Fundacja jego imienia zajęła się organizacją i promocją corocznych spotkań z muzyką dawną, ze szczególnym akcentem położonym na muzykę barokową. Cztery lata temu, kiedy byłem w Thiré po raz pierwszy, sierpniowy festiwal otworzył Orfeusz Monteverdiego, później były jeszcze Leçons des tenebres Couperina, madrygały Gesualda, a pomiędzy nimi wybrzmiały inne cymesy barokowego repertuaru. Mimo że i w tym roku muzyka baroku była dominantą, to obok francuskich sonat skrzypcowych i pieśni angielskich tamtego czasu, w ogrodach Thiré słychać było również Mozarta i Haydna, a obok Bacha – horribile dictu – nawet Offenbacha (ale nie uprzedzajmy faktów…).

Powiedzmy od razu: festiwal w Thiré nie jest zwykłym festiwalem muzycznym, jakich wiele w tym czasie Europie. Ma nieco inny profil i inne ambicje niż standardowa oferta wakacyjna. To w dużej mierze impreza lokalna (departament Vendée i region Pays de la Loire mają w niej istotny udział) a choć śladowo spotkać można na koncertach inne nacje, dominują jednak Francuzi, z silną reprezentacją lokalsów. To nie jedyna osobliwość.

Tym, co czyni festiwal naprawdę wyjątkowym – jest m i e j s c e. Kamienną posiadłość Christiego okala bowiem rozległy ogród francuski z nieodłącznymi w tym założeniu bukszpanowymi stożkami, kulami i tworami kubicznymi, by nie wspominać już o innych, bardziej jeszcze fantazyjnych kształtach wykreowanych zręcznymi rękami ogrodników. Najbardziej bodaj eksponowaną i widowiskową częścią ogrodu jest sadzawka w kształcie prostokąta, wraz z flankującymi ją po obu stronach szpalerami drzew. Na jej obrzeżach wije się strumyk, prowadzący już na obszary peryferyjne, w stronę łąk nietkniętych ogrodniczymi nożycami oraz leśnych zagajników. Blisko rozległej posiadłości znalazło się też miejsce na krużganki ze skromnym wirydarzem, oraz szklarnie chroniące rzadkie okazy roślin. Nie ma wątpliwości: pielęgnowanie ogrodu jest dla Williama Christiego namiętnością, która w niczym nie ustępuje jego życiowemu powołaniu: uprawianiu muzyki. Rytmy założenia ogrodowego, jego symetrie i geometryczne współbrzmienia zdają się tu idealnie łączyć z muzyką, która znajduje w tworach przyrody przestrzeń naturalnego rezonansu.

2. Szkicuję detalicznie topografię ogrodów Thiré, albowiem jej znajomość jest absolutnie konieczna dla zrozumienia scenerii, w której odbywają się koncerty. Coś nawet więcej: jest istotna dla ogarnięcia muzycznej idei festiwalu. Najogólniej rzecz biorąc, koncerty odbywają się w trzech kategoriach miejsc: nad stawem (wieczorny koncert, zazwyczaj duża forma), w wyróżnionych częściach ogrodu (popołudniowe krótkie recitale) oraz w położonym kilkaset metrów od ogrodu miejscowym kościele (kameralne koncerty wieczorne i nocne). Z każdym z tych miejsc łączą się trzy odrębne festiwalowe pasma. Program skonstruowany jest w ten sposób, by w możliwie najbardziej adekwatny sposób połączyć miejsce z dźwiękami. Główna idea regulatywna festiwalu opiera się na fundamentalnym założeniu, że otoczenie, w którym wybrzmiewa muzyka nie powinno być nieme i neutralne. I tak też było: lustro wody, liście poruszane wiatrem, ściany kościoła, w których odbijały się drżące cienie świec były za każdym razem żywą częścią muzycznego spektaklu. Tworzyły kongenialną całość z wykonywanymi utworami.

W tym roku festiwal rozpoczął się wieczornym koncertem na wodzie. Zabrzmiał Mozart, uwertura do Mitrydatesa wraz z dwiema ariami z tej opery, Symfonia g-moll, później między innymi arie z Wesela Figara a na późnowieczorny finał, zupełnie jak w parku zdrojowym, usłyszeliśmy Eine kleine Nachtimusik. Eva Zaïcik śpiewała bez zarzutu a akompaniujący jej muzycy z Les Arts Florrisant (prowadzeni przez Paula Agnew) snuli między drzewami dźwiękową przędzę, której oddziaływanie odczuć można było przez kolejne dni. Repertuar niby znany i ograny, ale t a muzyka w t y m miejscu miała swój wyjątkowy blask i odrealniający wymiar.

Od tego wieczoru napięcie tylko rosło. Jeszcze tej nocy, w ramach concerts aux chandelles, Paul Agnew przy akompaniamencie Myriam Rignol na gambie, zaśpiewał (zupełnie niepoczytalnie) porywające arie kapitana Tobiasa Hume’a, angielskiego korsarza i (po godzinach) gambisty. Następnego dnia, w cyklu Générations, klawesyn Williama Christie spotkał się ze skrzypcami Theotime’a Langlois de Swarte (zapamiętajcie to nazwisko!) i każdy, kto miał szczęście być świadkiem tego zdarzenia rozumiał bez trudu, że dotyka muzycznego empireum. W ciemnym kościele mało znane sonaty Senaille’a i Leclaira zabrzmiały z nadzwyczajną mocą. Christie grał swoje, realizując stylowo i precyzyjnie podstawę harmoniczną, ale tego wieczoru świeciła tylko jedna gwiazda. Francuski skrzypek, mimo młodego wieku, gra takim dźwiękiem (skrzypce Jacoba Stainera z 1665 roku) i z taką głębią, że podczas jego wykonań wydaje się, że czas ulega anihilacji i skrapla się w czystą esencję muzyki. De Swarte gra z ogromną swobodą, naturalnie, z niepokalaną intonacją i mądrością charakteryzującą największych. On nie gra muzyki, on cały jest muzyką. Potwierdził to z nawiązką dzień później, wykonując solo przy świecach skrzypcowe drobiazgi Purcella i Nicoli Matteisa.

W ramach koncertów wieczornych swoje pięć minut miała też znakomita gambistka z drużyny Les Arts Florrisant Myriam Rignol, która w skromnym, ale czujnie skomponowanym programie (Méditation sur ma mort future) wykonała zjawiskowo utwory Abela, Frobergera i Allemande ze suity wiolonczelowej Bacha (BWV 1012). Równie świetnie zaprezentowała się młoda mezzosopranistka Lea Desandre, uczennica Sary Mingardo, śpiewaczka dobrze już znana (występy i nagrania m.in. z Veronique Gens, Cecilią Bartoli). W oryginalnie i dowcipnie pomyślanym wieczorze zatytułowanym Recettes de l’amour dostarczyła licznych przepisów na miłość: od Rameau, Charpentiera i Lully’ego po Offenbacha (sic!), Chaussona i Ravela. A wszystkie te kawałki razem zabrzmiały w Thiré zadziwiająco spójnie, jak gdyby miłość bez trudu przekraczała epoki, style i gatunki. Akompaniujący jej na klawesynie Christie i Thomas Dunford na archilutni oprawili giętki głos Desandre w szlachetne ramy tworząc wspólnie tercet egzotyczny klasy najwyższej.

Osobne słowa należą się pasmu ogrodniczemu, który codziennie poprzedza koncert główny i nocny. Przeznaczona do grania na powietrzu muzyka jest naturalnie lżejszego kalibru, ale i ona ma przecież swoje powaby. Pośród okolonych żywopłotami sosen, jesionów, wierzb i olch można było usłyszeć arie Rameau, tria Cambiniego, kwartety Haydna, kwintety Mozarta, pieśni Dowlanda (które Paul Agnew uzupełnił też Here comes the sun Beatlesów, z brawurowym akompaniamentem lutniowym Dunforda!). Podczas tych recitali atmosfera przypomina ludowy festyn, artyści są wyluzowani, a publika podąża za muzyką z jednego końca ogrodu na drugi, w zgodzie ze swoimi upodobaniami muzycznymi. Ptaki śpiewają nad głową, wiatr szeleści liśćmi, strumyk płynie z wolna, a czasem – jak w trakcie w trakcie wykonywania pieśni Dowlanda – nieopodal za płotem pojawi się pracująca na polu maszyna rolnicza, którą śpiewający Agnew pozdrowi z gracją….

3. W Thiré byłem na pierwszych trzech dniach koncertowych i tylko o nich tu piszę. Po dniu przerwy festiwal toczył się swoim rytmem przez kolejne trzy dni a kto ciekaw bez trudu znajdzie w sieci program i dowie się co było grane. Słabo, jak widać, wypełniam obowiązki recenzenckie, ale trudno pisać o czymś, czego się nie słyszało. Zamiast rutynowego sprawozdania (co, kto, kiedy i jak), chcę jeszcze na koniec powiedzieć coś, co wydaje mi się dużo ważniejsze od zwyczajowej recenzenckiej buchalterii.

U samych swoich źródeł festiwal w Thiré to przedsięwzięcie wspólnotowe. To nieskrywana radość wspólnego muzykowania, ale to także dzika radość wspólnego przebywania (artystów i słuchaczy) w tej samej muzycznej przestrzeni. Muzycy są tu na wyciągnięcie ręki, z każdym można porozmawiać, każdy chętnie opowiada o kulisach granego utworu. Mniej tu klasycznej sytuacji koncertowej, więcej (jak w recitalach ogrodowych) zwyczajnej, niemal piknikowej, biesiady. Nikt tu nie pompuje sztucznie atmosfery i nie stawia na wirtuozerskie popisy. Tu idzie raczej o p r z e ż y c i e. Muzyczne przeżycie. O zatrzymanie chwili. To jasne: są prezentacje lepsze i gorsze, są soliści wybitni i zaledwie dobrzy, choć nazwisko Williama Christie gwarantuje, że przez cały czas trwania festiwalu nie schodzimy poniżej pewnego poziomu (naprawdę wysokiego). I doprawdy, nie jest istotne, czy grają starzy wyjadacze, czy młodzi muzycy, dopiero wspinający się na muzyczny Parnas. Wszyscy tu przyjeżdżający rozumieją, że stawką, o którą gramy jest bycie z muzyką i w muzyce. Reszta jest bez znaczenia.

Słuchając w wypełnionym światłem ogrodzie klawesynowych pasaży a w kościelnych ciemnościach szorstkich dźwięków gamby, mamy niestygnące wrażenie chwilowego przenoszenia się w czasie. Dzień po dniu wymykamy się z żelaznych objęć aktualności i wchodzimy w czasoprzestrzeń o innych już parametrach. Tak właśnie działa ten muzyczny wehikuł czasu. Dlatego też tak trudno powrócić później do świata, znajdującego się p o z a równo przystrzyżonym francuskim ogrodem… Tym cenniejsze teraz, z czasowego oddalenia, zdają się chwile spędzone z muzyką w Thiré. To czas podarowany, minuty wydarte nicości. Cenny depozyt na przyszłość, która nie rysuje się w nazbyt jasnych barwach.

DARIUSZ CZAJA

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek