Stanisław Rosiek w nocie bibliograficznej nazywa skromnie Odcięcie „rodzajem pisanego od okazji do okazji dziennika dokumentującego rozmaite moje działania na schulzowskim polu”. Ten „skromny” punkt wyjścia, bibliograficznie odnotowany kolejnymi zapisami dziennik, dał nam w rezultacie piękną, poruszającą książkę jednego z wielkich współczesnych autorów i wydawców z Gdańska, miasta Wolności.
W tytułowym Odcięciu, które z bolesną trafnością, nieredukcyjnie, określa los Brunona Schulza, człowieka i pisarza, odnajduję marzenie z młodzieńczego debiutu (jakże istotnego na literackim polu tużprzedsierpniowej Polski) Stanisława Rośka i Stefana Chwina „poszukiwania mnogich sensów jednostkowych istnień”… (Bez autorytetu, Gdańsk 1981).
Tak, jakby Bruno Schulz stał się genialnym, jedynym, niemożliwym do powtórzenia bios/grapho – intymnego wręcz – marzenia Stanisława Rośka, jednego z wyróżniających się już wtedy „galerników wrażliwości” z inicjacyjnych seminariów Marii Janion w Gdańsku lat siedemdziesiątych. Te ogniwa pamięci, które Rosiek nawleka na nitkę swego „dokumentującego dziennika” przesuwają Odcięcie w regiony pisarstwa tout court.
Strony Odcięcia, które są rodzajem rozprawy o metodzie, kalendarium życia i dzieła pisarza, strony o biografii jako formy ujmowania i rozumienia życia, jako formy „autobiografii każdego z nas” czytam jak fragmenty dyskursu miłosnego, pragnienia i pościgu za Całością, które od czasów Platona nazywamy miłością.
Uważam Odcięcie za jedną z najwybitniejszych książek o Brunonie Schulzu, a zarazem jedną z sekretnych „autobiografii jednego z nas” i stawiam ją obok Weisera Dawidka, Hanemanna, roczników „Przeglądu Politycznego” czy książek wydawnictwa słowo obraz / terytoria – wielkich twórczych dokonań Gdańska, miasta Wolności i jego „jednostkowych istnień”.
PIOTR KŁOCZOWSKI
wicedyrektor Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, w którego zbiorach znajduje się największa na świecie kolekcja rysunków i grafiki Brunona Schulza, i które tak wiele zawdzięcza pracom Pracowni Brunona Schulza stworzonej przez Stanisława Rośka w Uniwersytecie Gdańskim i odkrywczym publikacjom w jej periodyku „Schulz/Forum”.
Pisane 25 lutego 2022 roku, w drugim dniu agresji Rosji na Ukrainę, dzisiaj europejskie miejsce pamięci Brunona Schulza i jego miasto Drohobycz.
Stanisław Rosiek, „Odcięcie. Szkice wokół Brunona Schulza”. Gdańsk, Fundacja Terytoria Książki, 2021.
Przepis jest niezawodny, wymaga tylko precyzji. Jeśli jajka mają być w temperaturze pokojowej, to naprawdę trzeba je wyjąć z lodówki. Mąka z proszkiem ma być koniecznie przesiana. A cukier puder różni się od kryształu. Pieczenie to chemia, nie twórczość. Poezja zdarza się dopiero w ustach. 27 czerwca 1961 roku Sylvia Plath pisała do brata Warrena: „Matka właśnie kąpie Friedę, ja piekę ciasto szyfonowe, a Ted wystukuje na maszynie list do T. S. Eliota”. Trudno mi sobie wyobrazić, że Sylvia Plath pisała list, jednocześnie piekąc biszkopt. Może dopiero wyjęła jajka z lodówki. W przeciwnym wypadku wyszłaby katastrofa. Biszkoptu nie można zostawić w połowie. Ale w tych sprawach Sylvii nie trzeba było pouczać. Szyfonowe ciasta nauczyła się piec z Radości gotowania Irmy Starkloff Rombauer. Tę książkę przywiozła z Ameryki i zawsze miała ją na kuchennym stole. W 2018 roku sprzedał ją dom aukcyjny Bonham’s. Przepis na kotlety cielęce poetka oznaczyła gwiazdką: „Ted bardzo je lubi”. Tymczasem Ted Hughes twierdził, że kuchnia jest dla niej pretekstem do niepisania.
Wyobrażam sobie, jak poetka klęka przy piekarniku, żeby sprawdzić, czy ciasto wyrosło. Jak powstrzymuje się przed pokusą uchylenia drzwiczek. Biszkopt jest delikatny, łatwo opada. Trzeba wyłączyć, kiedy już nie jest płynny, ale jeszcze drżący pośrodku. Matka poetki, pani Aurelia Plath przyjechała na kilka tygodni z Ameryki. Wyobrażam sobie, jak wynosi z łazienki zawiniętą w ręcznik roczną Friedę. Nicholas urodzi się za sześć miesięcy. Ted nadal pisze list do Eliota. Widzę kucyk jasnych włosów Sylvii, kiedy klęczy przy piekarniku. Myślę o niej znowu, innej nocy, która przeszła do historii literatury. Przygotowała jeszcze kanapki i mleko na rano. Zanim odkręciła gaz, zatkała progi ręcznikami. Na górze spały dzieci.
Sylvia Plath piekła też Angel Pie – ciasto aniołów. Chrupiąca beza nadziewana kremem cytrynowym. Wyszła bosko, gratulowała sobie w dzienniku. Kto nie próbował upiec idealnej bezy nie wie, jaki to wyczyn. Gotowanie naprawdę sprawiało Sylvii radość. Zamiast studiować Locke’a, szła upiec szarlotkę.
W dzienniku opisała „Dzień dwudziestu czterech ciastek”: „Poważne pismo literackie o Kafce albo „Saturday Evening Post” mierzą wysoko: kobieta na skraju załamania, ma męża, dzieci: straciła poczucie porządku w kosmosie, wszystko jest bez sensu, utrata nadziei: niedokończone sprawy, rachunki, problemy, bez wyjścia. Zastanawiała się, czy uciec, czy popełnić samobójstwo: pozostała z potrzeby porządku: powoli, metodycznie, zaczyna piec ciastka, jeden rodzaj na godzinę, zamawia produkty w sklepie, jajka itd.”.
Doris Lessing nie lubiła Sylvii Plath. Bo bezwstydnie się reklamowała. Zbyt nachalnie próbowała zaskarbić sobie sympatię. Później, po śmierci Sylvii, Doris drażniły rozmowy o tej tragedii. „Biedny Ted”, mówiła. Tym samym tonem litowała się nad mężczyznami, którzy jej zdaniem cierpieli z winy kobiet. „Nie pamiętam, kiedy zamieszkałam u Doris” – pisała Jenny Diski w styczniu 2015 roku. Swoje wspomnienia publikowała w odcinkach w „The London Review of Books”. Wiedziała, że umiera i wiedzieli o tym jej czytelnicy. Złożona z tych tekstów książka, In Gratitude (Z wdzięczności) wyszła kilka tygodni przed jej śmiercią. Diski była wdzięczna między innymi Doris Lessing, która ją przygarnęła, kiedy była zagubioną nastolatką: „Nie pamiętam dokładnie, kiedy zamieszkałam w domu Doris Lessing przy Charrington Street, na północ od King’s Cross – opowiada. – Mam wrażenie, że to było krótko po samobójstwie Sylvii Plath na początku 1963 roku. Sprawa była świeża i żywo omawiana w kręgu przyjaciół Doris. To znaczy, najwcześniej pod koniec lutego”.
Piętnastoletnia Jenny zamieszkała w domu Doris Lessing. Nie wiedziała, jak nazywać pisarkę, nie została oficjalnie adoptowana. Rodzice Jenny żyli, ale nie chciała do nich wracać. Matka była wściekła i obrażona, nie starała się jej odzyskać. Jenny miała za sobą próbę samobójczą i pobyt w szpitalu psychiatrycznym. To Doris zadzwoniła do niej. Syn, Peter powiedział, że jest taka dziewczynka w jego klasie. Wzięła ją do domu. Przyjaciółka, dobra wróżka, ciocia Doris.
Kiedy dzieci śpią, nagle robi się cicho, a mieszkanie przypomina porzucone dekoracje.
Peter Lessing zmarł na serce w swoim domu w 2013 roku. Miał 66 lat. Dziewięćdziesięcioczteroletnia Doris Lessing zmarła cztery tygodnie później. Mieszkali w jednym domu, przez ścianę. To mówi prawie wszystko o ich relacji. Tak samo jak fotografia, gdzie młoda matka trzyma synka na rękach, nad głową, a on sięga do jej twarzy. Zapewne przed chwilą pytała: gdzie nos? Pokaż nos. W 1949 roku zabrała go ze sobą, niespełna trzyletniego, z Zimbabwe, gdzie mieszkali z jego ojcem. Zabrała też rękopis swojej pierwszej powieści, Trawa śpiewa. Chciała być pisarką w Londynie. Sześć lat wcześniej opuściła pierwszego męża. Wyszła z domu, zostawiając dziesięcioletniego Johna i ośmioletnią Jean. Tak zrobił niejeden mężczyzna. Zostawiają pisklęta w gnieździe, pojawiają się po latach, pachnący egzotycznymi przyprawami. Doris Lessing została osądzona. Jak wspomina Diski, kiedy ktoś poruszał ten temat „jej wargi zaciskały się i usztywniały, zamykała oczy na ułamek sekundy dłużej, niż wymagało tego zwykłe mrugnięcie, a głębszy oddech wskazywał, ile kosztuje ją konieczność ponownego odpowiadania na to pytanie”. Nie obchodziło ją, co ludzie o niej myślą. Dlaczego wzięła najmłodszego, a zostawiła dwójkę starszych? Wiedziała, że pierwszy mąż i jego rodzina zaopiekują się rodzeństwem, natomiast zaangażowany w politykę Gottfried Lessing nie będzie miał czasu, by zająć się chłopcem. Władze Zimbabwe wciągnęły ją na czarną listę emigrantów i nie mogła wracać do Rodezji. Kiedy ponownie spotkała Johna i Jean, mieli około czterdziestki. Wielokrotnie powtarzała, że nie da się pisać przy dziecku. „Jestem dumna, że miałam tę odwagę” – mówiła w 2001 roku. Gdyby nie uciekła od potwornej nudy kolonialnego towarzystwa, na pewno by się załamała, popadła w alkoholizm.
Toni Morrison rozwiodła się i zabrała dzieci ze sobą. Dorosłam – mówiła po latach. Do pisania siadała około piątej rano, na kilka godzin, zanim któreś z dzieci zawołało: mamo! Parzyła kawę i czekała na wschód słońca. Jej żywiołem nie było światło – lubiła je wyprzedzić.
ANNA ARNO
…że ani chwili się nie wydaje, jak byśmy stawali się lepsi. Jak tylko ubrać trochę, odkarmić te kobiety z dalekich zesłań – jak tylko ci mężczyźni wynędzniali w fufajkach z Kołymy czy Workuty nałożą mundury, podjedzą, wyłazi ta sama stara polska tandeta. Flirty, wódka – brak myśli, inteligencji, zarozumiałość i bezmyślność bezgraniczna. Zaraz takie kobiety jak Rymkiewiczowa patetyczna i wzniośle czuła, jak się napije – w robocie zarozumiała, zależna od humorów i nastrojów, albo jak ten Nowicki rtm. z Tocka, który był w Workucie, który był wieziony tymi strasznymi barkami po Peczorze, a który teraz jest blagierowatym, zresztą dobrodusznym, snobem, szlachciurem kresowym i który urżnąwszy się na wigilię, wypowiada mowę, jak będziemy zarzynali dzieci i kobiety niemieckie – i woli ordynarne antysemickie aluzje w odpowiedzi na mowę trzeźwą i szlachetną […].
To adiut. generała Sikorskiego przywiózł tę anegdotkę „sposobem naturalnym”. Spytali wielkiego rabina, czy Anglicy zwyciężą – „na pewno – odpowiedział rabin – jak? Albo sposobem naturalnym, tzn. jeżeli Aniołowie z nieba zlecą i z karabinów maszynowych wytłuką wszystkich Niemców, albo sposobem cudownym – jeżeli… własnymi siłami”.
Jeżeli nie wrócimy do kraju, jeżeli wróci w najlepszym razie jakaś dziesiąta część, to przecie to może oddziałać na najlepsze w Polsce jednostki. Śmierć każdego z nas więcej mówi, niż powrót człowieka z tymi samymi niewypalonymi cierpieniami, wielkimi czy drobnymi wadami postarzałego i umniejszonego. A przecie większość z nas tak wróci i jeszcze będzie chciała nadrobić czas stracony, więc jeszcze poużywać sobie pospiesznie przed śmiercią. A śmierć to nie jest oszukaństwo i cierpienie wielkie tej śmierci w oderwaniu, to też jest prawda i wzniosła prawda, której żadna ironia się nie ima, bo najmizerniejszy z nas – w chwili cierpienia, rozdarcia i samotnej śmierci w tajdze czy w stepie – może być wielki i mieć naprawdę wagę i być dla tych, co żyją, wiecznym przypomnieniem, podnietą, kolcem w sercu.
(zapis z marca 1942)
[W szpitalu] Jakże pisać o przeszłości, kiedy pozwolono mi iść na leżak do ogrodu, w cieniu pod wielkim drzewem liściastym, liście piękne jak bukiet drzew, rozłożony dywan, leżaki i naokoło te najbardziej duże dzieciaki i ja z nimi. […] Dzieci na ogół są smutne i jakby przedwcześnie stare, nic radości, grymaszą, niektóre inne jedzą jak z łaski, najlepszy dowód, że chore i wynędzniałe ostatecznie. Przede mną siedzi jeden malec z kokluszem po zapaleniu płuc; co za powaga i naburmuszenie. Obok drugi z nogami jak u trupka, cały w czerwonych plamach z jakiejś maści na głowie, ani razu się nie uśmiechnęli, ani jeden, ani drugi – a ci najmłodsi muszą mieć 3, 4 lata. […]
Po południu zupełnie sam pisałem w ogrodzie i spędziła mnie tylko świeżość zachodu słońca – drzewa i kwiaty – młode wysokie topole – i dziwne drzewo o srebrnych pod spodem liściach, sosny, klony, tylko wiele mniejsze i bardziej zębate – astry, krzaki róż – jedne niepachnące czerwone róże, kwiaty tabaki, słoneczniki, wiele naszych kwiatów – mało nieznanych, trawnik – z gęstą trawą i drobną koniczynką – i dwa miłe psy – jeden seter niemożliwie tłusty i bardzo przyjacielski – Peggy – drugi biały i mały z grubym, gęstym włosem zakrywającym mu oczy. Potem zachód, dziwny różowy – z okien sypialni, mury z gliny szare, rudawe, domy i domy płaskie z gliny, to pole nadwiślańskie i płaszczyzna – z tarasu, piękny łańcuch gór, a tu pod samym oknem i w prawo gęsta zieleń szpitalnego ogrodu.
(zapis z września 1942)
Gdybym [w obozie] w Griazowcu dostał pomarańczę, to byłoby prawie szczęście – kubek herbaty z trochę większym niż zwykle kwadracikiem cukru zaoszczędzonym na końcu miesiąca i pół porcji dnia chleba pod drzewem wieczorem o zachodzie słońca było najwyższą dla mnie – nie tylko gastronomiczną, prawie duchową – rozkoszą. Potem zwykle sam, żeby rozmowa nie przeszkadzała mi w dozowanym ssaniu kawałka cukru, a teraz Hryniewicz z Workuty urąga, że znowu ma jajecznicę z wątróbką. Jak szybko przychodzi przyzwyczajenie i obojętność. Tak samo w dziedzinie, o którą mnie chodzi – może szczęśliwy ten, który pije szklankę herbaty z drobnym kawałeczkiem cukru i naraz otrzymuje „niezapomnianą” pomarańczę, może szczęśliwy ten, kto zna parę kwadransów szczęścia naprawdę niezapomnianego.
(zapis z 23 VIII 1943)
W malarstwie, praca codzienna niezależnie od tego, czy mi się chce, czy mi się nie chce, czy maluję jak szewc, czy maluję genialnie. Źle jest myśleć o malarstwie bez palety w ręku. […]
Obraz się zaczepia tylko tam, gdzie człowiek odda mu całego siebie, na szczycie swego skupienia, o milimetr niżej już obraz jest kiczem, jest bez wizji – jakąś powtórką innych czy siebie.
(zapis z 25 III 1942)
Po wielu, wielu dniach zajęcia, upału, gadania, ludzi, ludzi poszedłem do kąpiących się. Zostałem chwilę na pustej plaży, migotanie, jak migocą niebieskozielonkawe, brązowe wody – ozłocone suchymi krzakami zamarłe wzgórze i o niebie niebieskim, z lekkimi chmurami różowawymi, i chwila odkrywania zapomnianego zupełnie stanu samotności. […] Ale to dziś, siedząc nad wodą, odczułem, że uczucie moje się skończyło, jego magiczność, ból i nieobiektywny, namiętny entuzjazm dla każdego gestu, skurcz serca, troska bolesna. Dziś nagle wszystko to wydało mi się dalekie, właśnie tam, gdzie może z tamtej strony być cień bliskości.
(zapis z 15 VII 1942)
Samotność jest źródłem, może być źródłem, siły twórczej – nie samotność umyślna – ale samotność właśnie tragiczna. Proust dlatego taki krytyczny miał stosunek do przyjaźni, że zaciera to uczucie samotności, a tak pozytywny do miłości erotycznej, bo to poczucie potęguje.
(zapis 23 VII 1943)
Dlaczego umiem kochać i umiem także przeżywać ten désespoir quotidien [codzienną rozpacz], a nie umiem nigdy wyrazić w słowach tego skurczu serca – znaleźć metaforę, oddać ciężar, „kolor” przeżycia. Dlatego tak się czepiam książek, cytatów, w tym znajduję słowa dla moich uczuć. Jak każda miejska służąca czy aptekarzowa widzi siebie à la Greta czy à la Pola Negri – ja też w książkach szukam siebie, słów dla swoich przeżyć.
(zapis z 25 IX 1943)
Dopiero nie wypowiedziane, ale zapisane, w słowach skrystalizowane, nabiera formy konkretnej i dopiero wtedy można się z niego tak czy inaczej wyzwalać. Już samo uświadomienie jest nieraz prawie wyzwoleniem.
(zapis z 25 IX 1943)
Coś jest znowu we mnie z Prousta i przez Prousta dochodzę do świadomości swoich możliwości. Takie tylko zestawienie, porównanie jednego przeżycia z czymś innym daje mi poczucie rozkoszy estetycznej – odkrycia czy wprost wyrazu siebie. Tylko że jeżeli u Prousta to jest transponowanie swoich wspomnień, do których on dochodzi przez brioche – u mnie drobny szok – uwaga wobec przeżycia.
(zapis z 26 X 1943)
Wczoraj prasa żydowska w Jerozolimie zaprosiła prasę wojskową, tzn. nas […]. Przypomniało mi się wiele rzeczy. Po pierwsze moje duże, namiętne przeżywanie sprawy żydowskiej. jeszcze w ’20 roku, zaraz po ’20 roku – pamiętam, jak już byłem w Akademii, lato w Mordach, szedłem naprzeciw bramy po tym drewnianym chodniku miasteczka i aż mnie rozpierało, aż bolało, tak chciałem pisać, bronić, zrobić wybór o Żydach z Mickiewicza, jakoś się wyrazić przeciw polskiemu i ówczesnemu endeckiemu nacjonalizmowi, antysemityzmowi – i teraz po więcej niż dwudziestu latach z zebranymi dziennikarzami w Jerozolimie mówię do Żydów o Żydach, kiedy Armia Polska jest tu, kiedy antysemityzm chyba nie słabszy tkwi najbardziej „demokratycznie” wśród nas.
(zapis z 21 XII 1943)
Jak przemijanie przeraża. Co za nicość, nikłość wszystkiego, więc po co kochać, jeżeli się wie, że to jest jeszcze jedno złudzenie, a nie rewelacja wiecznej miłości, której nawet grób nie zniszczy – jak mi się kiedyś, kiedyś zdawało. Przecie J.[asia] T.[arnowskiego] kochałem miłością tak gwałtowną, bolesną, ileż lat zdobywane te szranki i jakie upokorzenia. I to przeszło, pewnie przeze mnie. Zdziwienie, kiedy widzę na stacji te oczy, które na mnie działały jak elektryczny choc, a zobaczyłem nagle oczy jak wiele innych. Żadnego wstrząsu. To samo w Paryżu, kiedy z Pragi przychodził pociąg, po 3-miesięcznym niewidzeniu się tak kochana twarz S.[iergieja Nabokova] i nic, nic, stokrotnie bardziej nic niż z J. T. Tam została bardzo mocna i ważna przyjaźń – tu nic.
(zapis z 23 III 1944)
JÓZEF CZAPSKI
Fragmenty „Dziennika wojennego” Józefa Czapskiego w opracowaniu Mikołaja Nowaka-Rogozińskiego, Warszawa, Próby, 2022, s. 648 + il. Aby zamówić kliknij – tutaj.
Niewiele możemy powiedzieć o Albinie Dziekońskim, ale to co wiemy jest osobliwie znaczące. Są to jakby epizody nienapisanej powieści. Młody ziemianin, urodzony w 1892 roku w Piotrowiczach w powiecie kobryńskim, po maturze zdanej w Rydze wyjechał na studia rolnicze do Belgii, które miały go przygotować do gospodarowania w zapisanym mu majątku Mogilowce w powiecie wołkowyskim, w dzisiejszej Białorusi. Naukę przerwał i, zagrożony gruźlicą, wyjechał do sanatorium w Davos, w Szwajcarii, krótko studiował romanistykę w Lozannie, by nie oddalać się od czarodziejskiej góry. I tak jak Hans Castorp, w chwili wybuchu Wielkiej Wojny, w 1914 roku wrócił do kraju, gdzie został wcielony do armii rosyjskiej. W 1917 roku wziął ślub z koleżanką ze studiów, Zofią Malińską. Po wojnie osiadł w Mogilowcach.
„Pamiętam dwór i biały pałacyk usytuowany w mogilowieckim starym parku – wspominała Maria Trębicka, cioteczna siostra Dziekońskiego. – Pałac dzieliło od wsi niewielkie jezioro, a w kierunku na Brantowce ciągnęły się stawy majątkowe. Pamiętam egzotyczne kwiaty, palmy i agawy zdobiące w okresie wiosny i lata fronton pałacu”.
W Mogilowcach mieszkał poeta z cichą i słabowitą żoną oraz swoją przybraną matką, podobno osobą dość despotyczną. Źródłem dochodu były pewnie dzierżawy ziemi i stawy rybne, ale założona przez Dziekońskiego hodowla baranów okazała się nieporozumieniem.
Czasami wyprawiał się do Warszawy i to była jego druga obok wsi inspiracja. Obie były od siebie oddalone. Z Mogilowców do najbliższej stacji kolejowej było pięćdziesiąt kilometrów. Poeta miał samochód, jednak elegancki adler z trudem pokonywał błoto i piach okolicznych dróg. W niedziele przywoził nim misjonarza dla odprawienia mszy w pałacowej kaplicy. Dziekoński był słabego zdrowia, chorował na serce i cukrzycę. Czas we dworze mijał na lekturach książek z ogromnej biblioteki i na pisaniu.
Przede wszystkim wierszy. Tylko okazjonalnie Dziekoński ujawniał się jako eseista. W „Okolicy Poetów” brał udział w dyskusji o autentyzmie w literaturze. Drobne publikacje w „Wiadomościach Literackich” świadczą o szerokości jago zainteresowań: od rozważań nad sadomasochizmem do sporu z katolickim „Małym Dziennikiem” o właściwą lekcję psalmu Jana Kochanowskiego: „Kto się w opiekę…”. Według Dziekońskiego nie „podda Panu swemu”, a „poda”.
Na zachowanej amatorskiej fotografii widzimy mężczyznę drobnej postury, siedzącego na krześle, zapewne przed dworem. Usta ma lekko otwarte, jakby nieśmiało próbował coś powiedzieć.
30 września 1939 do majątku weszli Sowieci. Dziekońskiego aresztowano. Jego ślad urywa się w marcu 1940 roku w więzieniu w Mińsku.
Po wydaniu pierwszego tomu Bajki w 1920 roku podobno przez czas jakiś podtrzymywał kontakt z warszawskim środowiskiem literackim, ale szybko się zraził brakiem akceptacji. Zaprosił kiedyś delegację kolegów pisarzy do Mogilowców, ale skutki najazdu stołecznych literatów, jak można wnioskować z zapisów poetyckich gospodarza, były gorsze od plajty hodowli baranów.
Z czasem więc Dziekoński coraz bardziej osobniał, trochę dziwaczył, jak to się zdarza mizantropom, przekonanym, że świat oszalał i tylko oni są w posiadaniu jedynej prawdy, panaceum na choroby cywilizacji.
Paradoksalnie jednak wiersze jego stawały się coraz ciekawsze, o czym świadczy ostatni, wydany w 1939 roku nakładem Hoesicka tom Zielone Mogilowce, który być może, gdyby nie wybuch wojny, zostałby dostrzeżony i doceniony.
Wcześniejsze tomiki ukazywały się na ogół w nakładzie 110 egzemplarzy, a ich druk finansowała Maria Trębicka. Ona też skomponowała Suitę elegijną do wierszy kuzyna i opublikowała jej nuty, też oczywiście własnym sumptem.
To prawda, że książki Dziekońskiego przechodziły niezauważone. Był jednak wyjątek i to istotny: dwukrotnie omawiał je wymagający i złośliwy krytyk Karol Wiktor Zawodziński. O tomiku Dwa głosy pisał: „Skrajna zwięzłość, eliptyczność dająca tylko rzadkie punkty oparcia do rekonstrukcji myśli filozoficznej i przeżyć poety, wynika najwidoczniej z przeczucia istoty «poezji czystej», tkwiącej gdzieś poza słowami: znać, że to «tężało w ciszy trudnej». Wysubtelnieniu tej poezji dziwnie odpowiada forma krótkich, prawie skocznych wierszy, kapryśnie wiązanych w strofki czasem bardzo pomysłowymi w swym przybliżeniu rymami (strajk – fajki)”.
W tomiku Rzeczy podejrzane niepokoiły go pewne osobliwości, ale właśnie niepokoiły, a nie odrzucały. Zdaniem Zawodzińskiego autor „stawia niełatwą do odgadnięcia zagadkę czytelnikowi. Na pierwszy rzut oka dowcipkowanie na aktualne tematy w lichych wierszach; nie poezja, nawet «satyryczna», zaledwie felieton lub rubryka «co mówią» pisma humorystycznego. Ani kompozycja, ani ukształtowanie słowne podanego czytelnikowi dowcipu nie stoją na poziomie wymaganym w epigramacie, do którego utwory zbliżają się zwięzłością. Ale w miarę wczytywania się odkrywa się grę fantazji czasem zupełnie niepospolitą, jakieś syntetyczne barwne ujęcia potocznego życia, zespalające skróty wrażeń słuchowych i wzrokowych, jakieś dywagacje figlogiczne [wizualizacyjne – P. M.], jakieś syntezy współczesności, siłą zwięzłości i oryginalnością przewyższające o wiele to, co można spotkać normalnie w tak zwanej poezji społecznej; gwałtowność erotyków obnażonych; w tym wszystkim śmiałość aż do zuchwalstwa, odwaga myślenia aż do cynizmu, indywidualizm człowieka hasającego samotnie po polach, a nie siedzącego przy stoliku kawiarnianym. Czy to jest poezja – nie wiem; zasługuje w każdym razie na uważniejsze i głębsze zbadanie”.
Przywołana przez krytyka analogia z gazetową rubryką „Co mówią”, jest bardzo trafna, ale trzeba by ją w przypadku Dziekońskiego rozszerzyć na formułę „Co mówię”. Bo należy jego liryka do wielkich monologów i polilogów poetyckich XX wieku, podzielonych tylko umownie na ich poszczególne tomy. W tych zapisach mamy więc błyskotliwe metafory obok pokracznych, rymy banalne obok finezyjnych. Wena krótka, zanikająca w drugiej zwrotce lub dopiero w niej niespodziewanie się pojawiająca. Banały i złote myśli. Efektowne lub nachalne pointy. Dowcip z pisma satyrycznego albo absurd godny egzystencjalistów. Jak to w rozmowie, jak w życiu.
„Otoczenie najbliższe, sprzęty mieszkalne, cztery ściany ponad wieloświatopoglądową głową poety”, jak o Dziekońskim pisał Kazimierz Wyka widząc w nim jednego z protoplastów Mirona Białoszewskiego. Sam Dziekoński uważał, że „najtrwalsze rysy charakteru ludzi, a zatem i epoki, przedstawiają się nieraz najjaskrawiej w rzeczach malutkich, w jakimś powiedzeniu mało znaczącym, w drobnym ruchu postaci, może nawet w chytrym mrugnięciu okiem”.
Można podejrzewać, że sam dziedzic z Mogilowców podejrzewał, że ułomność formy, jej swego rodzaju prymitywizm mogą być kluczami do drzwi zamkniętych przed doskonałością. Przecież
Najlepsze wiersze właściwie to złe wiersze;
niezrozumiałe, niedopowiedziane,
w których wyrywa się nastrój niespodzianką szerszeń,
albo się „coś” wałęsa od pól lekko zawiane.
Trzeba przyznać, że lekko zawiana jest też tematyka tych wierszy, niezależnie od tego, że Dziekoński jest poetą konkretów. Może rzeczywiście „wieloświatopoglądowość” panowała w jego głowie?
Zawodziński widział w jego wierszach „elementy niezmiernie znamienne dla rdzennie polskiego temperamentu”. Jeśli wziąć obrazy natury i życia wsi widzianej z okien dworu, to prawda i jeśli wyłowić nuty patriarchalne albo parafialny antyklerykalizm, to też prawda. Jest jednak i druga strona. Wśród wierszy miejskich znajdziemy takie, które w latach trzydziestych zwykło się zaliczać do poezji społecznej.
Czasami odnosi się wrażenie, że Dziekoński mógł otrzeć się o środowiska socjalistyczne (na przykład w Szwajcarii), bliski był mu nawet anarchizm, wynikający z tych samych odruchów antypaństwowych, co u Juliana Tuwima, a jednak po swojemu wyrażony.
Nie ma jednak u Dziekońskiego nadziei na lepsze jutro, dominuje katastroficzny lęk przed historią nadchodzącą w rytmie faszystowskiej kohorty, przed Zagładą Żydów, ale też przed zemstą ludu, który swego dziedzica utopi w stawie, tyle że powolutku i leciutko, bo „dobry był Pan”. Dlaczego Pan wielką literą? Czy chodzi tu na pewno tylko o właściciela Mogilowców?
Zofia Dziekońska przeżyła męża o lat dwadzieścia, biblioteka i rękopisy przepadły. W pałacu w Mogilowcach znajduje się dziś szpital psychiatryczny.
PIOTR MITZNER
Niebawem w Bibliotece Zapomnianych Poetów (Lublin, Brama Grodzka) ukaże się tom „Wierszy wybranych” Albina Dziekońskiego w wyborze i ze wstępem redaktora serii Piotra Mitznera. Przytaczamy kilka wierszy z tego tomu.
ALBIN DZIEKOŃSKI
INTERMEZZO I
Maszyna szybka, młoda –
wesoły rożków jazz;
powietrze, woda,
gaz…
Wzrok – osią drogi,
na straży słuch,
mijanie, zakręt, progi –
ruch.
Zmęczenie jasne; liczy
etapy młodość lat…
Zerwał się dziś ze smyczy
świat.
MYŚLI POWROTNE
Jak sądzisz, czemże jest dzisiaj
WOLNOŚĆ? Sądzę, przedmiotem zbytku,
Upaństwowiona, odmierzana,
jak uśmiech serca niedostępna.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Impertynencko pykam
dymem z milczącej fajki;
dość mam ułatwień – szykan,
ogłaszam włoski strajk.
Pozwolenie, zaświadczenie,
potrafi, nie potrafi –
noszę wolność… w kieszeni:
sześć własnych fotografii.
MUZYKA PODEJRZANA
Bądźcie mniej Forte, a bardziej Pianiści!
(W noc zaśnieżoną bezstronna antena
program warszawski dziś nieufnie śle.)
Jacyś sportowi zmienią nas faszyści,
będą co tydzień nadawać Szopena
równie fachowo, ale równie źle.
NAJLEPSZE WIERSZE
Najlepsze wiersze właściwie to złe wiersze;
niezrozumiałe, niedopowiedziane,
w których wyrywa się nastrój niespodzianką szerszeń,
albo się „coś” wałęsa od pól lekko zawiane.
Są zwykle trochę sztywne z śladami namaszczeń,
nieprzekonywające, trochę abstrakcyjne,
a w nich nieudolność jarym słońcem głaszcze,
a zgrzyty są jak golgot kamienie pasyjne.
W DOMU
Łańcuch pokoi
(kroki – kroki)
tam i z powrotem – –
50 zmian
jasnością mrokiem
(czarny błysk okien
w otworach ścian)
50 kroków tam
i z powrotem – –
drogi nadkładam
życie odkładam
na potem
na potem
na potem.
Elen sila lumenn omentielvo – tymi słowami wita spotkanych nocą w lesie elfów uciekający przed Czarnymi Jeźdźcami Frodo, bohater Władcy pierścieni Tolkiena. Maria Skibniewska, tłumaczka eposu, przekłada to jako „Gwiazda błyszczy nad godziną naszego spotkania”. Tolkien, jak wyznaje, stworzył Władcę pierścieni, żeby mógł zaistnieć świat, w którym takie powitanie byłoby czymś naturalnym. Władca wziął się z tego jednego zdania.
Pomyślmy o tym spotkaniu w lesie i towarzyszących mu słowach. Gwiazdy, las, elfy – ale przez baśniową atmosferę przebija dramatyzm. Oto Frodo, człowiek (bo hobbici, co wiemy od Tolkiena, są ludźmi, choć niskiego wzrostu i pozbawionymi niektórych naszych wad, np. wybujałej ambicji czy okrucieństwa) spotyka elfy, które w tolkienowskim legendarium obdarzone są życiem tak długim, jak życie samej ziemi. Śmiertelnik spotyka istoty – z jego punktu widzenia – niemal bezśmiertne. Ale różnice sięgają głębiej. Elfy, inaczej niż ludzie, nigdy nie uległy pokusie szatana („Będziecie jako bogowie”) i nie upadły. Co wyjaśnia wiele ich darów, takich jak zdolność odróżniania iluzji od rzeczywistości czy zachwycania się wciąż na nowo tą samą rzeczą. W oczach elfów nie ma znużenia – zauważają ludzie. Jednak świat, w którym pojawiły się elfy, był już światem skażonym przez zło, przez bunt szatana (który u Tolkiena nazywa się Melkor), podobnie jak w teologii chrześcijańskiej bunt aniołów poprzedził upadek Adama. Skażona zostaje materia, z której stworzony jest świat, tak że w naturalny sposób ciąży ona ku złu. (Choć niecała materia w tym samym stopniu, zauważa Tolkien – złoto niemal całkowicie, srebro prawie wcale).
Większości tych spraw Frodo nie był świadomy, kiedy zwrócił się do elfów w ich języku. Nie musiał – samo użycie quenyi (jak nazywał się jeden z języków elfów, będący jakby ich łaciną) przez śmiertelnika było próbą wyrażenia ludzkiej przypadkowości w języku istot, których istnienie jest o wiele bardziej konieczne niż istnienie człowieka. Próbą przekładu. (Tolkien nie wykluczał możliwości, że również elfy – niezwykle długowieczne, ale skazane na pobyt w świecie do końca jego istnienia – mogą tłumaczyć swoją rzeczywistość na język ludzi. Jeśli elfy mają swoje baśnie – pisał – to zapewne mówi się w nich nieraz o śmierci i możliwości ucieczki z „kręgów tego świata” – jak lubił za „Księgą Mądrości” powtarzać).
Ważne zastrzeżenie: sama opowieść Tolkiena o elfach jest przekładem przekładu, i to podwójnym. To, co o nich wiemy – jak zaznacza pisarz – dotarło do nas za pośrednictwem ludzi, którzy posługiwali się Wspólną Mową, językiem tokieniowskiego Śródziemia, i zostało niechybnie wypaczone przez ludzki sposób myślenia. Nawet jeśli Tolkienowi – który wspomina o takiej możliwości – objawił się kiedyś elf, to nasz język nie ma środków na wierne oddanie takiego spotkania.
Czy więc tłumaczyć? Jak tłumaczyć? Na tłumaczach, zarówno tych, którzy przekładają rzeczywistość inną na ludzką, jak i tych, którzy tłumaczą cudze książki, spoczywa ogromna odpowiedzialność. Dość wspomnieć o św. Hieronimie, który oddał Pawłową naukę o grzechu Adama jako „in quo omnes peccaverunt” (Rz 5, 12), „w którym wszyscy zgrzeszyli”, zamiast „ponieważ wszyscy zgrzeszyli”, co tak przemożnie wpłynęło na zachodnią cywilizację.
Zapisuję te uwagi na marginesie Trzech tłumaczek Krzysztofa Umińskiego – książki będącej listem miłosnym skierowanym do Joanny Guze, Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej. Umiński wydobywa je z cienia tłumaczonych przez nie autorów – cienia, który świadomie wybrały. (Guze w jednym z listów testuje – żartobliwie – inny wariant swojego losu, powtarza zuchwale: „Ja, ja, ja” za Gombrowiczem). Oprócz talentu i pracowitości to właśnie Umiński ceni w swoich bohaterkach – skromność, bezinteresowną miłość do literatury. Powściągliwość. Dyskrecję. Wiarę w sztukę, która nie potrzebuje poklasku, żeby istnieć. (Kto wie, ile dzieł powstało jako rezultat niepohamowanych ambicji swoich twórców i żyją życiem ich ego, nie życiem sztuki, choć trzeba wprawnego oka, żeby to dostrzec – i tak na przykład Czapski zawsze był sceptyczny wobec Picassa).
Umiński wierzy – słusznie – że ślad osobowości odciska się na dziele. (Choć to skomplikowana sprawa: nieraz w twórczości dochodzą do głosu inne warstwy osobowości niż w życiu – i nie można wtedy mówić o obłudzie, co najwyżej o niekonsekwencji). Z precyzją i czułością odtwarza codzienność trzech tłumaczek – samotne wychowywanie córki (przy pomocy prostej kobiety wynajętej do pomocy) w przypadku jednej, wysiłki, żeby wyjechać za żelazną kurtynę, do kraju tłumaczonych przez siebie autorów, w przypadku innej, życie w domu wymagającym od lat remontu, w którym królowała praca, pozwalająca zapomnieć o rzeczywistości PRL-u, w przypadku trzeciej. Listy, notatki, wspomnienia krewnych. Kartoteki SB. Zapisy nieobecności, skoro w wielu przypadkach tak mało pozostało oprócz domysłów. Smak melona na Ukrainie w drodze na zesłanie w sowieckiej Rosji. Chwila szczęścia wywołanego piękną pogodą nad Bałtykiem. Zabiegi o niewypłaconą zaliczkę – kwotę niewielką, ale pilnie potrzebną. Stalin, Hitler, Gomułka, Jaruzelski. I powstałe z tego książki – mówiący po polsku Camus, Chateaubriand, Faulkner czy Tolkien, książki, z których do uważnego czytelnika dobiegnie – uładzony – zgiełk życia tłumaczek.
Czy tłumacz jest odpowiedzialny nie tylko za to, jak tłumaczy, ale i za to, co tłumaczy? Tak, odpowiada Umiński. Zaznacza jednak, że czasami okoliczności usprawiedliwiają tłumaczenie „książek głupich i złych”. Guze samotnie wychowuje córkę i dla pieniędzy tłumaczy w okresie stalinizmu dwie książki wychwalające ówczesne ZSRR, państwo, w którym każdy miał być jednocześnie, jak to ujął Kołakowski, więźniem obozu koncentracyjnego i informatorem tajnej policji. Niewesoło przedstawia się u Umińskiego i późniejszy, posttotalitarny PRL, w którym przecież wciąż zachowany monopol państwa w dziedzinie kultury uwalniał twórców (za cenę cenzury) od morderczego dla sztuki pytania: „Czy to się sprzeda?”. („Od czego byliśmy wolni? Od publiczności” – powie wprost Wajda). Herbert zżyma się na zaprzyjaźnioną z nim Annę Przedpełską-Trzeciakowską, że przełożyła (dla pieniędzy) Love story Ericha Segala. Poeta utożsamia się z heroicznym wezwaniem Faulknera, żeby pisać tylko o rzeczach najważniejszych. („Sam Faulkner, by pisać powieści, przez kawał życia tyrał jako najemny skryba w hollywoodzkich wytwórniach” – zaznacza Umiński). „Uważał, że tak jest: że to jest rola pisarza. A jeśli rola pisarza, to i tłumacza. Mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał dzieci” – wspomina tłumaczka.
Przychodzą lata osiemdziesiąte. (Nie sposób zgodzić się z twierdzeniem Umińskiego, że „lata osiemdziesiąte wlokły się jak Frodo i Sam przez pustkowia Mordoru”. Raczej – biegły zdyszane i minęły szybko, zbyt szybko. Ożywiały je wielkie sny – o rewolucji egzystencjalnej, o trzeciej drodze między realnym socjalizmem i kapitalizmem czy o Europie Środka jako królestwie ducha. Ślady tych snów, tej nadziei można znaleźć choćby w Płótnie Zagajewskiego czy eseju Barbary Toruńczyk O królach i duchach. Z opowieści wschodnioeuropejskich). Kończy się PRL, nastaje wolny rynek. Znaczenie książek i twórców maleje – nie ma już złowrogiego demiurga, z którym mogliby się w imieniu społeczeństwa prawować. (W Polsce do erozji pozycji poezji przyczynili się też niektórzy autorzy związani z chwaloną przez Umińskiego – za poziom tłumaczeń – „Literaturą na Świecie”, choćby przez swoje zawistne, małostkowe napaści na Miłosza czy Herberta). Książki przestawały być jednymi z najistotniejszych punktów odniesienia, stawały się dobrami konsumpcyjnymi, takimi jak adidasy z Niemiec, magnetowidy czy zachodnie auta, co nie mogło nie prowadzić do zubożenia duchowego. Brodski dostrzegł to zagrożenie podczas swojego pobytu w Katowicach w 1993 roku. „Nie lubił nowych czasów, dzikiego kapitalizmu i tak dalej. To był 1993, początek tego wszystkiego, ale on już rozumiał, do czego to zmierza. Miał wielką ostrość widzenia” – wspomina Zofia Ratajczakowa. Brodski rozumiał, że nic się tak naprawdę nie skończyło, że posttotalitarny ustrój upadł, ale prawdziwy wróg, którego nazywał „wulgarnością ludzkiego serca”, pozostaje nadal czynny, przybiera wciąż nowe kształty.
Umiński przywołuje rozmowę ze swoją niedoszłą szefową z agencji literackiej, żeby pokazać rzeczywistość rynku wydawniczego w Polsce, w bardzo niewielkim stopniu łagodzoną przez mecenat państwa czy prywatnych darczyńców: „Najważniejsza jest umiejętność sprzedaży, tak? Sprzedajemy książki, równie dobrze moglibyśmy sprzedawać klamki, mydło albo ręczniki. Najlepiej sprzedaje się chick-lit, to czytają takie klasyczne biurwy”. Nie jesteśmy tutaj daleko od języka tolkienowskich orków.
Co mają więc począć ludzie, którzy chcą zajmować się prawdziwą literaturą a nie mają zamożnych rodziców czy partnerów? („Byłeś bardzo szczery, mogłeś być, / Bo jednak miałeś z czego żyć” – pisał przed laty Maciej Niemiec w wierszu skierowanym do Roberta Lowella). Skąd wziąć pieniądze, czas, energię na zajęcie, z którego nie ma praktycznego pożytku? Umiński uważa, że tłumaczenie dla pieniędzy w takim wypadku jest usprawiedliwione. Kilka błahych książek, które się sprzedadzą, warte jest jednej, która zaangażuje myśli i serce. I rzeczywiście, znamy twórców, którzy za taką cenę zdołali stworzyć arcydzieła (wspomniany już Faulkner czy choćby Edward Thomas).
Czy jednak trzeba koniecznie troszczyć się o publikację? Przywołany wcześniej Brodski w jednej z rozmów zauważył, że we wczesnym okresie leningradzkim, kiedy jego wiersze dopiero zaczęły krążyć w samizdacie, nikt nie uważał go jeszcze za poetę – może tylko sam Bóg. Podobne przekonanie – o boskich źródłach poetyckiego daru – wyrazi podczas niesławnego procesu o pasożytnictwo, jaki mu wytoczono. Jakkolwiek Brodski nie rozumiałby pojęcia „Bóg” (a dyskusje o tym, czy był poetą religijnym wciąż trwają) jest jasne, że prawdziwe bycie poetą było dla niego czymś niezależnym od czytelniczej percepcji bądź jej braku. (Przekonanie, które brzmi zgrzytliwie dla akademickich badaczy literatury). Podobnie wierzył Miłosz, bo jak inaczej rozumieć jego uwagę z Ziemi Ulro o poemacie zamkniętym w szufladzie, którego nikt nie widział, a który oddziałuje na swoją epokę w niewidzialny (i niepojęty dla nas) sposób? Z kolei Kołakowski wyraził tę samą myśl mówiąc za Bułhakowem, że „rękopisy nie płoną”. Sibi scribere.
MARCIN SABINIEWICZ
Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”. Warszawa, Marginesy, 2022. Aby zamówić kliknij – tutaj.
Szanowny Panie Redaktorze,
ponieważ wydaję właśnie nowy tomik wierszy, nawiązałem znajomość z niejakim Euzebiuszem Paginą, redaktorem technicznym wydawnictwa Fraszka.
Euzebiusz Pagina jako modelowy przykład redaktora technicznego (wiek trudny do określenia, grube okulary, na twarzy szyderstwo) cechuje się tym, że wie lepiej. Zwłaszcza lepiej od autora. Już krótka znajomość z Euzebiuszem Paginą wystarcza, by stwierdzić, że gdyby tylko nie musiał on tracić cennego czasu na głupie składanie książek, to mógłby je wszystkie napisać, i to o wiele udatniej. Niestety, Euzebiuszowi Paginie nie wystarcza sama świadomość intelektualnej i moralnej przewagi. O, nie! Pagina – nomen omen – nie spocznie, dopóki nie wdepcze autora w ziemię. Weźmy na przykład mnie. Zna Pan, Panie Redaktorze, mój skrupulatny, by nie powiedzieć: patologicznie pedantyczny, stosunek do słów, wszak od chwili, kiedy przez gołębia pocztowego przysłałem Panu mój pierwszy felieton, ani razu nie musiał Pan przestawiać mi nawet przecinka (zresztą w boju o przecinki przejawiam waleczność gladiatora). Czy Pan wie, co usłyszałem od Euzebiusza Paginy, gdy oddawałem mu przygotowany z największą starannością zbiór ballad i romansów? Pagina, po tym jak zlustrował mnie podejrzliwym spojrzeniem, zaczął lustrować mój tomik i dotąd się wpatrywał, aż dopatrzył się… podwójnej spacji między wyrazami. Błysk w jego oku zdradził, że właśnie przeżywa chwilę największego tryumfu. Z trudem hamując satysfakcję, wycedził: „A cóż to? Widzę, że tekst jest nie-chluj-ny”. O, trzymajcie mnie, Muzy! Tylko dzięki godzinom spędzonym w pozycji kwiatu lotosu, której to praktyce oddaję się dla powściągnięcia wrodzonej porywczości, nie położyłem Paginy trupem na miejscu.
Nie koniec na tym. Pagina, jak się okazało, uzdolniony jest także plastycznie, co udowodnił przy następnym spotkaniu, przekazując mi do korekty tomik, który – da Pan wiarę? – przyozdobił szlaczkami. Nie byłem erupcją talentu Paginy zachwycony, toteż oględnie wyraziłem swoje zdziwienie obecnością owych ozdób. Wszechstronny Pagina, obrzuciwszy mnie pogardliwym spojrzeniem, spytał z ironią: „Czyli co? Znowu nudne liternictwo?”. Nie uważam, ażeby litery były nudne, przeciwnie – twierdzę, że są tak fascynujące, iż wszystkie szlaczki okazują się przy nich najzupełniej zbędne, co też niezwłocznie oświadczyłem Paginie. „To może i obrazy na ścianach są zbędne?” – zamanifestował Pagina swą znajomość sztuki, chcąc mnie nakłonić do zmiany zdania. Na próżno. Niezłomnie ponowiłem prośbę o usunięcie szlaczków. I to był gwóźdź do trumny, Panie Redaktorze, albowiem Pagina – zrozumiawszy, że musi pożegnać się ze swoimi szlaczkami – z nutą mściwej satysfakcji wygłosił słynną sentencję redaktorów technicznych, sentencję budzącą grozę wszystkich autorów: „Każda poprawka rodzi ryzyko błędu”.
Teraz wiem już na pewno, że tomik będzie przypominał dzieło pijanego zecera. Bo kiedy Euzebiusz Pagina, nie człowiek, Panie Redaktorze, tylko suchy wiór, powiada, że istnieje ryzyko błędu, to mówi tak tylko po to, by na końcu móc spytać zbutwiałym głosem: „A nie mówiłem?”.
FANTAZJANO, poległy pod Paginą
W najstarszych metaforach, dotyczących rozumienia pamięci, nierozerwalnie łączą się ze sobą pismo i ciało. Sokrates porównuje pamięć do woskowej tabliczki, otrzymanej w darze od muzy Mnemosyne, na której – niczym zapis – odciskają się ślady, umożliwiające utrwalanie ulotnych wspomnień. Nawiązując do podobnej metaforyki, Kierkegaard z kolei zapytuje: „Kto chciałby być tablicą, na której czas co chwila pisze inne słowa?”.
Domyślam się, że Ewa Kuryluk nie chciała być taką tablicą, lecz Historia odcisnęła na losach tej artystki tak głębokie piętno, że nie było wyboru: trzeba było połączyć we własnej twórczości pismo i ciało, literaturę i sztuki wizualne, by dać świadectwo tragicznych ludzkich losów, będących konsekwencją II wojny światowej. Nie ma pamięci bez ciała, a wspomnienia, szczególnie traumatyczne, domagają się utrwalenia. Pamięć indywidualna naznaczona jest pamięcią kulturową.
Pamięć indywidualna Ewy Kuryluk zmedializowała się w cyklu żółtych instalacji. Artystka użyła w nim tkanin niczym skóry, na której zapisuje się czas, oraz fotograficznych wizerunków, tworząc z nich pełne wyrazu „kolaże”. Żółte tkaniny stają się więc „cielesnymi tablicami”, na których doświadczenia odciskają się jak na mitycznym woskowym podłożu, pozostawiając ślad. Paradoksalnie są one zasłonami, które jednocześnie zasłaniają i odsłaniają przeszłość, a także łączą ją z teraźniejszością. Bliscy Ewy Kuryluk są tu i teraz, patrzą na nas, dzielą z nami przestrzeń Galerii Ego. Artystka opowiada o swoim dzieciństwie, kreując atmosferę niekiedy pozornie beztroską, a niekiedy naznaczoną fatum i zbliżającym się zagrożeniem.
Aby nawiązać kontakt z cieniami, ulotnymi intruzami bez rodowodu, nie można przeprowadzać dochodzenia ani śledztwa. Trzeba wdać się z nimi w rozmowę przypominając sobie, że są częścią historii znanej nam już z powieści Ewy Kuryluk, w których jako pisarka rozlicza się z tragiczną przeszłością. Jej cienie, poruszając się w żółtym mikroświecie instalacji, zjawiają się na zwiewnych tkaninach i konkretyzując jako ślady indywidualnej pamięci, która dzięki sile sztuki podlega uniwersalizacji.
Żółte postaci artystki są tak wyraziste i intensywnie obecne, że zyskują nieoczekiwanie przekonującą i nieledwie cielesną obecność, jakby nas nawiedziły. Ewa Kuryluk, przywołując cienie w swojej twórczości literackiej i plastycznej — słowem, obrazem, wycinanką i fotografią — nie daje im zniknąć. W katalogu swojej wystawy w Japonii artystka porównuje tkaninę do drugiej skóry — do rzeźby z powietrza i filmu, który lubi czasem wyjąć z siebie. I tłumaczy, dlaczego tkanina „bliska ciału” nadaje się tak doskonale do utrwalania śladów pamięci.
MARTA SMOLIŃSKA
Ewa Kuryluk „Żółty po raz ostatni”. Poznań, Galeria Ego, 24 V – 9 VII 2022.
Jest to ostatnia książka Wojciecha Karpińskiego wydana za jego życia. Skończył ją krótko przed śmiercią, która nastąpiła 18 sierpnia 2020 roku. Projekt wertowania starych numerów „Kultury” nie dziwi tych, którzy znają eseistykę Karpińskiego. Czyż nie wracał szczególnie często do tych pisarzy polskich, których los związał z paryskim miesięcznikiem? Mówię „los”, bo kto decyduje się na emigrację, ten rzuca wszystko na jedną szalę, ten powierza się losowi. Zanim Karpiński sam został egzulem po grudniu 1981 roku, zanim sam osiadł w Paryżu, upatrywał w kondycji emigranta wyjątkową szansę zdobycia suwerenności wewnętrznej, a to jest przecież podstawowy warunek twórczości. „W polskim romantyzmie – pisał w przedmowie do tomu Konstantego A. Jeleńskiego Zbiegi okoliczności – zagrożenie odczuwano przede wszystkim jako zewnętrzne, jednej wspólnoty przez drugą; literatura emigracyjna stanowiła narodową protestację. W naszej epoce zmagania toczyły się i toczą nadal o swobodę indywidualnego umysłu. Współczesna literatura emigracyjna broniła jednostki, jej pamięci i wyobraźni” [podkr. A.St.K]. Za Jeleńskim nazywał pisarzy, którzy zgromadzili się wokół „Kultury”, „szkołą rzeczywistości”, za Gombrowiczem „szkołą swobodnego głosu”, za Miłoszem twórcami „czwartej polszczyzny”.
„Kultura” była dla Wojtka doświadczeniem formującym. U schyłku lat pięćdziesiątych, kiedy przeczytał pierwszą książkę Instytutu Literackiego, Giedroyc postrzegany był przez władze PRL jako działacz polityczny na usługach Stanów Zjednoczonych, propagandysta zimnej wojny etc. Również wielu intelektualistów krajowych, skądinąd dystansujących się wobec reżymu komunistycznego, widziało w „Kulturze” placówkę, której głównym celem, a może i zadaniem zleconym przez Amerykanów, jest podkopywanie ideologicznych fundamentów komunizmu. Karpiński, który w swojej twórczości od tematów politycznych bynajmniej nie stronił, jako jeden z pierwszych (a może po prostu pierwszy) dostrzegł artystyczną doniosłość przesłania „Kultury”, jej personalistycznego ducha.
Czy nie zaczęło się to już w szkole średniej, w warszawskim Liceum Reytana? Pierwsze wspomnienie lektury książki pisarza emigracyjnego pochodzi z roku 1956, kiedy trzynastoletni Wojtek czytał na dwie pary oczu ze starszym bratem Jakubem Zniewolony umysł. Trzeba się było śpieszyć, bo tom w szarej okładce wypożyczony był na jeden wieczór. W klasie maturalnej Karpiński chodził do Biblioteki Narodowej (wówczas w tymczasowej siedzibie na Rakowieckiej) czytać prohibita. Jego powierzchowność cherubina musiała uśpić czujność personelu, bo dopiero po dwóch tygodniach odmówiono mu realizowania zamówień.
Maisons-Laffitte odwiedził po raz pierwszy w roku 1965. Rozmawiał nie tylko z Giedroyciem, ale i z Zygmuntem Hertzem, który go sportretował w liście do Czesława Miłosza: „Jest tutaj młody chłopiec, syn Zbyszka Karpińskiego, Wojtek, 22 lata, ukończona romanistyka, zaczęta filozofia. Śliczny chłopiec na optykę i bardzo «smaczkowaty»: Genet, de Sade, z Polaczyszków oczywiście Gombrowicz. I rozmowy o Tobie, wielki admirator Twoich wierszy: «Ten pierwszy wiersz w Guciu zaczarowanym to majstersztyk, to najlepsze, co Miłosz kiedykolwiek w życiu napisał, nie powinien więcej pisać, nic lepszego nie zrobi»”. I w kolejnym liście: „Szalenie mnie śmieszy ten Stempowski w nowym wydaniu, marnujący się w dorzeczu Wisły. Pomyśl, w jaki sposób można by go wyciągnąć z tego zapowietrzenia”.
Reakcja na Gucia zaczarowanego zapowiada wielkiego czytelnika. Impulsywność mija z wiekiem, a przekonanie, że lektura należy do najważniejszych doświadczeń, jak miłość i pragnienie, samotność i melancholia, pozostaje.
Lektura poematu Gucio zaczarowany w roku 1963 została w książce odnotowana: „Odebrałem go wtedy – pisze Karpiński – jako moment spełnienia twórczości Miłosza, gwiezdny moment literatury polskiej. Jego początkowe linijki zapadły we mnie na zawsze:
Pochyłe pola i trąbka.
Ten zmierzch i nisko leci ptak, i błysły wody.
Rozwinęły się żagle na blask za cieśniną.
Wchodziłem we wnętrze lilii mostem złotogłowiu.
Dane było życie, ale niedosiężne.
Od dzieciństwa do starości ekstaza o wschodzie słońca.
Karpiński, choć doktor filologii romańskiej, nigdy nie czytał (ani nie pisał) jak literaturoznawca. Czytał na własny rachunek, zadając dziełom pytania przede wszystkim prywatne. Najwyżej cenił „książki zbójeckie”, które raz przeczytane nigdy już swoich czytelników nie opuszczają, „prześladując” ich przez całe życie. Polscy autorzy książek zbójeckich zajmują w 120 dniach „Kultury” poczesne miejsce: Gombrowicz, Miłosz, Jeleński, Czapski, Stempowski, Herling-Grudziński. Ale wśród nazwisk zaskoczenie – Wacław A. Zbyszewski. Nie wiedziałem, że Wojtek tak wysoko cenił Zbyszewskiego. Dla mnie był on przede wszystkim publicystą, bywał błyskotliwy, frapujący, ale na krótką metę. Jego fajerwerki szybko gasły. Przyznaję, że pisał stylem żwawym, ale podejmowane przez niego tematy często wydawały mi się drugorzędne, marginesowe. Kiedyś przeczytałem jego relację z podróży do Hiszpanii i Portugalii w roku 1947. Zaskoczony byłem powierzchownością obserwacji, bylejakością stylu, Zbyszewski nie miał ochoty wznieść się ponad poziom przeciętnego bedekera. Były tematy, do których odnosił się z całkowitym lekceważeniem. Należała do nich Ukraina. W wybranym przez Wojtka fragmencie czytamy: „Rosja do Europy nie należy cywilizacyjnie, a cywilizacja jest ważniejsza i trwalsza od etnografii, i ona powinna dyktować granice, a nie odwrotnie. Europa będzie się zawsze kończyć na wschodnich granicach Polski, czy te będą nad Dnieprem, na linii ryskiej czy nad Bugiem”. Już wiemy, dlaczego Giedroyc zapowiedział Zbyszewskiemu, że nie będzie drukował jego artykułów na temat Europy Wschodniej. Dla Zbyszewskiego, który sam pochodził z Podola, Ukraina i Białoruś, a może i Litwa, nie miały samoistnego znaczenia. Jako publicysta polityczny ustępował pod każdym względem Juliuszowi Mieroszewskiemu.
Niemniej przyznaję Wojtkowi rację, że niektóre pointy Zbyszewskiego bywają wyjątkowo trafne. W artykule z roku 1947 wspominał spotkanie z prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego Adamem Heydlem w Wilanowie. Heydel zwrócił uwagę, że park kończy się zagonami kapusty, nie dochodząc do Wisły. „Każdy inny monarcha – powiedział Heydel – doprowadziłby ten park do rzeki. Czy te szpalery nagle urywające się w kapuście nie są symbolem Polski?”. I dopowiedzenie Zbyszewskiego: „Polska jest krajem snów o potędze, dum o hetmanie, wielkie zamiary, plany, słowa – a potem wszystko się urywa w kapuścisku […] Wszystko się rozłazi, nie umiemy niczego doprowadzić do końca”.
Rozdział Polityka zaczyna się fragmentem z trzeciego tomu Dziennika Gombrowicza. Potem następują teksty Wierzyńskiego, Wata. Dopiero na trzecim miejscu pojawia się fragment z Juliusza Mieroszewskiego. Pochodzi z tekstu Dwa fortepiany z roku 1957 i traktuje o zadaniach politycznych kraju i emigracji. Jest to artykuł ważny nie tylko z powodu tematu, ale i dla sposobu, w jaki autor mówi. Mieroszewski umiał połączyć błyskotliwość wywodu z jasnością myśli, przekonywał nie tylko argumentami, lecz i stylem, doborem słów, frazeologią, składnią, kompozycją. Kto pisze tak świetną polszczyzną – myśli czytelnik – musi mieć coś ważnego do powiedzenia.
Te zalety pisarstwa Mieroszewskiego (bo już przecież nie tylko publicystyki) najjaśniej błyszczą w esejach. Kiedyś przeczytałem wszystko, co napisał – prawie wszystko, bo nie dotarłem do jego angielskich powieści. W trakcie lektury rósł mój podziw i wdzięczność dla pisarza, który wyrzekł się fabuły, ale nie wyrzekł się standardów intelektualnych, urody stylu, ekspresji własnego świata wewnętrznego.
We wprowadzeniu do rozdziału Wojtek napisał: „Gdy myślę o tekstach w „Kulturze” pozwalających pełniej odnaleźć swoje miejsce w polis, w sferze politycznej, w zbiorowisku ludzkim, odetchnąć pełniej «powietrzem wolności», wybić się na wewnętrzną suwerenność, w pierwszej kolejności przychodzą mi do głowy fragmenty Dziennika Gombrowicza, szczególnie niezwykły opis jego Wielkiej Podróży Transatlantyckiej”. Po takim wstępie ja bym wymienił pół tuzina utworów Mieroszewskiego (na przykład esej Niemcy). Gombrowicz – artysta odważny, a nawet zuchwały, indywidualista i zarazem wynalazca formuły Kościoła Międzyludzkiego – na pewno godny jest miana mistrza życia we wspólnocie. Mieroszewski był skrajnie odmienną osobowością pisarską, zupełnie inaczej układał swoją relację z czytelnikiem, niemniej również on kładł nacisk na konieczność wypracowania w kulturze polskiej wzoru autonomii duchowej jednostki. Mieroszewski, tak jak Gombrowicz, wiedział, że takiego wzoru, który powinien był powstać już w renesansie, nie ma. Jest wzór postawy konserwatywnej, bardzo rozpowszechniony, wzór postawy łatwiejszej, bo dezawuującej krytykę, a zachęcającej do konformizmu. Wzoru autonomii duchowej bardzo nam brak, bo każdy Polak musi sam borykać się z tym problemem. Rozmowę z Wojtkiem na ten temat wciąż odkładałem na później.
Na własny użytek nazwałem „120 dni Kultury” brewiarzem. W tradycji katolickiej brewiarz to podręczny modlitewnik do odprawiania codziennej liturgii godzin. Dla chrześcijan najważniejszymi wypowiedziami, jakie można sformułować w języku, są modlitwy. Mają one podtrzymywać więź człowieka ze Stwórcą. W XX wieku taki status stał się udziałem literatury. Moje modlitwy wyszły spod pióra Miłosza, Stempowskiego, Czapskiego, Gombrowicza, Mieroszewskiego. Odmawiam je codziennie, aby znów poczuć pod stopami ziemię, aby uświadomić sobie, jak długi dystans dzieli mnie wciąż od celu.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Wojciech Karpiński „120 dni Kultury”. Red. Mikołaj Nowak-Rogoziński. Biblioteka Mnemosyne. Gdańsk, słowo / obraz terytoria, 2021. Aby zamówić kliknij tutaj
12 maja 2022 roku z okazji 25. rocznicy śmierci Łukasza Kądzieli na Wydziale Historii UW odbyło się seminarium omawiające jego dorobek naukowy. W dyskusji udział wzięli: Vadzim Anipiarkou, Jarosław Czubaty, Andrzej Friszke, Wojciech Kriegseisen, Marek Kunicki-Goldfinger. Seminarium prowadziła Urszula Kosińska. Ogłaszamy tekst Andrzeja Friszke wygłoszony podczas seminarium.
Łukasza Kądzielę poznałem zimą 1976 na 1977. Był to rok działalności Komitetu Obrony Robotników, poczerwcowych represji, zbiórek pieniędzy na uwięzionych i wyrzuconych z pracy robotników Radomia i Ursusa oraz listów podpisywanych w ich obronie. Studiowałem na drugim roku historii, Łukasz był na trzecim. Należał do liderów grupy, która w naszym Instytucie Historii Uniwersytetu Warszawskiego organizowała te działania. Zwracał uwagę wyglądem – prawie dwa metry wzrostu, czarna broda, okulary, silny głos.
Zobaczyłem go „w akcji” chyba w marcu 1977 r., kiedy w naszym Instytucie odbyło się tłumne zebranie, na którym profesor Jarema Maciszewski wyjaśniał studentom, że nie ma problemu bitych i więzionych niesłusznie robotników, KOR kłamie i sieje niepokój, a studenci mu ulegają, czego wyrazem jest list do Sejmu w obronie prześladowanych, który na Uniwersytecie podpisało około 700 studentów, a na naszym Wydziale 80. Maciszewski – historyk XVII wieku, profesor w naszym Instytucie był kierownikiem Wydziału Nauki KC, zatem w tamtym systemie nadministrem nauki i oświaty. Po jego wystąpieniu zabrali głos z sali Bronek Komorowski, potem Łukasz Kądziela. Mówili, że byli w Radomiu i widzieli pobitych przez milicję, zrozpaczone rodziny uwięzionych, że to KOR mówi prawdę, że profesor-sekretarz mija się z prawdą. Było to niezwykłe wydarzenie, wprost, osobistymi świadectwami zakwestionowali nieomylność i autorytet monopolistycznej władzy, uosobionej tu przez Maciszewskiego.
Łukasz Kądziela. Fot. Andrzej Friszke / FOTONOVA
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że Łukasz ma za sobą kilka lat aktywności nie powszechnie znanej, ale ważnej. Dzięki ojcu, związanemu z Instytutem Badań Literackich PAN, znawcy twórczości Żeromskiego, był blisko środowiska humanistów, jego pytań i problemów, dzięki mamie, pedagogowi, związanej od lat z Klubem Inteligencji Katolickiej, stał się jego wychowankiem, uczestnikiem spotkań i obozów Sekcji Rodzin. Tam spotkał i zaprzyjaźnił się z rówieśnikami, którzy w opozycyjnej historii odegrają dużą rolę. W tych latach trwało szukanie kontaktów i bliskości z weteranami Marca 1968, komandosami, którzy przeszli przez więzienie, a wyrzuceni ma margines życia zawodowego, naukowego, niedopuszczani do możliwości publikowania, budzili zainteresowanie, sympatię, podziw. Pojawiali się na spotkaniach w KIK-u oraz na rozmowach towarzyskich w domach, miejscem spotkań były letnie obozy i wyprawy turystyczne, zwłaszcza w góry.
Łukasz był maturzystą, gdy w 1974 roku zaczęły się zajęcia samokształceniowe wspólnie organizowane przez KIK-owców i komandosów. W mieszkaniu Wojtka Arkuszewskiego lub Wieśka Celińskiego zbierali się nieco starsi, już po studiach, by dyskutować nad wyborami Polaków w pierwszych latach powojennych, nad tradycjami oporu i kompromisu, szukania dróg przeciwstawienia się dominacji komunistów. Czytali powojenne gazety, streszczali ich publicystykę, spotykali się z weteranami tamtych lat, by słuchać ich świadectw, dociekać, dyskutować. W tym samokształceniowym salonie uczestniczyli m. n. Seweryn Blumsztajn, Barbara Toruńczyk, Jan Lityński, Jakub Karpiński, Antoni Macierewicz, Ludwika i Henryk Wujcowie, z młodszych Ludwik Dorn, Jan Tomasz Lipski, Stefan Kawalec, Rafał Zakrzewski. Równolegle, w mieszkaniu Jana Józefa Lipskiego z kończącymi liceum i zaczynającymi studia, przeważnie wychowankami KIK-u spotykał się Adam Michnik, by opowiadać o powojennej historii Polski. Wśród słuchaczy byli bracia Łukasz i Paweł Kądziela, Marek Kunicki-Goldfinger, Agnieszka Wolfram, Jacek Michałowski – kolega Łukasza ze szkoły i także wychowanek KIK-u, Janek Cywiński też KIK-owiec. Każde z tych wymienionych nazwisk (a można by dodać następne) jest ważne, wszyscy stanowili pierwszą grupę organizatorów akcji pomocy dla robotników w 1976 roku, tworzyli ścisły krąg współpracowników KOR-u. Znali się wcześniej, zaprzyjaźnili lub co najmniej poznali, nabrali wzajemnego zaufania, gdy przyszedł wrzesień 1976 byli gotowi, nie musieli się szukać, docierać, poznawać.
Łukasz rozpoczął studia w październiku 1974 roku na historii, inni studiowali socjologię, jak Dorn i Zakrzewski, psychologię, jak Michałowski, matematykę, jak Kawalec i Sergiusz Kowalski. Minął rok, gdy środowisko poruszyła sprawa poprawek do konstytucji. Przywódcy PZPR postanowili uzupełnić konstytucję o zapis, że ich partia sprawuje w państwie i społeczeństwie przewodnią rolę. Niby tak było od dziesięcioleci, ale w prawie tego nie zapisano, teraz miała być postawiona „kropka nad i”. Ta swego rodzaju bezczelność, uroczyste potwierdzenie w konstytucji, że Polska należy do PZPR, wywołało złość i wolę protestu tych, którzy na jawny sprzeciw się odważyli. W grudniu 1975 roku powstał List 59 intelektualistów i opozycjonistów, protest i zarazem deklaracja zasad demokratycznego społeczeństwa i państwa, prawa do wolności nauki, informacji, światopoglądu i niezbywalności praw wyborczych. W ślad za Listem 59 powstały następne, także młodej inteligencji i studentów, animowane przez uczestników wymienionych seminariów samokształceniowych. Równolegle wybuchła sprawa studentów Jacka Smykała i Stanisława Kruszyńskiego. Pierwszy, student medycyny wypowiadał się „jak nie należy” na zajęciach z nauk politycznych, drugi pisał „co nie należy” w prywatnym liście. Smykała relegowano ze studiów, Kruszyńskiemu wytoczono sprawę karną. W ich obronie zaczęto zbierać podpisy na kilku uczelniach, w tym na Uniwersytecie Warszawskim. Do maja 1976 roku zebrano 700 podpisów. Akcja na UW była koordynowana przez studentów z kilku wydziałów, znających się i pozostających ze sobą w kontakcie, w tym od czasu wspomnianych zajęć samokształceniowych. W sierpniu 1976 roku rozpoczęła się akcja pomocy dla robotników i wyjazdy do Ursusa, potem do Radomia. We wrześniu powstał KOR, w następnych miesiącach wyjazdy trwały, zbierano także na wydziałach UW podpisy pod petycją o uwolnienie prześladowanych robotników.
Łukasz wraz z Bronkiem Komorowskim byli liderami tej akcji w Instytucie Historycznym, gdzie zebrano około 70 podpisów, sam jeździł z datkami dla robotników do Radomia, a także brał udział w spotkaniach z organizatorami akcji na innych wydziałach. Ta organizacja-nie-organizacja, ale przecież istniejąca realnie forma systematycznych kontaktów i koordynacji działań, była pierwszą od Marca 1968 próbą współdziałania studentów w akcji opozycyjnej.
Łukasz wspólnie z Wojciechem Kriegseisenem podjął w Instytucie Historycznym udaną próbę opanowania monopolistycznej wówczas organizacji studenckiej – Socjalistycznego Związku Studentów Polskich (SZSP). Wojtek został przewodniczącym, Łukasz wiceprzewodniczącym Rady Wydziałowej SZSP. Nie wszystkim kolegom z KIK i akcji opozycyjnej ten manewr, przypominający Wallenroda, się podobał, na innych wydziałach takich prób nie podjęto, choć były możliwe – wyborów do instancji wydziałowych SZSP dokonywali wszyscy studenci, także nie posiadający legitymacji organizacyjnej. Manewr był więc próbą wykorzystania systemowej luki, nie pociągnął za sobą oportunistycznych zachowań czy deklaracji, a Łukasz – jak wspomniałem – wystąpił publicznie „oko w oko” w konfrontacji z tow. Maciszewskim. Epizod SZSP-owski zakończył się w maju 1977 roku, kiedy po śmierci Stanisława Pyjasa i w czasie szerokich zatrzymań i rewizji u współpracowników KOR-u, w areszcie znaleźli się Kądziela, Kriegseisen i Komorowski. Był to czas niepokoju, nie wiadomo było, na jak długo do aresztu trafili, okazało się, że na szczęście tylko na 48 godzin.
Od jesieni 1977 zaczęła się korowska „normalność”, czyli najbardziej zaangażowani koledzy przynosili do Instytutu „bibułę” – „Komunikat KSS „KOR”, „Biuletyn Informacyjny”, „Głos”, „Zapis”, książki NOW-ej. Czytaliśmy, dyskutowaliśmy, tworzył się szeroki krąg sympatyków i współpracowników, bo niektórzy angażowali się jako drukarze lub składacze zadrukowanych stron. Byli z nami asystenci, czynni już na poprzednim etapie aktywności, zwłaszcza Marek Barański i Andrzej Rosner. Najbardziej wtajemniczeni wiedzieli, że tworzą oni techniczną, drukarską ekipę „Głosu”.
W Barańskiego władze postanowiły uderzyć w lutym 1978 roku, kiedy kończył mu się przepisowy okres napisania i obrony doktoratu. Barański wprawdzie się obronił, ale władze dopatrzyły się przekroczenia terminu i na tej podstawie zwolniły z pracy. W Instytucie panowało ogromne oburzenie, tym bardziej że Barański był bardzo lubiany, dał się poznać jako prowadzący obozy dla początkujących mediewistów. Podpisy pod listem z pytaniami o przyczyny zwolnienia Barańskiego podpisało 257 studentów Wydziału, a więc około połowy studiujących. 6 marca Łukasz przekazał petycję dyrektorowi IH UW prof. Henrykowi Samsonowiczowi, który udał się z nią do rektora Rybickiego. W tym czasie spotykaliśmy się w kilka osób, by radzić, co czynić dalej. Łukasz był uczestnikiem tych spotkań i jego głos liczył się najbardziej. Mieliśmy zaufanie do jego rozumu, oceny sytuacji, argumentów, w których ważyć należało rodzaj i skuteczność protestu z przewidywaniem możliwych kontrakcji drugiej strony, zarówno na wydziale, jak ze strony rektora. Trzeba też było uwzględnić „czytelność” akcji dla mniej zdeterminowanych, bardziej ostrożnych, także dla naszych profesorów. Stąd między innymi protest miał charakter pytań, tak jednak formułowanych, by zawierały przekonanie o niesłuszności zwolnienia, która jest represją za postawę obywatelską i przekonania. Należało też rozważyć, czy protest ma być zamknięty w ramach Instytutu, czy nagłośnić te fakty. Ostatecznie zdecydowano to drugie i Andrzej Rosner jako Feliks Szczęsny opisał sprawę na łamach „Głosu” z kwietnia 1978.
Ważenia tych racji podejmował się Łukasz w rozmowach z dyrektorem Instytutu prof. Samsonowiczem. Rozmawiali wiele razy na kolejnych etapach tej sprawy, czasem były to długie rozmowy, z pewnością niełatwe, bo obaj reprezentowali inne ograniczenia. Łukasz prezentował racje moralne, słuszność sprawy, konieczność obrony krzywdzonego, Samsonowicz dzielił się obawami o konsekwencje, wzmożenie nacisku na Instytut ze strony rektora, Komitetu Uczelnianego i władz jeszcze wyższych.
Finałem sprawy było spotkanie z rektorem Zygmuntem Rybickim 20 kwietnia 1978 w Instytucie. Łukasz był liderem naszej delegacji, którą dopuszczono na spotkanie. Rybicki mówił długo i ogólnie o inwestycjach na Uniwersytecie i jego ogólnej sytuacji, o Barańskim nic. Gdy skończył, ze strony naszej delegacji domagano się, by odniósł się do sprawy, która jest powodem zebrania. Ponawiane żądania wyraźnie zirytowały rektora, a gdy zabrał głos Łukasz, Rybicki mu odpowiedział: „Niech Kądziela dziękuje, że jeszcze jest studentem”. Wobec odmowy prowadzenia rozmowy na temat Barańskiego Łukasz wstał i powiedział, że wobec tego nie będzie dalej uczestniczył w spotkaniu, po czym wyszedł z sali, a za nim my wszyscy, około 20 osób.
Łukasz ukończył studia w 1978 roku. Mimo, że był jednym z najwybitniejszych studentów na roku, jednym z najzdolniejszych uczniów prof. Andrzeja Zahorskiego, nie mógł liczyć na asystenturę z przyczyn politycznych. Ani na studia doktoranckie. Dzięki kontaktom z Marcinem Kulą został sekretarzem jego ojca, sędziwego prof. Witolda Kuli. Zahorski zaś załatwił jakieś „zaczepienie” w redakcji „Kroniki Warszawy”, ukazującym się wtedy kwartalniku.
Na Uniwersytet Łukasz wrócił po sierpniu 1980, w epoce „Solidarności”, dzięki decyzjom Komisji prof. Klemensa Szaniawskiego, która próbowała naprawić krzywdzące decyzje wymierzone z przyczyn politycznych w pracowników i absolwentów.
W aktywności opozycyjnej zaznaczył się po 13 grudnia 1981 roku, gdy wraz z Wojtkiem Sawickim współorganizował akcję pomocy dla internowanych w Komitecie Prymasowskim przy kościele św. Marcina na Piwnej. Tam też w 1983, w czasie napadu „nieznanych sprawców” na siedzibę Komitetu został pobity, następnie uprowadzony, wywieziony do Kampinosu i porzucony w lesie. Podobnie, jak Sawicki.
W kolejnych latach skupił się na pracy badawczej nad epoką stanisławowską oraz dydaktycznej ze studentami Instytutu Historycznego UW.
ANDRZEJ FRISZKE
Te listy stanowią kontynuację trzytomowej korespondencji Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów z czasów międzywojennych (lata 1922-1939), a zarazem element bogatej spuścizny epistolograficznej pisarza, spośród której opublikowano m.in. listy do Jerzego Błeszyńskiego, Jerzego Andrzejewskiego, Czesława Miłosza, Mieczysława Grydzewskiego, Wincentego Burka, Andrzeja Wajdy, Jerzego Lisowskiego, Teresy i Konstantego Jeleńskich, Pawła Hertza i do wielu innych respondentów (Wiesława Kępińskiego, Jadwigi Staniukowicz, Hélѐne Zamoyskiej). Czasami były to jedynie listy Iwaszkiewicza, czasami – prawdziwa korespondencja polegająca na wymianie dwustronnej.
Jak na tym tle rysują się listy małżeńskie z lat 40., dopełniające edycję listów do córek i wnuczki? Czy warto publikować intymną wymianę zdań na temat spraw domowych? Szeroko informować publiczność o szczegółach gospodarowania Stawiskiem, o wyjazdach, chorobach, kłopotach? We wstępie do pierwszego tomu listów Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów pisał Tomasz Burek o niezwykłości ich związku: zdaniem krytyka psychologia XX wieku nie potrafi wyjaśnić jego istoty. To samo zachwycające zdumienie towarzyszy lekturze listów powojennych. Małżonkowie znają swoje wady i słabości, ale nie one przecież decydują o trwałości związku. Co zatem o tym przesądza? Nie wiemy, czytamy z zachłannością kolejne wpisy, licząc na to, że tajemnica być może się odsłoni, ale ona się nie odsłania. Wciąż zadziwia wzajemne przywiązanie małżonków, tęsknota, nieodzowność rodzinnej miłości, afektywność relacji, realizująca się w świecie rozmaitych fascynacji Jarosława (nie tylko homoerotycznych) i Anny (nie tylko religijnych).
Jarosław jest próżny jak dziecko i jak dziecko kapryśny. Wymaga ciągłego zainteresowania swoją osobą; czyni żonie zarzuty, że go źle wyekwipowała w podróż albo że zapakowała mu nieświeże kanapki. Narzeka na luki w korespondencji i kłopoty zdrowotne. Zrzędzi. Jednocześnie olśniewa fascynującymi sprawozdaniami z lektur, spotkań i koncertów. Jak nikt inny w literaturze polskiej potrafi oddać wartość muzyki i czar krajobrazu. Anna doznaje intensywnych przeżyć religijnych, odbywa skomplikowane rekolekcje u księdza Ziei, a jednocześnie jest nad podziw konkretna, praktyczna, zaznajomiona z obowiązkami gospodarskimi. Pilnuje przeciekającego dachu, sezonowych prac, robi weki i zarządza na czas zwózkę siana. Bo Stawisko to nie tylko oaza sztuki i przystań dla wielu rozbitków, to także rodzaj folwarku szlacheckiego pozostającego we władaniu ludzi pióra. Połączenie jedyne w swoim rodzaju! Małżonkowie żyją na wielu orbitach, które jednak mają zdolność zbaczania ze swoich kursów i krzyżowania trajektorii. Anna i Jarosław („Stara” i „Chłopczyk”) są wciąż razem mimo oddalenia, wyjazdów (np. rok 1948 przebyli w podróżach). Małżonkowie mają dzieci i wnuki, kochają je, ale wciąż ich miłość jest pierwszoplanowa. Małżonkowie są bardzo różni, ale łączące ich uczucie jest wciąż to samo.
Już dla samej historii małżeńskiej, okraszonej tysiącem drobiazgów z życia wziętych, korespondencja ta jest warta publikacji. Ale znajdziemy w listach także inne walory: wiedzę na temat życia w tużpowojennej Polsce, zabiegi władz wokół postaci prominentnych, skomplikowany splot łączący komunistycznych notabli i elity intelektualne. Poznajemy zainteresowania i preferencje estetyczne Iwaszkiewiczów, ich udział w życiu artystycznym Europy. Jednego tutaj nie znajdziemy: bezpośredniego odniesienia do twórczości Iwaszkiewicza. Nie wiemy, jak w tym codziennym chaosie rodzinno-gospodarsko-publicznym mogły powstawać arcydzieła literackie. Ale pośrednie odniesienie jestem skłonna przypisać właśnie tej niezwykłej mieszance rzeczy wzniosłych i przyziemnych, rodzinności tyleż normalnej, co i ekstraordynaryjnej, kłopotom powtarzalnym i zupełnie wyjątkowym.
Listy zostały starannie przygotowane do druku przez znakomitą znawczynię epistolografii Iwaszkiewiczów – Ewę Cieślak. Sporządzenie przypisów do tomu z lat 1944-1950, w którym przeważa jednak perspektywa domowa, było zadaniem bardzo wymagającym. Łatwiej znaleźć informacje na temat osób powszechnie znanych niż jakiekolwiek wiadomości dotyczące postaci lokalnych, (z punktu widzenia edycji) epizodycznych, marginalnych. Autorka opracowania odwołała się nie tylko do dokumentów, ale także do pamięci członków rodziny, przede wszystkim do wiedzy czerpanej od starszej córki pisarza, Marii Iwaszkiewiczówny, zmarłej w 2019 roku. Dzięki temu tom nie ma w zasadzie większych luk biograficznych. I może iść w ręce czytelników.
Czy będą nim zainteresowani? Wydaje się, że na to pytanie można udzielić odpowiedzi jednoznacznej. Po listy sięgną nie tylko miłośnicy literatury dokumentu osobistego, wielbiciele Iwaszkiewicza, znawcy jego twórczości, badacze literatury, ale także czytelnicy nastawieni na konkret egzystencjalny i historyczny. I w tej dziedzinie listy Anny i Jarosława dostarczają mnóstwa ciekawego materiału. Talent literacki obojga autorów widoczny w wielu opisach, opowiadanych historyjkach, zgrabnych konkluzjach, inwencji słowotwórczej, stanowi walor dodatkowy tej korespondencji.
GRAŻYNA BORKOWSKA
Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie „Listy 1944-1950”. Opracowanie, wstęp, przypisy i nota edytorska Ewa Cieślak. Warszawa, Wydawnictwo Akademickie Sedno, 2021.
Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa – kliknij tutaj