Nie potrafię przywołać pierwszego wspomnienia mamy. Była dla mnie nieustającą obecnością, strefą ciepła, która zjawia się pod powiekami w postaci lekko zaciemnionego pokoju, narożnika obstawionego poduszkami, przyjemnego oczekiwania na „Domowe przedszkole” i „Cudowną podróż” (to był nasz pierwszy film). A zaraz potem idziemy na spacer, przewracam się na asfalcie, mama mnie podnosi, pociesza i całuje zbite kolano, musimy iść dalej, jak zwykle gdzieś się spieszymy. Mam siedem lat i bardzo jestem dumny z mojej mamy, która jest jedną z opiekunek na wycieczce i jest taka ładna i fajna na tle innych mam. Albo idziemy po raz pierwszy przez plażę, śpiewamy „bursztynek, bursztynek”, mama mówi, że teraz muszę spróbować morza, które jest słone. Albo na jakimś koncercie w Sali Kongresowej bardzo marzę o kolorowym balonie, ale jak zawsze się wstydzę i to mama wybiega zamiast mnie na scenę, jedyna dorosła wśród podskakujących dzieci. Może po prostu tak jest, że wspomnienia o mamach nie mają początku, składają się z porozrzucanych obrazów i ostrych, wyraźnych końców. W dzieciństwie często się kłóciliśmy, mama bywała uparta, ja złośliwy, pamiętam wierszyk, który napisałem na dzień matki, jego fragment brzmiał: „Ty jesteś dobra, miła, jedyna / chociaż nie mogę z tobą wytrzymać”. Mamie wiersz bardzo się spodobał, a porównywalną przewrotną radość sprawiał jej chyba tylko Walczyk dla mamy, piosenka przedszkolna zaczynająca się od słów „Najpierw będzie przygrywka na blaszanych pokrywkach, potem tłuczkiem w patelnię się stuknie”. Pamiętam naszą najdłuższą rozłąkę, kilkumiesięczny wyjazd mamy z Marcinem do Buska, po powrocie padliśmy sobie w ramiona i długo nie mogliśmy przestać płakać.
W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć, że moja mama poświęciła życie opiece nad moim niepełnosprawnym bratem i to jest najściślejsza prawda o niej. Teraz myślę, że z jej strony był to świadomy wybór czystej, bezinteresownej miłości do dziecka, które miało nigdy nie przestać być dzieckiem. Marcinek był dla mojej mamy całym światem. Razem z tatą stworzyli mu najlepsze warunki, jakie można sobie wyobrazić, jednocześnie zapewniając mi szczęśliwe dzieciństwo. Od środka nasze życie wyglądało całkiem zwyczajnie: jeździliśmy na wakacje, chodziliśmy na koncerty i sobotnie spacery, Marcin lubił bary z colą i frytkami, chipsy, głośną muzykę. Dopiero dużo później zacząłem rozumieć, że nasza codzienność wymagała ciężkiej, niewidocznej pracy. W latach dziewięćdziesiątych mama postawiła sobie jasne cele: Marcin miał zacząć chodzić i mówić. Była wybitną organizatorką, załatwiała dofinansowania, skierowania, orzeczenie, turnusy, wyjazdy, operacje, sprzęty rehabilitacyjne, szukała nowych metod leczenia. Całymi dniami wisiała na telefonie. Oświecała niekompetentnych urzędników. Wypełniała stosy podań i formularzy. Czasy były trudne. Fundacje dopiero raczkowały. Ludzie w wysokopodłogowych autobusach gapili się bez umiaru i głośno komentowali. Mama na ogół nie miała dla nich litości. W tych sprawach była bezkompromisowa. Gdy trzeba było pogodzić się z myślą, że Marcin nie zacznie chodzić, postanowiła zapewnić nam możliwie wygodne życie. Zdaje, że nikt nie brał na poważnie jej marzeń o mieszkaniu na parterze, bez progów, z dużą łazienką i tarasem, na którym latem Marcin mógłby spędzać dni na huśtawce. Dopięła swego. Kolejne wyzwania okazywały się trudniejsze. Nie zauważyłem, kiedy z aktywnej i radosnej osoby zmieniła się w osobę przygniecioną ciężarem identycznych dni. Pewnie nie byłem dla niej wystarczającym wsparciem. Nie odebrałem od niej tak wielu telefonów. Często nie potrafiłem słuchać. A ona, mimo utraty sił i cielesnej kruchości wciąż była dzielna. W szpitalu, gdy już prawie nie mogła wstawać, martwiła się tylko o nas: czy damy sobie radę, czy tacie starczy sił na kolejny tydzień. Trudno będzie mi kiedykolwiek pogodzić się z jej śmiercią, wszystkie systemy i wyjaśnienia wydają się bezużyteczne. Pozostaje wiara, że gdzieś ona naprawdę jest, jest tą małą dziewczynką, która pierwsza rozpakowywała w pociągu kanapki, lubiła malować, śpiewać i wyklejać scenki rodzajowe, jest siedemnastolatką, która właśnie poznała miłość swojego życia, mojego tatę, jest tym wszystkim, co o niej wiedzieliśmy, czego nie wiemy, i mogę do niej jeszcze mówić jak ten ostatni raz przez telefon: Mamo, wszystkim się zajmiemy, Marcin będzie bezpieczny i szczęśliwy, bardzo cię kocham.
MICHAŁ SZYMAŃSKI
Mowa wygłoszona na pogrzebie 14 VI 2022 r. w kościele św. Katarzyny w Warszawie
Idzie niebo ciemną nocą
Ma w fartuszku pełno gwiazd
Gwiazdki błyszczą i migocą
Aż wyjrzały ptaszki z gniazd
Co wieczór nucę te słowa, aż zamykają mi się oczy, a dzieci dopowiadają kolejną zwrotkę, o ptaszkach, które „kaprysiły grymasiły, żeby im po jednej dać”. Ale „gwiazdki nie są do zabawy, bo by nocka była zła” – najprzyjemniej wymawia się ostatnie słowa: „dać”, „zła”.
Słowa tej kołysanki napisała Ewa Szelburg-Zarembina. Znana jako autorka poezji dziecięcej, przeklinała tę literacką szufladkę i małych czytelników. „Aaa, kotki dwa” – „moje monumentalne dzieło”, mówiła z przekąsem. We wrześniu 1939 roku, podczas nalotu we Lwowie, straciła ciążę. W swojej warszawskiej willi dzwonek kazała zamontować tak wysoko, aby nie sięgały go dzieci – tłumaczyła, że nieproszone wizyty odrywają ją od pracy.
Zadziwiające, jak wielu autorów klasyki dziecięcej za dziećmi nie przepadało. Słynna jest opowieść o Brzechwie, który „bajki” zaczął pisać na wakacjach, aby uwieść przedszkolankę. Chciał być poetą lirycznym, jak jego kuzyn Leśmian. Twórczość dziecięcą lekceważył: to była to działalność uboczna, „literacka galanteria”. Utwory lekkie, humorystyczne, które same spływały mu z pióra i stały się jego zmorą. Krępowała go dziecięca wylewność. Córkę Krystynę poznał, gdy miała dziewięć lat.
Kornel Makuszyński nie miał dzieci i nie czuł się z nimi swobodnie. Spotkania autorskie traktował jako zarobkowy przymus i udawał serdeczność. Może nawet lubił straszyć, kiedy pisał, że „dzicy” zrobią z Koziołka bigos?
Z tej plejady wyłamuje się Julian Tuwim. Po wojnie przyjeżdżał do żydowskiego sierocińca i czytał swoje wiersze niemowlakom. W 1946 roku, wraz z żoną adoptowali córeczkę, Ewunię. Na Boże Narodzenie wykupił dla niej „pół sklepu”. „Dla Ewy wymyślał poeta najprzeróżniejsze komiczne zabawy, układał kalambury i zagadki, kupował i sprowadzał najciekawsze książki. Z myślą o niej gromadził na marginesie innych zajęć żarty, rebusy i zagadki dla dzieci i młodzieży, które zamierzał z czasem wydać jako «Księgę rozrywek» – Musi być ciekawa i gruba – mawiał o tej przyszłej księdze – bo dzieci lubią książki grube i ciekawe, zwłaszcza, kiedy są chore i leżą w łóżku”.
Tuwim nie zgadzał się, że „gwiazdki nie są do zabawy”. Kiedy znajoma napominała go, że zanadto rozpieszcza dziecko, odpowiedział: „Moja droga, gdyby była drabina sięgająca nieba, wszedłbym po niej, zdjąłbym gwiazdkę z nieba i dałbym ją Ewuni”.
ANNA ARNO
Nie potrafię pisać o muzyce. Czasem myślę też, że nawet nie potrafię jej porządnie słuchać. Właściwie nie słucham muzyki utworami – bo jeden utwór to dla mnie zarazem za mało i za dużo. Wolę słuchać seriami – czyli na przykład komplet symfonii Mahlera na raz (to jest cały dzień roboty) – albo zapętlonymi fragmentami (na przykład druga część Koncertu G-dur Ravela kilkadziesiąt razy z rzędu). Pojedynczy koncert, pojedyncza wzięta w całości symfonia – to są rzeczy jakoś nie na moją miarę. Jeśli więc próbuję tutaj zrobić coś, czego zrobić nie potrafię (napisać o muzyce!), to robię to tylko dlatego, że znalazłem utwór, którego potrafię słuchać jak należy – w całości, od lewej do prawej, raz dziennie, w zasadzie codziennie od ponad pół roku.
Trzeba było dziesięciu lat od napisania tego utworu, abym w ogóle dowiedział się o jego istnieniu – zupełnym zresztą przypadkiem. Ktoś gdzieś napomknął coś o „pierwszym koncercie skrzypcowym Glassa”, z czego wywnioskowałem (brawo Sherlocku!), że musi istnieć i koncert skrzypcowy drugi. Tym samym utwór z roku 1987 stał się Pierwszym koncertem skrzypcowym Glassa, przestając być jego Koncertem skrzypcowym po prostu. Trochę szkoda: można by argumentować, że kilku największych zmieściło się w jednym jedynym koncercie skrzypcowym w dorobku. Beethoven, Brahms, Sibelius, Czajkowski, Dvořák…
Drugi koncert skrzypcowy Glassa ma nieco ponad dekadę, a dwa lata temu ukazał się na płycie Naxosu w wykonaniu Piotra Pławnera. (W sieci można znaleźć też McDuffy’ego, któremu dedykowany jest koncert, ale ten jest od Pławnera bardziej pochopny i może nadmiernie rozbawiony. Jest też Kremer, który z kolei zdaje mi się nazbyt rozwlekły. Pławner absolutnie bezkonkurencyjny, nie tylko na płycie, ale i w nagraniu na żywo – w zjawiskowej koszuli – z bydgoskimi kameralistami. Słucham na przemian. Nagranie na żywo jest w porównaniu z płytą momentami mniej perfekcyjne, ale za to – uwaga pleonazm! – bardziej żywe, a przez to może celniej uchwytuje ducha tego wybitnego koncertu).
Koncert nosi podtytuł American four seasons, ale na szczęście nie jest przesadnie american. Nie słychać tu stad bizonów pędzących przez prerie, żadne się Appalachy przed oczami słuchacza nie rysują. (Można się tam dosłuchać ech koncertu skrzypcowego Barbera i jak na moje ucho to tyle tej „amerykańskości”). Cztery pory roku słychać zaś dość wyraźnie, choć nie ortodoksyjnie: podstawowa sztuczka jest taka, że nie wiadomo, która część odpowiada której porze roku. Każda z części poprzedzona jest też pieśnią, w której skrzypek gra solo (wychodzi więc nam raczej Eight seasons). Trudno rozstrzygnąć jaka jest konstrukcyjna rola tych pieśni – może taka, że stanowią one swego rodzaju rozruch, który solista nadaje orkiestrze. Są one jak zakręcenie korbą w starym automobilu, które pozwala nadać przyspieszenia całości. („Przyspieszenie” to jest zresztą słowo klucz dla całej twórczości Glassa: ma się wrażenie, że w jego – pozornie jednostajnej muzyce – żadna część nie jest ani wolna, ani szybka, a raczej „zwalniająca” lub „przyspieszająca”. To nie jest ruch jednostajny, to jest ruch jednostajnie przyspieszony).
Dużo oczywiście w tym koncercie ech Vivaldiego. Po pierwsze brzmieniowych, wywoływanych przez użycie klawesynu (czy raczej pewnie jakiejś elektroniki robionej na „klawesyn”). Po drugie w postaci cytatów i kryptocytatów. Niesamowity efekt tych zabiegów polega i na tym, że jak się potem słucha Vivaldiego (czy jakiegokolwiek baroku zresztą), to się od razu słyszy w tym zalążki repetytywizmu Glassa. Zresztą repetytywizm to jest pewnie najodpowiedniejsza technika do dźwiękowego opiewania pór roku, czy w ogóle jakichkolwiek zjawisk przyrodniczych.
Nie wiadomo, która część odpowiada której porze roku. Może takie są „cztery pory roku” na nasz czas. Może to jest utwór doby katastrofy klimatycznej, kiedy pory roku tracą swój tradycyjny charakter i przestają być łatwo odróżnialne? Pewnie gdyby słuchać tego koncertu w trybie losowym, to nie zaburzyłoby to przesadnie ducha całości. I może właśnie dlatego tak bardzo mi ten koncert odpowiada, że zawarte są w nim oba moje ulubione tryby słuchania. Słuchając muzyki Glassa, słuchamy bowiem zarazem seriami, jak i zapętlonymi fragmentami.
MACIEJ MIŁKOWSKI
Planowana przez Słowackiego podróż na Wschód być może nigdy nie doszłaby do skutku, gdyby wahający się poeta nie otworzył Biblii na słowach: „Kościoły azyjskie pozdrawiają was”. 24 sierpnia 1836 napisał w liście do matki, Salomei Bécu: „Może to, droga moja, weźmiesz za przesąd, ale wierszowi temu zawierzyłem i on mię prowadzi w daleką drogę…”. Tego samego dnia wyruszył z Neapolu w podróż, która go odmieniła.
O trwającej dziesięć miesięcy wyprawie Juliusza Słowackiego na Wschód (1836–1837) – o sensacyjnie odnalezionym w Rosyjskiej Bibliotece Państwowej w Moskwie Raptularzu wschodnim, prowadzonym przez poetę podczas podróży, o jego pobycie w Libanie i w klasztorze maronitów pod Bejrutem, gdzie napisał pierwszą wersję Anhellego – opowiada wystawa w Muzeum Literatury.
Z Neapolu Słowacki wyjechał do Otranto – a stamtąd do Grecji, Egiptu, Palestyny, Syrii i Libanu. Podobnym szlakiem peregrynowali przed nim wielcy romantycy: François-René de Chateaubriand, Alphonse de Lamartine, Gérard de Nerval. Podczas podróży Słowacki pisał i nie przestawał rysować, „słowa bowiem były niedostateczne do wydania wszystkiego, co uderzało w oczy”, jak wyznał w liście do matki. Te rysunki, obok rękopisów utworów, zapełniły gęsto stronice dwóch notatników: Album rysunkowego z podróży na Wschód oraz Raptularza wschodniego – uważanego do niedawna za zaginiony – który stanowi rodzaj przewodnika po wystawie.
Zenon Brzozowski, „Juliusz Słowacki na koniu”, 1837, Muzeum Literatury w Warszawie
Na statku płynącym z Aten do Aleksandrii Słowacki napisał jeden ze swoich najsłynniejszych wierszy, Hymn. W Egipcie stworzył cykl rysunków Na Nilu. Jednak najsilniejsze wrażenie wywarła na nim noc spędzona w bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie, gdzie z 14 na 15 stycznia 1837 służył do mszy w intencji ojczyzny księdzu Maksymilianowi Rylle, misjonarzowi na Bliskim Wschodzie, założycielowi uniwersytetu istniejącego do dziś w Bejrucie. Po spotkaniu z księdzem Ryłło poeta ruszył w dalszą drogę: przejechał konno góry Libanu, obejrzał ruiny Baalbeku, zapamiętane z albumów widzianych w dzieciństwie, i stanął w Bejrucie. Stamtąd pisał do matki: „Teraz zjechałem do kraju, w którym najpiękniejsza wiosna: jedne drzewa nie straciły zieloności, drugie się w nią teraz ubierają. Migdały prószą kwiatem, słońce pyszne – słowem, jest to prawdziwie ziemia obiecana. Nie wyruszę z niej, aż za dwa miesiące. Nie pojadę do Konstantynopola, bo mnie to miasto niewiele interesuje; wolę jeszcze poznać się z Libanem i z chrześcijańskim ludem Maronitów…” (19 lutego 1837).
Około 20 lutego przybył do klasztoru Betcheszban w Ghazir niedaleko Bejrutu, gdzie – ucząc się arabskiego i spędzając czas z mnichami – przebywał do około 1 kwietnia 1837. W klasztorze naszkicował pierwszą wersję poematu Anhelli, a z zasłyszanych z ust mnichów legend stworzył jedną z postaci utworu – anioła Eloe. Tu odwiedził go ksiądz Ryłło, przed którym w czasie Wielkiej Nocy odbył spowiedź życia. Na rysunkach i akwarelach przedstawił klasztor i rozciągające się z niego widoki: na góry Libanu, zatokę i na rozgwieżdżone niebo nad klasztorem – z ulubioną konstelacją Oriona, którą nazywał „lutnią niebieską” i która – jak twierdził – prowadziła go przez całą podróż. Wszystkie te pejzaże prezentowane są na wystawie.
Pobyt w klasztorze maronitów był dla poety czasem duchowej przemiany. Opuszczał go nie bez żalu. „Nie zapomnę nigdy wrażenia, jakie uczyniło na mnie ostatniego ranka, kiedym się obudził, stuknienie do drzwi, które rozbudzało śpiących po celach zakonników – pisał do matki. – Tak było tego poranku, tak miało być jutro, tak zawsze dla nich – a ja wyjeżdżałem do Bejrutu, gdzie miałem wsiąść na okręt i ruszać do Europy, gdzie nikt na mnie nie czeka, gdzie się ja niczego nie spodziewam. Siadłem na koń – przewodnicy i muły z rzeczami szły za mną […]. Obejrzałem się – byłem na dole, klasztor rysował się na niebie, a na dachu klasztornym płaskim stały małe czarne figurki. Byli to księża, którzy mnie oczyma przeprowadzali” (14 VI 1837, list pisany na morzu w drodze do Livorno).
16 czerwca 1837, wraz z przypłynięciem do Livorno, jego wojaż dobiegł końca. W następnym roku w Paryżu ukazał się Anhelli, owoc pobytu w libańskim klasztorze i świadectwo fascynacji Boską Komedią Dantego, z której pochodzi pomysł konstrukcyjny poematu: wędrówka mistrza (Szamana) i ucznia (Anhellego) po kręgach piekielnych, symbolizowanych w utworze przez Sybir – piekło wygnańców.
Anhelli inspirował najwybitniejszych artystów, w tym kompozytorów: Ludomira Różyckiego i Feliksa Nowowiejskiego – oraz malarzy: Jacka Malczewskiego, Witolda Pruszkowskiego, Wlastimila Hofmana – ich prace, zrodzone z fascynacji Anhellim, można obejrzeć na wystawie.
Podróż wschodnia i pobyt w klasztorze Betcheszban – gdzie w jednej z cel mieści się dziś poświęcona Słowackiemu ekspozycja stała, zrealizowana przez Muzeum Literatury – dokonały przełomu w biografii duchowej i artystycznej poety. Ich efektem był nie tylko Anhelli, ale także poematy Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu oraz Król-Duch, koronne dzieło Słowackiego.
Rozpoczęta w stanie kryzysu egzystencjalnego i artystycznego wyprawa doprowadziła Słowackiego do odkrycia swojego powołania jako głosu narodu – nie tylko cierpiącego, ale także walczącego o własną tożsamość. W górach Libanu narodził się przyszły autor Testamentu mojego – rozwijającego myśl, którą Szaman wypowiada w obecności Anhellego: „miejcie nadzieję; bo nadzieja przejdzie z was do przyszłych pokoleń i ożywi je; ale jeśli w Was umrze, to przyszłe pokolenia będą z ludzi martwych”.
AGNIESZKA PAPIESKA
Wystawa „Słowacki w Libanie”, Muzeum Literatury w Warszawie, 10 VI–18 IX 2022. Kuratorzy: Jan Owczarek, Agnieszka Papieska; współpraca: dr Anna Lebensztejn, Izabela Zychowicz. Opieka konserwatorska: Urszula Więch-Jędras. Aranżacja wystawy: Kuba Maria Mazurkiewicz, współpraca: Sara Francuz.
Pisarza – Jurija Andruchowycza z Ukrainy – złapałam w przerwie debaty panelowej „Literackie rozrachunki ze środkowoeuropejską mitologią”. Spotkanie było częścią Letniej Szkoły Wyszehradzkiej, która rozpoczynała swoją działalność w krakowskiej Willi Decjusza. Zdjęcie zrobiłam 29 lipca 2002.
Jurij Andruchowycz, Kraków 2002, z cyklu: „Portrety”, © Elżbieta Lempp
13 kwietnia 2022
ELŻBIETA LEMPP
Stefan Banach, przechadzając się wraz z przyjacielem po krakowskich plantach w 1916 roku, rozmawiał o sprawach dla siebie najważniejszych, czyli o matematyce. Usłyszał ich Hugo Steinhaus, polski Żyd, który urodził się 1887 roku w Jaśle i ukończył to samo gimnazjum, co Rudolf Weigl. Rozmowa dwóch mężczyzn na tyle go zaciekawiła, że włączył się w dyskusję i tak rozpoczęła się długoletnia współpraca między Steinhausem i Banachem.
W ten sposób – w dużym uproszczeniu – powstała lwowska szkoła matematyczna, skupiona wokół tej dwójki. Steinhaus pochodził z szanownej rodziny, która wywodziła się w prostej linii od arcykapłana Aarona. Banach z kolei, jakby to powiedzieć, tułał się po świecie. Wychowywał się w rodzinie zastępczej, znał swojego ojca, którego jednak widywał rzadko; matematyki uczył się samodzielnie, a utrzymywał się z korepetycji. Dwa galicyjskie losy, które dzieliło wszystko. Steinhaus uczył się w Getyndze i piął się po szczeblach kariery, podczas wojny walczył w Legionach, Banach nie mógł zrobić magisterium, do wojska nie został wcielony ze względu na słaby wzrok. Przypadek połączył pewnego dnia ich losy na krakowskich plantach, a cztery lata później pracowali już razem na Uniwersytecie Lwowskim, tworząc w Kawiarni Szkockiej legendę polskiej szkoły matematycznej.
Hugo Steinhaus
Wielu z jej członków ratowało swoje życie podczas II wojny światowej karmiąc wszy u Rudolfa Weigla. Kilku zostało wcześniej zamordowanych przez Sowietów, wielu padło ofiarami Zagłady. Steinhaus musiał ukrywać się przez całą nazistowską okupację. Ten sam los połączył wielu Żydów i Polaków, chociaż w czasach galicyjskich sytuacja etniczna nie była tak prosta, jak dziś nam się wydaje. Najlepiej ujął to wieczny człowiek pogranicza, Jerzy Stempowski, pisząc W dolinie Dniestru: „Cała ogromna część Europy, leżąca między Morzem Bałtyckim, Morzem Czarnym i Adriatykiem, była jedną wielką szachownicą ludów, pełną wysp, enklaw i najdziwniejszych kombinacji ludności mieszanej. W wielu miejscach każda wieś, każda grupa społeczna, każdy zawód niemal mówił odmiennym językiem. […] Wszystkie te odcienie narodowości i języków znajdowały się nadto w stanie płynnym. Synowie Polaków stawali się nieraz Ukraińcami, synowie Niemców i Francuzów – Polakami. […] Tajemnica tych dziwnych i zawiłych procesów była w istocie rzeczy bardzo prosta. W czasach tych narodowość nie posiadała charakteru nieuniknionej fatalności rasowej, ale w znacznej mierze była dziełem wolnego wyboru. Wybór ten nie ograniczał się do języka. W dolinie Dniestru, przez którą przeszły echa tylu wielkich cywilizacji, każdy język niósł w sobie inne tradycje historyczne, religijne, społeczne, każdy stanowił pewną postawę moralną, wytrawioną wiekami triumfów, klęsk, marzenia i sofistyki”.
Dlatego podczas okupacji niemieckiej ten sam los spotykał często potomków nie tylko Żydów, ale też wielu innych narodowości, które zamieszkiwały na tych terenach. Waltera Kutschmanna, który odpowiadał za mordowanie lwowskich profesorów, ścigał Szymon Wiesenthal. I tak, z przypadku i konieczności, krzyżowały się ludzkie drogi.
Niektórzy z uczniów Banacha i Steinhausa wyjechali z kraju przed apokalipsą. Był wśród między innymi Mark Kac, ale najbardziej znany jest los Stanisława Ulama. Jego matka z domu Auerbach przyszła na świat w Stryju, a ojciec we Lwowie, w 1914 roku, jak wielu Żydów, opuścili wschodnie tereny Galicji w obawie przed rosyjskimi pogromami. Zamieszkali w Wiedniu, gdzie byli świadkami śmierci Franciszka Józefa i rozpadu jego monarchii. Ostatecznie wrócili do Lwowa, gdzie Ulam pokonywał kolejne stopnie edukacji aż trafił na dwóch słynnych matematyków. Gdyby nie narastające nastroje antysemickie, pewnie zostałby w kraju, a tak musiał szukać pracy gdzie indziej. Francja, Anglia, ostatecznie Stany Zjednoczone. W drodze do Ameryki dowiedział się o wojnie, która doprowadziła do śmierci wszystkich jego bliskich.
W Stanach wraz z ludźmi z całego świata pracował nad projektem Manhattan. Był wśród nich późniejszy noblista, Józef Rotblat, który wyjechał z Polski w tym samym czasie co Ulam, a wojna zaskoczyła go niemalże na morzu. W kraju została jego rodzina, która podzieliła los rodziny Ulama. I tak wraz z Amerykanami, Niemcami, Duńczykami, Anglikami i Węgrami brali oni udział w stworzeniu „niszczyciela światów”, bomby atomowej. Żaden z nich, zaczynając swoją karierę naukową, nie spodziewał się, gdzie los go zaprowadzi i jakich odkryć dokona, ale zarazem jak wysoką cenę będzie musiał za to zapłacić.
Genialne umysły produkujące broń, będące pożywką dla wszy, ukrywające się przed mordercami przez długie lata. Tracące dorobek swojego życia i bliskich z dnia na dzień. I miliony im podobnych, którzy umierali pod letnim słońcem, w jesiennym błocie, podczas zimowych marszy lub patrząc na kwitnące łąki. Jednak najbardziej przerażający jest rozmiar tego działania, bo jakkolwiek się skupić, jaką wiedzę posiadać, wszystko to wydaje się tak abstrakcyjne, jak dla laika złożone matematyczne zadania. Nie możemy sobie wyobrazić strachu zwierzęcia patrzącego w oczy myśliwego, ani ostatniego przedstawiciela plemienia, które zostało wymordowane, bo zajmowali ziemię, którą odkryli ludzie lepiej uzbrojeni.
To jest właśnie wiedza wydzierana z ciemności, wiedza, od której głowa powinna eksplodować a człowieczeństwo zapaść się ze wstydu pod ziemię. Rachelo, Deboro, dla kogo ja to piszę i po co, skoro tego, co było i odeszło przywrócić nie można. Wyruszam w podróż, która zapowiadała się niewinnie, a w połowie drogi bliski już jestem pomieszania zmysłów.
Zaraz po wybuchu pierwszej bomby jądrowej Robert Oppenheimer, jej najważniejszy konstruktor w Projekcie Manhattan, miał powiedzieć słowami Kryszny z Bhagawadgity: „I stałem się śmiercią, niszczycielem światów”.
Do wybuchu doszło 16 lipca 1945. Noc była niespokojna, nad Nowym Meksykiem przechodziły burze z deszczem, ale wraz ze wschodem słońca niebo się uspokoiło. Wtedy odpalono ładunek. Na chwilę świat przestał istnień, by po chwili pojawił się na nowo rozgrzany do czerwoności. Grzyb atomowy osiągnął wysokość 12 kilometrów.
Oppenheimer wraz ze swoją międzynarodową ekipą zmienił świat. Rozszczepiając jądra ciężkich pierwiastków doprowadził do powstania broni, która potrafiła zniszczyć w jednej chwili duże miasto wraz z ludźmi i całą infrastrukturą. W jednym momencie mogły wyparować ciała, żelazne konstrukcje i domy ze wszystkim, co w nich się znajdowało.
Ludzkość nauczyła się wytwarzać energię jądrową i zastosowała ją do produkcji broni. W następnych latach bomby wybuchały na całym świecie: oślepiając ludzi, rozświetlając mrok, bezczeszcząc ziemię. Testów broni jądrowej było kilka tysięcy, wiele z nich na zawsze zmieniło faunę i florę miejsc, w których się odbywały.
Broń jądrową testowano między innymi w Australii, na obszarze ziemi Maralinga, pierwotnie zamieszkiwanej przez Aborygenów. To była ich święta przestrzeń, na której dokonano testów nuklearnych. Skaziły one ziemię na setki lat i doprowadziły do śmierci wielu jej mieszkańców. Łącznie zdetonowany tam siedem ładunków o łącznej mocy około 70 kiloton. Bomba zrzucona na Hiroszimę miała cztery razy mniejszą siłę. Dodatkowo przeprowadzono dziesiątki mniejszych prób.
Nie tylko stwierdzono, że można zabrać ludziom ich ziemię, ale także naznaczyć ją radioaktywnymi odpadami. W niektórych miejscach korzenie roślin, kiedy tylko zapuszczą się na pewną głębokość, od razu umierają. Zdegradowano przestrzeń, na której wcześniej żyli ludzie i zwierzęta, która zapewniała im schronienie i pokarm, która – koniec końców – była ich domem.
Podobno kiedy człowiek chce stworzyć swoje miejsce na świecie musi wpierw przekopać ziemię, aby móc cokolwiek na niej uprawiać. Zabierając ją innym zaczyna natomiast od wyjałowienia i degradacji każdej grudy gleby, jakby chciał zaznaczyć miejsce swojego panowania. Różne są na to sposoby. Kieruje nim tajemnicza siła, która nie wiadomo skąd pochodzi, ale jej efekt przypomina wybuch bomby atomowej: oślepiająca jasność, przejmująca cisza, podmuch i nicość. Wszystko trwa krótko, ale czasu już cofnąć nie można.
Marco Polo, będąc na Sumatrze, zobaczył po raz pierwszy w życiu nosorożca, którego nazwał jednorożcem i porównał go do mniejszego słonia. Podróżnik stwierdził, że dziwne zwierzę wcale nie atakuje wrogów rogiem, lecz kłami, które znajdują się na jego języku. Kiedy uda mu się powalić przeciwnika, tratuje go kolanami i rozrywa na kawałki. „Szkaradny jest – pisał – widok tego zwierzęcia. I całkiem nie są takie, jak to my w krajach naszych mówimy i opowiadamy twierdząc, że dają się chwytać dziewicom”.
Nosorożec był znany Europejczykom od starożytności. Opisywano go na wszelakie sposoby. Pliniusz Starszy twierdził, że zwierz przed bitwą szlifuje swój róg o kamienie. Jest on też jednym z największych wrogów słoni, którego pokonuje na swój sposób. Otóż nosorożec wbiega pod nogi słonia i rozrywa mu rogiem brzuch, wiedząc, że to najmiększa część ciała przeciwnika. Nosorożec i słoń mieli być zarazem największymi wrogami.
W 1515 roku Manuel I Szczęśliwy, król Portugalii, dostał nosorożca jako dar od sułtana Gudźaratu, Muzaffara II. Od czasów cesarstwa rzymskiego świat zachodni nie widział tego zwierzęcia. Król kolekcjonował egzotyczne stwory, więc postanowił sprawdzić słowa Pliniusza Starszego, czy nosorożec i słoń to wieczni nieprzyjaciele. Pierwszy, podobno, stał nieruchomo, a drugi poszedł na ubocze. Tak skończyła się walka. Rację miał Miłosz, kiedy pisał: „A przecież świat jest inny nim nam się wydaje / i my jesteśmy inni niż w naszym bredzeniu”.
Człowiekowi z łatwością przychodzi dzieło niszczenia i tworzenia podziałów. Polskie stwierdzenie „ale heca” pochodzi od nazwy wiedeńskiej ulicy Hetzgasse. Tam znajdowała się szczwalnia, coś na wzór teatru, tylko bardziej przypominający arenę. W wysokim na trzy kondygnacje budynku odbywały się do końca XVIII wieku brutalne walki zwierząt. Można było zobaczyć niedźwiedzia walczącymi ze sforą wilków. Szczuto tam zwierzęta na siebie. Podobne miejsce znajdowało się również w Warszawie. Wszędzie tam zmuszano wynędzniałe i przestraszone zwierzęta do walki ze sobą.
To nie nosorożce doprowadziły do tego, że słonie są zagrożone wyginięciem. To nie słonie sprawiły, że wiele gatunków nosorożców przestało istnieć. Zrobił to człowiek, który nigdy już nie ujrzy nosorożca długonogiego. Ostatni samiec nosorożca białego zmarł w 2018 roku. Nosorożce jawajskie jeszcze istnieją, podobnie jak sumatrzańskie, ale ich wyginięcie jest nieuniknione.
Niewiele jest zwierząt tak niegroźnych i bezbronnych jak nosorożec. Można je porównać do bizonów w Ameryce Północnej czy australijskiego misia koala. Niewiele brakowało, aby również te dwa gatunki zwierząt wymarły.
Alvise da Ca’da Mosto, odkrywca Wysp Zielonego Przylądka, w 1455 roku żeglował po Atlantyku. Wtedy też przybył do podbitej przez Portugalczyków Madery. W swoich wspomnieniach pisał: „Dowiedziałem się od godnych wiary ludzi z tej wyspy, że na początku było tam mnóstwo gołębi, zresztą trochę ich jeszcze zostało, i że polowali na nie posługując się przymocowaną do patyka sznurkową pętlą, która chwytała gołębia za szyję i ściągała go z drzewa. Gołębie wcale się nie bały, a to dlatego, że nigdy nie widziały człowieka i nikt ich nigdy nie straszył”. Gołębie nie znały natury europejskich żeglarzy, z ufnością więc zbliżały się do przybyszów.
Dwa zdania:
– ich wyginięcie jest nieuniknione.
– nie znały ludzkiej natury.
DAWID SZKOŁA
Ákos Győrffy, węgierski autor średniego pokolenia, autor powstającego obecnie cyklu „Metafizyka codzienności”. Samotnik związany z Zakolem Dunaju, niestrudzenie poznaje i opisuje spokojne piękno tego miejsca i losy jego mieszkańców. W „Księdze przyjaciół” ogłosiliśmy jego tekst „Na skraju”.
Teresa Worowska
Ákos Győrffy
Przywracanie porządku
– Koniecznie to przeczytaj – powiedział pewnego jesiennego popołudnia przed piętnastu laty Csabi, który niegdyś naprawiał w Nagymaros rowery. Stał przed warsztatem plecami do mnie i biedził się z przerzutką. Obok narzędzi leżała książka, widziłem tylko fragment okładki, ale od razu rozpoznałem na niej obraz Caspara Davida Friedricha. – Cudowna książka – dodał jeszcze, nic więcej.
Csabi już nie żyje, któregoś dnia upadł na ziemię i taki był koniec. Miał mniej więcej tyle lat, ile ja teraz. Pewnie to bez znaczenia, choć czasem przychodzi mi do głowy, że nie byłoby nic dziwnego w tym, gdybym i ja już dawno umarł. To właściwie cud, że jeszcze żyję, nie rozumiem, jak to możliwe. Csabi umarł młodo. Jak to mówią, w kwiecie wieku. Kiedyś mi się przyśnił, już po śmierci. Jak przed laty, i teraz stał w warsztacie plecami do mnie, wytarł ścierką brudne od smaru ręce, odłożył śrubokręt na stół i wygłosił do mnie krótki wykład o wędrówce duszy w zaświatach – jakie stacje musi ona tam przejść, nim przyjmie ją jakieś łono, by dać jej nowe ciało.
Tak mi się przyśnił. Przyniosłem książkę do domu i tej samej nocy przeczytałem. O autorze nigdy wcześniej nie słyszałem. Csabi miał rację, Na Marmurowych Skałach to rzeczywiście cudowna książka, ale i ja nie potrafię tego dokładniej wyjaśnić. Rzadko mi się przydarza, bym podczas lektury miał wrażenie, że opowieść wypływa na światło z mojej własnej podświadomości. Że każde zdanie tej książki brzmi tak, jakbym sam je wyśnił.
Nigdy naprawdę nie wierzyłem, że literatura może mieć moc oczyszczającą, ale czytając Na Marmurowych Skałach przyszło mi doświadczyć prawdziwości tego banalnego stwierdzenia. Zresztą oczyszczenie nie jest tu najlepszym słowem. Znacznie dokładniejszym wydaje mi się przywrócenie porządku.
To, że poezja po niemiecku nazywa się Dichtung, co oznacza zgęszczanie, można zrozumieć między innymi właśnie dzięki książkom Ernsta Jüngera. Świat Marmurowych Skał nie przypomina naszej rzeczywistości. To uniwersum pejzaży, kamieni, zwierząt i roślin, wód i ludzi, które znajduje się znacznie bliżej świata antycznych Greków, konkretnie Homera, niż XX-wiecznej Europy. A jednocześnie wszystko to nie oznacza obcości czy nieuzasadnionej abstrakcji, wręcz przeciwnie. Niewielu pisarzy znało tak dogłębnie i całościowo naturę jak Jünger. Ale nie chciał ukazywać jej w sposób, który zadowoliłby botaników czy ornitologów; nawet najskromniejsze drobiazgi rozbłyskują u niego wewnętrznym blaskiem, który prześwieca daleko poza świat materii. W jego dziełach spotykamy się z tak głębokim, intymnym, żarliwym, a jednocześnie zdumiewająco trzeźwym obrazem życia, jaki widzą chyba tylko aniołowie.
Literatura nie oczyszcza, tylko przywraca w czytelniku porządek. Przypomina o pierwotnej strukturze duszy.
„Znacie wszyscy nieokiełznaną żałość, która ogarnia nas, gdy wspominamy chwile szczęśliwości. Jakże nieodwracalnie odeszły, a czas oddziela je od nas bardziej niemiłosiernie niż wszelka przestrzeń. Z lustra pamięci obrazy wyłaniają się ponętniej i powracamy do nich myślą jak do ciała zmarłej kochanki, które spoczywając głęboko w ziemi, przyprawia nas na podobieństwo pustynnej fantasmagorii o drżenie wznioślejszym i bardziej uduchowionym pięknem” [tłum. W. Kunicki]. Tak brzmią pierwsze trzy zdania powieści Jüngera.
Rozbudziła ona we mnie wówczas jakąś przemożną, dziką melancholię, pragnienie, bym spróbował rozpoznać głębszy sens swojego ziemskiego istnienia i ustalić rzeczywistą przestrzeń ludzkiego życia. Prowadząca do ucieczki i katastrofy idylla Marmurowych Skał opowiada nade wszystko o porządku. O wewnętrznym porządku człowieka duchowego. Jeśli taki porządek w ogóle istnieje.
Po przeczytaniu tej książki przez dłuższy czas nie pragnąłem niczego więcej poza życiem w takim świecie, w zbudowanym na Marmurowych Skałach klasztorze nad brzegiem morza. Minęło wiele lat, zanim zrozumiałem to, o czym mówi Jünger – że przecież tam właśnie żyję. Lecz co zrobię, gdy któregoś dnia barbarzyńska hołota ze sforą psów wypadnie z lasu?
Tłum. TERESA WOROWSKA
Drogi Panie Redaktorze,
Dawno doszedłem do przekonania, że nie należy nic pisać, a jeżeli już coś się napisało, nie wolno publikować. Dlatego pisuję tylko listy prywatne, takie jak ten, i do przyjaciół, takich jak Pan. Widzę, że w swoim sceptycyzmie nie jestem odosobniony i nawet znakomity Fantazjano nie jest daleki od takiej konkluzji.
Przygoda, którą Panu opowiedział, przypomniała mi pewną anegdotę, jaką notuje Focjusz z Byzantion. Jeżeli nigdzie się Pan nie śpieszy, opowiem ją Panu.
Umiejętność pisania do rzeczy nie jest specjalnie rozpowszechniona, ale chęć do poprawiania tego, co napisane, owszem. Zapewne zawsze tak było i zawsze tak będzie. Pewien Rzymianin, Aeliusz Flakkus Pagina, przybył do Aleksandrii studiować w Museionie. Dostał do czytania hymny Kallimacha z Cyreny, które, nie wiedzieć czemu, zaczął poprawiać. Upomniany przez bibliotekarza, swego procederu nie zaniechał. Tego było za wiele i sam kustosz Seti, kierownik Biblioteki Aleksandryjskiej, wyprowadził Aeliusza Flakkusa z gmachu i nakazał strażom, by nigdy go nie wpuszczały. Rzecz się rozniosła po całej Aleksandrii i przed domem, gdzie mieszkał Aeliusz Flakkus Pagina, zaczęli gromadzić się ludzie, ciekawi głupka, który poważył się poprawiać Kallimacha. Sam bym tam poszedł i nawet namalowałbym Paginę na amforze w towarzystwie Setiego.
Przez tydzień Flakkus nie przestąpił progu domu i zatkał sobie woskiem uszy, żeby nie słyszeć komentarzy na swój temat. Lud aleksandryjski znany jest z ciętego języka. Kiedy do gospodarza Paginy przyszedł Filon Aleksandryjczyk, Rzymianin zasięgnął jego rady. „Dobra koniunktura, synu – odpowiedział filozof, głaszcząc białą brodę – nie trwa długo, ale zła też nie jest długowieczna”. Wkrótce okazało się, że Filon trafił w sedno, bo ciemny tłum poturbował go i splądrował pustynny szałas, gdzie zwykł medytować.
Po tym żałosnym wydarzeniu nastąpił zwrot w opinii publicznej i o Aeliuszu Flakkusie Paginie zaczęto w tawernach portowych mówić z sympatią. Jeszcze tu i ówdzie, zwłaszcza w kręgach bliskich Museionu, podśmiewano się z niego, ale wśród służby pałacowej, wśród kucharzy i pokojówek, dało się słyszeć głosy podające w wątpliwość autorytet Kallimacha. Jednak do apoteozy Aeliusza Paginy nie doszło, bo ostatecznie nie kucharze i pokojówki nadają ton życiu umysłowemu Aleksandrii. „Dobra koniunktura nie trwa długo, ale zła też nie jest długowieczna” – powtarzał sobie Flakkus każdego ranka, aż uświadomił sobie, że zdanie Filona wcale nie opisuje jego sytuacji. Chętnie by wrócił do Biblioteki i gotów był błagać Setiego o wybaczenie, bo ostatecznie, od Indii po Atlantydę to greka rozbrzmiewała w gajach Akademosa, na agorach miast i na nabrzeżach portów. Nawet Scytowie sprowadzali sobie podręczniki gramatyki z Aleksandrii.
Z drugiej strony Aeliusz Pagina nie chciał zrażać do siebie ludu kucharzy i pokojówek – zwłaszcza z tymi ostatnimi łączyły go bliskie stosunki. Ostatecznie, przekonywał swego gospodarza, ci ludzie żywią i obsługują samego Ptolemeja Filadelfosa, który rządzi samowładnie Państwem Górnym i Państwem Dolnym.
Tymczasem rozniosło się po Aleksandrii powiedzenie Filona i wzbudziło niepokój. „Zła koniunktura nie trwa długo – powtarzali kamieniarze i cieśle – ale dobra też nie jest długowieczna”. Pewnego poranka śpieszący do pracy rzemieślnicy ujrzeli to hasło wypisane smołą na ścianie pałacu Ptolemeja i wzięli je za sygnał do buntu. Wybuchły zamieszki, zapłonęły magazyny portowe i domy, wkrótce ogień dotarł do Museionu i Biblioteki Aleksandryjskiej. Seti z miną, której sam Epiktet mógłby mu pozazdrościć, wyrzucał papirusy na dziedziniec. Ale do czasu. Podobno przywaliła go szafa z rękopisami Anakreonta. Na nie z kolei runął strop. Zgasił ogień, ale udusił Setiego. Polecam jego uczoną duszę Ozyrysowi.
Flakkus Pagina ocalał, a ponieważ straty wśród kadry filologicznej były bardzo wysokie, mianowany został kustoszem na miejsce Setiego.
Cóż więcej możemy uczynić. Nie w naszej mocy, Panie Redaktorze, przywrócić światu harmonię, nie mówiąc już o rękopisach, które strawił ogień. Posyłam Panu z Aleksandrii pozdrowienie serdeczne,
Czytelnik Księgi przyjaciół
W młodości ironia losu śmieszy, potem zastanawia. Choćby taki Zając.
Do naszej jednostki trafił od saperów z Modlina. Bawił nas ten epizod w jego życiu, bo od dziecka czuł paniczny strach przed błyskami i wybuchami, truchlał nawet przy zapaleniu zapałki. Kiedy się więc zorientowano, że nigdy nie rozbroi żadnej miny, przeniesiono go do łączności.
Ruchy miał szybkie i zwinne, obliczone na osiągnięcie celu, krok sprężysty. Choć jego twarz pozbawiona była zarostu, golił się, a raczej głaskał się żyletką po policzkach codziennie. Jego obsesyjne zamiłowanie do czystości budziło czasem irytację. Nam starczało kilka minut przed snem, żeby się umyć; jednego dnia opłukało się jedną nogę, drugiego drugą. On musiał mieć czyste obie nogi. Wstawał więc zawsze o północy i, nie zapalając na sali światła, brał mydło i ręcznik, po czym szedł pod prysznic. Którejś nocy potrącił nogą taboret i obudził Brutala, który wymamrotał przez sen: – Zając, ty pierdolony czyściochu.
A i Zając miał swoją sprośną śpiewkę, bo przekleństwo w jego ustach zamieniało się w jakiś miły dla ucha zaśpiew. Gdy coś go mocno wzburzyło, mówił, przeciągając pierwszą sylabę w dwóch słowach: „Będziesz zdrooowy? Chuuuja będziesz zdrowy”. Potem, ponieważ nie lubił przeklinać, skrócił tę inkantację do dwóch pierwszych słów. Wypowiadając je, uśmiechał się, a ten jego uśmiech miał w sobie coś z kruchego szczęścia.
Gdy pełniłem z nim całodobową służbę na Bloku Wyszkolenia, imponował mi sztuką spania na stojąco; podpierał się o ścianę, zamykał oczy i niemal od razu zasypiał. Ale nim zasnął, zwykł kierować do mnie zaczepne pytanie: – Co masz dzisiaj dla mnie w pakiecie tematów literackich? „Pakiet tematów” to był jego ulubiony zwrot. Do każdego z nas przychodził po inny pakiet tematów, mnie prosił o literacki. Wiedział, że tak zagadnięty, streszczę mu coś, co czytałem w cywilu, a co dobrze pamiętam. Na dużo, dużo mniejszą skalę powtarzałem, nie wiedząc o tym, obrządek Józefa Czapskiego, który w Griazowcu opowiadał współwięźniom o Prouście. Ja nie miałem czterdziestu słuchaczy, lecz jednego, i nie był to obóz sowiecki w latach II wojny, lecz polska jednostka wojskowa na przełomie lat 1986 i 1987. Istota zjawiska była jednak ta sama: wydobyć z literatury aspekt ocalający i przekazać go – poprzez opowieść – innym, posiłkując się tylko własną pamięcią. Odkryłem wtedy to samo, czego doświadczył Czapski: pamięć nieobciążona lekturą nowych książek wydobywa na jaw te dawno czytane i prawie zapomniane.
Szybko spostrzegłem, że do snucia opowieści dobrze się nadaje proza Tołstoja. Wojnę i pokój, Annę Kareninę czy Zmartwychwstanie można było dzielić na wiele odcinków i robić z nich seriale. Lecz i najdłuższy serial kiedyś się kończy. Toteż pewnego wieczoru, gdy styczniowy chłód wciskał się do Bloku Wyszkolenia przez nieszczelne okna, opowiedziałem Zającowi Gospodarza i parobka. Kiedy skończyłem, milczał minutę, po czym spytał: – Po co jechali w taki mróz?
Miesiąc później wyruszyliśmy na poligon. Kłopoty zaczęły się już przy wyjeździe z jednostki, ponieważ nie chciał zapalić silnik wysłużonego Stara 25, nazywanego tyleż pieszczotliwie, co prześmiewczo babcią. Akurat Zającowi kazano rozniecić pod silnikiem ogień, żeby babcia ruszyła. Nazbierał patyków, włożył między nie gazety, ale zwlekał z pociągnięciem zapałki o draskę. W końcu to uczynił. Po pewnym czasie babcia – przy ogólnym śmiechu – obudziła się i pojechała, za nią reszta samochodów.
Było nas mniej więcej pięćdziesięciu żołnierzy, kilkanaście samochodów ciężarowych. Ja i Zając byliśmy najmłodsi, więc przydzielano nam najcięższe prace. Wkręcaliśmy w ziemię uziomy – półtorametrowe, stalowe kołki podłączone do samochodów Star 266, na których były zamontowane radiostacje R–140. Rozstawiliśmy wielki namiot NS–64, ten z sześcioma okrągłymi bocznymi oknami. Robiliśmy to, gdy temperatura wynosiła około zera stopni. Ale w ciągu trzech dni spadła do minus dwudziestu pięciu w nocy.
Na radiostacji było tak ciasno, że można było się zdrzemnąć tylko siedząc, a chłód uczynił nas pomysłowymi: spaliśmy tak, że ja siedziałem na stołeczku obok Zająca, on kładł klatkę piersiową na moich udach, a ja swoją na jego plecach. Za poduszkę miałem więc podartą pod pachami, zatłuszczoną i postrzępioną u dołu bechatkę Zająca. Dzięki takiej pozycji było nam cieplej. Mimo to budziliśmy się co pół godziny z zimna lub z niewygody.
Po tygodniu poligon dobiegł końca. W południe zaczęliśmy się szykować do powrotu. Gdy chcieliśmy odkręcić uziom, ten stawił zacięty opór, bo ziemia zamarzła i nie można go było z niej wydobyć. Zajęło to aż godzinę. W namiocie z powodu mrozu nie można było wyciągnąć jednej rurki metalowej z drugiej. Czas mijał, a my na zmianę i bez skutku waliliśmy siekierą w złącza rurek. W końcu Zając wyrzucił z siebie gniewne:
– Będziesz zdrowy?!
Ja na to po chwili:
– Wyobraź sobie, że od dzisiaj minęły dwa lata, jesteś u siebie w Tarnowie. Za oknem prószy śnieg, a ty siedzisz w fotelu, pijesz gorącą herbatę i wspominasz, jak kiedyś nie mogłeś złożyć namiotu w środku lasu, bo taki był mróz. I uśmiechasz się, bo w końcu się udało.
Zając po chwili wstał i z nową energią zaczął walić siekierą w rurki. Nagle jedna wyskoczyła z drugiej. Wtedy ja wziąłem siekierę i ze zdwojoną siłą waliłem w drugie złącze. Złącza – jakby jedno brało przykład z drugiego – zaczęły puszczać i wreszcie udało się złożyć namiot.
Zapadał zmierzch. Połowę nieba przesłaniała niska, ciemna chmura, las był szaro-błękitny. Walcząc z namiotem, nie spostrzegliśmy, że uformowała się kolumna samochodów i zaczęła odjeżdżać. Nikt nie zauważył naszej nieobecności. Biegliśmy za samochodami – w śniegu po pas, na siarczystym mrozie. Widzieliśmy oddalające się czerwone światła ostatniego pojazdu. Było już niemal całkiem ciemno. Zatrzymaliśmy się, spojrzeliśmy na siebie przestraszeni, bo to znaczyło, że spędzimy noc w lesie, że zamarzniemy. Zdaliśmy sobie z tego sprawę w tej samej chwili i popatrzyliśmy na siebie inaczej niż dotąd. Poczuliśmy to lodowate dotknięcie, które sięga serca.
Raptem Zając krzyknął:
– Patrz! Czerwone światła! Nie odjeżdżają!
Czerwone światła ostatniej ciężarówki wciąż były w tej samej od nas odległości. Zaczęliśmy biec. Wydychana para oszraniała oczy, dyszeliśmy coraz głośniej, a światła były coraz bliżej. Dobiegliśmy do ostatniej ciężarówki i zaczęliśmy walić w drzwi. Otworzyli nam zdziwieni i wpuścili do środka.
Ocaliła nas awaria pierwszego samochodu, poczciwej babci. Skoro ona stanęła, zatrzymała się cała kolumna.
Jakiś czas temu odszukałem Zająca. Sprzedaje urządzenia chłodzące. Czy tak jak trzydzieści lat temu marzył o gorącej herbacie, tak teraz tęskni za zimnym lasem?
ROBERT PAPIESKI
Stanisław Rosiek w nocie bibliograficznej nazywa skromnie Odcięcie „rodzajem pisanego od okazji do okazji dziennika dokumentującego rozmaite moje działania na schulzowskim polu”. Ten „skromny” punkt wyjścia, bibliograficznie odnotowany kolejnymi zapisami dziennik, dał nam w rezultacie piękną, poruszającą książkę jednego z wielkich współczesnych autorów i wydawców z Gdańska, miasta Wolności.
W tytułowym Odcięciu, które z bolesną trafnością, nieredukcyjnie, określa los Brunona Schulza, człowieka i pisarza, odnajduję marzenie z młodzieńczego debiutu (jakże istotnego na literackim polu tużprzedsierpniowej Polski) Stanisława Rośka i Stefana Chwina „poszukiwania mnogich sensów jednostkowych istnień”… (Bez autorytetu, Gdańsk 1981).
Tak, jakby Bruno Schulz stał się genialnym, jedynym, niemożliwym do powtórzenia bios/grapho – intymnego wręcz – marzenia Stanisława Rośka, jednego z wyróżniających się już wtedy „galerników wrażliwości” z inicjacyjnych seminariów Marii Janion w Gdańsku lat siedemdziesiątych. Te ogniwa pamięci, które Rosiek nawleka na nitkę swego „dokumentującego dziennika” przesuwają Odcięcie w regiony pisarstwa tout court.
Strony Odcięcia, które są rodzajem rozprawy o metodzie, kalendarium życia i dzieła pisarza, strony o biografii jako formy ujmowania i rozumienia życia, jako formy „autobiografii każdego z nas” czytam jak fragmenty dyskursu miłosnego, pragnienia i pościgu za Całością, które od czasów Platona nazywamy miłością.
Uważam Odcięcie za jedną z najwybitniejszych książek o Brunonie Schulzu, a zarazem jedną z sekretnych „autobiografii jednego z nas” i stawiam ją obok Weisera Dawidka, Hanemanna, roczników „Przeglądu Politycznego” czy książek wydawnictwa słowo obraz / terytoria – wielkich twórczych dokonań Gdańska, miasta Wolności i jego „jednostkowych istnień”.
PIOTR KŁOCZOWSKI
wicedyrektor Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, w którego zbiorach znajduje się największa na świecie kolekcja rysunków i grafiki Brunona Schulza, i które tak wiele zawdzięcza pracom Pracowni Brunona Schulza stworzonej przez Stanisława Rośka w Uniwersytecie Gdańskim i odkrywczym publikacjom w jej periodyku „Schulz/Forum”.
Pisane 25 lutego 2022 roku, w drugim dniu agresji Rosji na Ukrainę, dzisiaj europejskie miejsce pamięci Brunona Schulza i jego miasto Drohobycz.
Stanisław Rosiek, „Odcięcie. Szkice wokół Brunona Schulza”. Gdańsk, Fundacja Terytoria Książki, 2021.