HOME

Stanisław Rosiek „Archipelag. Słowo / obraz terytoria”

Wydawnictwo słowo / obraz terytoria istnieje już ćwierć wieku. A może nawet trochę dłużej. Jego początek trudno związać z jedną datą. Wydawnictwa na ogół nie powstają w jednej chwili. Okres inkubacji trwa zwykle jakiś czas. Nie wiadomo zresztą, co powinno się uznawać za moment narodzin wydawnictwa. Postanowienie kilku zapaleńców, że od jutra będą wydawali książki? Plan biznesowy, który ma przynieść jego twórcom finansowy sukces? Pierwsze pomysły i projekty? Wybór nazwy i umieszczenie jej na szyldzie? Rejestrację wydawnictwa jako podmiotu gospodarczego? A może dzień ukazania się pierwszej publikacji? W wypadku wydawnictwa słowo / obraz terytoria wiele z tych założycielskich zdarzeń rozgrywało się przez kilka miesięcy od wczesnej jesieni 1995 roku do wiosny roku następnego. Pierwszą książką był tom szkiców filozoficznych Stanisława Cichowicza Moje ucho i księżyc, którego promocja odbyła się wiosną w Zamku Ujazdowskim w Warszawie.

Od tamtego czasu wydawnictwo opublikowało więcej niż tysiąc tytułów. I nadal pracuje nad nowymi książkami.

Tych kilka informacyjnych zdań wstępnych mogłoby wystarczyć jako wprowadzenie do publikacji na dwudziestopięciolecie wydawnictwa słowo / obraz terytoria. Nie stawiam jednak w tym miejscu kropki, ponieważ ani czas naszych działań, ani liczba wydanych książek nie są wystarczającymi powodami, by temu akurat wydawnictwu poświęcać publikację – i to tak obszerną. Istnieją w Polsce, a tym bardziej na świecie wydawnictwa znacznie dłużej działające, wydawnictwa bardziej dynamiczne – i zapewne dla spraw książki bardziej zasłużone. Potrzebne są jakieś inne jeszcze uzasadnienia. Niech więc ta książka będzie nie tylko publikacją jubileuszową i pamiątkową, lecz także zbiorem dokumentów do studium przypadku pewnego wydawnictwa, które na przełomie epok działało w Polsce wchodzącej (po raz który już?) do Europy (książek).

Wydawnictwa – jeśli nie są przedsięwzięciami czysto komercyjnymi – nie mają tego samego kodu genetycznego. Nie są zatem do siebie podobne. Ich istnienie, ich długie trwanie kryje w sobie tajemnice, które warto poznawać, bo rzucają światło na czas i miejsce działania, na kulturę książki, na zbiorowość, w ramach której powstały. Każde takie wydawnictwo jest bytem jednorazowym. I niepowtarzalnym. Powstaje dzięki serii mniejszych i większych zdarzeń międzyludzkich. Nie należy więc do nikogo. Nawet do swoich właścicieli – cokolwiek by na ten temat sądzili Gaston Gallimard, Benedikt Taschen czy Tadeusz Zysk, których nazwiska stały się nazwami utworzonych przez nich oficyn.

Tożsamość wydawnictwa jest efektem codziennie ponawianego porozumienia i współpracy dużej grupy osób, którą tworzą autorzy, tłumacze, redaktorzy, korektorzy, graficy, składacze, specjaliści od marketingu, handlowcy… Nawet drukarze, z którymi wydawnictwa współpracują, należą do tego rozległego archipelagu – do uniwersum osób tworzących wydawnictwo. Kto i jaką rolę odgrywał w tym złożonym procesie powstawania, rozwoju, a w końcu też nieuchronnego schyłku wydawnictwa, czy była to rola pierwszoplanowa, czy epizodyczna – nie ma rozstrzygającego znaczenia dla jego tożsamości. Najważniejszy jest efekt – wydawnictwo jako fenomen kultury pewnego czasu i miejsca.

Jak w takim razie możliwe jest osiągnięcie przez wydawnictwo wewnętrznej integralności i trwałości swojego zewnętrznego wizerunku? Co sprawia, że na tle innych wydawnictw wydaje się wyraziste? I w jaki sposób ukazać to zróżnicowanie dające w efekcie wrażenie jedności?

Najbardziej oczywiste i trwałe elementy wizerunku wydawnictwa zawiera jego katalog, rejestrujący nazwiska autorów i tytuły publikowanych książek. Na podstawie katalogu określić można, w jaki sposób wydawca wpisywał się w swój czas, z którymi autorami współpracował, z którymi – nie, bo poruszali się po innych orbitach, jakie tematy podejmował, a jakich unikał. Katalog przekracza doraźność działań. Czy tego wydawca chce, czy nie, odsłoni uważnemu czytelnikowi jego powtarzające się wybory estetyczne i aksjologiczne, czasem też jego polityczne poglądy – to wszystko, co w skrócie określić można jednym słowem jakoprofil oficyny wydawniczej.

W jaki sposób wydawnictwo słowo / obraz terytoria wpisywało się w swój czas? Trudne pytanie. Odpowiedź na nie tkwi – ukryta – w katalogu, w wydrukowanej w tym tomie na stronach 305–424 bibliografii. Lektura rejestru liczącego ponad tysiąc publikacji pozwoli nie tylko na ujęcia statystyczne (jak choćby ustalenie relacji między książkami publikowanymi w ramach zakupionych licencji a realizacjami własnych pomysłów edytorskich, dziełami naukowymi a literaturą piękną). Pozwoli również na odsłonięcia archeologiczne: odtworzenie działań edytorskich w kolejnych latach istnienia wydawnictwa, na rozpoznanie struktur (i taktyk) tworzonych serii, opisanie dynamiki ich rozwoju, ale też – z drugiej strony – na opisanie dziejów współpracy z autorami, z redaktorami, z grafikami. Załączone indeksy, które do bibliografii odsyłają, pomogą ponadto wytyczyć stopień zaangażowania poszczególnych osób, wykreślić mapę instytucjonalnych powiązań wydawnictwa z innymi wydawcami w ramach podejmowanych koedycji, z drukarniami, które najczęściej realizowały edytorskie projekty.

Ale to tylko część prawdy o wydawnictwie słowo / obraz terytoria. Drugi jego wizerunek jest dziełem czytelników i krytyków. Tworzą go spojrzenia z zewnątrz, spojrzenia zapisane w setkach, w tysiącach recenzji i omówień, z których niemała część trafiła do gromadzonego przez ostatnie ćwierćwiecze wydawniczego archiwum. Jako całość ten archiwalny zbiór jest amorficzny. Nie sposób nad nim zapanować. Kto zresztą miałby tego dokonać. To zadanie raczej dla historyka – gdyby rzecz jasna postanowił kiedyś odpowiedzieć na pytanie, czym u schyłku drugiego i na początku trzeciego tysiąclecia było wydawnictwo słowo / obraz terytoria. Wydawca, który nadal działa, nie powinien wchodzić w jego rolę. Choćby z tego powodu, że miałby kłopot z wyważeniem proporcji między opiniami pozytywnymi i negatywnymi. Wiem, co mówię. Według pierwszego pomysłu książka podsumowująca ćwierćwiecze wydawnictwa miała składać się z fragmentów recenzji wydanych dotąd publikacji. Prędko okazało się jednak, że nasze wybory zaczęły być jednostronnie pozytywne. Nawet dla nas było to trudne do przyjęcia, choć nie można się dziwić, że poszukując odbicia w cudzych spojrzeniach, instynktownie pomijaliśmy nieraz krytykę naszych potknięć edytorskich. Z tej pierwotnej koncepcji pozostało niewiele. Zaledwie kilkanaście zewnętrznych opinii, głównie o książkach autorów, którzy – jak meteory – przemknęli przez nasz katalog. I przez nasze dzieje.

Ostatecznie zwyciężyła koncepcja stworzenia autoportretu wydawnictwa, czyli – wedle dawnej definicji – „portretu przez siebie wystawionego”. Kłopot tylko w tym, że nie wiadomo było, kto – rysując ten autoportret – powinien trzymać ołówek w dłoni.

Autoportret wydawnictwa słowo / obraz terytoria jest polifoniczny i wielowarstwowy. Inny być nie mógł. Został stworzony w dużej mierze przez autorów, którzy przez ostatnie ćwierćwiecze pisali i wydawali książki pod tym szyldem. Autoportret składa się – w swej podstawowej warstwie – z fragmentów ich książek i z obrazów, które wybrali jako ilustracje i dopowiedzenia ikonograficzne. Stał się dzięki temu selektywną wizualizacją dużej części wydawniczego katalogu.

W wielu wypadkach autorzy, tłumacze i redaktorzy serii – poproszeni o to – przygotowali specjalne wypowiedzi na użytek tej publikacji. Były to nieraz ich spóźnione programy ideowe, retrospektywne próby uzasadnień, manifesty ex post, na które nie było czasu w we właściwym momencie.

Inna część autoportretu to dzisiejsze opisy dawnych edytorskich działań robione przez młode redaktorki (i jednego redaktora), które jeszcze niedawno były czytelniczkami książek wydawnictwa słowo / obraz terytoria. Podjęli oni próbę rekonstrukcji zamysłów i uzasadnień dawnych projektów, które w swoim czasie nie zostały przez ich twórców zapisane, więc dzisiaj istnieją tylko jako realizacje – raz mniej, raz bardziej udane. Przyznam, że dla mnie jako świadka patrzącego na dawne i nowe czasy to spotkanie dwóch, a może już nawet trzech generacji autorów i redaktorów było pouczające i poruszające.

Autoportret wydawnictwa w swojej zasadniczej części wyrasta zatem z tego, co zostało przez lata napisane i opublikowane. Tkwi w tym niebezpieczeństwo czy nawet grzech jednostronności. Wydawnictwo słowo / obraz terytoria to nie tylko to, co pozostawiło ślad na papierze – w katalogu i w książkach, które on ujmuje. Wydawnictwo – to i każde inne – jest fenomenem międzyludzkim, efektem codziennych spotkań i współpracy, która ma swoją historię z jej nieuniknionymi wzlotami i upadkami. Wydawnictwo współtworzą także ci, których praca nie pozostawia imiennego śladu w katalogu. A przecież gdyby nie oni, ślady innych (piszących) nie mogłyby zostać w książkach utrwalone.

Autoportret wydawnictwa wsparty na katalogu jest zimny. Prawda, lecz nie mógł być inny w ramach przyjętych zasad. Bibliografie, wykazy, rejestry, indeksy są ślepe. Nie widzą codzienności, znaczenia dnia powszedniego, umyka im materia życia – pracowitość, poświęcenie, zasługa, wytrwałość, odwaga, przyjaźń. Osoby ważne, kto wie, czy nie najważniejsze dla ciągłości istnienia wydawnictwa, znikają z pola widzenia, jeśli ich nazwiska nie trafiły do katalogu, bo nie figurowały na okładce lub stronie redakcyjnej tej czy innej książki. Przegrywają z autorami, z redaktorami, z grafikami, których prace katalog pilnie odnotowuje. Powinno się ich nazywać nie autorami tej czy innej książki, nie redaktorami serii, lecz twórcami wydawnictwa jako całości. To oni sprawiają, że wydawnictwo istnieje, choć nie powinno, bo każdego dnia powtarza mu to surowy rachunek ekonomiczny, że trwa latami, nie poddając się przeciwnościom losu, których życie zwłaszcza w czasie przejściowym nie szczędzi wydawcom książek nierynkowych, że płynnie przechodzi od jednego dnia do dnia następnego. I do dni kolejnych. Ad infinitum? […]

 STANISŁAW ROSIEK

Zamieszczamy fragment wstępu do publikacji jubileuszowej wydawnictwa słowo / obraz terytoria. Na ręce twórcy wydawnictwa i jego redaktora naczelnego, Stanisława Rośka, składamy najserdeczniejsze gratulacje i wyrazy podziwu. Nie ulega wątpliwości, że to gdańskie wydawnictwo zmieniło rynek wydawniczy w Polsce. Na lepsze. Pokazało nam, czytelnikom, jak mogą, a właściwie, jak powinny wyglądać książki i co jeszcze ważniejsze ogłosiło tytuły, bez których teraz nie moglibyśmy już istnieć. Stanisław Rosiek stworzył wydawnictwo wyjątkowe, które ma swoje wyraziste, wyróżnione miejsce w historii, także w historii literatury. Życzymy wielu wspaniałych książek i raz jeszcze dziękujemy za to, co już otrzymaliśmy.

 

Fantazjano „Terror wakacji”

Szanowny Panie Redaktorze,

już od czerwca nie ma rozmowy, która nie zakończyłaby się (bądź nie zaczęła) bezceremonialnym pytaniem: „To dokąd jedziesz na wakacje?”.

Ofiarą wakacyjnego terroru padł sąsiad Wiolinowy, który – jak mi wyznał w zaufaniu – najchętniej w lipcowy dzień słuchałby Muzyki na wodzie Haendla, nie jadąc w tym celu rzecz jasna nad wodę. Jednak presja otoczenia była zbyt silna i Wiolinowy postanowił przedzierzgnąć się z muzyka w podróżnika, zapakował część dobytku i rodzinę do wysłużonego volkswagena golfa i ruszył, Panie Redaktorze, w świat, informując wszystkich wokół (nieszczerze, nieszczerze), jak bardzo pragnie obejrzeć zamki nad Loarą. Domyślam się, że Wiolinowy sam siebie musiał najpierw przekonać, że dla tak błahego celu warto porzucić srebrzysty odtwarzacz CD najnowszej generacji, który kosztem wieloletnich wyrzeczeń nabył właśnie przed miesiącem. Walka sąsiada z samym sobą musiała być zacięta, bo Wiolinowy najbardziej na świecie nie lubi prowadzić samochodu (dodam, że jest estetą i nienawidzi być przylepiony do samochodowego fotela, w mokrej od potu koszulce – z powodu oszczędzania na sprzęt CD nie ma bowiem klimatyzacji). Krótko mówiąc, bardzo byłem ciekaw, jak powiedzie się ta straceńcza wyprawa. Kiedy więc po dwóch tygodniach Wiolinowy wrócił z wojaży, w te pędy złożyłem mu wizytę.

Wiolinowy leżał jak dętka, a ze słodkobrzmiących głośników sączyła się kojąca muzyka Haendla. Na bladej, jakby steranej strasznymi przeżyciami twarzy sąsiada malowała się ulga. Gdy go zapytałem, który zamek nad Loarą najbardziej przypadł mu gustu, zerwał się na równe nogi, zmierzył mnie dzikim wzrokiem i nieomal wyrzucił za drzwi. Okazało się, że gdy po pięciu dniach podróży (volkswagen psuł się w drodze siedem razy) dotarł do pierwszego z zamków, tłok na parkingu był tak wielki, że nie było gdzie postawić samochodu; mając więc w perspektywie jeszcze kilka zamków, bez żalu pojechał dalej. Ale i do drugiego nie dotarł, gdyż pomylił drogę, trzeci akurat był w remoncie, a czwartego nie dane mu było zobaczyć, bo właśnie – traf chciał – zawalił się wiadukt. Gdy po dziesięciu dniach dotarł do piątego, z nieba lał się żar, a kolejka po bilety zawijała się w poczwórną pętelkę, i Wiolinowy stanowczo odmówił wyjścia z samochodu. Podczas gdy żona tkwiła w kolejce pod gołym niebem, a ludzie wokół padali od słońca jak muchy, nasz dzielny podróżnik wyjął stary numer „Ruchu Muzycznego” i na tej miłej lekturze upłynął mu czas nad Loarą.

Teraz, gdy ktoś pyta Wiolinowego o wakacje, ten śmieje się szyderczo i oświadcza, że dalej niż do Żelazowej Woli się nie wybiera.

FANTAZJANO na tarasie (a nie w trasie)

Wiedza radosna Adama Zagajewskiego

Przypomnijmy dwie spośród licznych definicji wiedzy radosnej jakimi posługiwał się Adam Zagajewski. Najpierw ta z 2000 roku, z książki W cudzym pięknie: „Momenty olśnienia są jak słupy graniczne, oddzielone kilkusetmetrowymi odcinkami ziemi niczyjej. Poeta doznaje olśnienia pisząc najważniejszą linijkę swego nowego wiersza. Pomiędzy tymi chwilami królewskiej jasności rozciągają się dni, tygodnie albo miesiące cienia. I tutaj poeta może wystąpić jako historyk i dzielić się z czytelnikami nie tylko swym ekstatycznym człowieczeństwem, lecz i swoim człowieczeństwem matowym, zamazanym, niepewnym”. I druga definicja, z 2011 roku, z książki Lekka przesada: „Wielkie chwile, momenty uniesienia, krótko trwającej pewności, światła wiary; zdarza się – ponieważ tak szybko znikają – że rozpływają się gdzieś na peryferiach pamięci, że po upływie pewnego czasu przestajemy je traktować aż tak poważnie jak na to zasługują (i jak same się przedstawiają, gdy nagle stają przed nami) w dodatku wszechobecna mgła ironii, immanentnej żartobliwości nowoczesnego świata sprawia, że gdy te chwile przeminą, zaczynamy patrzeć na nie nieco krytycznie, jakbyśmy sami sobie nie dowierzali, jak byśmy chcieli odsunąć je na bok, zepchnąć, żeby nam nie przeszkadzały, żeby nie komplikowały nam życia i tak już zanadto złożonego, wielowarstwowego. A jednak te chwile są podstawą wszystkiego, są fundamentem”.

Określenie „wiedza radosna”, prowansalskie „la gaya scienza” i „gai saber”, pochodzi od średniowiecznych trubadurów i oznaczało pierwotnie wiedzę tajemną, dostępną dla tych rycerzy obdarzonych duszą szlachetną, którzy przeszli odpowiednią inicjację i zostali wtajemniczeni w ukryte związki łączące ekstazę poetycką, miłosną i mistyczną. Aby posiąść taką wiedzę radosną trzeba było mieć czujną sprawność intelektualną i czystość zmysłową, dobrze wyszkolony słuch, wzrok, smak, węch i dotyk. Dante opanował sztukę poezji prowansalskiej w stopniu perfekcyjnym, a wśród swoich prekursorów wymienia takich poetów jak Bertrand le Bon, Arnault Daniel, Guido Guinizelli, Guido Cavalcanti i Sordello. Właśnie od trubadurów pożyczył ten termin Friedrich Nietzsche, ale nadał mu całkiem nowy sens i rozsławił w swojej książce „Die fröhliche Wissenschaft”. Wiedza radosna Adama Zagajewskiego sytuuje się o wiele bliżej trubadurów niż Nietzschego, najbliżej mu jednak do wiedzy radosnej Józefa Czapskiego, którego poeta poznał, gdy miał już 38 lat, a więc dokładnie w połowie życia poety urodzonego w 1945 roku i zmarłego w 2021 roku, w wieku 76 lat. Od tej pory Czapski miał zasadniczy wpływ nie tyle na samą poezję Zagajewskiego, ile na szczególną wrażliwość, a także szczególny światopogląd poetycki, który kryje się za jego wierszami i esejami. Czapskiego należy uznać za głównego sojusznika Zagajewskiego w jego sporze z Nietzschem na temat wiedzy radosnej. Sojusz z Czapskim jest kluczem do wielu programowych wierszy Zagajewskiego, takich jak Vita contemplativa, Mistyka dla początkujących lub Rozmowa z Fryderykiem Nietzschem. Za swoisty manifest tajemnej wiedzy radosnej należy tu uznać pięć króciutkich tekstów zapisanych przez Czapskiego w dzienniku w 1942 roku: Tempo i jakość pracy, O przerwach w pracy, O skokach i locie, O wizji i kontemplacji oraz Lenistwo płodne. Teksty te zostały napisane w trakcie dziesięciodniowej podróży pociągiem z Moskwy do Taszkientu i opublikowane po raz pierwszy w piśmie „W drodze” Armii Andersa w Jerozolimie w 1943 roku, a potem przedrukowanych w zbiorze esejów Oko. Czas i miejsce nie tylko niecodzienne, ale nawet zupełnie wyjątkowe, kiedy autor Na nieludzkiej ziemi spotkał się oko w oko z grozą stalinizmu. A jednak mimo całkiem bezdusznych okoliczności major Czapski potrafił wyrwać sobie chwilę samotności, poświęcić ją na rozważania malarskie i napisać kilka wspaniałych stroniczek o pracy artystycznej. Major Czapski sam sobie zadaje pytanie, dlaczego przeżył podróż z Moskwy do Taszkientu w radosnym uniesieniu: „Czy jest takie miejsce, taka gehenna, gdzie człowiek uwolniony od fizycznego cierpienia, głodu, bólu i chłodu, czy nawet tylko gorączkowej, ściganej odpowiedzialnością pracy, nie był zdolny przeżyć kwadransa szczęścia? Przecie byłem w misji, której beznadziejność stawała się coraz bardziej widoczna, gdzie chodziło o życie tysięcy i tysięcy ludzi, wśród których byli ludzie mi najbliżsi, przecie w Moskwie biłem głową o mur, szarpałem drzwi wszędzie zamknięte”.

Odpowiedź na pytanie majora z Armii Andersa zna każdy dobry spowiednik. Odpowiedź jest prosta, ale bardzo trudna w praktycznej realizacji. Człowiek może doświadczyć pełnej i czystej radości pod warunkiem, że potrafi „oderwać się od nieprzyjaciela”. Czapski opanował sztukę oderwania od nieprzyjaciela tak dobrze, że sam już nie zdawał sobie z tego sprawy. Warto powołać się na opinię innego znawcy stalinizmu, poety Aleksandra Wata. W Moim wieku Wat dawał taką oto radę poetom z krajów komunistycznych: „Aby naprawdę uwolnić się od dziedzictwa Stalina w duszy muszą oni najpierw oderwać się od nieprzyjaciela: jak wąż na wiosnę zrzucić muszą oni z siebie nie tylko wszelką w ogóle myśl o stalinizmie, komunizmie, rewizjonizmie itp., ale i same szkaradne słowa. […] Naturalnie akty politycznego buntu, a jeszcze bardziej polityczny bunt umysłów są użyteczne, zmuszają bowiem władców do ustępstw […]. Osobiście nie w nich upatruję nadzieję, ale życie w bytowaniu (Sein) w innej zgoła przestrzeni duchowej. Z jakim uszczęśliwieniem wpadł młodziutki Brodski na Johna Donne’a i jak pięknie to owocowało! […] Najważniejsze są nie bunty, lecz oderwanie się od nieprzyjaciela i […] „bytowanie” w transcendencie”.

Adam Zagajewski, Barbara Toruńczyk, Małgorzata Dziewulska, Józef Czapski, Sailly , 1987. Fot. Maja Wodecka. Ze zbiorów Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską

Słowa Wata były drogowskazem nie tylko dla Zagajewskiego, lecz dla całej grupy wydawanych w Paryżu „Zeszytów Literackich”. O tym jak ważna jest umiejętność „oderwania od nieprzyjaciela” świadczą miny niektórych starszych liderów rządzącej obecnie (AD 2022) partii, których twarze usztywniły się i zastygły w groteskowej masce zapiekłych antykomunistów, chociaż żadnego komunizmu dawno już nie ma… Być może pewnego rodzaju lekcją jest też życie Nietzschego, który nigdy nie potrafił oderwać się od swojego nieprzyjaciela – to znaczy od Ryszarda Wagnera – czemu zresztą trudno się dziwić. Wagner był królem życia, miał zdrowie, sławę, pieniądze, kobiety i domy w najpiękniejszych miejscach Europy. Nietzsche był boleśnie chory, biedny, samotny, lekceważony i niezrozumiany przez większą część swego krótkiego życia, a skończył jako kompletnie wykolejony pacjent w zakładzie dla osób skrajnie niepełnosprawnych fizycznie i intelektualnie. Być może zresztą Nietzsche tak wnikliwie i trafnie analizował przypadki zatrucia resentymentem właśnie dlatego, że nie potrafił oderwać się od nieprzyjaciela i widział z całą jasnością w sobie samym truciznę resentymentu, która obniżała mu loty i nie pozwalała na pełne odczucie radości.

Słowa Wata o „oderwaniu od nieprzyjaciela” były ważne, ale jeszcze ważniejszy był przykład życia i twórczości Józefa Czapskiego. Idąc śladem Zagajewskiego z wiersza Vita contemplativa możemy wykorzystać tutaj łacińską terminologię opisującą dwa klasyczne sposoby życia człowieka wolnego. W nieco innej perspektywie pisała już o tym kiedyś Barbara Toruńczyk. Można by zatem powiedzieć, że Czapski potrafił w swoim życiu przechodzić od vita contemplativa do vita activa, oraz odwrotnie, od vita activa do vita contemplativa. Oba te sposoby życia zostały wyposażone w zupełnie odmienny zestaw zalet i wad, cnót i występków. Vita activa to życie poświęcone działaniom obywatelskim. Dzielność obywatelska to stała gotowość do służby publicznej, do noszenia nawet bardzo ciężkich zadań i obowiązków nałożonych przez konkretną wspólną sprawę, przez rzecz wspólną, czyli przez rzecz pospolitą. Vita contemplativa to życie poświęcone pracom intelektualnym i artystycznym, to pełna koncentracji uwaga skupiona na próbie odczytania komunikatu zamkniętego w tekście, w sekwencji dźwięków, w obrazie lub w przyrodzie. Można patrzeć i nie widzieć, podobnie jak można czytać i nie wiedzieć, co się czyta. Greckie theoria – odpowiednik łacińskiego contemplatio i observatio – nie oznacza, tak jak dzisiaj, jakiejś hipotezy czy projektu do realizacji, lecz liturgicznie precyzyjną i ściśle przestrzegającą reguł obserwację, tak, aby wchłonąć i zasymilować treści dane nam do rozważania. O ile vita activadotyczy zawsze solidarności z jakąś konkretną sprawą określonej wspólnoty, o tyle vita contemplativa jest indywidualna, a nawet intymna, jest, jak to mówi Zagajewski „obroną własności prywatnej w dziedzinie duchowej”.

Lekcję Czapskiego o przemienności vita activa i vita contemplativa Zagajewski przyswoił sobie i wyraził po swojemu w tomie Solidarność i samotność, pierwszym zbiorze esejów opublikowanych we Francji. O ile Świat nieprzedstawiony jest manifestem vita activa o tyle Solidarność i samotność jest manifestem vita contemplativa. Słowo „solidarność” kojarzy się tu Zagajewskiemu przede wszystkim nie ze związkiem zawodowym, lecz ma znaczenie bardziej ogólne i ogarnia wszystko to co horyzontalne, społeczne i publiczne, zaś słowo „samotność” oznacza tu nie posępne i melancholijne wyobcowanie, lecz wszystko to co wertykalne, prywatne i metafizyczne. Podziału twórczości Zagajewskiego na vita activa przed tomem Solidarność i samotność i vita contemplativa po napisaniu tego zbioru esejów nie należy traktować zbyt rygorystycznie, albowiem w okresie vita activa znajdujemy wiersze świadczące o vita contemplativa, a w okresie vita contemplativa zdarzają się wiersze świadczące o vita activa. Na przykład wiele znakomitych wierszy o tematyce żydowskiej można śmiało zaliczyć do czujnej, trzymającej dłoń na pulsie wydarzeń interwencji obywatelskiej głęboko zaniepokojonej przejawami katolickiej tępoty oraz kompletnego braku wrażliwości i wyczucia wagi spraw dotyczących Zagłady.

We wspomnianych wyżej tekstach Czapski cytuje Norwida, który napisał, że „malujemy tylko procent od kontemplacji”. W gruncie rzeczy późny Zagajewski mówi to samo o swojej pracy artystycznej – jego wiersze są tylko owocem kontemplacji. O ile wczesny Zagajewski, współautor Świata nieprzedstawionego był niezwykle bojowy i przebojowy, bo walczył o swoje miejsce na scenie publicznej i o wyraźnie rozpoznawalny głos w chórze młodego pokolenia, o tyle późny, dojrzały Zagajewski nie lubi ostrych sporów, nie lubi stawiania kwestii na ostrzu noża. Woli spokojną wymianę argumentów od pieniackich kłótni. Wysoko ceni geniusz koncyliacji, przyjaźni, łączenia i pojednania. Także i w tej dziedzinie jego duchowe pokrewieństwo z Czapskim rysuje się całkiem wyraźnie. O ile tradycja estetyczna, od czasów dialogu Ion Platona przedstawia „rzemiosło” i „natchnienie” jako przeciwstawne i sprzeczne prądy, o tyle Czapski i Zagajewski mówią o jednym prądzie w dwóch różnych fazach: powolnej i przyspieszonej. Kontemplacja to powolne, pracowite, codzienne, rzemieślnicze „piłowanie”, które pogłębia świadomość i wyostrza zdolność percepcji, trafnego odróżniania i oceniania jakości barw, dźwięków i słów. Kontemplacja jest koniecznym wstępem, przygotowaniem do przychodzącego znienacka momentu natchnienia, czyli, jak to nazywa Czapski, do „skoku” i „lotu”. Cytat z Baudelaire’a ujmuje istotę tak rozumianego natchnienia: „Pod słowem natchnienie rozumiemy energię, entuzjazm intelektualny i zdolność utrzymywania swych władz w napięciu”. Bez uprzedniej „kontemplacji” artysta nie byłby w stanie dobrze wykorzystać chwili natchnienia, nie potrafiłby „utrzymać swych władz w napięciu”. To co często przedstawia się jako kłótliwą alternatywę, Czapski i Zagajewski przedstawia jako owocną koniunkcję. Wzorcem i archetypem tak rozumianej kontemplacji twórczej jest życie kwiatów, które, aby wybuchnąć cudem pełnego rozkwitu wymagają uprzedniej starannej pielęgnacji: stosownego nasłonecznienia, odpowiedniej ziemi i stałego, cierpliwego podlewania.

Artysta w szczególny sposób postrzega niewidzialny wymiar rzeczy widzialnych – potrafi go odsłonić, przedstawić i nazwać. Nie jest to mistyka sensu stricte, lecz tylko, jak to określa Zagajewski, „mistyka dla początkujących” – czyli wstęp, lub przygotowanie do mistyki religijnej. Trzeba odróżniać kontemplację przyrodzoną i artystyczną od kontemplacji nadprzyrodzonej – tym niemniej analogie są tak uderzające, że potwierdzają tradycyjną tezę o łasce, która nie niszczy natury, lecz ją udoskonala i dlatego Czapski zachęca artystów do studiowania mistyki Jana od Krzyża i Teresy z Avila, które mogą „służyć pomocą w rozróżnianiu u siebie istotnych i sztucznych, złudnych, wmówionych uniesień i natchnień, dających w rezultacie sztukę mętną i zafałszowaną”.

W twórczości Zagajewskiego poezja przeplata się ściśle z eseistyką – w esejach, w wersji prozaicznej, przewijają się często wątki, zwroty i obrazy, które znamy z jego poezji. Wiersze są zapisem momentu „widzenia”. Można by zatem wysunąć ostrożną hipotezę, że jego eseje to kontemplacyjne „piłowanie”, konieczne jako przygotowanie do chwili widzenia i dokładnego zapisu tej wizji w gotowym, już napisanym wierszu. Powolne, kontemplacyjne rzemiosło postrzega rzeczy analitycznie, w oderwanych od siebie kawałkach – w chwili natchnionego „widzenia” artysta widzi wszystko „syntetycznie” – tak zwane „natchnienie” to skok z niższej rangą kategorii ilości do wyższej kategorii jakościowej. Czasami, tak jak w głębokiej i trwałej pamięci Bergsona i Prousta (la durée) kolejność chronologiczna jest tu odwrócona i najpierw powstaje wiersz, a potem kontemplacyjne i analityczne tłumaczenie tego wiersz na język pojęć – czasami „kontemplacja” jest wstępem i przygotowaniem do napisania wiersza, czasami komentarzem do już napisanego wiersza.

Wiersz Rozmowa z Fryderykiem Nietzschem znajdujemy w tomie Płótno z 1990 roku, zaś esej Nietzsche w Krakowie w tomie Obrona żarliwości z 2002 roku. Także spore fragmenty książki Lekka przesada poświęcone są Nietzschemu. Ciekawe, że Zagajewski przyjmuje z entuzjazmem wczesnego Nietzschego, zaś późnego Nietzschego radzi czytać ostrożnie, sceptycznie i selektywnie. Nieprzypadkowo, to właśnie we wczesnych Narodzinach tragedii Nietzsche wyłożył swoją koncyliacyjną, bliską Zagajewskiemu, teorię powstania greckiej tragedii z ducha muzyki, z połączenia elementów apollińskich i dionizyjskich. Zazwyczaj Apollo jest zawziętym wrogiem Dionizosa i zwalcza barbarzyńską watahę jego zwolenników nadchodzącą z Azji Mniejszej. Czasami jednak stan wojenny przerwany jest krótkim i szczęśliwym okresem pokoju, w którym dochodzi do owocnych mediacji, negocjacji i nader szczęśliwej syntezy sprzecznych elementów. Właśnie wtedy powstały budzące zachwyt ateńczyków wystawienia teatralne tragedii Sofoklesa i Ajschylosa: „Teraz działanie delfickiego boga ograniczyło się do tego, by brutalnemu przeciwnikowi wytrącić niszczycielską broń z ręki przez zawartą w stosownej chwili ugodę. Ta ugoda to najważniejszy moment w dziejach greckiego kultu: gdziekolwiek spojrzeć widać skutki tego wydarzenia. Było to pojednanie dwóch przeciwników z ostrym określeniem przynależnych im odtąd rewirów i okresową wysyłką darów w dowód szacunku. W rzeczywistości przepaść nie zniknęła”.

Zupełnie inaczej wygląda wiedza radosna w ujęciu późnego Nietzschego, kiedy to już tylko i wyłącznie Dionizos odbiera pochwalne dytyramby i rozdaje chwile radości. Apollo przestał już być dominującym rywalem, a ironiczny i sceptyczny Sokrates, który ośmielał się bluźnić i drwić z poetów został już dawno wyśmiany i pokonany. Według późnego Nietzschego znany nam z hebrajskiej i chrześcijańskiej tradycji Bóg umarł bezpowrotnie i nieodwołalnie, w dodatku sami go zamordowaliśmy: „Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd posiadał, krwią spłynęło pod naszymi nożami”. Wraz ze wszechmocnym Stwórcą zniknął też świat, który On stworzył – nie ma już dobra i zła, nie ma różnicy między tym, co wysokie i szlachetne i tym, co podłe i niskie, nie ma zachwytów nad pięknem i wstrętu do tego, co obrzydliwe. Nie ma żadnych różnic jakościowych, wszystko się wyrównuje, zaciera, szarzeje i znika. Pozostała nicość, jałowy absurd, bezsens i pustka. Na szczęście, w ostatniej chwili, zanim jeszcze dawny Bóg stracił swą wiarygodność, pojawił się zapowiadany przez Zaratustrę prawomocny windykator, dionizyjski Übermensch, który odebrał chrześcijańskiemu Bogu to, co mu ten Bóg zabrał i to, co od początku słusznie mu się należało, czyli cudowną, radosną i twórczą Wolę Mocy, która leczy wszystkie rany serca i stwarza nowe światy, nową ziemię i nowe niebo, nowe wartości poza dotychczasowym dobrem i złem. Trudno się dziwić, że tak mocna obietnica wiedzy radosnej tak silnie uwodzi artystów, poetów i muzyków – tylko oni, wedle tej nowej estetycznej religii, są w stanie wyprowadzić nas z jałowej pustyni, odkupić i w pełni uszczęśliwić. A jednak Zagajewski nie daje się nabrać na tę obietnicę, zachowuje dystans i sceptycyzm. Nie bawi go dziki, dionizyjski taniec na grobie chrześcijaństwa. Nie bawi go idolatria podszyta wulgarnym świętokradztwem. Nietzsche miał rację w diagnozie sytuacji, miał rację twierdząc, że nihilizm jest nieuniknionym skutkiem i następstwem śmierci Boga w ludzkich sercach. Jednak jego recepta, jego zatruta wiedza radosna jako lekarstwo na nihilizm tylko pogłębia chorobę zamiast ją leczyć.

Najważniejsza różnica w pojmowaniu „wiedzy radosnej” między Zagajewskim a Nietzschem polega na zupełnie innej lokalizacji ośrodka mocy twórczej. W ujęciu Zagajewskiego kontemplacja z góry zakłada jakiś „obiekt” kontemplacji dany nam przez „naturę”, przez „przyrodę” lub przez Boga – a więc zakłada obiektywizm – „przedmiot” nie jest tu wytworem „podmiotu” – w „przedmiocie” ukrywają się pewne para-sakramentalne rzeczywiste obecności, które czujnie nastawiony i wyposażony w dobre anteny podmiot może odkryć i opisać. Przedmioty nie są martwe, uczy Czapski i Zagajewski, w każdym przedmiocie, szczególnie w zwykłych przedmiotach codziennego użytku kryje się ciągłe i ciche życie – still life – jak to nazywają Anglicy. Radość polega na rozpoznaniu jakiegoś piękna, jakiejś prawdy i jakiegoś dobra ukrytego w przedmiocie, a nie na ich stwarzaniu przez podmiot. Radość to nie tylko uczucie subiektywne, zamknięte w podmiocie – autentyczna radość jest otwarta na przedmiot, dotyczy określonych dóbr tkwiących konstytucyjnie w obiektywnym porządku naturalnym. Radość ma swój „obiektywny korelat” jak to nazywał Eliot w swoim przedstawieniu angielskich poetów metafizycznych. Tak rozumiana wiedza radosna jest identyczna z poznaniem, to energia, którą odczuwamy, gdy przechodzimy przez most epistemologiczny od podmiotu do przedmiotu i od przedmiotu do podmiotu.

W wierszu Rozmowa z Fryderykiem Nietzschem Zagajewski spotyka Nietzschego „na tarasie sanatorium, o świcie, kiedy opada mgła i śpiew rozsadza gardła ptaków”. Ale gdzie jest to sanatorium? Ostatnie linijki wiersza sugerują, że we śnie: „dlaczego małe sny znikają nad ranem a wielkie rosną?”. Małe sny to sny niskie i przyziemne, sny freudowsko-seksualne, obrazy naszych podświadomych pożądań. Wielkie sny rosną wysoko, to sny wieszcze, profetyczno-biblijne, wizje ponad naszą codzienną świadomością. W małych snach spotykamy nasze widma, w wielkich snach spotykamy naszych znajomych. Zagajewski spotkał Nietzschego w wielkim śnie. Ten wielki sen to także wizja tych samych „zaświatów” i wiecznych królestw, których Nietzsche nie znosił, bo zawsze przypominały mu sokratejsko-platoniczny logocentryzm i chrześcijaństwo, ten nędzny „platonizm dla ubogich”. O tym, że znajdujemy się w zaświatach, czyli w transcendentnej wieczności poza czasem i przestrzenią, świadczy wspomnienie Anny Frank, czyli kogoś kto żył i umarł 50 lat po śmierci Nietzschego. Całkiem jak Dante, który zadaje pytania cieniom w zaświatach tak samo Zagajewski zadaje Nietzschemu pytania, które można by w ten sposób sparafrazować i wytłumaczyć: „Szanowny Panie Fryderyku, dlaczego w Pana filozofii jest tyle nihilizmu? Dlaczego nie ma miłosierdzia i przebaczenia? Dlaczego jest tyle przemocy i «ciemnego bólu»? Dlaczego nie ma logosu, dlaczego nie ma jasnych słów i rozumu? Dlaczego jest tak dużo pogardliwego śmiechu, a tak mało zwykłej radości?”.

Przypomnijmy słynną deklarację chrześcijańskiego humanizmu Albrechta Dürera: „Prawdziwa sztuka tkwi w naturze, kto ją może z niej wydobyć, ten ją posiada. Im bardziej dzieło twoje zgodne jest z życiem, tym jest lepsze. Nie wyobrażaj sobie, że mógłbyś zrobić cokolwiek lepszego niż to, co Bóg stworzył. Z siebie samego człowiek nie może wykonać żadnego dobrego obrazu, ale jeżeli długo badał przedmiot i cały nim nasiąknął, to sztuka tak zasiana przyniesie owoc i wszystkie skarby tajemne serca będą wyrażone w dziele, w nowym stworzeniu”. Zagajewski podpisuje się pod tą deklaracją Dürera swoimi najlepszymi wierszami. Wędrówka „w górach jego poezji” to „poszukiwanie tego miejsca, w którym milczenie nagle wybucha mową”, jak pisze w wierszu Pożegnanie Zbigniewa Herberta. Wiedzy radosnej Adama Zagajewskiego szukajmy w takich wierszach jak Muszla, Ziemia ognista, Zimorodek, Wschód słońca nad Cassis, a także Mistyka dla początkujących i Poezja jest poszukiwaniem blasku. Jak wiemy już od dawna, zdziwienie jest początkiem zarówno filozofii, jak i poezji, Zagajewski chce uchwycić ten początek – początek jest dla niego o wiele ciekawszy niż dalszy ciąg – ma szacunek dla tajemnicy istnienia i dlatego zdecydowanie preferuje filozofie rozumiejące niż demaskujące. W jednym z wywiadów powiedział: „Poezja jest skokiem w coś innego, w tajemnicę i ten skok pozwala jej niekiedy oświetlić rzeczywistość”. Zagajewski umie doskonale pokazać jak to co niezwykłe czai się za tym, co najzwyklejsze i to właśnie jest jego wielką siłą. Nigdy nie porusza wprost tematów sakralnych, ale metafizyka czai się za prawie każdym jego wierszem, za każdym obrazem ptaka, kota, krajobrazu, drzewa lub kwiatu. W poezji Zagajewskiego, tak jak w różańcu tajemnice radosne przeplatają się z tajemnicami bolesnymi, a tajemnice chwalebne z tajemnicami światła.

PAWEŁ KŁOCZOWSKI

Szkic wygłoszony na międzynarodowej Konferencji Naukowej „Adam Zagajewski. Poezja rozmawia z filozofią”, 20-21 VI 2022, Kraków, Collegium Novum UJ.

When I’m 80

Czy to możliwe, że Paul McCartney obchodzi 80 urodziny? Kiedyś napisał chwytliwą, trochę wodewilową piosenkę When I’m 64 (Kiedy będę miał 64 lata):

 

Czy kiedy się zestarzeję i zacznę łysieć,

za wiele, wiele lat,

będziesz ciągle przysyłać mi Walentynkę,

urodzinowe życzenia, butelkę wina?

Czy będziesz mnie ciągle potrzebowała,

czy będziesz mnie ciągle karmiła,

Kiedy będę miał 64 lata?

 

Piosenka ukazała się na płycie Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza w pięknym roku 1967, uważanej za szczytowe osiągnięcie Beatlesów, choć był to szczyt w dyskografii, która przypominała Himalaje – tam wszystkie góry najwyższe. McCartney miał wtedy 25 lat. Perspektywa emerytury mogła mu się wydawać nieskończenie odległa. Ale czas przepłynął i sir Paul obchodzi osiemdziesiątkę.

Dostałem prezent z okazji tego jubileuszu i mogłem obejrzeć niezwykły dokument Get Back, pokazujący sesję nagraniową, którą Beatlesi odbyli w styczniu 1969 roku. Pomysł był taki, żeby po trzech latach przerwy znowu zagrali koncert dla publiczności. W 1966 roku zaprzestali występów, bo już mieli dość pisków dziewczyn, które zagłuszały ich muzykę. Poświęcili się nagraniom studyjnym. Ich kreatywność wybuchła z mocą, jaka jest dana tylko największym geniuszom sztuki. Ale odezwała się w nich tęsknota rock and rollowej kapeli do grania na żywo. Mogliby bez trudu ułożyć repertuar koncertu ze swoich przebojów, których mieli bez liku. Chcieli jednak przedstawić nowe kawałki. Stąd ta sesja, którą miał zwieńczyć koncert i która była filmowana przez Michaela Lindsaya-Hogga. Kamery rejestrowały Beatlesów non stop. W archiwach zachowało się kilkadziesiąt godzin nagrań. Na pewno nikt wtedy nie miał tego typu dokumentacji. Powstał z niej film Let it be, który został pokazany w 1970 roku i był wówczas traktowany jako dowód na kryzys w zespole, który doprowadził do jego rozpadu. Po blisko 50 latach dostęp do całości materiału uzyskał Peter Jackson (reżyser Władcy Pierścieni) i to on przygotował trzyczęściowy dokument (łącznie ok. 8 godzin) Get Back, który dla fanów Beatlesów jest rzeczą nadzwyczajną, jedynym tego rodzaju świadectwem ich twórczości.

Oczywiście patrzyłem na ten film okiem kogoś, dla kogo Beatlesi pozostają niezmiennie od pierwszego usłyszenia przedmiotem fascynacji (a musiało to się stać we wczesnym dzieciństwie, może jeszcze w Szczecinie, gdy w radioodbiorniku Kankan 3 usłyszałem jakąś ich piosenkę). Nie jest oczywiście tak, że muzycznego świata poza Beatlesami nie widzę. Myślę nawet, że rozległość moich upodobań jest dość znaczna, przez lata się wzbogaciła, ale tym bardziej siła przywiązania do Beatlesów pozostaje trwała. Ta miłość nie rdzewieje. Nie potrafię właściwie wytłumaczyć, dlaczego tak jest? Tajemnica duszy.

Wracając do filmu. Ogląda się go bez najmniejszego znużenia, choć z pozoru ciągle dzieje się w nim to samo: Beatlesi próbują kolejne piosenki, bawią się nimi, wygłupiają, pogadują ze sobą i z otoczeniem. Yoko Ono siedzi cicho przy Lennonie. Czasami przyjdzie Linda McCartney i porobi zdjęcia. Na początku w kącie klęczą jogini – tajemniczy przyjaciele Harrisona. Jest oczywiście nadworny producent Beatlesów George Martin. Ekipa dźwiękowa i filmowa kręci się po studiu. Materiał jest świetnie zmontowany przez Jacksona. Rejestruje momenty, gdy rodzą się pomysły na piosenki, które staną się jeszcze wielkimi przebojami zespołu, a także te, które pojawią się już na solowych płytach Beatlesów. Muzycy nie przynoszą nut. Po prostu ktoś, komu poprzedniej nocy coś zaświtało, siada do pianina albo gitary i przygrywa melodię. Pozostali słuchają, zaczynają improwizować od siebie. To wspólne granie pokazuje, jak byli nieprawdopodobnie muzykalni, w głowach mieli również całą bibliotekę utworów innych wykonawców, parodiowali je. Tworzenie piosenek po prostu cieszyło ich jak nic innego. Nawet jeśli się mylili w akordach, wciąż szukali harmonii. I nie mówili o sławie i pieniądzach, które muzyka im dawała. Dużo palili (ale raczej papierosy). Jedli tosty, czasem popijali wino.

Film ma swoją dramaturgię. Rejestruje dzień po dniu próby, choć Beatlesi nie mogą się zdecydować, do czego właściwie mają doprowadzić. Lindsay-Hogg naciska, aby zrobić koncert. Padają różne pomysły, niektóre egzotyczne, np. żeby zagrali w starożytnym amfiteatrze w Libii. McCartney sugeruje, aby miejsce było całkiem zaskakujące i podpowiada parlament w Londynie. Ringo nie chce wyjeżdżać za granicę. Harrison jest w ogóle sceptyczny w sprawie koncertu. On też powoduje kryzysową sytuację w trakcie prób. Trochę nie wiadomo, co jest konkretnie jej powodem. Sprzeczka z McCartneyem? Chyba chodzi bardziej o to, że George ma już swoje ambicje, w pewnym momencie mówi Lennonowi, że chciałby nagrać płytę solową, a w zespole czuje, że jest bardziej wykonawcą pomysłów przede wszystkim McCartneya. Ten rzeczywiście najbardziej sprawia wrażenie lidera, chce żeby spotkania miały jakiś cel. Lennon głównie się wygłupia i ściska z Yoko. Harrison w pewnym momencie oświadcza, że odchodzi z zespołu i rzeczywiście znika na kilka dni. Reszta próbuje go namówić na powrót. W końcu to się udaje. W międzyczasie Beatlesi zmieniają studio: wielką, nieprzyjazną halę filmową Twickenham zastępują kameralnym studiem w siedzibie ich firmy Apple przy Savile Row. Tu wraca dobra atmosfera i staje się to także za sprawą Billy Prestona – świetnego, ciągle uśmiechniętego, czarnoskórego pianisty, który trochę z przypadku trafia na próby Beatlesów. Akurat pracują nad piosenką Get back i jego obecność podnosi jakość nagrania. W tej scenie widać, że czują, iż dobrze im idzie, rodzi się coś naprawdę wartościowego. McCartney i Lennon patrzą na siebie i jest w ich spojrzeniach jakiś rodzaj komunii artystów, którzy wiedzą, że się idealnie dopełniają.

Tymczasem mijają kolejne dni stycznia, wciąż nie wiadomo co z koncertem. Przesuwany jest jego termin. Wreszcie ktoś podpowiada, żeby zagrali na dachu budynku Apple. Nie będzie zatem publiczności, ale powstanie materiał do filmu. Ostatnia część dokumentu Jacksona pokazuje ten występ Beatlesów. Jego zapis był prezentowany parę miesięcy temu w kinach Imax. Pisałem o nim w „Księdze przyjaciół”. Fragment tego koncertu wykorzystał w swoim najnowszym spektaklu Krystian Lupa.

Jakie by tu wysłać urodzinowe życzenia Paulowi McCartneyowi? Czego można życzyć człowiekowi, który został obdarzony jak mało kto na świecie? Powinniśmy raczej wyrazić wdzięczność za to, co stworzył. Może ludzkość nie zatraci się zupełnie, jeśli będzie z jego muzyką wciąż obcować.

WOJCIECH MAJCHEREK

Tekst ukazał się także na blogu Wojciecha Majcherka „Nie tylko o teatrze”

Galeria jednej fotografii (16)

Kiedy umawiałyśmy się na portret, Natalia Gorbaniewska odpisała, że 17. będzie w Warszawie na konferencji jednodniowej. Brała udział w debacie panelowej o twórczości Józefa Mackiewicza zorganizowanej 17 listopada 2007 w PKiN. Wzruszyła mnie uwaga Natalii, że „specjalnie na spotkanie ubrała sweter, który dostała od Janki Woroszylskiej” – wdowy po poecie, który był jej największym przyjacielem. Przed obiektywem miałam drobną kobietę – jedną z ośmiu odważnych, którzy w 1968 „wyszli na plac” protestując w Moskwie przeciwko wkroczeniu do Czechosłowacji wojsk Układu Warszawskiego.

Natalia Gorbaniewska, Warszawa 2007, z cyklu: „Portrety”, © Elżbieta Lempp

9 maja 2022

ELŻBIETA LEMPP

Archiwa pamięci

Nieduża książeczka o kremowej bieli, wytłoczone dyskretnie daty 2005–2020, czcionka zawsze przejrzysta, zdjęcia – nawet jeśli je znamy – za każdym razem chwytające za serce, wspaniale komponujące się na stronach… Są to znaki rozpoznawcze Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską. Nic dziwnego: kształt książki jest dziełem samym w sobie i wyszedł z rąk grafika wielokrotnie nagradzanego, Janusza Górskiego. I kiedy ją otwieramy, za rysunkiem Zbigniewa Herberta i cytatem o „szerszej ojczyźnie” – Nitki pamięci: cztery esencjonalne strony wprowadzenia. Tak wyobrażam sobie wejście w materię: zaczynając od wspomnienia osobistego, w którym życie piszącego, jego młodość jest od razu zanurzona w sprawach literatury. Łączącej Polskę i świat, Polskę krajową i emigracyjną, Warszawę z Paryżem. I jeszcze z małym podparyskim miastem, którego nazwa stanie się u nas głośna: Maisons-Laffitte.

Jeśli czytelnik jeszcze nie odgadł, że chodzi o rocznicowy katalog instytucji, którą od piętnastu lat kieruje Piotr Kłoczowski, na czele małego zespołu z nieocenioną Dorotą Fortuną, to znaczy, że przespał to piętnastolecie i wymaga natychmiastowego dokształcenia. Wprowadzenie Piotra zarysowuje początek, jeszcze osadzony w Polsce Ludowej, w atmosferze oficjalnej walki z „ośrodkami wrogiej propagandy”. A zarazem to początek podróży do Francji i do Włoch, początki przyjaźni, znajomości zawiązywanych wokół książek. Wśród przyjaciół i mistrzów powstają jego pomysły redakcyjne, układanie zbiorów esejów czy wierszy, poszukiwania w archiwach. Pojawia się fenomenalny projekt, obliczony na dziesięciolecia, edycji listów i dzienników, którym (jak się spodziewamy) nie będzie końca, tak bogata jest spuścizna. Cała droga Piotra Kłoczowskiego przygotowała go do pilotowania prac Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską. Było to naturalne podjęcie zadań, które od dawna sobie stawiał, dalszy ciąg fascynacji książką niezwykłą i uhonorowaną przez niezwykłą szatę graficzną. Instytut publikuje swoje opracowania pod własnym adresem bądź w zaprzyjaźnionej oficynie słowo / obraz terytoria. Powstała też „Biblioteka Mnemosyne”, do której są też zapraszani wielcy Europejczycy i ich ważne książki: Hannah Arendt, Nicola Chiaromonte, Wystan Hugh Auden, Rainer Maria Rilke.

Wprowadzenie Piotra Kłoczowskiego odwołuje się do dalekich wspomnień, od których wolno liczyć pierwszy impuls jego pomysłów wydawniczych: na początku było słowo. Ta sytuacja powtarzała się w życiorysach moich przyjaciół. Było to słowo „Kultura”, drukowane na górze okładki, a poniżej drobnym drukiem biegły nazwiska autorów i tytuły artykułów. Były numery miesięcznika i książki wydawane przez Instytut Literacki. Wojciech Karpiński wielokrotnie opowiadał, jak czytał zza pleców starszego brata Jakuba przeszmuglowany do Polski egzemplarz Zniewolonego umysłu. Chociaż do wydawnictw Instytutu Dokumentacji i Studiów… należą również książki innych autorów, ta firma utożsamia się nadal z jej miejscem inicjacyjnym, z kręgiem „Kultury”. Najpierw więc z zakazanymi książkami i czasopismem, potem, kiedy już można było podróżować na Zachód, ze staroświecką willą na ciągle idyllicznym przedmieściu. Pamięć podróży do Maisons-Laffitte (na co dzień i w święta, którymi z czasem były pogrzeby…) obejmowała nie tylko rozmowy. Liczyło się wnętrze domu, regały pękające od książek i teczek maszynopisów, paczki już wypełnione i czekające na wysłanie, portrety Czapskiego zawieszone skośnie na rampie schodów; liczyły się twarze wysuwające się z różnych pokojów, w które lubiłam wpisywać wyobrażenia o innej Polsce, dla mnie nieuchwytnej. W tym domu właśnie Wojciech Karpiński odnajdywał ciągłość, zerwaną we wrześniu 1939 roku. Willa w Laffittach nie tylko ofiarowywała poziom świadomości politycznej, której moje pokolenie dopiero miało się uczyć. Również stosunek do kultury humanistycznej, do twórczości był tu jedyny w swoim rodzaju – chociaż nierzadko konkurowała ona z pasjami politycznymi, co mogło powodować prawdziwe kryzysy… Szerokie pojmowanie kultury okazywało się cenną pedagogiką dla młodszych gości, którzy odchodzili obdarowani tomami nowych publikacji.

Biała książeczka ma w nagłówku: Wśród mistrzów i przyjaciół – to również aluzja do tytułu książki Krzysztofa Pomiana. A zarazem do najbardziej płodnej zasady rządzącej ciągłością kultury. Związek z mistrzem (choćby wyobrażony, wyczytany z dzieł), grono przyjaciół, wśród których przekazujemy sobie książki dla nas ważne, odpowiadające na potrzebę wiedzy, potrzebę rozumienia – tak rozszerza się obejmowany przez każdego z nas obszar historii. Dodane do siebie lata życia Czapskiego oraz nowych jego przyjaciół z Warszawy i Krakowa dawały liczbę, którą można było określić właściwą rozpiętość naszych biografii. Przecież dzieciństwo „Józia” to lata, gdy Polacy z Galicji, patrząc zazdrośnie na Węgrów, marzyli o Monarchii Trójgłowej jak o prowizorycznym choćby rozwiązaniu… Na podobnej zasadzie Czesław Miłosz mówił o swojej obecności w historii sięgającej daleko poza datę urodzenia. Ta biografia obejmowała połowę XIX stulecia, a gdy popatrzeć bliżej – odpowiadała pewnej całości liczonej od początku czasu rozbiorów. Jako współczesna Giedroycia, Miłosza mogłam dysponować ich punktem widzenia, kształtującymi ich – historycznie, geograficznie – przesłankami. Dla gościa z kraju warunki ich działania, szczupłość środków, mała liczba osób wykonujących tak odpowiedzialne zadania – i w tle konflikt z olbrzymem, bo za władzami polskimi stała Rosja i podporządkowane przez nią połacie świata – wszystko na tle spokojnego, pracowitego nastroju w willi – mogło przyprawiać o zawrót głowy, poczucie nierealności. Zwłaszcza jeśli kilka dni wcześniej odbierało się paszport w Polsce, na komendzie milicji obywatelskiej. Eksterytorialna redakcja „Kultury”, poza światem oficjalnym, żyła w atmosferze, która na mnie sprawiała wrażenie przede wszystkim intensywności intelektualnej i wagi ludzkich więzi; aż do konfliktów już w schyłkowej fazie „Kultury”, które zapowiadały koniec epoki i o których rozmawialiśmy przyciszonymi głosami.

Przeciwnicy polityczni (w złej czy dobrej wierze) oskarżali ich o konserwatyzm – o jakie zresztą występki nie byli oskarżani. Wydawało się zbyteczne bronić „Kulturę” przez takim zarzutem. W kraju, któremu odebrano przeszłość, lub ją prymitywnie skłamano, posiadanie przeszłości było atutem fenomenalnym – tylko trzeba było wiedzieć co z tym fantem zrobić. Częściową odpowiedzią była świadomość płodnej konfrontacji z dziejami Zachodu. To spotkanie, po części zgodne, po części konfliktowe, dawało fascynujące rezultaty w twórczości Gombrowicza, Stempowskiego, Jeleńskiego. Myśl polityczna Redaktora była oparta, z jednej strony, na przemyśleniu związków z Europą i miejsca w Europie, z drugiej na wysuwaniu na pierwszy plan specyfiki sytuacji kraju nad Wisłą. Pewien element konserwatyzmu wydawał mi się naturalny u osób urodzonych, wychowanych przed katastrofą – inny świat wspomnień, nawyków, poczucia przynależności. Świat brutalnie utracony, powroty do miejsc pamięci wykluczone…

Sama myśl wydaje się podniecająca: zastanowić się nad politycznym stosunkiem Giedroycia do konserwatyzmu – czy był zdecydowanie negatywny? Nad osobistym stosunkiem (wcale nie prostym) Konstantego Jeleńskiego, beniaminka, który uchodził za lewicowca. A Józefa Czapskiego, najstarszego, spadkobiercy kilku rodzin arystokratycznych Europy Środkowej – i żywiołowo otwartego na nowość? Może warto namówić kuratora Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską do jakiejś sesji na temat laffickiej specyfiki rozumienia ideologii. Było ono ściśle związane z osobowościami i pokrywało całą paletę postaw: od stosunku instrumentalnego (dla Redaktora idee były narzędziami do walki o przyszły kształt Polski) – do ich związku z uczuciami moralnymi i estetycznymi (jak to widzę u Czapskiego i Jeleńskiego…). Z rozmaitych przyczyn ukształtowało się tutaj poczucie poszerzonej historii osobistej i zbiorowej; kategorie ciągłości, nawiązania, zerwania, przetwarzania – w polityce i w kulturze – organizowały się inaczej niż w kraju i na Zachodzie. Widzę, że długo nie powinno nam zabraknąć tematów do prywatnych i nie tylko prywatnych rozmów, z podparyską willą w górnym prawym rogu obrazu.

Otwierając książkę rocznicową zdajemy sobie sprawę z ogromnej pracy dokonanej w Instytucie Dokumentacji i Studiów…, do której należy dołączyć zapowiedzi, będące kontynuacją zadania, zarazem oczywistą, a w pewnych wypadkach niemal niemożliwą, szaloną. O ile dają się objąć racjonalnym projektem publikacje związane z większością współpracowników „Kultury”, o tyle bez porównania trudniej jest z odczytywaniem i edycją dzienników Józefa Czapskiego – monumentu zawartego w paruset zeszytach. I o niesamowitej zawartości: są tam dzienne zapisy, rysunki, wypisywane cytaty z wielojęzycznej poezji, wklejane cudze listy czy artykuły, zdjęcia, wycinki z gazet. A przede wszystkim pisanego charakterem pisma przekraczającym wyobrażenia o tym, czym może być pismo trudne… Dostaliśmy niedawno pierwszą części zachowanej partii dziennika dzięki wysiłkom Mikołaja Nowaka-Rogozińskiego.

Struktura tomiku rocznicowego jest przemyślna. Przy każdej z osób wymienianych są wybrane z jej pism czy listów zdania malujące nastrój czasu czy rodzaj spraw zajmujących piszącego. Są fotografie, zawsze fascynujące, kilka szkiców Czapskiego, reprodukcja obrazu Lebensteina, bliskiego środowisku. Do „ludzi «Kultury»” dołączeni są ci, którzy się z nimi przyjaźnili, którzy w tym opiekuńczym cieniu rozpostarli skrzydła, a zarazem sami dodali splendoru willi w Maisons-Laffitte. Jeśli sobie uprzytomnimy, że wokół jądra tworzonego przez Redaktora, Zofię i Zygmunta Hertzów, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (partenopejczyka), spotykamy gości i sprzymierzeńców takich jak Jeleński, Miłosz (przez pewien czas trudny domownik), Gombrowicz, Zbigniew Herbert, Leszek Kołakowski, Krzysztof Pomian, Jan Józef Lipski… Cała połać kultury polskiej od połowy XX stulecia dała sobie spotkanie pod numerem 91 na avenue de Poissy.

Przeglądanie białego tomiku prowadzi do obrazu formowania się kół na powierzchni wody, rozchodzących się od tej pierwszej zuchwałej decyzji w 1946 roku, by po demobilizacji Armii Andersa założyć niezależne pismo, najpierw w Rzymie, potem w Paryżu, gdzie sytuację widziano bardziej sprzyjającą. „Kultura” i jej twórcy, pisarze z nią związani, wyklęci w Polsce, z czasem staną się celem pielgrzymek, hasłem wywoławczym, przedmiotem snobizmu. Najbardziej oczywiście ciekawią nas dzisiaj ci, którzy pozostawili ślad w języku; ślad, w którym widzimy przekraczanie granicy w sztucznie narzuconym obrazie Polski dzielonej na kraj i emigrację. Jak odległe wydają się dzisiaj tamte walki, jak dziwnie się czułam tłumacząc je niedawno jeszcze młodym. I myślę sobie, że odpowiedź na pytania o tamte sprawy może korzystnie zastąpić – po prostu wręczenie rocznicowego tomu. W publikacjach wydawanych od roku 2005, w publikacjach zapowiedzianych utrwaliło się pewne nastawienie: wolnościowe, pełne wyobraźni, które pozostanie żywotne tak długo, jak będzie trwał ten język. Ale nie da się policzyć nieodnotowanych nigdzie czytelników, dla których książki z szeroko pojętego „kręgu «Kultury»” stanowiły składnik samokształcenia, kształtowania poglądów na świat. Ta kategoria, najliczniejsza, stanowiła rzeczywisty cel działalności wspólnoty z Maisons-Laffitte. Do tego rozwijanego w czasie zadania, którego pierwszy etap zamknął się ze śmiercią Redaktora, dołączają autorzy opracowań, badań archiwalnych, spisywacze biblio- i biografii i mam nadzieję, słowa mojego komentarza, który ma tylko jeden sens: przypominać.

EWA BIEŃKOWSKA

„Wśród mistrzów i przyjaciół. 15 lat Instytutu Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską. Opracowanie edytorskie i wybór tekstów Dorota Fortuna i Piotr Kłoczowski. Redaktor prowadzący Dorota Fortuna. Warszawa 2021.

Psychoanaliza i archeologia

W niejednym miejscu i przy niejednej okazji Freud porównywał psychoanalizę do archeologii. Nie sama tylko regularność, z jaką Freud po tę metaforę sięgał, sprawia, iż warto się jej uważnie przyjrzeć. Trzeba pamiętać, że twórca psychoanalizy był znawcą i wielbicielem starożytności – podróżnikiem, kolekcjonerem artefaktów, wnikliwym czytelnikiem klasycznych tekstów. Jeśli zaś ktoś za budulec kluczowej dla siebie metafory – uzasadniającej ważność dzieła swojego życia – bierze sobie dekoracje ze sfery bliskiej i dobrze znanej, to taka metafora z pewnością nie jest przypadkowa, nie jest tylko chwytem retorycznym, ale raczej konstrukcją dobrze przemyślaną i dobrze uzasadnioną. (To trochę tak, jakby Vladimir Nabokov porównał powieść do zagadki szachowej). Warto więc przyjrzeć się tej metaforze – poddać ją analizie, przeprowadzić przez nią przekop, przedrzeć się przez jej kolejne warstwy – aby przekonać się, co może nam ona powiedzieć zarówno o psychoanalizie, jak i o archeologii, a przy okazji o społecznym odbiorze obu dziedzin i o jej legendarnych pionierach.

W ujęciu czysto mechanicznym porównanie psychoanalizy do archeologii jest dość trafne i działa bardzo obrazowo. Ukryte założenie pracujące w tej metaforze jest takie, że wszyscy świetnie wiedzą, czym jest i na czym polega archeologia, a niekoniecznie, czym jest i na czym polega psychoanaliza. To archeologia ma psychoanalizę (nie odwrotnie!) tłumaczyć, uprzystępniać, a zarazem legitymizować i uwiarygadniać. Trzeba przyznać: podobieństwa są oczywiste. Proces psychoanalizy podobny jest do wykopalisk, bo również polega na odkopywaniu kolejnych, ukrytych dotąd przed wzrokiem warstw lepiej lub gorzej zachowanego materiału. Co więcej, materiał archeologiczny ułożony jest w sposób podobny, co materiał psychiczny – nowsze warstwy zakrywają i potencjalnie zanieczyszczają warstwy starsze. W procesie wydobywania znalezisk należy uważać, by ich w czasie wykopywania nie uszkodzić – to samo stosuje się do procesu terapeutycznego, w którym również niedoświadczony i zbyt pochopny terapeuta może poczynić więcej szkód niż korzyści. Jeden i drugi proces wymaga ogromnej cierpliwości – zarówno w pracy archeologa, jak i psychoanalityka bywają sesje bezowocne, siermiężne i rozczarowujące, a bywają chwile, gdy w pozornie nieobiecującym miejscu dostaje się zaskakująco bogaty „urobek”. I wreszcie – najważniejsze podobieństwo: w psychoanalizie, tak jak i w archeologii badacz dostaje do rąk głównie potłuczone skorupy, z których próbuje wnioskować o znacznie większych całościach. Kluczowym procesem – na którym najsilniej odciska się piętno osobowości samego badacza – jest interpretacja tego, co udało się wykopać. Zdolność interpretacji odróżnia laika od specjalisty. W obu wypadkach jednak to właśnie na tym etapie najczęściej dochodzi do błędów, wypaczeń, czy wręcz przekłamań. I chociaż zarówno wobec archeologów, jak i psychoanalityków, wysuwano zarzuty dotyczące samych metod wydobycia, to jednak najbardziej uzasadniona i najtrwalsza krytyka dotyczyła zawsze właśnie interpretacji, zwłaszcza że ojcowie założyciele obu dziedzin przejawiali w tej kwestii styl raczej intuicyjny niż naukowy.

Trzeba też przyznać, że z punktu widzenia obrońcy psychoanalizy (a Freud do końca życia był jej szermierzem, walczącym nie tylko z otwartymi przeciwnikami, ale również i ze schizmatykami) metafora jest dość ryzykowna. Wszystkie zarzuty jakie stawiano psychoanalizie, można bowiem postawić również i archeologii (w każdym razie tej klasycznej, z przełomu XIX i XX wieku). Rodzą się w zasadzie te same wątpliwości. Czy naprawdę z zatartych fragmentów snów można wysuwać wnioski dotyczące życia emocjonalnego danego człowieka, a może i wręcz całej ludzkości? Czy naprawdę z zachowanych fragmentów ceramiki umieszczanej w grobowcach można wyciągać wnioski dotyczące sposobu życia całej zaginionej cywilizacji? A przede wszystkim – zastrzeżenie drugiego rzędu – czy słusznie archeolog lub analityk z dostępnych ułamków wyciągnął właśnie takie, a nie inne wnioski?

Kiedy prześledzi się historię archeologii, widać wyraźnie, że niezbyt nadaje się ona na podporę dla cieszącej się wątpliwą reputacją psychoanalizy. Zestawienie obu dziedzin wcale nie znosi zarzutów wysuwanych wobec tej drugiej, bo niemal takie same zarzuty wysuwano pod adresem tej pierwszej. Dzieje archeologii klasycznej pełne są błędów, przekłamań (niekiedy celowych), jak również zmiennych mód, sporów i kontrowersji – przypominających kłótnie pośród psychoanalityków. Niejednokrotnie zdarzało się, iż archeolog pracował wedle wcześniej przyjętej tezy, a wszystkie znalezione artefakty naginał i dopasowywał do niej: psychoanalitykom również zarzucono, że niemal zawsze wiedzą, co chcą u pacjenta „znaleźć”, a wówczas właściwie każdy element jakoś da się do przyjętej z góry tezy dopasować. Warto też zwrócić uwagę na sam typ badacza, odnoszącego największe sukcesy w okresie heroicznym archeologii. Odkrywca Troi i Myken – Heinrich Schliemann – oraz odkrywca Knossos – Arthur Evans – to postaci na bakier z rygorem naukowym, niezwykle silne osobowości, śmiało wyznaczające kierunki pracy, ale i zamknięte na jakąkolwiek krytykę. Zarówno Schliemann, jak i Evans pozostawali w sporze z archeologią naukową, w swoich działaniach ocierali się o szarlatanerię, a jednak ich dokonania są niezaprzeczalne, a ich wpływ popularyzatorski i inspiracja dla kolejnych pokoleń badaczy są absolutnie niezrównane. Mniej więcej to samo można powiedzieć i o Freudzie.

Podobieństwa osobowościowe czy społeczne to niejedyny powód, by przywołać Schliemanna i Evansa. Za którymś razem Freud uściślił bowiem swoją metaforę, mówiąc, że wielkie odkrycia psychoanalizy są dla ludzkości tym samym, co odkrycie kultury mykeńskiej (Schliemann) i minojskiej (Evans) pod warstwą klasycznej kultury greckiej. Faktycznie: odkrycia psychoanalizy zrodziły niemal te same kontrowersje, zdobyły podobny rozgłos i również doprowadziły do konieczności reinterpretacji i zmiany wcześniejszego sposobu myślenia o człowieku jako takim, ich wpływ zaś sięgał daleko poza pierwotnie zarysowaną dziedzinę i poruszał nie tylko specjalistów, ale i szeroką publiczność.

Charakterystyczny jest zabieg Freuda, polegający na połączeniu kultury mykeńskiej i minojskiej w parę. W zbiorowej wyobraźni od samego ich odkrycia obie te kultury też funkcjonują zwykle w antytetycznej parze. Mykeny są w naszym wyobrażeniu swego rodzaju przeciwieństwie kultury minojskiej, a odkrycie tej drugiej znacznie wzmocniło panujące (i narzucone przez Schliemanna) wyobrażenie o kulturze mykeńskiej. Przeciwieństwa wzmacniają się nawzajem, nawet jeśli efektem ubocznym jest nieuchronne uproszczenie.

Mykeńczycy są więc budowniczymi twierdz, Minojczycy są budowniczymi pałaców. Mykeńczycy są brutalni, barbarzyńscy, nieokrzesani, agresywni i popędliwi. Minojczycy są wysublimowani, wykształceni, kulturalni, pokojowi i uładzeni. Oczywiście obraz obu kultur (trwale już nakreślony przez autorytarną wizję Schliemanna i Evansa) nie zawsze ma uzasadnienie w prawdzie historycznej. Skoro jednak wyobrażenie o obu kulturach utrzymuje się mimo nowszych ustaleń naukowych (znaleziska w obrębie stanowisk kultury mykeńskiej dowodzą wysokiego poziomu rozwoju cywilnego, znaleziska minojskie miewają charakter militarny), to znaczy, że trafia w jakąś powszechną potrzebę, że odpowiada jakiejś głębszej prawdzie o człowieku – nawet jeśli nie jest to do końca prawda historyczna o cywilizacji mykeńskiej i minojskiej.

Nakreślony przez Schliemanna obraz Myken nadal niezwykle silnie działa na naszą wyobraźnię. Schliemann był człowiekiem przebojowym i upartym, co zarazem doprowadziło go do sukcesów, jak i zafałszowań. Był przekonany, że poematy Homera zawierają prawdę historyczną – i to przekonanie doprowadziło go do odkopania Troi, ale zarazem nie pozwoliło mu właściwie zinterpretować wykopalisk (za Troję Priama uznał niewłaściwą warstwę). Odkopując groby mykeńskie równie ślepo, co wcześniej Homerowi, wierzył Pauzaniaszowi. I tym razem doprowadziło go to do sukcesów – odkrycia słynnych złotych masek – a zarazem uwięziło go we wcześniej przyjętej tezie, że ma do czynienia z grobowcami wodzów z okresu wojny trojańskiej (choć późniejsze badania naukowe jednoznacznie dowiodły, że grobowce pochodzą z innego okresu). Schliemann miał też talent do bon motów (słynne: „Spojrzałem w twarz Agamemnona”), a to jest klucz do sukcesu w zasadzie w każdej dziedzinie ludzkiej aktywności. W swojej pracy archeologicznej Schliemann wykazywał też charakter iście „mykeński” – kopał bez opamiętania, nie przejmował się niszczeniem warstw, które go nie interesowały, ukrywał znalezione skarby i wykradał je sułtanowi, łamał wszelkie obowiązujące zasady.

Styl pracy Evansa był zdecydowanie bardziej „minojski”. Mniej miał w sobie z kolonizatora i pogranicznego pioniera. Negocjował z lokalnymi władzami, kupował ziemię pod wykopaliska od kreteńskich chłopów. O trwałość swojej wizji zadbał metodami mniej awanturniczymi niż Schliemann, ale może jeszcze skuteczniejszymi. Nie tylko bowiem odkopał minojski pałac w Knossos, nie tylko opisał i zinterpretował pojedyncze artefakty, a wreszcie i całą cywilizację, ale również pokusił się o jej rezurekcję, nakazując odtworzenie minojskich malowideł z zachowanych fragmentów i wreszcie daleko posuniętą rekonstrukcję samego pałacu. Przeglądając odtworzone malowidła w muzeum w Heraklionie jesteśmy zdumieni, jak niewielka ich część oparta jest na faktycznie zachowanych fragmentach, a jak wielka jest wynikiem rekonstrukcji, a tym samym spekulacji. Pracujący pod okiem Evansa malarz Émile Gilliéron jest raczej twórcą niż odtwórcą wszystkich tych byków, delfinów, książąt, akrobatów i ciemnowłosych piękności znanych doskonale z niezliczonych reprodukcji. Podobnie jest z samym pałacem w Knossos – zrekonstruowanym w kolorze – który jest raczej projekcją fantazji Evansa (bardzo interesujących) niż wynikiem ścisłych naukowych badań. Współczesny podróżnik, który zna już nie tylko teorie Evansa, ale i o wiele bardziej przekonujące teorie krytyków Evansa, czuje się w Knossos dość dziwnie. Czuje bardzo silne oddziaływanie zrekonstruowanego pałacu (z czerwonymi kolumienkami!), a zarazem nie potrafi mu się do końca poddać. Działa na niego czar, któremu nie chce ulec. O wiele bardziej komfortowe jest zwiedzenie Fajstos (tam nie ma rekonstrukcji), gdzie wyobraźnia początkowo zdaje się pracować dość swobodnie. Po pewnym czasie okazuje się jednak, że mamy przed oczami Knossos Evansa – tej wizji nie da się wymazać – co zarazem realnie ułatwia nam zwiedzanie i rozumienie Fajstos, a równocześnie więzi nas na stałe w wizji, o której wiemy już, że raczej nie jest słuszna. Wiemy, ale nie przestajemy jej jakoś instynktownie ufać.

Być może podobnie jest z psychoanalizą. Późniejsze badania wielokrotnie dowodziły nieprawdziwości podstawowych twierdzeń Freuda. Krytykowano – słusznie – jego metody badawcze, jego ukryte założenia (które później każdy wykopany artefakt nieodmiennie potwierdzał), wreszcie same najważniejsze teorie. A jednak psychoanaliza nie przestaje nas urzekać i elektryzować. Może właśnie ze względu na wewnętrzną spójność wizji Freuda (taką samą jak w wizjach Schliemanna i Evansa)? Może teoria Freuda – potwierdzając tym samym samą siebie! – działa raczej na naszą nieświadomość niż świadomość, tak jak na naszą nieświadomość na zawsze już silnie działać będą fałszywe grobowce homeryckich herosów Mykenach i czerwone kolumienki w Knossos.

Aby pójść dalej w analizie metafory Freuda (zwłaszcza w jej wersji uściślonej) musimy zauważyć, że każda dobra metafora (a ta jest bardzo dobra) ma zawsze jedną, niezmienną właściwość: dobrze działa w obie strony. Jeśli oczy są jak gwiazdy, to również gwiazdy są jak oczy. Jeśli śmierć jest jak sen, to sen jest jak śmierć. Jeśli psychoanaliza jest jak archeologia, to archeologia jest jak psychoanaliza. Jeśli faktycznie wielkie odkrycia psychoanalizy są jak odkrycie kultury mykeńskiej i minojskiej, to znaczy, że odkrycie kultury mykeńskiej i minojskiej pod warstwą klasycznej kultury greckiej jest dla ludzkości tym, czym wielkie odkrycia psychoanalizy.

Przedstawiony wyżej uproszczony obraz kultury mykeńskiej i minojskiej jest kluczem do zrozumienia, w czym ich odkrycie przypomina wielkie odkrycia psychoanalizy. Wojownicze i brutalne Mykeny są niczym freudowskie id, a subtelne i wyrafinowane Knossos jest jak freudowskie superego, ukryte za dobrze znaną i widoczną klasyczną kulturą grecką przypominającą freudowskie ego.

Grecka kultura klasyczna jest tym, z czym nam jakoś miło, bezpiecznie i satysfakcjonująco. Grecka kultura klasyczna jest racjonalna, symetryczna, uładzona, przewidywalna, powtarzalna, proporcjonalna – stanowi pewien ideał nie tylko estetyczny, ale i etyczny. Greckiej kultury klasycznej – Sokratesa, Fidiasza, Peryklesa i Sofoklesa – nie mamy żadnego powodu tłumić i wypierać. Z tego dziedzictwa jesteśmy dumni, chętnie się z nim afiszujemy. Dziedzictwa mykeńskiego zaś się wstydzimy, bo jest ono nieco mroczne, nieco barbarzyńskie, może bardziej zwierzęce niż ludzkie. Dziedzictwo minojskie też nas jakoś uwiera, bo choć jego subtelność moglibyśmy sobie wziąć na sztandary, to jednak nie chcemy przyznawać się do związanej z nim słabości i uległości. Kultura mykeńska jest dla nas nazbyt dominująca, a kultura minojska jest nazbyt submisyjna.

Mykeny symbolizują i ucieleśniają freudowskie id – wstydliwie ukryte siedlisko prymitywnych, mrocznych, wulgarnych instynktów. Freud widział ten związek bardzo wyraźnie, czerpiąc z mitologii mykeńsko-tebańskiej nazewnictwo dla identyfikowanych przez siebie instynktów i kompleksów. Edyp, Orestes, Klitajmestra, Elektra… Całe to ojcobójstwo, kazirodztwo i ludożerstwo… Część ludzkiej natury, której nie lubimy widzieć w sobie, wolimy zaś projektować ją na skąpane w mrocznej przeszłości symbole – jak choćby mykeńskie zamczysko. Może stąd bierze się uczucie absolutnej niesamowitości – czy wręcz grozy – doświadczane po przekroczeniu Lwiej Bramy: uczucie, jakiego próżno oczekiwać na Akropolu, w Delfach, w Epidauros, w Koryncie, czy w jakimkolwiek innym siedlisku uładzonej i wyszlifowanej kultury klasycznej. Najbardziej poruszające w Mykenach są oczywiście grobowce (Mykeny to jest centrum Tanatosa, freudowskiego instynktu śmierci, odczuwanego przez każdą żyjącą istotę, przejawiającą naturalny popęd umierania i zabijania), ale także i tajemnicza podziemna cysterna. Podobno Henry Miller bał się zajrzeć do środka. Niesłusznie: właściwie całe jego dzieło literackie jest przecież takim zaglądaniem w samo dno ludzkiej istoty. Obecnie mykeńska cysterna zagrodzona jest metalową kratą, na widok której czujemy jednak pewną ulgę. Dalej pójść się nie da: to pierwsza ulga. Nic stamtąd na nas nie wylezie: to ulga druga i pewnie istotniejsza. Współczesne teorie archeologiczne dotyczące tego, jakie płyny trzymano w zbiorniku i w jakim celu, są zupełnie niesatysfakcjonujące. Czy była to oliwa, czy wina, czy woda pitna, czy raczej przeciwpożarowa? Czy zbiornik pełnił rolę obronną, merkantylną, czy rozrywkową? Zdecydowanie bardziej pobudzające intelektualnie są tutaj pytania niż przyziemne odpowiedzi. Być może to samo można powiedzieć o psychoanalizie.

Knossos – i cała kultura minojska – symbolizują dla nas superego. Stanowią triumf samoograniczenia, są portretem instynktów skutecznie powściągniętych. Pierwotne mroczne instynkty przechodzą tu stadium jakiejś sublimacji, jakiegoś wysubtelnienia. Knossos jest krainą Erosa – miłości ujętej w nawias i w cudzysłów, podniesionej do rangi gry, zabawy, rytuału. Czerwona kolumienka z Knossos – symbol na wskroś falliczny – jest antytezą mykeńskiej cysterny. (Wyobrażamy sobie, że popularną minojską grą erotyczną musiało być udawanie Mykeńczyków). Opanowuje nas tu raczej podziw niż groza. Oglądamy wnętrza, w których bez oporów moglibyśmy zamieszkać, w muzealnych gablotach podziwiamy ceramikę, z której chętnie byśmy jedli i pili – równocześnie jednak czując, że to wyrafinowanie rychło by nas zmęczyło, wywołałoby w nas poczucie obcości. Podziwiamy tych dobrze ubranych i dobrze uczesanych wyciskaczy winogron i oliwek, ale jakoś instynktownie czujemy, że ich miejsce jest raczej w niespełnionym micie niż w realnym, cielesnym życiu. (A propos niespełnionych mitów: bez wątpienia cywilizacja minojska stanowi podwalinę i treść klasycznego greckiego mitu o Atlantydzie).

Dla podróżnika (tak jak być może i dla psychoanalityka) najbardziej fascynujące są punkty przecięcia, miejsca spotkania obu kultur. Patrząc na freski z Tirynsu (zamczyska jeszcze bardziej surowego i ponurego niż Mykeny) widzimy w nich minojskie fryzury i makijaże. Nic dziwnego, że fresków nie ma w samym Tirynsie – są w muzeum w Atenach – bo do Tirynsu ani trochę one nie „pasują”. W mykeńskich wykopaliskach znaleziono całe mnóstwo innych materialnych śladów obustronnych związków handlowych. Jeszcze ciekawsze są oczywiście związki niematerialne. Mit o Tezeuszu i Minotaurze jest przypuszczalnie śladem peloponeskiej inwazji na Kretę. (Motyw wysyłania na Kretę najpiękniejszych młodzieńców i dziewic stanowi zaś wyraz niepewności własnej atrakcyjności seksualnej nieokrzesanych Achajów. Czy nasze dziewczęta i nasi chłopcy nie woleliby czasem wyrafinowanych Minojczyków?) Sam Labirynt jest być może odzwierciedleniem minojskiego systemu kanalizacyjnego, niezrozumiałego i fascynującego dla Achajów. Z kolei dwustronny topór – obecny często w ikonografii minojskiej – jest wyrazem fascynacji siłą, jakimś niespełnionym „snem o potędze”.

Jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na Krecie jest Lato – mykeńska twierdza, która zwiedzana po całej serii minojskich pałaców i osad robi niezapomniane wrażenie. To jest jedno z tych miejsc, gdzie człowiek zaraz myśli: „Nareszcie w domu”. Dlaczego jednak Lato jest miejscem, gdzie można poczuć się aż tak dobrze? Czy to jest wyraz niespełnionego marzenia, by być Mykeńczykiem pośród Minojczyków? I czy współczesny intelektualista nie jest raczej Minojczykiem pośród Mykeńczyków? To też nie takie proste. Czesław Miłosz pisał, że poezja była kiedyś szaleństwem pośród zdrowych, a w przyszłości stanie się zdrowiem pośród szaleństwa. Czy jednak to dawne dziedzictwo „szaleńcze” nie pozostanie na zawsze odczuwalne? Czy może jest po prostu tak, że żywioł minojski i mykeński są w nas stale obecne, a miejsca takie jak Lato fascynują nas głównie dlatego, że oba żywioły się tam na moment spotykają?

Są w ludzkim doświadczeniu elementy, do których nie chcemy się przyznawać. Impulsy agresywne i mordercze (Mykeny), ale też i równie dla nas przykre – bo oznaczające przyznanie się do słabości – popędy wysublimowane i wyrafinowane (Knossos). Te fragmenty naszej osobowości wolimy stłumić i wyprzeć, umieścić je w przestrzeni id i superego, nie wpuszczać ich na powierzchnię stale niepewnego siebie ego. Te elementy naszej cywilizacji wolimy umieścić w przestrzeni jakichś cywilizacji obcych nam i dawno przeminionych, nie wpuszczając ich w przestrzeń cywilizacji klasycznych, do których kontynuacji nadal się chętnie poczuwamy.

Nieprzyjemne dla nas prawdy o nas samych najlepiej wypierać parami, pozbywając się równocześnie tego, co za niskie, jak i tego, co za wysokie. Na przestrzeni dziejów kultury powtarza się cały czas ta sama dychotomia. (Siłą rzeczy stanowiąca zawsze znaczne uproszczenie, bo żadna żywotna cywilizacja nie może być jednowymiarowa). Pary kultur, pary cywilizacji działają na naszą wyobraźnie, dopełniając się w nas, tworząc dla nas wzorcowy obraz całości ludzkiego doświadczenie. Knossos i Mykeny. Ateny (minojskie) i Sparta (mykeńska). Grecja (minojska) i Rzym (mykeński). Cesarstwo Wschodnie (minojskie) i Cesarstwo Zachodnie (mykeńskie). Majowie (minojscy) i Aztekowie (mykeńscy). Budowniczy pałaców i budowniczy warowni. Wojownicy i artyści. Tanatos i Eros. Żywioł dionizyjski i apolliński. Żywioł mykeński i żywioł minojski.

MACIEJ MIŁKOWSKI

Xavier Farré „Adam Zagajewski w Hiszpanii”

Nie jest tajemnicą, że Adam Zagajewski należy do polskich twórców, którzy znaleźli ogromne uznanie zagranicą. Jego poezja oraz eseje były zachłannie czytane na świecie, co potwierdza liczba nagród, które otrzymywał w krajach o różnych kulturach i literaturach, od Chin aż po Niemcy. Oczywiście najpierw pozycja Adama Zagajewskiego jako wielkiego poety ugruntowała się w Stanach Zjednoczonych. Josif Brodski polecił go Derekowi Walcottowi, pojawił się też w nowym wydaniu słynnej antologii Miłosza, Postwar Polish Poetry. Potem wydawano już tomik za tomikiem w prestiżowym wydawnictwie Farrar, Strauss & Giroux (i w Wielkiej Brytanii w nie mniej cenionym Faber & Faber). To otworzyło furtkę dla innych poetów, autorów i wydawnictw, które zaczęły się interesować jego twórczością. Pewnie w taki właśnie sposób Adam Zagajewski trafił na rynek hiszpański. Mogę opowiedzieć o tym przynajmniej z perspektywy własnego doświadczenia: czytelnika i tłumacza.

Nagle i nieomal jednocześnie pojawiły się aż trzy książki Adama Zagajewskiego – Wybór wierszy, W cudzym pięknie i Ziemia ognista. W roku 1999 ten ostatni tomik przedstawiłem Jaume’owi Vallcorbie, jednemu z najlepszych wydawców Europy ostatnich lat obok Roberta Calasso. Wiersze Zagajewskiego przyjął entuzjastycznie: wkrótce poetę i wydawcę miała połączyć przyjaźń. Od tamtego momentu, wszystkie kolejne książki polskiego poety ukazywały się nakładem Quaderns Crema, w sumie do dziś pięć książek eseistycznych i pięć tomików wierszy. Wkrótce ukaże się następny, szósty tomik po hiszpańsku, którego tytuł Prawdziwe życie, nabiera teraz zupełnie innego wymiaru i znaczenia. Od tych publikacji, związek Adama Zagajewskiego z Hiszpanią okazał się prawdziwą idyllą, zwieńczoną Nagrodą Księżnej Asturii w 2017 roku. Być może z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych, w żadnym innym kraju twórczość Adama Zagajewskiego nie spotkała się z równie wielkim uznaniem czytelników, poetów i krytyki. Wszystkie tomiki poezji i książki eseistyczne były wyczekiwane z niecierpliwością, potem komentowane i cytowane. Dla niektórych autorów, Adam Zagajewski był wiodącym poetą, który należy do ich tradycji literackiej. I co najciekawsze, wszystkie frakcje poetyckie różnych pokoleń były zgodne w pozytywnej ocenie i odbiorze jego dzieła.

Różne festiwale i organizacje zapraszały Adama Zagajewskiego na wieczory poetyckie, odczyty, a nawet wykłady o naszych własnych poetach. Adam Zagajewski wielokrotnie podkreślał swoje uwielbienie dla Antonia Machado, poety, który porzucił modernizm i wyznaczył linie jasności i klarowności w poezji hiszpańskiej. Tradycja Adama Zagajewskiego świetnie się wpisuje w ten nurt, tak jakby to on odziedziczył tę poezję, aby oddać ją znowu hiszpańskim czytelnikom wzbogacaną o doświadczenia drugiej połowy XX wieku i poszukiwanie blasku. Czasem w jednym roku miał w Hiszpanii kilka spotkań autorskich, raz w Madrycie, to znowu w Barcelonie, w Grenadzie, w Bilbao, w Lleidzie, w Salamance, w Santiago de Compostela czy na Majorce. Nieraz towarzyszyłem mu podczas tych wieczorów, byłem świadkiem tego, jak mocno jego twórczość przemawiała do hiszpańskich czytelników. Lubili słuchać spokojnego głosu Adama recytującego swoje wiersze. Ustawiali się w kolejce po autograf, co nie jest tak częste w przypadku poetów. Zagajewski zaprzyjaźnił się też z autorami hiszpańskimi, niektórzy z nich przyjeżdżali potem do Krakowa. On zawsze miał dla nich czas, lubił ich słuchać, pytał o autorów, których czytali i żartował z nimi, z tym poczuciem humoru, którym potrafił skrócić dystans, rozładować każdą sytuację.

Fot. Andrzej Nowakowski

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Było to w 2005 roku, przy okazji kongresu tłumaczy w Krakowie organizowanego przez Instytut Książki. W Hiszpanii ukazał się właśnie tomik Ziemia ognista i akurat w tym samym roku 2005 wydane zostało Pragnienie w moim przekładzie. Wcześniej nie miałem z nim żadnej styczności, co wynikało z zasady, że zwykle nie kontaktuję się z autorami, których tłumaczę, ale również z mojej nieśmiałości. Adam Zagajewski zawsze żartował nazywając nasze spotkania spotkaniami dwóch introwertyków. Akurat tamtej nocy odbywała się gala Nagrody Transatlantyk, przywitałem się z nim. Od razu umówiliśmy się na następny dzień, w kawiarni na rynku, która już dawno nie istnieje. Nie pamiętam, ile czasu spędziliśmy wtedy razem, ale pamiętam moje zdziwienie, kiedy wypytywał o mnie, o zainteresowanie polską poezją, o lektury i o to, co się wydaje w Hiszpanii. To była zachłanna ciekawość, która zmuszała rozmówcę do szybkiego formułowania i konkretyzowania myśli.

Zagajewski uwielbiał Morze Śródziemne, co wyrażał w wielu wierszach i wielokrotnie się w nim zanurzał, choćby na Majorce. Na tej wyspie był kilkakrotnie, zapraszany przy różnych okazjach. Za pierwszym razem zawarł znajomość z malarzem Miquelem Barceló, kiedy pojechał, żeby obejrzeć kaplicę w katedrze ozdobioną jego niesamowitym muralem, i potem miał napisać teksty o tym dziele. Szkice i obrazy ukazały się w wyjątkowym wydaniu, które dziś stanowi pozycję kolekcjonerską. Dalsza przyjaźń z Barceló zaowocowała umieszczeniem na okładce tomiku Anteny, w wydaniach polskim i hiszpańskim, pięknej reprodukcji akwareli malarza zatytułowanej Le vent. Kilka lat później, inny poeta z Majorki, Biel Mesquida, zapoczątkował projekt „Habitació 2016” („Pokój 2016”), z zamiarem zaproszenia wielu autorów na swoją wyspę. Adam Zagajewski był jego pierwszym wyborem. W czasie tej podróży, Adam napisał parę wierszy i miał dwa spotkania literackie również w Barcelonie, podczas których czytał swoje utwory, a katalońscy poeci czytali ich tłumaczenia. Na obu spotkaniach sale były przepełnione. Potem raz jeszcze został zaproszony na Majorkę na Festiwal Literacki Śródziemnomorza zorganizowany przez Biela Mesquidę.

W kolejnych latach prawie bez przerwy odbywały się następne spotkania w Hiszpanii, a mówiąc o nich muszę wspomnieć o jednej osobie, dzięki której były one możliwe i która najbardziej przyczyniła się do otrzymania przez Adama Zagajewskiego nagrody Księżnej Asturii. Chodzi o Iwonę Zielińską z Instytutu Polskiego w Madrycie, dzięki której (i wspomnianemu wcześniej wydawcy Jaume Vallcorbie) pozycja Zagajewskiego w Hiszpanii była coraz bardziej ugruntowana. Kiedy ogłoszono, że Zagajewski dostał nagrodę, w mediach hiszpańskich i w świecie literackim było czuć ogromną radość, nie zanotowano żadnego głosu sprzeciwu. Wtedy w Hiszpanii Adam Zagajewski uchodził już za jednego z najważniejszych poetów naszych czasów, a niektórzy przedstawiciele świata literackiego oraz krytycy twierdzili nawet, że był poetą najważniejszym.

Żaden inny poeta nie piszący po angielsku nie zyskał takiej popularności w Hiszpanii: wydano aż pięć osobnych tomików, które wciąż dostępne są w księgarniach i mają kolejne edycje (Anteny i Asymetria doczekały się drugiego wydania w krótkim czasie w kraju, gdzie zwykły nakład tomiku poezji to 1500 egzemplarzy). Aktualnie, jeśli idzie o liczbę książek wydanych, podobną pozycję na rynku hiszpańskim mają bodajże tylko Louise Glück, Charles Simic i Anne Carson. To pokazuje, do jakiego stopnia obecność poezji Adama Zagajewskiego zlała się już z naturalnym krajobrazem poetyckim tego kraju. Możemy się zastanowić, z jakiego powodu tak się stało, pomijając fakt, że jego książki były wydane w jednym z najbardziej prestiżowych wydawnictw, którego publikacje można kupować z zamkniętymi oczami, nawet nie znając autora. Najprawdopodobniej działo się tak dlatego, że jego ton można odnieść do określonych nurtów poetyckich w języku hiszpańskim, ale jednocześnie oddaje on coś, czego w tej tradycji nie było: kontrast między grozą historii i kontemplacyjnością, ten punkt zbieżny, gdzie wysoki styl, poszukiwanie blasku, żarliwość, spotykają się z horrorami, z elementami historii, a także, gdzie historia drobnych szczegółów, opowieści rodziny i przyjaciół, historia braków, zderza się z wielkimi liczbami wielkiej historii. Te elementy stanowią trzon poetyki Adama Zagajewskiego, nadając inny wymiar literaturze hiszpańskiej. Dzięki temu, jako przybysz z zewnątrz, Adam Zagajewski przedostał się do środka hiszpańskiego kręgu poetyckiego.

Jakiś czas temu przedstawiciele opery Liceu z Barcelony chcieli za moim pośrednictwem zaprosić Adama Zagajewskiego jako artystę rezydenta. Niestety, dziś to już niemożliwe, już nie będzie kolejnego wyjazdu Adama do Hiszpanii. Jak wiedzą jego czytelnicy, Zagajewski był wielkim melomanem (choć na pewno w tej chwili spojrzałby na mnie ironicznie, mówiąc, że to lekka przesada), i byłby szczęśliwy z powodu tego zaproszenia, jak i z powodu wszystkich innych zaproszeń do Hiszpanii, które przyjmował z radością.

W Hiszpanii Adam Zagajewski nie tylko znalazł swoje niepodważalne miejsce w poezji, ale również miał wiele okazji, aby łączyć dziedziny sztuki, które były mu bliskie. Podziwiali go nie tylko poeci i krytycy, ale także malarze, muzycy, instytucje kulturalne, i przede wszystkim czytelnicy. I to jest najlepszy hołd, który można złożyć pisarzowi.

XAVIER FARRÉ

21 VI 2022 roku w 77. rocznicę urodzin Adama Zagajewskiego na jego domu przy ulicy Pawlikowskiego w Krakowie odsłonięta zostanie tablica pamiątkowa.

Moja wierna nogo

Służyłaś mi, gdy pełzałam, przewracałam się w trudnej nauce chodzenia i wstawałam, próbując wbrew sile ciążenia życia dwunoga.

I jakoś zrosłyśmy się ze sobą. Gdy dojrzewałam, odkryłaś w sobie ciągoty do wielkich rozmiarów. Pochodziłam w linii żeńskiej od kobiet z drobnymi stopami, które nie mogły pojąć, skąd u mnie pojawiły się stopy, mówiąc ich słowami, jak u złodzieja podolskiego. Czułam się jak siostra przyrodnia Kopciuszka, gotowa odrąbać sobie palce u nóg, byle móc wcisnąć kryształowy pantofelek od księcia. I nie o marzenie o zamążpójściu tu chodziło.

Od zarania miałam fioła na punkcie szykownych pantofelków, w których w czasach licealnych tańcowałam w rytm rock and rolla. Magdalena Tulli napisała zamiast mnie opowieść autobiograficzną z okresu dojrzewania pod tytułem Włoskie szpilki. Miała dobrze, bo jej ojciec był Włochem i przywiózł je z samej Florencji. Ja musiałam Cię obuwać u szewca na Tamce, który dla wtajemniczonych wytwarzał rodzaj tenisówek z płótna, krążyć po stoiskach z ciuchami na placu Szembeka i lizać szybę w komisie przy Nowym Świecie, gdzie takie cuda bywały w obłąkanej cenie i nie w mojej numeracji. Czarne czółenka z paczki amerykańskiej, które mama mi kiedyś nabyła, okazały się dosłownie trumniakami. Rozlazły się na strzępy przy pierwszym deszczu.

Raz udało mi się skłonić matkę do kupienia mi na ciuchach oczywiście czerwonych szpileczek, oczywiście włoskich. Głęboko wycięte, miały wyściółkę z czarnej skórki. Były to, Nogo, jak pewnie pamiętasz, moje pierwsze dorosłe buciki. Od wirowania w starej Stodole przy Emilii Plater dość szybko wykręciłam dziurę w cienkiej podeszwie. Wśród setek butów, które w czasie długiego życia sobie sprawiłam, tamte były najpiękniejsze.  Obalona prezydentowa Filipin, niejaka pani Marcos, w której szafach odkryto tysiące par obuwia, mogłaby mi ich pozazdrościć. A Ty tymczasem, ściśnięta spiczastymi noskami, ze stale obtartą piętą, ciągnęłaś mnie w sklepie obuwniczym do działu męskiego. Niedoczekanie!

Trwało to wiele lat. Mieszkając w Nowym Jorku, czyhałam na magiczne słowo sale. Biegłam wtedy do najdroższych domów towarowych i przeczesywałam półki, szukając odpowiednich rozmiarów. I zawsze wychodziłam z łupem przecenionym co najmniej o 50%. Amerykanki też miewają duże stopy. W Japonii nie miałam szans.

Fot. R. Gorczyńska

Gdy nierozważnie nie chowałam nowo nabytych pantofelków do szafy, pierwszy z moich czterech labradorów, Zbigniew, zabierał się nocą do roboty. Brał na ząb wyłącznie jeden but. Zaczynał od pięty, którą wygryzał do imentu, a potem rozsmakowywał się w skórzanej ściółce. W ten sposób straciłam między innymi skarb mojej kolekcji – turkusowe sandały na obcasie od Yves Saint Laurenta. Niemal opłakiwałam stratę, podczas gdy labrador łagodnie machał ogonem. Jego oczy mówiły: „Całkiem smaczne”.

Nogo, służyłam Tobie. Zaprowadziłam Cię do słynnego na cały kraj profesora Noszczyka, by swoimi rękami cudotwórcy wyszarpał Ci wstrętnego żylaka. Operacja odbyła się przy dźwiękach koncertu skrzypcowego Vivaldiego. Po latach równie opiekuńczo zajęli się Twoim haluksem bardzo kosztowni specjaliści z Poznania. Przed zabiegiem dopytywali, czy ta narośl boli mnie przy chodzeniu. Odpowiedziałam niezgodnie z prawdą, że tak. Tymczasem chodziło o to, że ten haluks zmuszał mnie do szukania jeszcze większego rozmiaru, co było prawie niemożliwością.

Równo trzy lata temu postanowiłam podkurować kręgosłup i pojechałam do Miszkolca na Węgrzech, żeby w tamtejszych basenach termalnych zażywać leczniczych kąpieli. Nazajutrz po przyjeździe potknęłam się na zalanym wodą bazaltowym (czy równie twardym) podłożu. Rymnęłam jak długa i tak już zostałam. Przyznasz, Nogo, że ból był paraliżujący. Stała nade mną grupka gapiów, a pewna dziewczynka uklękła przy mnie i zaczęła się modlić. Niewiele to pomogło.

Przyjechała karetka. Z trudem hamowałam wycie, gdy ratownicy przenosili mnie na nosze. Podobnie reagowałam, kiedy umieszczano mnie na stole z rentgenem. Nogo, nigdy w życiu nie złamałam sobie nawet małego palca, aż tu nagle to.

Operowano mnie nazajutrz w znieczuleniu dolędźwiowym, więc słyszałam, jak traumatolog wali młotkiem, jak warczy piła elektryczna i jak on sam co pewien czas zapewne klnie, sądząc po niezrozumiałych okrzykach po węgiersku.

Nigdy przedtem nie czułam się tak wyalienowana, jak w tym szpitalu. Lekarze władający angielskim pojawiali się rzadko i szybko znikali. Z ubolewaniem kręcili głowami, mówiąc, jak ciężkie to było złamanie. Prawe udo, najgrubsza kość w ciele ssaków, w górnej części trzasło. Gdy zapytałam, kiedy będę mogła chodzić, któryś z nich bez przekonania oznajmił, że minie trochę miesięcy. Tymczasem w uwłaczających pieluchomajtkach leżałam bez ruchu, zdana na pielęgniarki, które językami nie władały. Ich szefowa wycedziła kulawą niemczyzną, że jestem na Węgrzech i tu się mówi po węgiersku. Ironią losu moja rodzina po kądzieli wywodzi się z Siedmiogrodu. Spędziłam na Węgrzech dziesięć upiornych dni. Ogłuszona środkami przeciwbólowymi przeżyłam tam doświadczenie wyjścia duszy z ciała. Moja uleciała nad wysokie okno i tam przylepiła się do ściany.

Prywatną karetką wróciłam do Polski. Nie wypominam Ci, Nogo, tej bez wątpienia najdroższej podróży w naszym wspólnym życiu. Żebyś chociaż na tym poprzestała! Ale nie. Po trzytygodniowym pobycie na oddziale rehabilitacyjnym niezbyt wydobrzałaś. Tam się dowiedziałam, że złamałaś sobie podskrętarz i nadskrętarz, a do tego pokruszyłaś kość główną. W ten sposób nauczyłam się nowych słów z anatomii. I odtąd tak już było: balkonik, kule, balkonik, kule. Rehabilitanci z wizytami domowymi. Surowy ortopeda w przychodni kazał chodzić bez podpory, co było niemożliwością.

Aż któregoś razu zbudził mnie znajomy przeszywający ból. Diagnostyka wykazała, że potężny gwóźdź z tytanu wygiął się, a metalowe nasadki popękały. Traumatolodzy w różnych ośrodkach uważali, że powinnam wrócić do miejsca operacji. To akurat było nierealne.

Ze szpitala w Poznaniu wyrzucili mnie po godzinie przyjęcia na oddział pod pozorem ciężkich przypadłości całego organizmu. Łgali, żeby się mnie pozbyć. Zresztą zaraz potem wybuchł covid, wszelkie operacje nieratujące życia odłożono na czas nieokreślony.

No i co, Nogo, chora na własną niewinność. W końcu na ratunek przyszedł wspaniały kolega, traumatolog ze szpitala MONu. Reoperacja miała trwać nawet kilkanaście godzin. Kolega uwinął się w cztery. Wstawił długą endoprotezę, pocieszył, że przynajmniej odejmie mi ból, ale Ty, Nogo, oduczyłaś się chodzenia, żądasz przynajmniej jednej kuli i krótkich dystansów. Nic nie pomogła kolejna rehabilitacja w sopockim szpitalu.

Do tego wykombinowałaś sobie ostatnio dodatek nadzwyczajny w postaci angioplastyki uda. Właśnie ją przeszłyśmy. I tak oto kończymy razem trzy lata kalectwa. Kiedyś tłumaczyłam obłożnie chorej matce, że „pacjent” to znaczy cierpliwy. Moje ćwiczenia z cierpliwości chyba nie mają końca. Koleżanka Polka w Ameryce nazywała mnie kiedyś pieszczotliwie powsinogą. Od trzech lat moje życie z mobilnego stało się stacjonarne.

Znajomym wielkostopym kumom wcisnęłam dziesiątki par butów z mojej kolekcji. Zostawiłam sobie jedne: czerwone botinki na sporym obcasie. Oglądam je czasem i pucuję. Bo chodzić i w nich, i bez nich się nie da.

Niemniej powtarzam sobie: „Bo w nieszczęściu potrzebny jakiś ład i piękno”.

RENATA GORCZYŃSKA

23 VI 2022 w Gdyni odbyło się spotkanie poświęcone powieściom autobiograficznym z udziałem Renaty Gorczyńskiej, Dariusza Filara, Tomasza Kopoczyńskiego i Marka Zagańczyka zorganizowane w ramach cyklu „Biografie pod lupą”. 

Oni wszyscy

Lata osiemdziesiąte minionego wieku dały swoim dzieciom doświadczenie kruchości języka (nowomowa), ustrojów politycznych (wewnętrzny rozkład PRL-u) czy wręcz świata (Czarnobyl). Co pozostaje? Próbuję na to odpowiedzieć w swoim wierszu.

Łukasz Korolkiewicz „Wolność”

Oni wszyscy

Oni wszyscy, wyrwani z bezczasu

Komuny, zmierzeni z Teraz, które ich przerasta

Nieopowiedziani. Twarze napierają zewsząd.

Ten matematyk wkrótce umrze na chorobę Parkinsona,

Na razie tłumaczy coś, tak że niebo liczb

Staje się prawdziwsze niż twoje słowa.

Wuefista wkrótce ucieknie do RFN-u,

Na razie bije w twarz krzesłem ucznia, który

Innym puszczał krew z nosa.

Nad tym wszystkim niebo, niebo bezwietrzne.

MARCIN SABINIEWICZ

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek