HOME

Galeria jednej fotografii (18)

O Tarasie Prochaśko – ukraińskim pisarzu, dziennikarzu i botaniku z wykształcenia – Jurij Andruchowycz mówi, że uprawia szeroko pojętą „karpatologię”. O Ukrainie Prochaśko mówi: „Ten kraj przypomina biesagi. Biesagi jakiegoś wiecznego tułacza, uciekiniera, wędrowcy, który cały dobytek nosi ze sobą, zabierając jeszcze po drodze, co się trafi, wrzucając w te właśnie biesagi”. I: „Ten kraj podobny jest do biesag również w tym, że słowa «biesagi» nie zna większość”. Zdjęcie zrobiłam 10 października 2008 podczas festiwalu literackiego Homines Urbani w Willi Decjusza.

Taras Prochaśko, Kraków 2008, z cyklu: „Portrety”, © Elżbieta Lempp

25 maja 2022

ELŻBIETA LEMPP

Łagodne oko Wenecji

dla Ani Muszyńskiej

W tych dniach trzeba się szkolić w opisie. Nosić ze sobą zeszyt. Zadanie: jak opisać pustkę. Jak opowiedzieć, że nic się nie dzieje. Nie robić zdjęć. Tam od razu widać, że ulica jest pusta, że kanał płynie bez względu na to, czy coś po nim płynie. Łatwa robota. Chciałoby się chodzić po wodzie.

Niedzielne popołudnie na Zattere. Cisza zwielokrotniona przez pustkę. Duet, tercet, kwartet, orkiestra. Kołyszemy się. Pomost na łańcuchu ociera się o wodę, woda o łańcuchy, łańcuchy o pale związane łańcuchami w pęczki jak szparagi z Bassano, teraz w sezonie. R. mówi, że jadł kiedyś takie grube jak nadgarstki. Siadam na ławeczce z książką w ręku, ale nie będę czytać. Szkoda czasu. Patrzę na metalową drabinkę, obok niej czerwone koło ratunkowe zawieszone na poręczy. Jestem na basenie. Schodzę.

Zamykam oczy. Przez chwilę się boję, że ktoś wyskoczy mi zza pleców i wepchnie w ubraniu do wody. W ciemności łatwiej się bać. Gorsze są zbrodnie w biały dzień. Plusk nurkującego kormorana, kormoran suszący skrzydła, kormoran łopoczący skrzydłami, gdy zrywa się do lotu. Pies szczekający na Giudece. Mewa.

To jest duży pokój, w którym zapomniano zgasić światło. Wchodzisz tam nagle w środku nocy i zastajesz wszystko śpiące, pogrążone w sobie, doskonale widoczne, nagie, zaskoczone. Wyglądasz przez okno. Tam też jasno. Ktoś zdjął z nocy okrycie. Wychodzisz na nadbrzeże. Stajesz w pełnym świetle. Jesteś niewidzialna.

kwiecień 2020

EWA GÓRNIAK MORGAN

Miłosz w świetle historii

Czytałem książkę Ireny Grudzińskiej-Gross Miłosz i długi cień wojny (Pogranicze 2021), gdy cień ten był martwy, był cieniem niegroźnym już, cieniem oswojonym, cieniem zdarzeń tragicznych, ale zakończonych, bez kontynuacji. Tak, ten cień jest w naszym kraju przedmiotem manipulacji, korbą wyborczą, wymiarem sprawiedliwości. Niemniej, ciągle i niezmiennie był cieniem. Nagle ten cień ożył – 24 lutego 2022 roku – niczym zombie. Czytałem książkę niedawno ponownie, jakbym czytał ją po raz pierwszy, jakby to była już inna książka, którą autorka dedykuje swoim dzieciom „z nadzieją, że wojna, w której cieniu wyrośli, nie obudzi się na nowo”.

Nie obudziła się w naszym kraju, ale tuż obok, to nie my przeżywamy tragedię, niemniej naczynia są połączone, nikt z nas nie mógł spać przez pierwszy miesiąc, przynajmniej. Słyszałem głosy w zachodniej części Europy, że to było zaskoczenie. W zachodniej części Europy zombie się nie obudziło. Znamy je we wschodniej Europie, w tym zakątku geograficznym, którego psyche odkryli, jak chce amerykański historyk, badacz dziejów Europy Wschodniej Larry Wolf, XVIII-wieczni podróżnicy. Czy w tzw. Europie Środkowo-Wschodniej, jeśli ona rzeczywiście kiedykolwiek istniała, jak chciał Milan Kundera. W tej części Europy nikt nie był zaskoczony. Przerażony – tak, ale znamy książki Isaaka Babla, czytaliśmy Wasilija Grossmana. Nie potrzebowaliśmy więcej wyjaśnień. Ich słowa stanęły nam przed oczami.

4 maja 2022 Larry Wolf wspólnie z Małgorzatą Mazurek z Katedry Polskiej na Columbia University zorganizowali sympozjum poświęcone Miłoszowi. „The symposium will discuss Miłosz in relation to World War II in Europe, academic life in Berkeley, and contemporary poetry of the 21st century” – zapowiadali organizatorzy. Zaprosili do rozmowy Cynthię Haven, Irenę Grudzińską-Gross i Elisę Gonzales. Czytałem książkę Czesław Miłosz: A Californian Life (Heyday Books 2021) Cynthii Haven niemal równocześnie z książką Ireny Grudzińskiej-Gross, pozostając w mailowym kontakcie z Elisą Gonzales. Cynthia Haven to amerykańska slawistka i literaturoznawczyni. Ireny Grudzińskiej-Gross nie trzeba przedstawiać, ale zachowajmy równowagę i rzetelność, i przypomnijmy, że jest autorką m.in. książki Miłosz i Brodski. Pole magnetyczne czy napisanej wspólnie z Janem Tomaszem Grossem książki Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach zagłady Żydów. Elisa M. Gonzalez z kolei jest poetką i eseistką, stypendystką Fulbrighta w Warszawie. W czasie pandemii, w bezsenne noce, odkryłem podcast „New Yorkera”, w którym Gonzalez rozmawia z Kevinem Youngiem o wierszu Miłosza Zbieranie moreli. „Polish poetry is a particular love and obsession of mine”, mówi Gonzales we wstępie. Przyciągnął mnie do niej jej wrażliwy wgląd w poezję Miłosza, ale także jej własne wiersze.

Po dwóch latach pandemii oswoiliśmy się z zoomem, nie ma w tym nic dziwnego, że kilkanaście, kilkadziesiąt osób pojawia się w galerii obrazów na ekranie i przez półtorej godziny tworzymy tableau. Irena Grudzińska-Gross wita mnie, gdy pojawiam się trochę spóźniony, po czym zasłania mnie kilkakrotnie przechadzający się przed ekranem kot. Jak Grudzińska-Gross patrzy teraz, z perspektywy obecnej wojny, na swoją książkę? Nazywa swój dotychczasowy pacyfizm „nieszczerym”, dołożyła się do zbiórki na ukraińską armię i nie potrafiłaby dzisiaj powiedzieć, że Serhiej Żadan popełnia błąd pozostając na froncie w Charkowie. Sam Miłosz odżegnywał się od haseł poetów „Sztuki i Narodu” wzywających do walki. Kto przeżył, najpewniej nie walczył. Presja środowiska była silna. Miłosz nie operował nożycami tak-nie, Miłosz wybrał pióro, „oddał się prywatnym obowiązkom i dziś mamy mu za co być wdzięczni” pisze Grudzińska-Gross i przywołuje znane słowa Mirona Białoszewskiego: „historia narasta”. Historia nam narosła do niewyobrażalnych rozmiarów. Historia jest wszędzie. Autorka zauważa i wylicza: artykuły, gazety, sztuki, muzea, książki, filmy – wszędzie natrafiamy na historię. Hipertrofia historii wypełnia naszą przestrzeń. W naszym kraju opinia Benedetto Croce jest na miejscu: „Historia jest zawsze współczesna”. I króluje jedna słuszna narracja przeszłości – bohaterska, martyrologiczna. Miłosz nie wpisuje się w nią, a więc najpewniej jest zdrajcą, jak często mu zarzucano. Mógł wybrać jedną z dróg, o których pisze Robert Frost, w wierszu, który czytano z patosem. Wiemy jednak, dzięki „poetyckiemu” śledztwu Roberta Macfarlane’a, że Frost odniósł się ironicznie do niezdecydowanej natury przyjaciela – Edwarda Thomasa. Thomas jednak wziął wiersz na poważnie i wybrał drogę walki. Zginął na samym „wstępie” I wojny światowej. Podobnie jak Baczyński w powstaniu warszawskim.

Miłosz zaś ocalał. Tytuł tomu Ocalenie przekładano na dwa sposoby: „salvation” bądź „rescue”. Haven odnotowuje jeszcze trzecią możliwość: „deliverance” – biblijne słowo. Wszystkie oddają prawdę Miłoszowego „ocalenia”, ale z czasem sam Miłosz przyznał, jak zauważa autorka, że bliżej mu było do „rescue” – „ratunku”, niczym koła ratunkowego, niż „salvation” – metafizycznego, mającego zakorzenienie w chrześcijańskim pojęciu zbawienia. Kalifornia była jego drugim ocaleniem, prawdziwym kołem ratunkowym, po skąpych latach spędzonych we Francji, pod lupą komunistycznego systemu, rozdzieleniu z rodziną. Może też kalifornijski krajobraz, który bardzo wyraziście i magnetycznie opisuje Cynthia Haven, załagodził dawne rany. Autorka zauważa, że tom ten powstał z myślą o polskim czytelniku. Przekład dla amerykańskiej publiczności, po latach, nabrał innego wymiaru.

Czytałem książkę Haven w Norwegii, siedząc na półwyspie Nesodden, vis a vis Oslo. Moją codzienną rzeczywistością były skały, ocean, sosny, świerki. Dzikość, „wilderness” była za oknem, jelenie i sarny przychodziły do mojego ogrodu. Krajobraz jest dramatyczny. Historia Norwegii to w dużej mierze historia walki o przetrwanie – ropa i wealthy state przyszły dużo później, czyli bardzo niedawno. Opis Kalifornii rezonuje ze mną mocno. Fascynacja dziką przyrodą Miłosza – to Esse, to właśnie była Ameryka dla poety, z jej lasami, skunksami, oposami i jastrzębiami – w przeciwieństwie do Europy, która była terenem politycznych, kulturowych i historycznych zmian. Haven zastanawia się czy aby nie za płytko wszedł Miłosz w historię rdzennych mieszkańców Ameryki i przytacza lektury poety: książki Jamesa Fenimore Coopera czy Złoto. Cudowna historia generała Johanna Augusta Sutera Blaise’a Cendrarsa. Czuję, jakbym stał przed lustrem: czy i ja nie podchodzę do norweskiej Esse powierzchownie? Na ile dobrze znam historię rdzennych mieszkańców Północy – Saami? Niemniej Miłosz znał przebieg wojny z plemionami Rogue, wiedział o wyprawie grupy Donnera, której niektórzy członkowie przetrwali, zjadając ciała swoich towarzyszy. Wszystko jednak zdawało się tonąć w przedhistorycznej kalifornijskiej puszczy. Może dlatego pisał, że nikt nie jest tam świadkiem.

Miłosz czuł się zobowiązany do zaświadczenia historii XX wieku. Michel de Certeau, francuski historyk, uważał, że pisanie jest nagrobkiem stawianym śmierci – jednocześnie oddaje jej cześć i ją eliminuje. Szostakowicz nazywał swoje symfonie nagrobkami. Wiersze Miłosza są świadectwami, jednak wciąż żywymi, jak zauważa Grudzińska-Gross, bo wciąż kontestowanymi, jak słynna karuzela z wiersza Biedny chrześcijanin patrzy na getto. Do tej pory jest Miłosz rozliczany z karuzeli – „mit pożarł konkret” – konkluduje Maria Janion. Do tej pory nie ułożyliśmy się z naszą historią bądź, jak żartuje Agnieszka Holland: „chrześcijaństwo jednak nie przyjęło się w Polsce”. Autorka przytacza w książce zarzut Jacka Trznadla: Miłosz pisał o Zagładzie Żydów, a nie o własnym narodzie. Tak, to ciągłe rozliczanie nie ma końca. Ciągłe punktowanie. Nietzsche uważał (choć to oczywiście dość wczesny jego tekst, O pożytkach i szkodliwości historii dla życia), że potrzebujemy historii do życia i działania, a nie by zadowolić się unikaniem życia czy wybielania samolubnego życia, tchórzostwa, złych czynów. Stąd też historia historii ma być wyzwoleniem się od przeszłości, ma przestać być „ciężarem historii”, o którym mówił Hegel. Grudzińska-Gross przywołuje postawę Miłosza – raczej zdystansowaną, jednak niepozbawioną wrażliwości, „doza brutalizmu, cynizmu, by wyzwolić się z martwej ręki przeszłości”. Tak pisał – ocalony, nie do końca wyzwolony od przeszłości, ale też nie całkiem pod jej ciężarem.

Haven przytacza spotkanie z serbskim poetą Vasko Popą w domu Miłosza na Grizzly Peak. Przyszli studenci w białych opaskach. Miłosz zaintrygowany zapytał, co oznaczają. To symbol pokoju, tłumaczyli studenci, przeciw wojnie w Wietnamie. Co oni mogli wiedzieć o wojnie? Tak zapewne myślał rozsierdzony Miłosz. To było nieporozumienie historyczne. Przecież nie grozi im wywózka na Syberię za protest… Studentom w Moskwie nie musiałby tego dzisiaj tłumaczyć.

Jednocześnie Kalifornia była inspiracją, praprzyczyną, determinantą. Głosy Jeffersa, Whitmana, Ginsberga były odświeżające. Niekoniecznie zawsze były tym, czego szukał, ale miały w sobie coś z odwagi, były istotne. Haven przywołuje poetów młodszego pokolenia, z którymi łączyło Miłosza powinowactwo niesienia świadectwa, jak Carolyn Forché (jej ostatnia książka wpisuje się w tę linię: In the Lateness of the World) czy Mark Rudman, którego tom Rider zaczyna się od słów: „Got a letter yesterday from a / synagogue on the East Side asking / for money to keep my father’s name alive” (Dostałem wczoraj list z synagogi na East Side z prośbą o pieniądze, by imię ojca utrzymać przy życiu). Jak wiele w tym z Miłoszowej dykcji i etosu.

Właśnie mija piąty miesiąc odkąd wybuchła wojna w Ukrainie. Przewartościował się mój świat. Moich ukraińskich przyjaciół, znajomych, pytałem: „Co mogę zrobić? Dajcie mi zadanie”. I dostawałem zadanie. Kupowałem kamizelki kuloodporne, hełmy. Dołożyłem się niedawno do zbiórki na bayraktara, którą wymyślił Sławomir Sierakowski. Mój pacyfizm też stał się nieszczery. Jednocześnie jeżdżę po Europie, po rezydencjach, konferencjach. Na jednej z nich – o demokracji w Oslo, przyjaciele przytaczają anegdotę, jak to zaparkowali w pośpiechu na jedynym wolnym miejscu pod uniwersytetem w Stanach i strażnik zapytał: „Ale czy mają Państwo nagrodę?”. Ci zdezorientowani: „Jaką nagrodę?”. „Nagrodę Nobla” spokojnie wyjaśnił strażnik. Tak, to Miłosz jest twórcą precedensu, który znajdziemy w książce Haven obok innych anegdot – dostał miejsce parkingowe pod uniwersytetem w Berkeley. Myślę o przywilejach, jak bardzo ja sam jestem uprzywilejowany, mogąc sobie pozwolić na zanurzenie się w historii bez szwanku.

Może jednak symfonie, wiersze to nie tylko nagrobki. Język poetycki jest językiem rytuału, mówi Goznales i dodaje: „poems can function as ritual of a resurrection” (wiersze mogą pełnić funkcję rytuału zmartwychwstania). Mogą nas przywracać życiu, budzić nas do życia. To Spinoziański conatus, pęd do istnienia, tworzenia. Grudzińska-Gross powołuje się na termin „ramy” używany przez Judith Butler, by pokazać, jak ujęcie historii w nową ramę zmienia jej kontekst. Butler posługuje się tym pojęciem w książce Frames of War (Ramy wojny), by powiedzieć, że nie jest możliwe życie bez przemocy, państwo non-violence, to nie jest państwo pokoju, ale stworzona jest w nim przestrzeń, w której można wyrazić swoje emocje, swoją walkę przeciw przemocy. Z tego właśnie korzystali studenci Berkeley. Z tego ciągle mamy możliwość korzystać na ulicach Warszawy, Krakowa, Białegostoku, Poznania. Myślę jednak znowu o Ukrainie, o zombie historii. Hannah Arendt pisała, że historia wypycha nas naprzód. Mam wrażenie, że wojna w Ukrainie wypchnęła mnie w teraźniejszość.

ALICJA ROSÉ

Exit

Eleata zaprzeczył istnieniu ruchu, ale na kolei ruch wciąż trwa. Wieczór, wsiadam znowu do pociągu, bo dom mój ruchomy. Dzisiaj wcześniej niż zwykle. Jeżdżę tą drogą ponad dwadzieścia lat. W poniedziałek, rannym do Krakowa, i ostatnim, we wtorek, czasem we środę, do Warszawy. I tak w kółko, tydzień po tygodniu, z wyjątkiem wakacji. Mazowiecka równina nie oszałamia przesadnie, nie wprowadza wyobraźni w narkotyczny wir. Nic jednak na to nie poradzę: w tej podróży nie nudzę się ani przez chwilę.

Nie, nie to, że się przyzwyczaiłem. Inaczej: ta droga wciąż, za każdym razem, zdaje mi się inna. Dwieście dziewięćdziesiąt dwa kilometry zdziwienia. Niby wiemy: przestrzeń jest statyczna, parametry topograficzne nie co dzień się zmieniają. Ale jak się już przejechało tę trasę kilkaset razy, to trudno się nabrać na te fizyczne dogmaty. Doświadczenie uczy, że droga tam, ma się nijak do drogi z powrotem. Że andata, to jednak nie ritorno. Że droga latem, to nie jest droga w zimie. I że droga w jesiennych mgłach odurza najbardziej. Te przestrzenie żadną miarą nie chcą się na siebie nałożyć. Geometria kłamie.

Powidoki, setki ich. Kleją się do pamięci i nie chcą odejść.

Te dwa stawy przedzielone groblą, zaraz za Krakowem. Oszczędna kaligrafia wody i drzew. Jak niespodziewany w tym miejscu fragment japońskiego drzeworytu. Drzewa odbijają się w cynowej tafli, zawsze niepokojąco. Na brzegu nieruchomi wędkarze. Stoją i łowią.

Biały skład przy torach. I znajomy napis na ścianie, wypisane kulfonami: Łuczyce to miasto sexu i biznesu. Ale to przeszłość. Sex i biznes zostały z czasem pochłonięte przez zielsko. Teraz, ostatkiem sił, trwa już tylko samo miasto. Ale i jego koniec zdaje się bliski. Ono też niedługo porośnie trawą, zostaną badyle, blaszany dach, nicość.

Nieplanowany postój, jakieś szczere pole głównie. To po lewej. Bo po prawej z ciemności wyłania się wagon. Mieszkalny. Mężczyzna wychodzi na pomost, jak na przyzbę, zapala papierosa. Oddziela nas szyba, scena jest niema. W nieruchomym kadrze spokojnie tli się pomarańczowy żar. Patrzymy na siebie długą chwilę. Nisko, przy ziemi, atramentowe światło sygnalizacyjne wydobywa szyny z ciemności.

Cmentarz w Kozłowie, ten przy torach, co się wydaje, jak gdyby linia kolejowa biegła przez jego środek. Za dnia nie zwracające uwagi martwe, kamienne miasto. Wieczorem, ogień lampek przywraca je do życia. Kilka lat temu pobliska rzeka wylała i groby stały po krzyże w wodzie. Wyglądało to tak, jak gdyby umarli resztką sił próbowali utrzymać się jeszcze na powierzchni.

Nigdy nic nie dzieje się tutaj tak samo. I zawsze trzeba być gotowym na niespodziewane. Jak wtedy, styczniowym świtem, tuż za Warszawą. Miałem wtedy fantazję c-moll Mozarta ze Staierem na uszach. I za szybą pojawił się znienacka on. Lisek skaczący żwawo po wydmach ze śniegu. Błędny ognik w surowej bieli. I teraz nie umiem już inaczej słuchać fantazji, bo zawsze ten lisek wychyla się z nut. Ale czy to działa w dwie strony nie wiem, drugi raz go nie spotkałem. Czekam.

A dzisiaj jest jeszcze inaczej. Uroczyście jakoś. Słońce zmierza pod horyzont. Ale świat nie odszedł jeszcze od zmysłów i ciemności go nie ogarnęły. Kilkanaście kilometrów za Krakowem samotna latarnia na polnej drodze. Oświetla nic. Nic musi być tym zaszczycone. I to jest piękne, bo całkiem bezinteresowne.

Jest chwila po deszczu, powietrze przezroczyste. Nieliczne pagórki upodobniają się do szklanych gór. Zaorane pola przypominają monochromatyczne akwarele. Wystudiowane wariacje na temat brązu. Czasem tylko z tej połyskliwej, jednobarwnej powierzchni wybłyśnie znienacka inwazyjny fiolet. To kapusty wychylają swoje głowy z ziemi.

Owszem, czasem nachodzi mnie ta myśl. Przestać jeździć, rzucić w cholerę ten uniwersytet, zająć się wreszcie jakąś poważną robotą, żyć jak człowiek. Osiedlić się na przykład w Tunelu, niedaleko tunelu. Skrzyknąć kolegów. Urządzić tam gabinet strachu. Jakieś wydrążone dynie ze świeczką w środku, postacie w białych prześcieradłach. I straszyć posłów spożywających kiełbaski w warsie. Albo zrobić coś pożytecznego. Dla ludzkości, albo choćby dla polskiego parlamentaryzmu. Wciąż jednak nie jestem gotowy.

Ciemno już na polach, zmierzch zbija świat w jednolitą masę. Światła w domach upewniają, że w tej czerni życie wciąż trwa. Droga dobiega końca, szukam znajomych znaków. Za Milanówkiem pręży się ceglany komin. Nieoczekiwany cytat z Freuda w aseksualnym pejzażu Mazowsza. Zbieram rzeczy, za chwilę trzeba będzie wysiadać.

Wiem, że kiedyś przyjdę na dworzec. Ten albo tamten. I tory będzie porastała trawa. Tak właśnie będzie. I wtedy już nigdzie nie pojadę. Skasuję sobie bilet, usiądę na ławce i tak już będę siedział. Jakieś blade światło w oddali. I bezużyteczny semafor, który – wbrew nazwie, wbrew funkcji – żadnego znaku już nie da.

DARIUSZ CZAJA

Mycielski w Paryżu

Na początku października 1928 roku dwudziestojednoletni Zygmunt Mycielski znalazł się w Paryżu. Rozpoczynał studia w tamtejszej École Normale de Musique. Zaczął uczęszczać do klasy kompozycji Paula Dukasa. Ten ceniony francuski kompozytor, najbardziej znany jako twórca poematu symfonicznego Uczeń czarnoksiężnika, był jednocześnie uznanym pedagogiem. Jego doświadczenie było nie do przecenienia i nieraz młody Mycielski będzie z zachwytem pisał do matki o lekcjach u niego. Jednak to nie on, a Nadia Boulanger, która początkowo wykładała w École Normale de Musique przedmioty teoretyczne, stać się miała najważniejszym przewodnikiem w zakresie nauki kompozycji. O jej wpływie na kilka pokoleń kompozytorów europejskich i amerykańskich napisano już wiele. Także w odniesieniu do muzyki polskiej, bo i tutaj jej rola jest nie do przecenienia. Gorąco wielbiła muzykę Igora Strawińskiego, z którym się przyjaźniła. Studentom imponowała nie tylko wiedzą muzyczną, ale i nieprzeciętną erudycją. Jej najważniejszą umiejętnością stało się pokazywanie uczniom znaczenia muzyki i sztuki w świecie, ale także w życiu. Dopiero to dawało podstawy do odnalezienia własnego języka w twórczości. Jej erudycja w sprawach dotyczących muzyki, ale także literatury i sztuki była legendarna. Ze studentami potrafiła rozmawiać godzinami, wskazując lektury, wystawy i koncerty, na które warto zwrócić uwagę. Mycielskiemu takie podejście bardzo odpowiadało. Dlatego z Nadią Boulanger połączyła go od razu nić porozumienia, która z czasem przerodzić się miała w długoletnią przyjaźń. Pozostali w bliskich relacjach aż do jej śmierci w 1979 roku.

Do Paryża młody Zygmunt Mycielski dotarł rankiem 8 października 1928 roku. Jeszcze tego samego dnia wieczorem pisał do matki z zachwytem: „Ledwie żyję i głowa potwornie mnie boli. Zbyt dużo widziałem, zbyt mało spałem. Trochę mi się w głowie kręci. Mimo to, gdy rano szedłem na ten rekonesans, szedłem lekko i do siebie się śmiałem. Po raz pierwszy w życiu śmiałem się na ulicy sam do siebie! Z niczego!”.

Od razu notował też pierwsze wrażenia ze szkoły: „Poszedłem do École Normale de Musique – pisał. – Dyrektor Auguste Mangeot przyjął mnie bardzo mile. Powiedział mi, że mogę zacząć kursy najprędzej za 10 dni. «Czemu?». «Bo, skoro ktoś jest pierwszy raz w Paryżu, to musi najpierw oprzytomnieć, a potem brać się do roboty. Za dużo się tu widzi».” A jednak pierwsze zajęcia u Paula Dukasa odbyły się już za kilka dni, 11 października. Szczegółową relację zapisał znów w liście do matki.

Od tej pory na lekcje chodził regularnie. Do relacji z zajęć w klasie Dukasa szybko dołączyły także raporty dotyczące wykładów Nadii Boulanger. Już w październiku notował: „Nadia Boulanger nalega ciągle na to samo: gimnastyka słuchu i gimnastyka umysłu. Pisać szybko, czytać Republikę Platona, Pitagorasa, partytury, dzieła renesansu i współczesne”. A pod koniec listopada, coraz bardziej zafascynowany swą nauczycielką, zwierzał się: „Dukas jak Dukas. Chorały. Za to Boulanger coraz lepsza. – Tydzień temu był pierwszy z nią wykład historii muzyki. Dawała generalne rady uczniom. A więc przede wszystkim, ciągle to samo, lecture a vue, development de l’oreille, by nie teoretyzować, lecz słyszeć i pamiętać, a potem postawienie tematu na takim diapazonie! Dopiero ona mi pokazała jak pod każdym względem ten przedmiot cały, może dać system myślenia i porządek w głowie. – Przede wszystkim gimnastyka umysłu, od matematyki może nawet większa – a materiał do przerobienia obejmuje dzieła i dziedziny od Republiki Platona, Pitagorasa i starożytnych, poprzez średnie wieki, renesans do Maritaine’a. Są to wykłady, w których jest wszystko, a wszystko w systemie i porządku, w jasności i łatwości formy, na diapazonie, rutynie, pedagogii… [tu ołówkiem dopisek na marginesie: „nie myślałem by taka skromna kobietka mogła aż tyle i rozumu, i rutyny, i szerokości horyzontu w sobie znaleźć”].

Pobyt w Paryżu to jednak nie tylko lekcje. Młodzieniec żył również wydarzeniami o innym charakterze. I tak, 12 listopada 1928 roku, tym razem w liście do brata Jana, przyznawał: „Przedwczoraj nie oparłem się tentacji i poszedłem z naszym Słowakiem z pensji zobaczyć paradę na 11 XI na place de l’Étoile. Na trybunie widziałem Prezydenta [Doumergue’a Gastona], Brianda, Poincarego, mityczny rząd (którego nie było jeszcze), corps diplom. Zabawnie się złożyło. Stałem w tłumie i, by lepiej widzieć, stanąłem na stopniu auta, i okazało się, traf; wśród setek czy tysięcy automobili ten był właśnie pięknym autem ambasady naszej. Usłyszałem bowiem jak szofer do służącego mówił krakowskim akcentem: «Stary nas tak do piątej będzie chyba trzymał», a potem widziałem jak Chłapo [Alfred Chłapowski] odjeżdżał tą maszyną. Tak nigdy Polaków nie widzę, że ten szofer i auto mnie ucieszyło więcej prawie od Étoile i splendorów dla gawiedzi urządzonych”.

Dała tu niewątpliwie o sobie znać tęsknota za krajem. Polaków wówczas rzeczywiście nie widywał wielu. Skupiał się przede wszystkim na nauce. Narzekał nawet na ogrom obowiązków: „Żywot wiodę szkolny, a uczucie zaaferowania sprawia ogrom materiału do przerobienia, który ciągle wisi nade mną, a który jest …nie do wyczerpania!! Te ilości zadań, wprawek, ćwiczeń, teorii, książek, nut, orkiestr itd., które mnie czekają sprawiły, że mocno ogłupiałem. Nie wiem czasem od czego zacząć!”.  I z rozrzewnieniem dodawał: „Dobre było to krakowskie studiowanie! Dwa razy na tydzień robota, przeplatane ciotkami i Hawełką”. Podobne chwile może nie tyle zwątpienia, co refleksji nad ogromem zadania, jakie postawił przed sobą, znajduję w liście do matki z grudnia 1928 roku, kiedy Mycielski pisze: „Muzyka staje mi się une science tak ogromną, rozległą, pełną pracy, że z trudem się gmeram. Nie znaczy to «nic złego», tylko po prostu w głowie trzeba to mieścić zwolna co niełatwe, myśli zabiera bardzo, wskutek tego mniej piszę”. W tym czasie rzeczywiście ciągle komponował. Większość jednak z jego ówczesnych prób pozostała w rękopisie. Światło dzienne miały ujrzeć, dzięki koncertom w Paryżu, dopiero: Triolet na sopran i fortepian do słów Emila Zegadłowicza (wykonany w 1931), Trio fortepianowe (wykonane w 1933) oraz Pięć pieśni weselnych do słów Brunona Jasieńskiego (wykonane w styczniu 1935).

W Paryżu Mycielski pozostać miał, z krótszymi i dłuższymi przerwami, do 1936 roku. Czas ten miał dla niego ogromne znaczenie. Odcisnął piętno nie tylko na poglądach muzycznych, ale i widzeniu roli kultury. To lata spędzone w Paryżu ustawiły tak naprawdę na całe dalsze życie jego myślenie w tym zakresie. Ukształtowały go jako kompozytora i jako człowieka kultury, głęboko zaciekawionego różnymi jej przejawami i spełniającego się w różnych działaniach: w muzyce, literaturze, publicystyce, a wreszcie w pracy społecznikowskiej. Stąd czerpał przez całe dorosłe życie. Także po II wojnie światowej, kiedy przyszło mu już pracować w zupełnie innych okolicznościach politycznych i życiowych.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Żywiec – Sucha Beskidzka

Od Żywca do Suchej Beskidzkiej trasa kolejowa ma 35 kilometrów. To z tych okolic pochodziła najpewniej Cukrowa Kowalczyk, która przez większość swojego życia przed czymś uciekała. W Stanach Zjednoczonych przyjęła pseudonim Sugar Kane. Tułała się po różnych orkiestrach, grając na ukulele, śpiewając i pijąc. Nie była pijaczką, mogła rzucić alkohol, kiedy chciała, ale nie chciała, szczególnie gdy było jej smutno. A smutno było jej często, bo od życia zawsze dostawała gorzki koniec lizaka.

Gorzki los był codziennością większości uciekinierów z galicyjskiej nędzy do wielkiego świata. Na północno-wschodnich rubieżach cesarstwa nie było im łatwo żyć, zagrażało im ubóstwo, choroby i nie raz śmierć głodowa. Stanisław Szczepanowski szacował około 1888 roku, że na choroby nagminne co roku w Galicji umierało 56 tysięcy ludzi, a średnia życia kobiety wynosiła tam 28,5 roku, co w porównaniu 42 latami w Anglii dawało różnicę cywilizacyjną. Dlatego mieszkańcy Galicji wybierali podróż na Zachód, w nieznane: lepszy rydz niż nic. Za oceanem trzeba było mieć jednak dużo szczęścia, aby wypłynąć na powierzchnię i osiągnąć sukces.

Sugar Kane pragnęła znaleźć bogatego męża, mając dość podstępnych saksofonistów, po których nad ranem zostawała tylko szczoteczka do zębów. Dlatego zapisała się w wieku 25 lat do żeńskiej orkiestry, jadącej na Florydę, liczyła, że tak pozna zamożnego, subtelnego i bezbronnego okularnika posiadającego jacht. Plan ten prawie udało się jej zrealizować, ale ostatecznie zakochała się w kolejnym saksofoniście, który, być może, w końcu okazał się tym jedynym. Tego nie wiemy, bo tu kończą się nam informacje na temat pięknej i umuzykalnionej Sugar Kane Kowalczyk. Wydaje się jednak, że w końcu dostała słodszy koniec lizaka.

Wielu galicyjskich uchodźców nie miało tego szczęścia: byli oszukiwani przez agentów emigracyjnych i naciągaczy, którzy zabierali im wszystkie pieniądze, inni ginęli w trakcie podróży, wielu nie radziło sobie na nowej ziemi, gdzie w kopalniach i hutach wydawali ostatnie tchnienie przy nieludzkiej pracy. Kobiety padały ofiarami stręczycieli. Tylko nieliczni z dziesiątek tysięcy wyjeżdżających rok w rok odnosiło względny sukces czy też mówiąc dokładniej: stan spokoju i dobrobytu.

Udało się to Samuelowi Wilderowi, który urodził się w 1906 roku w Suchej Beskidzkiej, gdzie jego rodzice prowadzili restaurację dworcową, kiedy jeszcze tamtędy kursowały pociągi Kolei Transwersalnej. Następnie rodzina przeprowadziła się do Wiednia. Tam też Samuel planował zdobyć solidne wykształcenie prawnicze, co z jego temperamentem i poczuciem humoru, okazało się trudnym zadaniem. Dlatego, jak wielu młodych ludzi, którzy pragnęli czegoś więcej, ale nie wiedzieli do końca czego, postanowił zostać pisarzem, co naturalnie w owych czasach skierowało go w stronę dziennikarstwa.

Ówczesny Wiedeń był w pewien sposób symbolem upadku starej Austrii, miastem pełnym przybyszów z odległych krain nieistniejącego imperium, powojennych kalek i pokryzysowych biedaków. Nikt nie poświęcił im tak pięknych zdań i pełnych litości stron, jak Joseph Roth, podobnie jak Samuel Wilder, Żyd z terenów pogranicznych, który szukał szczęścia w mieście, będącym kiedyś stolicą cesarstwa Franciszka Józefa, spoczywającego od kilku lat w Krypcie Kapucynów. Roth widział ulice pełne umierających ludzi, którzy z powodu biedy i szalejącej inflacji, nie mogli sobie pozwolić na choćby jeden posiłek dziennie. Pisał o mieszkańcach ulicy w felietonie z 26 maja 1919 roku: „Ludzie codziennie przechodzą obok nich, obojętni i bez współczucia, omijając, tak jak omija się rosnące na poboczu ulicy drzewo lub rynsztok, i zatrzymują się tylko wówczas, gdy taki mebel otworzy usta lub dłoń. Pomimo że ucieleśniają odwieczną niedoskonałość ludzi, a nawet społeczeństwa, to mają też dusze. Tak, także oni, te karykatury Boga, mają serca i mózgi oraz bagaż doświadczeń i przeżyć przekute na ich los. Warto więc wysłuchać, co mają do powiedzenia”.

Tak wyglądała stolica dawnego imperium, na które składała się niezliczona liczba narodów, a których przedstawiciele teraz zjeżdżali kolejami i szli na piechotę z najodleglejszych części nieistniejących Austro-Węgier. Świat bowiem, według słów poety, nie kończy się hukiem, ale skomleniem. Dlatego trzeba patrzeć i słuchać, jak pisał inny podróżnik po świecie bólu i strachu, gdzieś pomiędzy ostatnim kacem a Karaczowem, „należy uszanować tajniki ludzkich dusz i trzeba się w nie wpatrywać. Nawet jeśli w nich niczego nie ma, tylko sam śmieć. Wszystko jedno: patrzeć i szanować, patrzeć i nie spluwać…”. Na tej drodze, której kres wyznacza nicość, nie mamy innego wyjścia.

Samuel Wilder będąc we Wiedniu bez wątpienia słyszał historię Richarda Coudenhove-Kalergi, pochodzącego – jak samo nazwisko wskazuje – z rodziny szlacheckiej, której korzenie sięgają średniowiecznej Europy. Był pomysłodawcą ruchu paneuropejskiego i wzorem dla postaci Victora Laszlo, bohatera Casablanki. Zanim jednak do tego doszło, podobnie jak wielu Habsburgów, ukochał kobietę niższego stanu, ale w tym wypadku – mówiąc eufemistycznie – przesadził. Jego wybranką była bowiem Ida Roland, starsza od niego o trzynaście lat aktorka i Żydówka, czyli ujmując sprawę prosto: zapewne dama, ale pasująca do zasłużonej dla Austrii rodziny arystokratycznej jak ironia do literatury romantycznej. Richard, kiedy świat w 1915 kompletnie oszalał, postawił jednak na swoim. W końcu monarchia powoli się rozpadała, arystokracja zaś stawała się przeżytkiem.

Nie było to w jego rodzinie nic nowego. Jego ojciec, Heinrich, będąc dyplomatą w Tokio, pokochał nadzwyczajną kobietę pochodzącą z konserwatywnego japońskiego domu. Siedemnastoletnia Mitsuko Aoyama podniosła obcego sobie arystokratę, kiedy ten poślizgnął się bądź spadł z konia nieopodal jej domu. Reszta potoczyła się szybko, Heinrich musiał tylko przekonać swoją rodzinę, rodzinę Mitsuko i cesarza Japonii, aby mógł poślubić i zabrać do Wiednia swoją ukochaną, która już nigdy miała nie ujrzeć kraju swojego urodzenia. Zmarła w roku, kiedy cesarstwo japońskie szykowało się do ataku na Pearl Harbor. Warto jednak wspomnieć, że była największą przeciwniczką ślubu Richarda z Idą, która przeżyła swoją teściową tylko o dziesięć lat.

Richard po I wojnie światowej przyjął obywatelstwo Czechosłowackie. Realizował wtedy swoje pacyfistyczne i paneuropejskie plany, jednak wizje Hitlera na przyszłość były całkowicie odmienne, co skutkowało przymusową emigracją, ale po szaleństwach lat 1933-1945, powrócił na Stary Kontynent, który zaczął się jednoczyć. Przekazał wtedy też władzę nad Unią Paneuropejską Otto von Habsburgowi, wierzącemu w to, że Unia wraz z krajami wschodu może być namiastką Austro-Węgier. Ale nadal byli ludzie, dla których nacjonalizm, podziały i nienawiść są ważniejsze, wszystko bowiem działo się po staremu, chociaż w innych czasach. Dlatego trzeba było robić swoje, jak Richard i Ida Roland, która jeszcze długi czas po ślubie była aktorką.

Samuel Wilder, widząc Wiedeń po upadku monarchii habsburskiej, nie spodziewał się, że za kilkanaście lat przyjdzie mu współpracować z najlepszymi aktorkami na świecie, między innymi z Marylin Monroe czy Audrey Hepburn. Wpierw jednak zamienił dziennikarstwo na film, a Wiedeń na Berlin. Tam też poznał Petera Lorre, kolejnego Żyda z Austro-Węgier, który wsławił się rolami obślizgłych typów w Casablance czy Sokole Maltańskim. Obydwaj, uciekając przed Hitlerem trafili do Hollywood, gdzie ich kariery potoczyły się szybko. Samuel stał się Billym i zaczął pisać scenariusze. Kiedy w Europie zaczynała się wojna, a historia tutejszych Żydów powoli zapadała się w ciemność wraz z sercami Niemców, Wilder zdobył pierwszą nominację do Oscara.

Chciałbym z tej podróży uchwycić więcej, ale wydaje się to niemożliwe. W owym czasie przepadały całe państwa, miasta, miasteczka, grupy ludzi; wszystko to opisywano już wielokrotnie, ale niewiele z tych wydarzeń jesteśmy w stanie uchwycić i zrozumieć. Można bowiem pokazywać suche liczby, jak również doświadczenie indywidualnych jednostek, ale zanikają one w ciemności i wydają się wynikiem jakiegoś niezwykłego obłędu. Setki tysięcy Żydów uciekało przed śmiercią, ale przecież nie było gdzie; miliony ludzi przeróżnych nacji umierało w wyniku decyzji innych ludzi. Świat dążył do samozagłady lub urojonego celu, który był przeciwieństwem wspólnej Europy czy wielonarodowego państwa Habsburgów, bez żadnych mniejszości, bez wielokulturowości.

Jak mi się zdaje, to nie przypadek, że Billy Wilder w 1945 nakręcił film o człowieku, którego „barometr emocji wskazywał burzę”, więc dążył do całkowitej autodestrukcji pijąc i pijąc coraz większe ilości alkoholu. Ówczesny świat wydawał się być w podobnym ciągu, perwersyjnie krocząc do samozagłady. Gargantuiczne plany nazistów obejmowały wszystkie kontynenty, w swojej żądzy zadawania cierpienia byli nienasyceni. Namiętność bowiem zawsze jest wymówką dla braku uczuć, dlatego tak łatwo przychodziło im zabijanie. Wydaje się, że nie miało ono końca, podobnie jak alkoholik nie zna w piciu umiaru. Słusznie pisze Terry Eagleton: „Ile alkoholik chce wypić? Odpowiedź brzmi: nieskończenie wiele. Gdyby tylko nie stało mu na drodze śmiertelne ciało, piłby przez całą drogę stąd to nieskończoności. Jego pragnienie alkoholu przeraża, jest wiecznie niewyczerpane”.

Niewyczerpane pragnienie alkoholu przyświeca Donowi Birnamowi, który jest bohaterem Straconego weekendu. Za ten film w 1946 Billy Wilder dostał Oscara. Przejmujący obraz człowieka, który pragnął tylko jednego – morza alkoholu – został doceniony przez akademię filmową i zdobył uznanie widzów. Nie bez powodu, wydaje się bowiem, że film okazał się lepszy niż książka, na podstawie której powstał.

Wilder przez kolejne lata kina tworzył niezapomniane filmy: Bulwar zachodzącego słońca, Sabrinę z Bogartem, który w Casablance na pytanie jaka jest jego narodowość, odpowiada, że jest pijakiem, Pół żartem, pół serio, z rolą Marylin Monroe jako Sugar Kane Kowalczyk, czy oscarową Garsonierę. Chłopiec z Suchej przebył więc daleką drogę, pisząc scenariusze i kręcąc filmy, których główna zasada brzmiała, aby nigdy nie nudzić, a jeśli można, to również bawić. Tworzenie bowiem nie jest niszczeniem, podobnie jak miłość nie jest cierpieniem, chociaż oddziela je często niewyraźna granica. Naziści tego nie rozumieli, zmieniając ziemię w piekło i mordując matkę Samuela Billy’ego Wildera w Auschwitz.

W 1960 roku, kiedy Wilder dostał dwa Oscary za Garsonierę, Szymon Wiesenthal, inny obywatel Galicji, urodzony w Buczaczu na drugim końcu kolei Transwersalnej, doprowadził do złapania Adolfa Eichmanna, głównego koordynatora i logistyka ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Został on powieszony dwa lata później, chociaż do ostatnich dni przed wykonaniem wyroku twierdził, że jest niewinny, bo tylko wykonywał rozkazy.

Jeden z największych pijaków w dziejach ludzkości, kroczący bez skarpetek pomiędzy wulkanami, porażony meksykańskim słońcem, stwierdził w 1938 roku: „Mój Boże, gdyby nasza cywilizacja miała wytrzeźwieć na dwa dni, trzeciego umarłaby z wyrzutów sumienia…”.

DAWID SZKOŁA

Fantazjano „Owsianka i inne używki”

Szanowny Panie Redaktorze,

wczoraj, przechodząc obok znanej mi dobrze knajpki, zauważyłem kulfoniasty napis reklamujący danie, którego nazwa brzmiała: „Domowa owsianka z susonymi orzechami”. Jako zagorzały entuzjasta owsianki już miałem wejść do środka, kiedy znieruchomiałem, uświadomiwszy sobie ortograficzną ekstrawagancję właściciela jadłodajni, Eustachego Filecika, którego koślawy charakter pisma natychmiast rozpoznałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby było napisane: „z susonymi ozechami”, bo Eustachy Filecik, trzeba Panu wiedzieć, od czasu, kiedy stracił ostatni ząb, spożywając przyrządzony przez własnego kucharza makaron z kurkami, nieco sepleni (makaron, zgodnie z włoską modą, był al dente, znaczy: twardawy, ale widocznie – jak na polskie uzębienie – za bardzo). Rozważania nad stomatologią i ortografią tak mnie zajęły, że ani się obejrzałem, kiedy nadeszła pora obiadu i perspektywa spożycia owsianki nie była już tak kusząca. Postanowiłem zatem nabyć u Eustachego Filecika porcję pierogów z serem na wynos i tak zaopatrzony wróciłem do domu, kupiwszy po drodze gazetę.

Gdy godzinę później w domowym zaciszu przeglądałem dział ogłoszeń, nieoczekiwanie wciągnęła mnie lektura rubryki „Pies szuka pana”. Przy jednej dość sympatycznej mordce widniał taki oto opis: „Nienachlany pies, lubi dzieci”. Z początku pomyślałem, że to literówka i powinno być „nienachalny”, ale zaraz opadły mnie wątpliwości. Bo czy słyszał Pan, Panie Redaktorze, o „nienachalnym” (a choćby i „nachalnym”) psie? A jeśli to wcale nie literówka? Spożycie alkoholu w społeczeństwie wzrasta, coraz częściej słyszy się o matkach rodzących pijane dzieci, kto wie, może i psy zaczynają już popijać (a pamięta Pan, jak w telewizji mówili o pijanych niedźwiedziach?). W gruncie rzeczy – pomyślałem – to wielce prawdopodobnie, że w dzisiejszych czasach nienachlany pies jest rzadkim okazem.

Trochę mnie zmartwił ten wniosek, ale szybko zrozumiałem, że niesłusznie. Bo czy to nie jest wspaniała wiadomość, że zwierzątko jest trzeźwe? Dlatego, Panie Redaktorze, jeśli zamierza Pan przygarnąć pieska, to radziłbym szybko skorzystać z okazji. Szczególnie, że sformułowanie „nienachlany” nie określa stałej zalety tej miłej psiny, tylko stan, który bardzo łatwo może ulec zmianie.

FANTAZJANO, wielbiciel trzeźwych szczeniąt

Charles I. Minott. In Memoriam

Si è spento – kołaczą się po głowie te słowa. Zgasł, wypalił się płomień. Język omija tę sprawę. „Odszedł he passed away”. Nie wypada powiedzieć, że umarł. W „domu trzeciego wieku”, by nie powiedzieć: hospicjum i domu starców. Nie byle gdzie, bo we Florencji. A Charles był historykiem sztuki. 16 czerwca skończył dziewięćdziesiąt lat. Z tej okazji zjadł lody i dwie czekoladki. A potem „zgasł” we śnie. Jakby postanowił doczekać tej chwili, chociaż od dawna mylił godziny, daty i dni tygodnia. I’m a little long in the tooth – mówił w poprzednie urodziny i to było ostatnie powiedzenie, które dzięki niemu poznałam. „Starzeję się” – mówił i rzeczywiście, od lat tracił pamięć, ale nie idiomy i bostoński akcent. Trudno o bardziej amerykańskiego Amerykanina: jego przodkowie zeszli z „Mayflower”. Podobno to byli prześladowani hugenoci, szukał nawet ich śladów w burgundzkiej wiosce Minot.

Obiecywał, że dociągnie do setki. Jak jego dziadek, który pamiętał wojnę secesyjną. Pragnienie życia zawsze wygrywa – ono jest egoistyczne, zdeterminowane. Kiedy wspomniał o setce, pomyślałam, że zakończył żałobę. Od śmierci Anki minęło kilka lat. Miał co robić: skończyć artykuł o Dürerze. Właściwie do zrobienia zostały przypisy, wybór ilustracji. Ale to ona znała hasło do komputera, musi je odszukać w jednym z jej notesów. Tak naprawdę od tamtej pory gasł. Zapamiętał się w żałobie, a potem zaczął zapominać – ją, siebie, ich wspólne życie. Jego płomień stawał się coraz wątlejszy. Błąkał się w przekornie zdrowym ciele.

Nie zaskoczyła mnie ta wiadomość. To było raczej potwierdzenie faktu. W ostatnich latach, kiedy dzwoniłam, pytał nieodmiennie: kiedy przyjedziesz do Paryża? A ja odpowiadałam: w Paryżu będę za tydzień, ale ty jesteś we Florencji. No tak, przyznawał i wydawało mi się, że widzę jego nieśmiały uśmiech. Miał go jeszcze na zdjęciu z domu dla Terza età: jak zwykle przepraszał, że robi kłopoty. Dlatego układało mu się z Anką: ciepłą, towarzyską, którą wielbił. On się o nią troszczył, koił jej nerwy. A ona układała i planowała, zapraszała ludzi i oddawała rzeczy do naprawy. Mówiła po francusku. Wściekała się też i obrażała: żeby życie było żywe. Kiedyś jechali razem do Włoch, zatrzymali się, żeby zatankować, ona weszła do toalety w Autogrillu. Szukali się przez wiele godzin, w rozpaczy. Nie zauważyła, że oszklonym korytarzem przeszła na drugą stronę autostrady, gdzie znajdowała się bliźniacza stacja. Przedtem akurat na niego krzyczała, ale nie wierzyła, że tym razem odjechał i ją zostawił. A potem naprawdę przeszła na drugą stronę autostrady.

Został sam i wszystko zaczęło się nawarstwiać: rachunki, abonamenty, prenumeraty. Hasła, PIN-y i kody do domofonu. Fiat Cinquecento, którym jeździli po Europie, odstawiony na podziemny parking i w końcu zezłomowany. Karne odsetki. Naganiacze, którzy przez telefon sprzedali mu komplet nierdzewnych garnków.

Miał dwóch synów z pierwszego małżeństwa. Alex przez kilkanaście lat pracował w sklepie Ewolucja w nowojorskim SoHo: sprzedawał skamieliny, kryształy, szkielety i amulety. Pasował do tego miejsca. Podobny do Charlesa, tylko w oczach miał więcej strachu. „Ojciec nigdy nie był zaradny – mówił mi w Caffè Reggio – chyba mam to po nim”. Alex zapomniał o naszym spotkaniu, obudził go mój telefon. Od kilku tygodni nie pracował w Ewolucji i zdrzemnął się popołudniu. Dużo teraz gra na perkusji, może z kumplem założą zespół, na razie nagrywają demo, dlatego przesiaduje po nocach. Trochę studiował w Cooper Union, ładnie rysował, nauczył się drukować ryciny. Ostatnio nawet coś sprzedał, z motywami kwiatów. Mógłby też robić biżuterię: zna przecież wszystkich na giełdach minerałów. Tłumaczył mi, ile kosztuje mieszkanie w Nowym Jorku, jak trudno wyżyć ze sztuki. A ja uparcie wracałam do tego, że Charles dwa razy zatrzasnął sobie drzwi do mieszkania, a kiedy indziej zostawił je otwarte na oścież. Na szczęście sąsiadka ma klucze. Raz długo nie odbierał telefonu i nie słyszał pukania. Wchodziłyśmy razem, w ciemności, gotowe na wszystko. Zasnął po południu, poduszką przyłożył ucho, na które jeszcze słyszał.

Zorientowałam się późno. Zaproponowałam wystawę w Musée Jacquemart-André. Spóźniał się pół godziny. Telefon odebrał zaskoczony: rzeczywiście, przepraszam, myślałem, że dziś poniedziałek. Od tej pory nie umawialiśmy się w mieście. Przychodziłam do niego, na Avenue Jean Moulin. Po drodze jest apteka z lustrem na zewnątrz. Dalej ośrodek dla niepełnosprawnych: przez kilka lat, codziennie po zmroku ten sam młody mężczyzna na wózku wypalał papierosa przed wejściem. Mijałam jeszcze zarośnięty zielenią wiadukt La Petite Ceinture – „małej przepaski” Paryża, dawnej kolei, w XIX wieku wypartej przez metro.

Lubiłam, kiedy kolejny raz pokazywał mi XV-wieczny klocek drzeworytniczy z dzieciątkiem Jezus: kartka bożonarodzeniowa sprzed pięciuset lat. Upolował go na pchlim targu i sam zrobił odbitki. Miał też XVI-wieczną miniaturkę Pasji Mistrza I.S. i monumentalną rycinę Piranesiego. I może najpiękniejszy, zawieszony w oknie witraż ze świętym Hieronimem w pracowni, według Dürera. Zapewne XVII-wieczny. Nie przeszkadzało mi, że znam te historie. Lubiłam dumę, z jaką pokazywał mi brązowych wojowników – płaskorzeźbę z Beninu. Wiedział, ile krąży podróbek, ale ta była akurat prawdziwa. Smutno zrobiło mi się dopiero, kiedy opowiedział mi o tym dwa razy tego samego wieczoru.

Kiedy przyszłam, miał włączony telewizor: koncert na Mezzo, ale bez głosu, bo dźwięk od paru dni nie działa. A potem telewizor już całkiem padł. Dzwonił do Funboxa, ale nic z tego, bo nie znał numeru abonenta. W przedpokoju leżały za to ulotki, kupony rabatowe, katalogi. Za dwanaście euro miesięcznie przysłali próbki kremów, prezent dla nowych subskrybentów. Na stole leżał zeszyt, w którym Anka spisywała hasła. Dwie komórki, dawno rozładowane. Klucze, których panicznie szukał i które zostawiał, kiedy wychodził po bagietkę. O ile akurat sobie przypomniał o jedzeniu.

Sąsiadka, France, załatwiła dla niego wizytę domową. Młody lekarz ostrożnie prowadzi wywiad po angielsku. Prosi, by Charles zapamiętał jakiś adres. Wypytuje o pogodę i nastrój, po czym każe sobie ten adres przypomnieć. Charles nie zdaje testu. Profesor Emeritus Uniwersytetu Pensylwanii nie zdał egzaminu. Parę dni wcześniej wybrał się do kardiologa. Stał pod bramą: jakąś bramą, przy jakiejś ulicy i była tam nawet tabliczka gabinetu. Wracał okrężną drogą, jakimś cudem nie wychodząc z czternastej dzielnicy.

Coraz mniej wychodzi, zbiera się, aż nastaje popołudnie, potem wieczór, już się zdarzało, że nie zdążył przed zamknięciem supermarketu. W nocy nie może spać, nie może włączyć komputera, nie może włączyć telewizora, radio jeszcze działa, Radio Nostalgie albo jakaś mała stacja, która gra stary amerykański jazz. Odbiornik stoi na stosie przewodników Petit Futé – Burgundia Południowa, Burgundia Północna, Bretania, Sabaudia, Sardynia – trasy wspólnych podróży.

Charles był uczniem Erwina Panofsky’ego i kolegą Jana Białostockiego. W dawnej tradycji cechowej, nauczyciela i ucznia łączyły rodzinne stosunki. Z dumą myślałam, że dzięki niemu zostałam „wnuczką Panofsky’ego”. Mówił, że „diabeł tkwi w detalach”. Pewnie dlatego Charles nie skończył artykułu: chciał go jeszcze cyzelować, wygładzać, sprawdzić coś w przypisach i bibliografii. Interesowała go słynna rycina Dürera. Przedstawia cztery czarownice, a może te dojrzałe nagie kobiety to jednak trzy Gracje, do których dokooptowana została Wenus. W takim wypadku byłaby to inna wersja Sądu Parysa. Gracje to wiara, nadzieja i miłosierdzie, ale też pożądanie, duma i skąpstwo. Kuszenie. Skulony w prawym dolnym rogu diabeł trzyma w ręce Klobe, pułapkę na ptaki: ludzkie dusze. To był detal, który Charles jako pierwszy zauważył. Dürer zabawił się z czterema wiedźmami o obfitych kształtach, które przypominają o dręczących człowieka pokusach. A dla grzesznych diabeł zawsze trzyma otwarte wnyki.

Pewnego razu, w łazience Charles doznał olśnienia: zobaczył swoje wychudzone ciało i zrozumiał, że swój pionierski akt-autoportret Dürer wymyślił w podobnej sytuacji: spojrzał na siebie, wychodzącego z kąpieli. „Był chudy, jak ja. Szczególnie po chorobie”.

Raz na miesiąc Charles chodził po emeryturę do Citibanku przy Champs-Élysées. Z niezrozumiałych powodów jego karta nie działała w innych bankomatach, sprawy nie dało się też załatwić w innym oddziale. Pieniądze wpływały w dolarach, wypłacał je w euro i tu powstawał jakiś nierozwiązywalny problem.

Zimową porą, na trzy tygodnie przyleciał Alex. Uruchomił komputer, odzyskał plik z artykułem o Dürerze, naładował telefony. Z bankiem, ubezpieczalnią, telewizją, nic nie załatwił, bo nie umiał się dogadać po francusku. Wracał na raty, bo za pierwszym razem pomylił dni tygodnia, za drugim był strajk metra, za trzecim jakimś cudem dotarł na Brooklyn.

I tak to trwało. Sąsiadka, której imię uosabiało Francję wyjmowała ze skrzynki rachunki, opłacała je gotówką z jego portfela, wydobywała klucze z kieszeni marynarki. Aż wreszcie pojawiła się Dana – deus ex machina. Szkolna przyjaciółka Anki. Jakoś na początku lat osiemdziesiątych Anka przyjechała do Paryża, ona do Florencji. Była pielęgniarką na oddziale dla umysłowo chorych. Zbierała ich sztukę, organizowała wystawy. Przez wiele lat opiekowała się mężem po wypadku, potem niedołężną matką. Matka niedawno umarła, a ona dowiedziała się o położeniu Charlesa. Wsiadła w swojego zabytkowego fiata i przyjechała. Kula energii, tylko trudno jej się przemieszczać, bo waży ponad sto kilo. Z laską jest w stanie przejść z fiacika do supermarketu i od progu swojego mieszkania do restauracji na rogu. Zrobiła porządek z GDF, EDF, Orange, Citibankiem, Crédit Agricole i bankiem pocztowym.  I zabrała Charlesa do Florencji, do swojego mieszkania przy Via dei Pilastri. Pełnego książek, poskładanych w stosy ubrań i pościeli, rzeczy do uporządkowania. Na tylnym siedzeniu fiacika woziła przekąski. Przynajmniej miałam pewność, że nie umrze z głodu. Kiedy wychodzili, on ją wyprzedzał, a ona wymachując laską wołała za nim, żeby nie zbłądził.

Dwa kroki od florenckiego mieszkania Dany znajduje się kaplica – Santa Maddalena dei Pazzi. W budynku, w którym dziś mieści się liceum, znajduje się Ukrzyżowanie Perugina: szeroki, atmosferyczny krajobraz, zwiewne, teatralne błękity. Klasycznie wyważona scena, jakby prawdziwsza niż zwykle u Perugina, niewierzącego malarza dla pobożnych. Zapytałam Charlesa, czy już widział te freski. I zrozumiałam, jak bardzo nie na miejscu jest to pytanie. Perugino był dla niego jak daleki znajomy, którego imię zapomniał. Nie pytałam już, czy chodzi do Uffizi. Kiedy przyjechałam do Florencji, dokuśtykaliśmy do restauracji na rogu Via dei Pilastri. Opowiedział mi o tym, jak zaczynał studia. Miał szczęście, starszy rocznik wysłali jeszcze do Korei, on zaliczył tylko poligon, a potem wypłaty z GI Bill. Kiedy skończył i doszedł do puenty, zaczął tę historię od nowa, aż Dana zgrabnie zmieniła temat.

Drugi ważny detal Charles zauważył w rycinie Adam i Ewa – bodajże najsłynniejszym dziele graficznym wszystkich czasów. Prawą ręką Adam trzyma gałąź górskiego jesionu. Uczeni dotychczas zakładali, że na tej samej gałęzi siedzi papuga oraz wisi tabliczka z podpisem Dürera. Tymczasem – zauważa Charles – Adam trzyma inną gałąź, zwieńczoną kiścią owoców. Te dwie różne gałęzie są skrzyżowane, chociaż wyrastają z innych pni. Ale są bardzo blisko siebie i naprawdę łatwo się pomylić. Nasze złudzenie, że chodzi o jeden konar nie jest przypadkowe. U Dürera nic nie wychodziło przypadkiem. Miał trzydzieści trzy lata – wiek Chrystusowy – i w swojej buńczucznej pobożności identyfikował się ze Zbawicielem. Raz, podczas choroby pokazał się nawet półnago, palcem wskazując ranę. Być może w ten sposób narysował się dla doktora, który miał odgadnąć, co mu dolega. Ale nie ma wątpliwości, że znajdował w sobie cechy boskie. „Dürer znalazł niezwykły sposób, by wyrazić ten ideał w rycinie przedstawiającej upadek człowieka – pisze Charles – Adam trzyma gałąź pnia drzewa poznania dobra i zła, z którego wedle tradycji zrobiony został krzyż. Niczym skrzyżowane palce, dwa pnie przepowiadają swoją przyszłą rolę jako drewno krzyża”. Charles zauważył również górskiego koziorożca, który balansuje na stromej skale w tle ryciny. Jest symbolem niewiernych, a więc pasuje do pierwszych rodziców – pierwszych grzeszników. „Tymczasem koziorożec z wysokości swojej turni spogląda ku słonecznym zboczom Italii – w stronę Werony, Mantui i Wenecji. Być może Dürer antycypował już swoją własną podróż, która miała nastąpić krótko po publikacji tej ryciny”.

ANNA ARNO

Josif nigdy nie był w tym domu

Ileż to razy widuję ludzi fotografujących tablicę upamiętniającą Josifa Brodskiego na kamiennym murze domu z ogrodem na Zattere lub czytam o niej w najróżniejszych publikacjach. Znałem właścicieli tego domu i bywałem w nim często. Mój przyjaciel, Josif, nigdy tam nie był.

Mówiąc najprościej, tablica znajduje się w złym miejscu. Josif pisał o pobliskim nadbrzeżu (o jeden most dalej, idąc w stronę Punta della Dogana), przy którym stoi budynek dawnego przytułku i szpitala, dziś będący siedzibą Akademii Sztuk Pięknych, a nie o Fondamenta Zattere agli Incurabili (dawniej Fondamenta agli Incurabili alla Santa Maria del Rosario o Gesuati). Josif nigdy nie był w domu za murem, gdzie wisi tablica, i nie znał jego właścicieli.

Tablicę umieścił tam 21 maja 2009 roku Massimo Cacciari, ówczesny burmistrz Wenecji w obecności żony prezydenta Rosji Miedwiediewa. (Cacciari nie należał do miłośników Josifa, a Fondamenta degli Incurabili nazwał pocztówką w komentarzu zamieszczonym w lokalnej prasie tuż po ukazaniu się książki). Tablica była zabiegiem reklamowym w ramach „specjalnej misji kulturalnej” między St. Petersburgiem a Wenecją.

Na tablicy czytamy w języku włoskim i tłumaczeniu na rosyjski: Grande poeta russo, premio Nobel, amó e cantó questo luogo (Wielki poeta rosyjski, laureat Nagrody Nobla, kochał i opiewał to miejsce). Ani słowa o tym, że książka została napisana po angielsku przez znaturalizowanego Amerykanina, któremu nie pozwolono wrócić do Rosji nawet na pogrzeb rodziców i że tłumaczenia książki na rosyjski nie wydano za jego życia. Propaganda w iście sowieckim stylu – odsłonięcie tablicy, do tego wystawa fotografii i wieczór w kasynie miejskim. Dostałem nawet zaproszenie, ale pozostawiłem je bez odpowiedzi. Gdy następnego ranka w „Il Gazzettino” napisano, że wziąłem udział w gali, napisałem list do redakcji. Ukazał się kilka dni później; cytuję go w całości:

Nie byłem w Kasynie tego wieczoru

Pozwolę sobie poprawić błąd, który znalazł się na łamach „Il Gazzettino” 22 maja. Nie byłem obecny na gali pani Miedwiediew w Kasynie, 21 maja 2009 roku. Powtórzę: nie było mnie tam. Z szacunku dla zmarłego przyjaciela, który zadedykował mi Fondamenta degli Incurabili, nie mogłem wziąć udziału w politycznie zmanipulowanej i niezgodnej z historią farsie, całkowicie obcej spuściźnie Josifa. Cały ten cyrk, który nie miał nic wspólnego z jego bliskimi i przyjaciółmi był zaprzeczeniem prawdziwie rosyjskiego ducha Josifa Brodskiego.

Robert Morgan, Wenecja

Fondamenta degli Incurabili zamówiło i wydało poza obiegiem komercyjnym w 1989 roku Consorzio Venezia Nuova jako prezent bożonarodzeniowy dla swoich klientów. Był to pierwszy tom w poświęconej Wenecji corocznej serii tekstów pióra znamienitych autorów. Książka powstała w języku angielskim, a na włoski przetłumaczył ją Gilberto Forti. Josifowi zaproponowano krótki pobyt (10 dni, może dwa tygodnie?) w hotelu Monaco i skromne honorarium. Pokój był mały, z pewnością nie był to apartament nad Canal Grande. Josif pisał na pożyczonej maszynie. Był listopad.

Maszynopis poprawiałem razem z Josifem podczas jego pobytu w Wenecji na zaproszenie Consorzio. Gdy wyjeżdżał, dał mi niemal już skończony tekst w formie zwoju. Odbił strony na ksero w taki sposób, że stały się jednym kawałkiem papieru długości ok. sześciu metrów. Zaproponowałem tytuł, który przypadł Josifowi do gustu, bo nawiązywał do jego fatalistycznych odczuć dotyczących własnego stanu zdrowia, czyli kłopotów z sercem. Innym pomysłem na tytuł było Rio Terà dei Assassini. Książkę zadedykował mi z wdzięczności za pomoc. Zwój do dziś pozostaje moją własnością.

Jestem malarzem. W 1986 roku, na trzy lata przed Fondamenta i rok przed Nagrodą Nobla, namalowałem portret Josifa w mojej pracowni mieszkaniu na Zattere i jest to chyba jedyny portret namalowany za jego życia z modela. Josif kupił go ode mnie i podarował swojej przyjaciółce i tłumaczce na francuski Véronique Schiltz. Ani ten portret, ani fotografie nie przypominają sowietyzującego profilu na weneckiej tablicy pamiątkowej.

Zattere to długie nadbrzeże nad kanałem Giudecca, a Fondamenta agli Incurabili są jego częścią. Moje mieszkanie znajduje się tuż obok, a dokładniej na Fondamenta Zattere ai Gesuati. Josif bywał w nim często i godzinami przesiadywał na dole, na tarasie baru Nico, robiąc notatki i przyglądając się przepływającym statkom przy filiżance espresso, grappie i papierosach, z których ukręcał filtry. O ile mi wiadomo, nigdy nie zatrzymał się w pobliskich pensjonatach Calcina lub Seguso. Często jadaliśmy u mnie, a Josif nie raz drzemał na sofie.

Watermark (Znak wodny) pojawił się jako tytuł później, w 1992 roku, gdy książka ukazała się – już w normalnym obiegu – po angielsku, czyli w oryginale. Zdecydował wydawca, a Josifowi przypadła do gustu zarówno techniczna precyzja terminu, jak i jego metaforyczny potencjał. Znak wodny to filigran (wł. filigrana). Najlepiej widoczny jest pod światło. Nakładany w procesie powstawania papieru, wrasta w jego tkankę niczym niemożliwe do usunięcia znamię. Ciekawe jak tytuł szkicu Josifa zmienia się w zależności od języka. Po francusku, na przykład, jest to Acqua alta, po szwedzku Vattenspegel (Poziom wody), po niemiecku Ufer der Verlorenen (Nadbrzeże straconych), po hiszpańsku i po polsku Marca de agua i Znak wodny, po węgiersku: Velence vízjele (Wenecki znak wodny), a po rosyjsku Fondamenta degli Incurabili w dosłownym tłumaczeniu na rosyjski.

Wydanie angielskie zawiera dodatkowy rozdział, z którego jasno wynika, co Josif myślał i jaką funkcję przypisał miejscu, położonym o kilka kroków od domu Olgi Rudge. Według mapy Wenecji autor narrator znajduje się na Fondamenta Zattere allo Spirito Santo, nadbrzeżu zwyczajowo nazywanym przez wenecjan incurabili, lecz Fondamenta degli Incurabili to już jego własna kreacja, literacki topos, nieistniejący adres na próżno poszukiwany przez pielgrzymów z całego świata.

Tego rozdziału nie ma w wydaniu włoskim (Adelphi 1991 i późniejszych) opartym na maszynopisie i pierwszym, niekomercyjnym wydaniu przez Consorzio. O ile mi wiadomo, znajduje się on jednak w większości zagranicznych edycji, które ukazały się po pierwszym wydaniu angielskim przez Farrar, Straus and Giroux w Nowym Jorku i Hamish Hamilton w Wielkiej Brytanii w 1992 roku. Zaczyna się od słów: „Oj, ta stara dobra sugestywna moc języka!”, a kończy w ten sposób: „Metafora lub szerzej sam język jest całkowicie nieograniczona, domaga się continuum: życia po życiu, jeśli wolisz. Inaczej mówiąc (gra słów niezamierzona) metafora jest nieuleczalna. Dołóż do tego wszystkiego samego siebie, nosiciela takiego fachu lub takiego wirusa (…) szwendającego się w wietrzną noc po Fondamenta, których nazwa obwieszcza twoją diagnozę bez względu na naturę twej przypadłości”*.

Wenecja, kwiecień-maj 2022

ROBERT MORGAN

tłum. Ewa Górniak Morgan

* Tłum. Ewa Górniak Morgan. Wspomniany rozdział w języku polskim pojawia się w wydaniu z 2010 roku (Kraków, Znak, tłum. całości St. Barańczak; tłum. fragmentu Magda Heydel). Jest też przytoczony w nocie wydawcy do drugiego wydania Zeszytów Literackich (Warszawa 2016).

Weneckie strony

Wracam ostatnio do ostatnich tomów (XI i XII) „Pism zebranych” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w czytelnikowskiej edycji Zdzisława Kudelskiego. To ostatnie zapisy „Dziennika pisanego nocą” przeplatane opowiadaniami, tak jak chciał autor „Księcia niezłomnego”. To była jego „forma bardziej pojemna”, szczęśliwie zachowana w tej wspaniałej edycji. Zatrzymałem się przy zapisie lektury weneckiej książki Ewy Bieńkowskiej wznowionej ostatnio przez wydawnictwo Próby. „Na moim stole”, pisze Herling, czyli w jego studio i bibliotece Herlinga w willi Ruffo w Neapolu, której inwentarz zawdzięczamy Dorocie Fortunie. Ta strona dziennika mogłaby znaleźć się na wystawie wprowadzającej nas w sekrety prywatnego warsztatu pisarza, a stąd już blisko do alchemii słowa całego „Dziennika pisanego nocą”.

Piotr Kłoczowski

Gustaw Herling-Grudziński

„Dziennik pisany nocą”, 9 XI [1999]

Istnieją książki, których głównym motorem jest miłość autorów do tego, co opisują i o czym opowiadają […]. Na moim stole leżą Co mówią kamienie Wenecji Ewy Bieńkowskiej. A ponieważ i ja kocham Wenecję […] czuję zawczasu, że ten zapis w dzienniku będzie dla mnie także przyjemnością (co nie zawsze jest regułą). Kochać temat swojej książki oznacza z jednej strony miłosną swobodę opisu i narracji, z drugiej naraża na pewne ryzyko miłosnych potknięć.

Miłosną swobodę opisu i narracji widać w książce Bieńkowskiej. Uważam ją za niezwykłą, najlepszą książkę polską ostatnich kilku lat, która w pełni zasługuje tyleż na pochwały w ojczyźnie, co na liczne przekłady za granicą. Nie żeby była całkowicie pozbawiona skaz, nie brak w niej przegadań, powtórzeń, niejasnych i czasem pretensjonalnych lub nazbyt egzaltowanych sformułowań, ale te wszystkie uchybienia stanowią cechę dyskursu miłosnego, wyznania miłosnego. Każdy zakochany pamięta, jak często po wyznaniu miłosnym odkrywał w nim rzeczy zbędne, przesadne, niekiedy nawet graniczące z pustymi zachłystami werbalnymi. Żałuje tego ex post? Robi sobie wymówki? Nie. Taki był prawdziwy i niepowstrzymany nurt jego miłosnych emocji.

Bieńkowskiej udało się ofiarować czytelnikowi jedyny chyba tak wszechstronny i sumienny portret ukochanego Miasta (bez którego Europa byłaby śmiertelnie okaleczona, o czym niżej). Pisała książkę trzy lata, przerywając pisanie częstymi podróżami do Wenecji. Znajduję w niej wszystko, co najważniejsze: krajobraz, architekturę, malarstwo, historię, politykę. Doprawdy Serenissima wyłania się z kart tej książki w całej swojej urodzie lat świetności. I w całej swojej dramatyczności okresu dekadencji. Mówi się, że John Ruskin pisał swoje Stones of Venice z tak zaborczą miłością, że zaniedbał skonsumowanie małżeństwa z poślubioną świeżo żoną Effie (która go oczywiście porzuciła). Skąd u tej miłej i kruchej Ewy Bieńkowskiej, którą poznałem przed laty w Paryżu, taki pazur już nie tylko badawczy, historyczny i estetyczny, ale także drapieżnie poetycki? Jak zdołała w ciągu paru lat przyswoić sobie taką masę materiału okiem, uchem i myślą? Mamy więc nareszcie ozdobę nieustannie, do znudzenia, wertowanej kategorii „piór kobiecych”. Zostanie dostrzeżona i należycie oceniona? „Wenecja w całości — pisze celnie Bieńkowska — jest miastem wymyślonym. Rządzi nim logika lustrzana, pułapka odbicia. Zdaje się czekać na malarzy, którzy wydobędą jej istotę: to jak ofiarowuje się ona spojrzeniu. Wydobędą podwojenie w wodzie i zasklepienie gładkiej powierzchni, za którą nie możemy zajrzeć, ponieważ cały sekret jest właśnie na wierzchu”.

Po osiedleniu się w Neapolu, w latach pięćdziesiątych, wybrałem się zimą do Wenecji powojennej (wojenną znałem i opisałem w Portrecie weneckim). Mieszkałem tydzień w zagraconym przyjemnie hoteliku Ruskin House, w którym niegdyś Ruskin pisał swoje Kamienie Wenecji. Zakochałem się w mieście jeszcze głębiej. W Wenecji zimowej, jak po latach Brodski, który słusznie nie lubił Wenecji letniej.

Bieńkowska, w pięknym rozdziale Światło zimowe, objaśnia miłość do Wenecji zimowej, a niechęć do letniej (opisanej w głośnej noweli Tomasza Manna). Światło zimowe (często z gęstą mgłą) jest, według mnie, twórcą wspaniałej weneckiej rzeczywistości zaklętej albo nierzeczywistości urealnionej. W czasie mojego zimowego pobytu przedmiotem wszystkich prawie rozmów, wśród tubylców i rzadkich turystów, było zagrożenie Wenecji, obsuwającej się co roku o parę centymetrów. Dziś UNESCO przyszło z pomocą na tyle, że tajemnicze światło Wenecji zajaśniało pewną nadzieją. A gdyby tej nadziei wtedy zabrakło? Po pierwszej podróży zimowej, blisko pół wieku temu pisałem o zagrożonym obrazie Europy w wypadku powolnego tonięcia Wenecji w bezlitosnej wodzie, którą udało się przed wiekami ujarzmić założycielom Miasta na Lagunie. Brodziłem w świetle zimowym, przedzierałem się samotnie przez ławice mgły, z ciężkim sercem. Zagrożenie nie minęło całkowicie, ale innym dziś krokiem przemierza weneckie kamienie, innymi oczami ogląda weneckie cuda Ewa Bieńkowska.

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek