HOME

Xenia Dyakonova „Czapski w Gironie”

Podobnie jak wielu czytelników spoza Polski, o istnieniu Józefa Czapskiego dowiedziałam się dzięki Adamowi Zagajewskiemu. Najpierw, jego eseje i wiersze, a następnie rozmowy w Krakowie i Barcelonie pokazały mi fascynującego artystę i prawego człowieka. Adam mówił, że w osobie Czapskiego nastąpiło rzadkie połączenie wybitnej inteligencji i wielkiej dobroci.

Na początku września 2020 roku, kiedy szukałam informacji o Czapskim, trafiłam na notatkę: jeden z jego obrazów właśnie znalazł się na uniwersytecie w Gironie. To był portret, a na nim Josep (czy też José) Ferrater Mora (1912-1991), kataloński intelektualista, którego potomni zapamiętali przede wszystkim jako autora monumentalnego, czterotomowego Słownika filozoficznego. Jak to możliwe, że tak blisko mnie znajdował się obraz Czapskiego, o którym nie miałam pojęcia? Zaciekawiona, wsiadłam w pociąg z Barcelony, gdzie mieszkam i po nieco ponad godzinie znalazłam się w Gironie.

Portret znalazłam w ciasnym biurze katedry, której patronem jest Ferrater Mora i gdzie uczeni zgłębiają jego dzieła. Obraz stał na podłodze, oparty o ścianę, między dwoma biurkami i rozmaitymi półkami. Prawdę mówiąc, wyglądał na zawalidrogę. Kierownik katedry, profesor Joan Vergés przyjął mnie życzliwie i chętnie wysłuchał, kim był nieznany mu Czapski – pozwolił mi też spokojnie obejrzeć obraz. Przyznał, że właściwie nie wie, co z nim zrobić. Krótko przed śmiercią, Ferrater Mora zapisał swój prywatny księgozbiór uniwersytetowi w Gironie, w podziękowaniu za stworzoną w 1989 roku katedrę. Od ponad trzydziestu lat był profesorem Bryn Mawr College w Stanach Zjednoczonych i właśnie stamtąd, w niezliczonych pudłach, jego książki oraz inne przedmioty przyjechały do Girony, a ich przewiezienie trwało długo i wymagało wysiłku. Po śmierci wdowy, Priscilli Cohn w czerwcu 2019 roku, kolejne książki, rękopisy i przedmioty osobiste miały przyjechać do Girony z domu w Vilanova w stanie Pensylwania. Wysłany zwykłą pocztą portret, w czasie epidemii przebył prawdziwą odyseję, kilkakrotnie był zatrzymywany przez celników i wreszcie przybył do celu. „Poprosiliśmy specjalistę o wycenę i powiedział, że jest warty około 15 000 euro”, powiedział Joan, uśmiechając się z lekkim poczuciem winy, jakby chciał wyrzucić z siebie tę nieco nieprzyzwoitą informację.

Wraz z portretem przybyły również listy Czapskiego do Ferrater Mory, napisane po francusku, ręcznie lub na maszynie. Dzięki tym listom, zarówno Joan, którego polski malarz interesował jako rozmówca katalońskiego filozofa, jak i ja, zainteresowana wszystkim, co związane z Czapskim, mogliśmy dowiedzieć się nieco więcej o ich przyjaźni i prehistorii tego obrazu. Poznali się w 1950 roku, na pokładzie „De Grasse”, transatlantyku, który płynął z Nowego Jorku do Hawru. Podczas rejsu Czapski podarował nowemu znajomemu egzemplarz francuskiego wydania Na nieludzkiej ziemi (który obecnie również znajduje się w Gironie) z dedykacją: À Monsieur José Ferrater Mora, le fils d’un pays que j’aime par les yeux et par le coeur et que je voudrais connaître plus par l’esprit. Océan Atlantique 14/VI/1950” („Dla pana José Ferrater Mora, syna kraju, który kocham oczami i sercem, a który pragnę głębiej poznać duchem. Na Atlantyku 14/VI/1950” ). Za sprawą tego spotkania, w kolejnym roku w „Kulturze” ukazały się dwa artykuły Ferrater Mory, którymi zachwycał się Czapski: Filozofia, niepokój i odnowienie oraz Wittgenstein – geniusz niszczycielski. W 1952 roku polski malarz namalował portret katalońskiego filozofa. Zanim mu go podarował, w tym samym roku pokazał go raz publicznie, w paryskiej galerii Bénezit, obok innych swoich prac. Jak twierdzi Eric Karpeles, jednym z najwybitniejszych gości na tej wystawie był Zbigniew Herbert.

Nie wiadomo, co autor Martwej natury z wędzidłem myślał o tym portrecie. Adam Zagajewski, któremu posłałam fotografię obrazu (kiepskiej jakości, zrobioną telefonem), napisał, że wzruszył się widząc nieznane dzieło przyjaciela. I dodał: “The upper half is fantastic. Something went wrong with legs (unless Ferrater was a dwarf)”. (“Góra jest nadzwyczajna. Coś nie wyszło z nogami – chyba, że Ferrater był karłem). Nie, Ferrater nie był karzełkiem. Był wysoki, ponad przeciętną. Choć oczywiście nie tak wysoki jak Czapski.

XENIA DYAKONOVA

Tłum. Anna Arno

Ukraina. Powrót

Po śmierci naszych rodziców uległam namowom siostry, abyśmy odwiedziły mityczne Załośce – ta nazwa została wygrawerowana w mojej pamięci, odkąd zaczęłam samodzielnie myśleć. Była to bowiem wioska, gdzie moi rodzice spędzili dzieciństwo i młodość, gdzie przeżyli Tamte Czasy. Impuls, by tam pojechać, to kolejny zakręt w dialektyce, która kilka lat wcześniej kazała mi się zająć polsko-żydowskimi relacjami i doprowadziła do napisania książki Sztetl. W moim wysiłku uzupełniania wspomnień historią, próbie umieszczenia losów mojej rodziny w szerszym kontekście, chciałam poznać tę głębszą przeszłość. W tym doświadczeniu, skrzyżowanie osobistej wiedzy i historycznych poszukiwań okazało się cudownie owocne. Opowieści, których słuchałam od dzieciństwa, o przedwojennym życiu w sztetlu, anegdoty o codziennym współżyciu polskich, ukraińskich i żydowskich sąsiadów; migawki, ukazujące konflikty pokoleniowe pomiędzy moimi ortodoksyjnymi dziadkami a nowoczesnymi rodzicami: wszystko to zapewniło mi podstawę i punkt wyjścia do odczytywania złożonej materii polsko-żydowskiej historii. W samym sposobie bycia moich rodziców, w ich gestach, poglądach, nastawieniu do świata, wyczuwałam coś z atmosfery sztetla, tamtejszych postaw i stosunków międzyludzkich. […]

Miałam również list, stanowiący dowód na to, że determinacja, by nie oglądać się za siebie nie była absolutna. Znalazłam go w papierach rodziców po ich śmierci. Na wyrwanej kartce, zapisanej niezbyt starannym pismem mojego ojca, znajdowała się wiadomość adresowana do człowieka nazwiskiem Hryczko. To nazwisko coś mi mówiło i czytając, przypomniałam sobie, że Hryczko był synem „profesora” – w dzieciństwie nieraz słyszałam tę ksywkę człowieka, którego rodzina podczas wojny ukrywała moich rodziców, a więc przyczyniła się do ocalenia ich życia. Ten szkic, brudnopis listu, napisany rok przed śmiercią ojca, był próbą nawiązania kontaktu, po tylu latach – być może chciał im należycie podziękować. Sugerował, że rodzina Hryczki powinna się znaleźć wśród sprawiedliwych w Yad Vashem. Przekazywał mu też informację, która najwyraźniej mogła być adresatowi nieznana – jak i kiedy zginęli bracia mojego ojca. Obaj zostali zabici, kiedy wojna właściwie się skończyła, w wymianie ognia pomiędzy wycofującymi się Niemcami i nadciągającymi Sowietami. Pośród znanych mi faktów znalazło się porażające zdanie: „Nie miałem nikogo do pomocy – pisał ojciec – musiałem pochować ich sam”.

„Musiałem pochować ich sam”. Próbowałam sobie wyobrazić ojca, u kresu długiej męki, jak pożycza chłopski wózek i wiezie ciała ukochanych braci, którzy niemal zdołali się uratować z katastrofy – na żydowski cmentarz, gdzie sam i bez wsparcia innych żałobników, wykopał dwa groby i opuścił do nich ciała. Ojciec po tym nie umarł; ale zrozumiałam, jak ta chwila, po wszystkim, co przeszedł, mogła pogrążyć go w milczeniu. Tę niezdolność do mówienia wyczuwałam jako dziecko, we wszystkich jego wybuchach, przez tę ciszę nie przebił się aż do śmierci. Ze mną nie rozmawiał na ten temat. O tym mógł tylko napisać na wydartej z zeszytu kartce do człowieka, który był bezpieczny na drugim końcu świata, ale tak jak i on tam był i wszystko to widział. Tak więc ojciec napisał list z bezpiecznej odległości, ale być może ze wspomnieniem bliskości, która niewątpliwie wiąże nas z osobą, w której rękach niegdyś było nasze życie.

Ten list przypieczętował moją decyzję, sprawił, że musiałam tam pojechać. Może Hryczko jeszcze żyje, a ja i siostra musimy się z nim spotkać. Nie wiedziałyśmy, czy otrzymał czystopis listu. Najwyraźniej ojciec wątpił, że tak się stanie.

Wyprawa łatwo mogła się zmienić w komedię omyłek. Załośce najwyraźniej nie były zaznaczone na żadnej dostępnej mi mapie, poddał się nawet ukraiński historyk, którego poprosiłam o odszukanie naszej miejscowości. Oczywiście, dokładne mapy nie były rozpowszechniane przez sowiecki reżim, a biedne nowe ukraińskie państwo być może nie zdążyło nadrobić zaległości. A może raczej, jak zasugerował historyk, nazwa miejscowości mogła zostać zmieniona, jak często się zdarzało w czasach sowieckich. Być może tak naprawdę chodziło nam o Załoziec, wioskę leżącą w tym samym regionie Ukrainy. Może Załośce zmieniły się w Załoziec. Trudno też wykluczyć, że wymyśliłam sobie Załośce, że stały się częścią mojej wyobraźni. Czułam, że znalazłyśmy się w strefie granicznej, gdzie konkretna rzeczywistość łatwo zmienia się w światy z wyobraźni.

Obie z siostrą byłyśmy gotowe pojechać do Załoźca. Miejscowość znajdowała się niedaleko miejsca, gdzie miały się być nasze wyobrażone Załośce. Mogłyśmy równie dobrze pojechać i nie znaleźć żadnych śladów naszych rodziców – w tej miejscowości czy też we wspomnieniach jej mieszkańców. Wówczas wyjeżdżałybyśmy ze smutkiem, ale nie byłybyśmy zaskoczone. Tak kończy się większość tego rodzaju podróży, powrotów do małych miasteczek. Tymczasem jednak sytuację uratował zesłany nam jak z nieba cicerone. Ten człowiek przedstawił się jako była gwiazda piłki nożnej i trener, a my wynajęłyśmy go jako kierowcę w naszej podróży do domniemanych czy też rzeczywistych Załośców. Jako trener drużyn piłkarskich, które woził po całej Ukrainie, nasz kierowca posiadał szczegółowe lokalne mapy, do jakich nie miał dostępu nasz historyk, podejrzany dla władz uczony. Serca zabiły nam mocniej, kiedy nasz przewodnik-piłkarz, na jednej z nich wskazał Załośce. On sam był gotowy na przygodę.

Tak więc dotarłyśmy do prawdziwych Załośców, miasteczka, a właściwie wioski, prymitywnej, jeśli chodzi o warunki materialne, z żałosną „główną ulicą” i hektolitrami wódki, która lała się od rana do nocy (na co patrzyłyśmy z przykrością). I choć miałyśmy pewną świadomość, co mogłyśmy stracić, gdybyśmy nie odszukały tej banalnej miejscowości, teraz wiemy, że straciłybyśmy wiele.

Ledwo bowiem przyjechałyśmy do Załośców i w zapuszczonej siedzibie „rady gminy” zgłosiłyśmy cel naszej wizyty, zadziałały jakieś czary. Gdybyśmy tu nie przyjechały, nie wydarzyłoby się to niezwykłe spotkanie. Zaledwie kwadrans od przyjazdu ktoś nas życzliwie skierował do ładnej starszej kobiety, niebieskookiej, w chustce na głowie. „Tak, Wydrowie – odpowiada na nasze pytanie o rodzinę ojca – to nasi sąsiedzi, chociaż ja byłam jeszcze mała. My bywaliśmy w ich gospodzie, a oni naprawiali u nas buty”. Stoi oparta o płot i opowiada nieśmiało. Pyta, kim jesteśmy, bo nasza tożsamość jest dla niej zagadkowa. Siostry, żony, córki? Ach tak. Bucio, Munio, Libko. Córki Bucia? Imiona braci ojca, które zapamiętała przez wszystkie te lata. Ja sama nie zawsze je pamiętam.

Gdybyśmy tu nie przyjechały, nie spotkalibyśmy Olgi i nie usłyszały jej okrzyku, na widok mojej siostry: „Przecież to Hava, jak żywa!”. Olga patrzy na moją siostrę i zdziwiona unosi ręce. Hava to nasza babcia ze strony ojca, której twarzy nigdy nie widziałyśmy, ani na żywo, ani na zdjęciach. Myśl, że moja siostra jest do niej bardzo podobna, jest dziwnie poruszająca. Miałyśmy dziadków, prawdziwych, a nie tylko zamkniętych w mojej wyobrażonej przeszłości. Ta wiadomość prowadzi nas w przeszłość, która nagle staje się pełniejsza, bardziej ludzka…

Olga to energiczna, nawet piękna kobieta po osiemdziesiątce. Na głowie ma chłopską chustkę i mówi z naturalną swadą. Z jej opowieści wyławiam kilka drobnych, codziennych szczegółów o moich rodzicach i ich krewnych, o małżeństwie rodziców i napięciach między dziadkami ze strony matki i ich nowym, niepokornym zięciem, o tym, jak ciepłą i pogodną osobą była moja matka… „Jak jabłuszko, jak pączuszek” – mówi Olga wspominając moją matkę. Niektóre z jej opowieści nieomal słowo w słowo zgadzają się ze wspomnieniami matki: najwyraźniej Olga była bliską przyjaciółką. Tutaj, na drugim końcu świata, pół wieku później, potwierdzają się szczegóły domowych historii. Stają się dla nas bardziej rzeczywiste dzięki kobiecie, która jest wierną depozytariuszką pamięci, która przyjaciół sprzed lat zapamiętała na długie lata, odkąd wyjechali i straciła ich z oczu.

Matka Olgi ma 101 lat i również ona doskonale pamięta Havę. Jest niemal ślepa, ale umysł ma jasny i z lupą czyta Biblię, po polsku, żeby nie zapomnieć języka. Opowiada nam, że jej mąż przyjaźnił się z naszą babcią i czasami sobie pomagali. Najwyraźniej pożyczali sobie nawzajem pieniądze. Matka Olgi mówi o ludzkim losie i o tym, że trzeba go brać takim, jakim jest. Kiedy wychodzimy, robi nade mną i moją siostrą znak krzyża. Traktuję to jako prawdziwe błogosławieństwo.

Inni też często wspominają o „losie”, mówiąc o swoim trudnym życiu i strasznej historii tych ziem. Nie wydają się jednak zrezygnowani, lecz pełni życia. Spacerują z nami po Załoścach albo zbijają się w grupki, z ferworem rozprawiają w mieszance ukraińskiego i polskiego. Kiedy zachodzi taka potrzeba, nasz kierowca służy jako tłumacz, choć w gruncie rzeczy u naszych rozmówców te dwa języki nieomal całkowicie się przenikają. Wszyscy próbują opowiedzieć nam coś o Załoścach, jak wyglądało tam życie przed wojną, kogo znali ze swoich żydowskich sąsiadów albo gdzie trafiły czyje dzieci. Na ile jestem w stanie ocenić, rada gminy Załośce, na czas naszego pobytu zawiesiła działalność, całkowicie skupiając się na pomocy w naszych poszukiwaniach pamięci. Maria, członkini rady, mówi, że po naszym przyjeździe spędziła bezsenną noc, przejęta tym, co od nas usłyszała.

To Maria, dzięki miejscowym znajomościom lokalizuje Hryczkę, który mieszka dziś w innej wiosce. I to ona, wraz z inną radną, najwyraźniej zwolnioną z obowiązków, zabiera nas do niego. Nareszcie go spotykamy: zażywny, wciąż jeszcze przystojny, osiemdziesięciopięcioletni jegomość (w wieku mojego ojca, gdyby jeszcze żył). Stoi przed swoim stosunkowo okazałym domem (z kanalizacją!), który jednak, jak cała Ukraina, trafił na ciężkie czasy. Patrzymy na siebie, zaskoczeni, przez przepaść pięćdziesięciu lat, a potem on zaprasza nas do środka. Rozmawiamy długo, próbując zrozumieć, co nas łączy, mimo ziejącej wyrwy minionego czasu.

Hryczko wypełnia drugą stronę naszej opowieści, dotyczącą ludzi, którzy uratowali moich rodziców, których czyny odbiły się echem w naszym życiu, ale których motywacje były mi nieznane, i, wstyd przyznać, nigdy nie przyszło mi do głowy, by o nie dopytać. […]

Hryczko nie dostał listu mojego ojca. Teraz mu go czytam, w obecności dwóch kobiet, które z nami przyjechały. Hryczko prowadzi mnie i siostrę do drugiego pokoju. Tam nasza rozmowa jest bardziej osobista, w końcu nie możemy powstrzymać łez. Dla nas wszystkich dziwny i poruszający jest ten nieprawdopodobny powrót po ponad pół wieku, odnalezienie niemal zgubionego wątku. Nie jesteśmy Odyseuszami, a jednak nasza skromna wizyta ma w sobie coś epickiego. Powietrzna trąba Historii szalała przez te wszystkie lata, a tymczasem Olga i Hryczko cały ten czas czekali na nas, snując i na nowo nizając swe wspomnienia. „Nie mieliśmy książek o tym, co się tutaj wydarzyło”, mówi nam Olga pod koniec naszej wizyty. „Ale wszystko to jest zapisane w naszej pamięci”. Ustna, w gruncie rzeczy homerycka tradycja przechowała się tutaj, bo była niezbędna.

EVA HOFFMAN

Tłum. Anna Arno

Przekład fragmentu, za zgodą Autorki, na podstawie: Eva Hoffman, After Such Knowledge: A Meditation on the Aftermath of the Holocaust, Random House 2005.

 

Galeria jednej fotografii (14)

Mieszkanie przy Dobrej było narożne, dzięki temu mieliśmy widok na dwie kamienice. W ciepłe dni, w kamienicy od Jaracza, Starszy Pan lubił wystawiać się na słońce. Ostrożnie, bez wychodzenia na balkon. Jak w lipcu 2009.

„Zatrzymaj się”, Warszawa 2009, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp

 5 marzec 2022

ELŻBIETA LEMPP

Przemiana

Lipcowe popołudnie roku 1938. Willa przy Eisworthy Road 39 w Londynie wygrzewa się w słońcu, ale światło nie wlewa się do środka, bo okna zasłonięto aksamitnymi kotarami. Pokój na parterze tonie w obłokach dymu z papierosów. Stefan Zweig – pisarz, Edward James – poeta i Salvador Dali – malarz, okupują sofę. Pod stopami mają perski dywan, za plecami turecki kilim, przed sobą uczonego. 82-letni psychoanalityk Zygmunt Freud siedzi przy biurku zwrócony tyłem do ogrodu. W kloszu lampy brzęczy uwięziona mucha, mol o muślinowych skrzydłach zerka z akwaforty w drewnianej oprawie, a luki na regale z książkami przypominają o niedawnej ucieczce Freudów z Wiednia. Nagle kot zeskakuje ze skórzanego chesterfielda, poeta zrywa się z kanapy, a 34-letni malarz Dali rozkłada na kolanach szkicownik i łamanym angielskim pyta:

– Czy mogę pana narysować?

– Anno, przynieś no mi potwora – cedzi Freud i potakująco kiwa głową.

Za drzwiami słychać krzątaninę, w progu staje córka i kładzie na blacie zawiniątko.

(Zimą 1923 roku lekarze rozpoznali u Freuda leukoplakię. Przez szesnaście długich lat przeszedł trzydzieści trzy operacje. Wraz z kolejnymi cięciami i naświetlaniami jego policzek zmieniał się w jątrzącą i cuchnącą jamę. Czeluść zawalona była odłamkami zębów i zmiażdżonymi kośćmi utopionymi w grzęzawisku rozpadłych dziąseł. W martwiczym bagnie taplały się też grudki migdałków, strzępy strun głosowych i nadgnite sznurówki nerwów. Filozof maskował rozpadlinę protezą. Tę trzeszczącą i chroboczącą wkładkę nazywał „potworem”).

Pożółkły papier na kolanach Dalego obrasta kreskami, kreseczkami i siatkami. Z delikatnych linii układa się podobizna: krótka twarz, jakby ściągnięta fastrygą, związana niewidzialną nicią przewleczoną przez wystającą brodę i czoło. Zamiast warg pozioma kreska, nos zgięty w pałąk; służy już tylko za podpórkę dla okularów w metalowych oprawkach. Czoło to pofałdowana tkanina, oczu nie ma. Zacierają się pod szkłami. Zresztą cała postać się rozmywa, gubi kontury, traci granice. Zweig zagląda malarzowi przez ramię. Na obrazie widzi śmierć.

Dziwne było to spotkanie. Dali ledwie dukał po angielsku, Freud z rzadka się odzywał. Każde słowo sprawiało mu ból, odrywało się z fragmentami policzków. Mówiły oczy. Fanatyczne i aroganckie spojrzenie hiszpańskiego malarza krzyżowało się z przygaszonym wejrzeniem doktora.

Dali przywiózł do Londynu szkice do swojej Metamorfozy Narcyza. Potrzebował aprobaty. Nie chciał włączyć obrazu do kolekcji dzieł fantastycznych, wymyślonych przez artystów. Doktor Freud przyglądał się rysunkom, muskał opuszkami palców postacie uwięzione na kartkach, jakby chciał sprawdzić, czy oddychają. Skakał wzrokiem od nagich tancerek do hieny nad truchłem, od alpejskich szczytów do posągu Dawida, od człowieka nad źródłem do jego cienia. I raz po raz potakiwał.

***

Kiedy Caravaggio malował Narcyza, pokazał młodzieńca o delikatnych rysach twarzy, bladej cerze nakrapianej piegami i odstających uszach przysłoniętych rudymi lokami. Chłopak klęczy na ziemi i pochylony nad kałużą szuka w niej swojego odbicia. Czy na całym świecie nie znalazł nikogo godnego miłości i w sobie samym szukał ocalenia? Lewą dłoń zanurzył Narcyz, niczym chochlę w wodzie, jakby chciał wyłowić mieszkającego tam wodnika, wymacać żywego człowieka. Jednak każdy ruch oddala go od siebie, zamazuje rysy, odsuwa od podobizny. Chłopak wzywa bogów, może znają receptę na osamotnienie? Boscy nie zawodzą. Z serca młodzika kiełkuje narcyz, ukorzenia się w trzewiach i wysysa z niego to, co ludzkie. Kwiat nie musi się bać własnego echa, uciekać w autyzm czy jakąś inną wsobność.

Dalego nie interesuje ani uroda chłopca, ani samotność. Jego Narcyz nie liczy na żadnych bogów, na jakiś odgórnie wyznaczony los. Nie podda się przemianie na rozkaz, za dotknięciem różdżki. Do metamorfozy dąży sam. Tak długo katuje ciało ćwiczeniami: rozciąga lędźwie, wygina kręgi, napina mięśnie, aż posłusznie układa się na wzór dłoni. Teraz precyzyjne palce iluzjonisty wyczarowują jajo. Skorupka pęka i z wnętrza wykluwa się kwiat. Człowiek – prestidigitator porzuca ludzką postać, by wybuchnąć rośliną.

Na obrazie gra powtórzeń. Narcyz i jego cień, rozgrzana do czerwoności skała i chmura, która ją naśladuje, wyciosany z marmuru Dawid i posągowe postacie tancerzy. Wieczne – ulotne, żywe – martwe, łagodne – dantejskie. A w tle wypalone słońcem gołoborza i zielone Alpy, burza piaskowa w Grenadzie i wiedeńska secesja, szutrowe ścieżki Sierry Nevady i szachownica flamandzka.

Odkąd w 1923 roku ogłoszono hiszpańską wersję Interpretacji marzeń sennych Zygmunta Freuda, Dali nie rozstawał się z książką. W swoim Sekretnym życiu zanotował: „Po lekturze ogarnął mnie szał tłumaczenia, nie tylko własnych snów, ale wszystkiego, co się wokół mnie dzieje”. Znał dzieło na wyrywki. Marginesy zabazgrał komentarzami, wyklejkę zapaćkał szkicami, pozaginał rogi co ciekawszych stron. I obsesyjnie marzył o rozmowie z autorem. Chciał się z nim podzielić swoją „paranoiczno-krytyczną teorią”, manifestem surrealistów. Kilka razy odwiedził w tym celu stolicę Austrii, mieszkał w hotelu Sacher albo Kranz-Ambassador, ale Freuda akurat szykowano do operacji lub trzymano w izolatce. W 1938 roku Wiedeń skonfiskował żydowski majątek doktora i ciężko chorego wypędził z kraju. Azyl znalazł w Londynie przy Eisworthy Road 39. Dopiero tam doszło do zaaranżowanego przez Stefana Zweiga spotkania.

W styczniu 2022 roku Wiedeń otworzył przed Dalim i Freudem komnaty Belvederu. Wrócili do miasta w iście surrealistycznym stylu. Ich wspólna wystawa nosi tytuł „Obsesja”.

AGNIESZKA KANIA

Zapiski z Zielonej

Melancholicy przynajmniej raz w roku powinni wędrować do Zielonej Góry. Architektura dobitnie wskazuje, że miasto miało się świetnie tylko do roku 1945, gdy trwał niewielki, niespełna trzydziestotysięczny Grünberg, zabudowany kamieniczkami, z których fasad przemawia łagodna secesja. Miasteczko pełne winiarni, otoczone setkami hektarów winnic, w nim apteka pod Lwem, ratusz, aleja, wzdłuż której rozsiadły się – naprawdę eleganckie – wille patrycjatu, na obrzeżach zwieńczony wieżami gmach zakładów włókienniczych… Wszystko miało swoje miejsce, łączyło się z sobą. Później było już tylko gorzej. Niepewność i bezbarwność, przaśna masowość bloków PRL-u, która dzisiaj wydaje się względnie niegroźna w porównaniu z ambicjami lat dziewięćdziesiątych, bo wtedy co bardziej przedsiębiorcze jednostki zdobywały się na czy to gmaszek roztańczony, o wygiętych futrynach, jakby echo Sopotu, czy to na nigdy nieukończony dom towarowy ze szklaną kopułą, która miała się obracać i mieścić restaurację. Miejmy nadzieję, że te szkaradzieństwa rozpadną się nim ktoś uzna, iż są godnym społecznej troski świadectwem dekady transformacji. W ostatnich latach sporo odnowiono, tu i ówdzie zakwitły kwiaty i huśtawki, bardzo dużo, zapewne więcej – pozostało do odnowienia.

Fot. Joanna Franaszek

Snując się uliczkami Zielonej, oglądamy palimpsest, który skłania do saturnicznych myśli o przemijaniu i odnowie: uratowana sztukateria, szczęśliwie wybrana zielonkawa szarość wymienionych okien, obok jednak wymarłe kino, liszaje brudnej cegły, ściany niczym stare bandaże o kolorze pajęczyny, zakrywające ropiejące rany. Skromny budynek w stylu Bauhausu, którego mieszkańcy na własną rękę, pustakiem, sznurkiem i papierem, korygowali wizję architekta, w pobliżu gmach, który wygląda jak wstrętny kub z lat siedemdziesiątych, ale skrywa w sobie ślady florenckiego palazzo; gdy widzę ten nienaruszony jeszcze pałac na zdjęciu sprzed stulecia – chce mi się zwyczajnie płakać. Dzisiaj w Zielonej dawnych budynków nie gwałci się chyba aż tak brutalnie, co najwyżej na pustych dotąd parcelach wyrastają przeciętne apartamentowce: dużo szkła, rozległe tarasy. Zgodnie z sarmacko-chłopskim duchem wszystko się miesza, przestrzeń bliższa jest kakofonii niż sonacie, brak jej umiaru i miary, jak może większości polskich miast. Zielona szuka własnej formy, utraconej po wojnie, dziwnie rozpięta między Palmiarnią a Planetarium. Rzec można: to jest oś kosmiczna.

Inna droga, ciekawsza, wiedzie w głąb, do winiarskich piwnic. Przed wojną była ich setka, potem zostały zapomniane, zasypane, zamknięte. Beczki sprzedawano na opał, PRL pił i produkował piwo oraz wódkę, co najwyżej wino owocowe, zwane jabolem. W Polsce wolnej najpierw odrodziły się winnice – produkowane tu solarisy, johannitery czy pinoty stają się coraz lepsze, w gruncie rzeczy: naprawdę dobre. Wino trzeba leżakować – więc przypomniano sobie o piwnicach. A od zeszłego roku, dzięki m.in. Krzysztofowi Fedorowiczowi, poecie, prozaikowi, piewcy przeszłości Zielonej Góry, a zarazem winiarzowi i wizjonerowi, działa festiwal, w czasie którego pije się lokalne produkty. Podczas majówki chętnych było tak wielu, że karnetów sprzedano około tysiąca.

Tak zatem z kielichami w ręku wędrowaliśmy od jednej piwnicy do kolejnej, odkrywając je w miejscach zupełnie niespodziewanych. Skromne drzwiczki, schodki prowadzą do hobbickiej norki, gdzie mieści się kilka osób albo do podziemnego gmaszyska, które – trzymajmy się Tolkiena – mogłoby być siedzibą krasnoludów. Spotykamy winiarzy, dowiadujemy, gdzie i co uprawiają, mijając się na trasach – zaczynamy poznawać innych dionizyjskich pielgrzymów, jeszcze nie podśpiewujemy, ale humory mamy coraz lepsze. Miasto wraca do swych – z winnej latorośli się biorących – korzeni, nabiera – także dosłownej – głębi, labiryntuje – niczym Drohobycz wyśniony przez Schulza.

Nie wiem, co sądzą o tym lokalni politycy, „włodarze miasta”, mnie żona podpowiada, że takie festiwale mogą stać się „marką” Zielonej Góry, rytuałem nadającym jej odrębność, przyciągającym turystów, ale też – spajającym tych, który w dawnym Grünbergu mieszkają. Jak wiadomo, „Ziemie Odzyskane” (ułudna to nazwa) długimi dziesięcioleciami przez swych mieszkańców były traktowane jako coś tymczasowego, tak naprawdę – nie własnego. Z tego też może, nie tylko ze słowiańskiej poczciwej nieudolności, bolesnego braku formy, o którym siedemdziesiąt lat temu pisał Gombrowicz – wzięła się straszliwa cywilizacyjna zapaść, jaką przeżyły tereny nad Odrą, po wojnie objęte władaniem Polski Ludowej. Dziś jeszcze podróżuje się przez te ziemie, tropiąc ślady utraconego królestwa: wypalone szkielety pałaców, na poły zdziczałe parki, porzucone dworce, z których nie odjeżdża żaden pociąg, samotne wieże Bismarcka, solidne, ale zrujnowane chłopskie domy: czerwona cegła plus półokrągłe okna.

Myślę o tym dwa metry pod ziemią, między łykami gewürztraminera, czując, że sprawi mi radość chwila, gdy w tych piwnicach powstaną winiarnie. Nie żadna, broń Boże, gwiazdkowa restauracja, nie smakowanie pod opieką kipera, który odkrywa w bukiecie nuty czekolady i derki, ale drewniane stoły i ławy, kielichy na zielonych nóżkach, a może szklanice z grubego szkła. Ser i chleb, przebywanie ze sobą i nieprzesadne popijanie, ludowa przyjemność, jaka niegdyś zachwyciła we Francji Czesława Miłosza: „Wielka sala, w której gęsto od ciepła i dymu. Szklanki z winem w rękach robotników i dziewcząt siedzących im na kolanach, usta otwarte w śpiewie”. Nim wyjdzie na jaw moja plebejskość, zasłonię się jeszcze jednym autorytetem, Zbigniewa Herberta, który także żądał, by pić wino „w szklankach, a nie w wymyślnych i głupkowatych naparstkach na szklanej nóżce”.

W jednej z piwnic, przy ulicy Wodnej, długo z Krzysztofem rozmawialiśmy – o przyjaźniach poetów, o podróżach do Toskanii i Umbrii, o apokaliptycznym świetle Gwiazdy Piołun. Goście reagowali żywo choć przecież z wolna zamarzali, wśród obłoczków pary dobywającej się z ust obaj mieliśmy poczucie, że jest to dobre spotkanie. Dzień później odwiedziliśmy Krzysztofa w winnicy, która jest jego Mittelbergheim (czytelnicy Miłosza wiedzą, o co mi chodzi). Nie trzeba było długo szukać, by w tomiku wierszy gospodarza znaleźć właściwy opis:

Brązowe cienie wzgórz

a smukła piramida wieży kościoła pnie się do nieba

które o ton jaśniejsze od lasu i przezroczyste. Jeszcze wyżej

róże i biel wymieszana z żółcią i paski ciemnych chmur

niedbale naniesione w pionie i w poziomie.

Jeszcze wyżej – gdy w oknie zadrzesz głowę –

ciemny błękit, prawie granat.

Drzonków, 3 maja 2022

ANDRZEJ FRANASZEK

Nagroda Konsula Honorowego Wielkiego Księstwa Luksemburga w Sopocie

4 IV 2022 roku w Gdyni odbyła się już po raz czwarty ceremonia wręczenia Nagrody Konsula Honorowego Wielkiego Księstwa Luksemburga w Sopocie dla najlepszej rozprawy doktorskiej poświęconej literaturze francuskojęzycznej, niemieckojęzycznej lub luksemburskojęzycznej, pod patronem Jego Ekscelencji Paula Schmita, Ambasadora Wielkiego Księstwa Luksemburga w Polsce. Jury Nagrody w składzie: przewodniczący − Marek Wilczyński (UW); Tomasz Swoboda (UG); Adam Lipszyc (IFiS PAN) oraz fundator Nagrody, mec. Tomasz Kopoczyński postanowiło wyróżnić Wacława Pagórskiego (Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu) za pracę doktorską: „Wem zu wohl ist, der ziehe in Pohlen”. Zum Polenbild in der deutschsprachigen Reiseliteratur des „langen” 17. Jahrhunderts („Komu za dobrze, niech jedzie do Polski”. Przyczynek do obrazu Polski w niemieckojęzycznej literaturze podróżniczej „długiego” XVII wieku). Przytaczamy laudację wygłoszoną podczas ceremonii przez prof. Marka Wilczyńskiego:

Ekscelencjo Panie Ambasadorze, Wielce Szanowny Panie Konsulu, Panie i Panowie, Drogi Laureacie!

Wybaczą Państwo, że pozwolę sobie zacząć od uwagi natury osobistej: występując z okazji ukoronowania czwartej już edycji konkursu na pracę doktorską o literaturze niemieckiej, francuskiej lub luksemburskiej pod patronatem Ambasadora Wielkiego Księstwa Luksemburga w Rzeczypospolitej Polskiej cieszę się bardzo, że po raz drugi jego Laureatem został absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, który jest również i moją Alma Mater. Promotorem rozprawy pt. „Wem zu Wohl ist, der ziehe in Pohlen”. Zum Polenbild in der deutschsprachigen Reiseliteratur des „langen” 17. Jahrhunderts, napisanej i obronionej przed dra Wacława Pagórskiego jest profesor Jerzy Kałążny z Instytutu Filologii Germańskiej UAM.

Tematem uhonorowanej przez jury dysertacji jest niemieckie piśmiennictwo podróżnicze wieku XVII dotyczące pobytów autorów w ówczesnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wzięty pod uwagę materiał badawczy obejmuje 51 świadectw sporządzonych przez mieszkańców krajów Rzeszy, którym z różnych powodów przyszło spędzić pewien czas – od kilku dni do paru lat – w Polsce. Byli to m.in. kupcy zmierzający w interesach do Moskowii lub nawet dalej na wschód, dyplomaci, szpiedzy, agenci wpływu politycznego, uczeni i duchowni wyznania luterańskiego bądź rzymskokatolickiego – poinformowani lepiej lub gorzej, ciekawi otaczającego ich świata lub tylko zmęczeni podróżą. Dr Pagórski zbadał ich świadectwa rzetelnie i skrupulatnie pod kątem charakterystyki podróżników, typów przedsięwziętych peregrynacji oraz ich tras. Interesowały go wszelkiego rodzaju obserwacje poczynione przez Niemców: od uwag na temat geografii, zróżnicowania etnicznego i religijnego społeczeństwa wielonarodowego kraju poprzez opisy jego struktury społecznej, źródeł dochodu i obyczajów różnych warstw, stanu dróg, miast i wsi, poziomu usług oferowanych w przydrożnych karczmach, wreszcie zalet i przywar ludności. Autor rozprawy brał też pod uwagę wykształcenie gości, konwencje podróżopisarskie, jakimi mniej czy bardziej świadomie się posługiwali, a także ich wyobrażenia o Polsce i Polakach. Wśród wyciągniętych z analizy wniosków na plan pierwszy wysuwa się konstatacja, iż stereotypy, którym hołdowali nie tylko Niemcy, lecz i inni przybysze z Europy Zachodniej, pojawiały się wcześniej niż w wieku XVIII, o czym wspomina też w swoim klasycznym studium Wynalezienie Europy Wschodniej amerykański historyk Larry Wolff. Stereotypy te bywały przeważnie negatywne, czemu trudno się dziwić, szczególnie w odniesieniu do okresu po długotrwałych wojnach kozackich, w tym powstaniu Chmielnickiego, niszczycielskim szwedzkim Potopie i toczonych ze zmiennym szczęściem kampaniach moskiewskich. Na marginesie warto dodać, że na skutek Wojny Trzydziestoletniej większość krajów Rzeszy nie znajdowała się w połowie XVII stulecia bynajmniej w stanie kwitnącym, co może winno było nieco powściągnąć poczucie wyższości i krytycyzm osób z nich akurat się wywodzących.

Co jednak, jeśli niektóre przynajmniej stereotypy miały sporo wspólnego z rzeczywistością? Odwołam się teraz do pamiętnika Ulricha von Werdum, Fryzyjczyka, absolwenta uniwersytetów w fryzyjskim Franeker i Heidelbergu, który trafił do Polski w roku 1670, a opuścił ją dopiero dwa lata później. Jego pobyt miał charakter dość szczególny, bowiem trafił on nad Wisłę w towarzystwie Francuza, księdza Jeana de Courthonne, tajnego wysłannika rządu, mającego doprowadzić do obalenia króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Wybrany przez szlachtę w opozycji do większości magnatów i hierarchii kościelnej Wiśniowiecki był władcą nieudolnym, a możni oponenci nie ustawali w wysiłkach, by zastąpić go na tronie jakimś francuskim księciem, co się ostatecznie nie udało. Von Werdum i jego pryncypał poruszali się po niemal całym obszarze Rzeczypospolitej incognito, zmieniali różnojęzyczne pseudonimy i pozostawali w sporadycznym kontakcie z partią antykrólewską. Podczas wizyty w dworku niejakiego pana Prussowskiego, szlachcica i posesjonata, Niemiec poczynił obserwację następującą: „Tutaj u tego Prussowskiego ten dziwny się przedstawiał widok, że mu włosy jego zrosły się w same małe kędziory. Dzieje się to skutkiem choroby głowy, która zwie się po polsku kołtun, po łacinie Plica. Kto ją dostanie, choruje najprzód na śmierć na okropne bóle głowy, a kiedy te przejdą, zlepiają i zrastają się w kędziory jednym wszystkie, innym mniej lub więcej włosów; niektórym nawet, jak to jednego widziałem w Łowiczu, skręcają się włosy na całej głowie w wielką kupę, jakoby kapelusz pilśniowy. Nie można zaś ani nożycami, ani czym innym włosów tych odcinać, ani ruszać, jeśli chory nie ma stracić słuchu lub podniebienia, lub najczęściej wzroku […]”. Najwyraźniej von Werdum uwierzył w rozpowszechniony przesąd. Pewnie zabrakło mu wiedzy z dziedziny elementarnej higieny, więc wziął obiegowe informacje o egzotycznym kołtunie za dobrą monetę. Innym razem, omawiając jadłospis gospodarzy, odnotował: „Zwłaszcza bardzo lubią wódkę, którą po polsku zwą gorzałka, po rusku horyłka, w swej łacinie crematum. Nawet najarystokratyczniejsi Polacy wożą ją ze sobą w swych puzderkach i muszą się jej napić prawie co godziny”. Być może przesadził z częstotliwością, niemniej co do istoty rzeczy wielce się nie pomylił. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że dostrzegał również i pozytywy: „W rolnictwie są dość uważni i umieją grunt bardzo dobrze zorać prostymi bruzdami na małe zagony […] Zresztą jest Polska błogosławionym krajem, ma żyzną rolę, zdrowe powietrze, ryby i rybne rzeki, jako to Wisłę, San, Dunajec i inne. Jest prawdziwą spiżarnią zboża i ma także piękne bydło”. Przeważnie starał się pozostać empirykiem, chociaż z drugiej strony bez wątpienia uważał się za przedstawiciela cywilizacji wyższej.

Dr Pagórski ulokował swój punkt widzenia na styku nauki o literaturze, kulturoznawstwa, etnologii i historiografii. Napisał pracę potrzebną, cenną, wypełniającą lukę w dziejach relacji między Niemcami a Polakami na poziomie mniej lub bardziej kompetentnej obserwacji potocznej. Ustrzegł się pochopnych założeń, wniosków i uproszczeń, co dzisiaj, w niełatwych dla Europy czasach, nabiera waloru szczególnego. Znajdujemy się teraz w Gdyni, ale i w Trójmieście, którego najstarszą częścią jest Gdańsk obciążany ostatnio często absurdalnymi zarzutami rzekomej „proniemieckości” sprzecznej z „polskością” właściwą pozostałemu obszarowi naszego kraju. Chcę więc na koniec podkreślić, że właśnie Gdańsk łączy w sobie kulturowo niemiecką i najdłużej politycznie polską przeszłość z polską teraźniejszością. To tutaj mówiący po niemiecku burmistrzowie i rajcowie składali przysięgę na wierność polskim królom, by jako władze królewskiego miasta przyczyniać się do dobrobytu Rzeczypospolitej bez uciekania się do etnicznego nacjonalizmu. Tej wolnej od nacjonalistycznej aberracji postawie Gdańsk dał wyraz w roku 1793 w obliczu II rozbioru, kiedy pruskie wojsko i urzędnicy przez kilka tygodni musieli dobijać się do jego bram i wpuszczeni zostali dopiero pod groźbą szturmu. Rada miasta powitała ich w milczeniu, odziana jednolicie na czarno. Jako filolog powiem tak: wybór mamy pomiędzy znakiem rozróżnienia, szyboletem – słowami „soczewica, koło, miele, młyn”, które rycerze Władysława Łokietka kazali podobno wymawiać niemieckojęzycznym mieszczanom Krakowa, aby ich karać po stłumieniu buntu kierowanego przez wójta Alberta w porozumieniu z biskupem Janem Muskatą, a sekwencją: burmistrz, ratusz, rynek, szyld, plac, dach i cegła. Wszystko to są stare zapożyczenia polszczyzny z niemieckiego wiążące się z cywilizacją miejską. Gdańsk jest ponadtysiącletnim przykładem tej cywilizacji i swojej osobliwej historii wyrzec się nie może.

Panie doktorze, dziękuję Panu za pańską książkę.

MAREK WILCZYŃSKI

Ocalenie

3 maja 1945 roku wojska alianckie wyzwoliły stalag w Himmelmoor. Zygmunt Mycielski znajdował się wówczas na pograniczu życia i śmierci. Leżał niemal nieprzytomny, bez kontaktu ze światem, choć świadom tego, co działo się wokół. Wielokrotnie wracał później do tego wydarzenia na kartach swoich dzienników, nie do końca rozumiejąc, co mu się wówczas przytrafiło. Więcej napisał w niepublikowanym opowiadaniu, w którym oddał głos swemu alter ego, Piotrowi. Skreślone w końcu kwietnia 1946 roku słowa dokładnie opisują czas wyzwolenia obozu. Opowiadaniu nadał tytuł: Rok temu. To datowanie, jak i pojawiające się w opowiadaniu nazwy miejscowości podkreślają prawdziwość tego autobiograficznego wspomnienia. Jak zatem wyglądały ostatnie dni Mycielskiego w niemieckim obozie jenieckim i jakie towarzyszyły mu wówczas myśli?

Tego dnia Piotr czuł się gorzej, wracając od pracy. Przy kopaniu torfu oparł się kilka razy o łopatę, aby nie upaść. Strażnik nie zwracał na to uwagi. Samoloty krążyły bezustannie, nisko nad nimi, ostrzeliwując z karabinów maszynowych wszystko, oprócz obozów jenieckich. Był kwiecień. Do głodowego znużenia dołączyło się to inne, wynikłe z oczekiwania i wiosny. Był rok 1945. W III Rzeszy ostatni reprezentanci fanatycznej ideologii walczyli, walczyć przestawali, uciekali do domów, jak gdyby do lasu, do lasów, jak gdyby one były domami. Spod Szczecina szła Armia Czerwona ku Lubece, a Anglicy stali pod Hamburgiem. Samoloty krążyły nisko, komunikaty podawały nazwy miejscowości, które Piotr zakreślał ołówkiem na mapie trzymanej pod podłogą. Dookoła drutów Niemcy wykopali stanowiska ogniowe i ustawili karabiny, których lufy skierowane były ku wylotom baraków, ku oknom i drzwiom.

Cóż było w tej wiośnie takiego, że po pięciu latach organizm posłuszeństwa odmawiał? Dwa ziemniaki dziennie, łopata i rów? – Piotr wracał jak automat. Rewizja, krzyki; wiedział, że tego dnia jest jego kolej prania. Automatycznie szedł po ogień, by zapalić pod wielkim kotłem i wtedy, gdy się schylił, uczuł, że się kończy.

 

Ledwo udało mu się dojść do baraku. Koledzy szybko zorientowali się, że jest z nim niedobrze. Wezwali na pomoc komendanta i obozowego lekarza. On sam leżał bez czucia, obserwując krzątaninę wokół:

 

Piotr rozumiał wszystko, ale nie mógł mówić. Był za słaby, ażeby się trwożyć i dawno wiedział, że nie warto. Oddychać nie mógł, czuł, że pęknie coś w sercu. Słyszał, jak sam rzęzi i dusi się, chwytając powietrze. A równocześnie widział zatrwożoną twarz Lucjana, czuł, że ktoś drugi trzyma go za prawą rękę i podtrzymuje mu głowę. Był tak przygotowany na śmierć od wielu lat, że sytuacja ta przejmowała go już tylko zaciekawieniem. „Jakby im powiedzieć, żeby się oni przynajmniej nie bali”, myślał. Wszystkie te objawy konania były bezbolesne. Już tylko widział, jak go biją po rękach, a Lucjan powtarzał: „Piotrze, Piotrze, popatrz na mnie”. Ale Piotr nie mógł nawet szeptać.

 

Pomału jednak dochodził do siebie. Całą noc spędził w pokoju komendanta, który szybko zresztą uciekł, widząc zbliżające się wojska alianckie. Nocnymi godzinami Piotr-Zygmunt rozmyślał o bliskim końcu niewoli: „Upadał świat, w którym żył od blisko pięciu lat. Żył? Może i żył. Czemże jest życie, jeśli nie poniedziałkiem i wtorkiem, mierzonym biciem tego serca, które go teraz nawet i od wolności uwalnia. A wolność? Nie ma już sił na tę wolność”. Wkrótce jego myśli nabrały rozpędu, wybiegając już w przestrzeń pierwszych godzin wolności, w których koniec wojny łączył się z rozkwitającą wokół wiosną:

 

Co było ważniejsze, zwycięstwo czy wiosna? Ciężkie czołgi, druzgocące przemoc siłą, czy ludzie na czołgach, z lornetkami celującymi w niebo? Kwiaty na czołgach, czy kwiaty na łąkach? Nieśmiało wypełzały uśmiechy inne niż z żartów ciężkich, poczęte we wiosnę, która niosła świat nowy. Gorąca była ta pierwsza noc. Wywalone kraty i rygle i kłódki. Rozniesione druty, kolczaste i te, śmiertelne, o wysokim napięciu. Otwarte wszystkie drzwi i wszystkie bramy, i strzały, pukanina w ciepłą, majową noc, pijana dezorientacją, uchodząca wraz z godzinami w ciszę, w której ciało i dusza słuchają głosów nowego życia. […]

Oto jest złączony ze światem, oto jest ta pierwsza noc, w której może się wychylić przez okno, wyjść, pójść przed siebie, usiąść na moście, wypić szklankę śmietany w opuszczonej mleczarni, iść na prawo, na lewo, przed siebie… Zebrać siły? Zapomnieć? Na ścianie już nie ma śladów mózgu, na stopniach nie ma śladów krwi. Adolf uciekł, a ten drugi się spalił czy otruł. Piotr ciągle jeszcze oddycha nieśmiało. Powietrze się nie zmieniło. Świat jest ten sam. To tylko on i jemu podobni mają się znowu stać ludźmi [1].

Ta ostatnia myśl musiała stale towarzyszyć nie tylko Piotrowi z jego opowieści, ale i samemu Zygmuntowi. Podobnie, jak i wielu innym ocalałym z horroru II wojny światowej. Jak bowiem na powrót stać się człowiekiem po takiej grozie? Jak powrócić do normalności? A jednak trzeba było znów zacząć żyć. Kilka miesięcy po wyzwoleniu obozu, już we Francji, ale jeszcze przed powrotem do Polski, w dzienniku Mycielski zanotował: „Płakać nie wolno. Świat istnieje dalej”.

BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA

Fragment rozdziału „Ocalenie”, biografii Zygmunta Mycielskiego, która ukaże się nakładem PWM.

[1] Zygmunt Mycielski, Rok temu, rękopis, Archiwum Zygmunta Mycielskiego – część druga, Biblioteka Narodowa.

Julia Juryś „Jeszcze o «mamie Jasia»”

Kilka słów jeszcze o „mamie Jasia”, pani Haneczce Grossowej. Tak ją nazywano poza ścisłym kręgiem przyjaciół syna, dla którego mamy i ojcowie byli czyjąś mamą i czyimś ojcem. Sama nie raz przedstawiałam się dla jasności „córka Idy i Imka”. Ludziom z pewnego kręgu – już ich prawie nie ma – więcej to mówiło niż samo imię z nazwiskiem.

Tomik, który syn jej poświęcił, zawiera dużo smacznych anegdot, barwne i żywe wspomnienia o niej, o ojcu „panu Zygmuncie”, o ich pełnym humoru domu (cośmy się w tamtych czasach naśmiali, to nasze). Mimo to wesoły nie jest. Odzwierciedla tylko normę tamtego życia: póki się da, nie chlipać, nie jojczyć. O dramatach chłodnym piórem: przykładem wstęp i wspomnienie o ojcu syna pani Haneczki i pana Zygmunta, czyli Jasia, czyli wielkiego Jana Tomasza Grossa. Jakże nam urósł od tamtych lat, jak przeorał historię.

Zupełnie niewesołe są wiersze Hanny Grossowej. Pisała je zaraz po wojnie, w której Niemcy zamordowali jej męża Stanisława Wertheima i ojca Wacława Szumańskiego. Zamordowali wielu przyjaciół. Wojny tym się zajmują, żeby unicestwiać świat i jego mieszkańców. Wtedy ta dwudziestosześcioletnia wówczas kobieta, od 1943 wdowa, zaczyna pisać wiersze. Przejmujące, żałobne, pełne powściągliwych pytań, mądre. Ten skromny korpusik poezji mówi o niej coś więcej niż jej sławny dowcip i cięty język. Można się było tego domyślać – poczucie humoru na ogół idzie w parze z mądrością.

Pamiętam dobrze, jakie wrażenie zrobiła na innych naszych mamach decyzja pani Haneczki – był rok 1969, Jasia dopiero co wypuścili z więzienia – żeby wyjeżdżać z Polski. Wszyscy rozumieli, dlaczego – „ratować dzieci” było powszechnym motywem – wszyscy też wiedzieli, że oto dołącza do szeregu wyjezdnych człowiek z innego świata, „dziewczyna z BiP-u, polska szlachcianka”, która skazuje się na los wygnanego Żyda z własnej woli. Był w tym dodatkowy element tragizmu, że właśnie ona, właśnie z taką biografią i z takiego świata. Być może zresztą niczego dodatkowego nie było, wyjeżdżali ludzie o nie mniej dramatycznych losach i tak samo niepewnych perspektywach.

JULIA JURYŚ

Jan T. Gross „Hanna Szumańska-Grossowa – wiersze i inne fragmenty”. Kraków, Austeria. 2022. Aby zamówić – kliknij tutaj

„Niebezpieczna starość”

Szanowny Panie Redaktorze,

Prof. Hipolit Alzheimer nie budzi sympatii ani jako człowiek, ani jako lekarz. Współczuję poecie Fantazjanowi konfrontacji z nim. Niemniej ja sam nie mam pomysłu, jak sobie poradzić z nadmiarem lat, nadmiarem wspomnień, poczuciem zbliżania się do granicy rzeczy ostatecznych, ta eschata, jak mawiali Grecy. Oni też zastanawiali się nad skutkami upływu lat, i wśród nich nie zabrakło postaci pokroju Hipolita Alzheimera. Grecy uważali, że szczyt możliwości człowieka (akme) przypada na czterdziesty rok życia. Oczywiście, zasada ta nie stosowała się do bardzo wielu, na przykład do Sokratesa. Platon zaczął u niego terminować, kiedy filozof przekroczył sześćdziesiątkę. Był wówczas u szczytu formy intelektualnej, a i fizycznej. Po sympozjonach, na których wina sobie nie skąpiono, biesiadnicy udawali się do swoich domów, żeby odespać zarwaną noc, jeden Sokrates szedł do Likejonu, brał kąpiel i wychodził na agorę szukać rozmówców. Młodzi kochali go i podziwiali. Ksantypa mniej. „Można by na pochwałę Sokratesa powiedzieć – mówi w Uczcie zakochany w Sokratesie Alkibiades – wiele jeszcze innych, niebywałych rzeczy. Ale jeżeli chodzi o te lub inne czyny, łatwo by można podobne znaleźć i u innego człowieka, a u niego to jest najdziwniejsze, że on nie jest podobny do nikogo z ludzi ani dawniejszych, ani dzisiejszych”. Gdyby profesorowi Alzheimerowi zdarzyło się lecieć balonem w towarzystwie Sokratesa, Platona, Ksenofonta i Alkibiadesa, i zaszła konieczność uszczuplenia załogi o jedną osobę, to byłby nią nasz geriatra niezależnie od tego, jaki wiek by mu z metryki wynikał.

T. S. Eliot zwykł opatrywać swoje utwory epigrafami, które starannie dobierał. Któż nie pamięta motta z Satyriconu do Ziemi jałowej: „Widziałem na własne oczy Sybillę wiszącą w dzbanie w Cumae, a gdy chłopcy pytali ją: «Sybillo, czego pragniesz», odpowiadała: «Pragnę umrzeć»”. Bogowie podarowali bowiem Sybilli nieśmiertelność, ale poskąpili wiecznej młodości. O wróżbicie Tejrezjaszu mówi Eliot, że jest on najważniejszą osobą poematu. W istocie, zna on nie tylko przeszłość i przyszłość, ale i łączy doświadczenie obydwu płci, zaznał miłosnej rozkoszy kobiety i mężczyzny.

Natomiast poemat Gerontion, szczególnie nas interesujący, ma epigraf Szekspirowski: „Nie masz młodości ani starości, lecz jakbyś w czasie drzemki poobiedniej śnił o nich obu”. Nie wiem, czy profesor Alzheimer znał Szekspira. To, co o nim pisze poeta Fantazjano, świadczy raczej o tym, że biedny Hipolit wolał w laboratorium obserwować przemiany komórek, niż w teatrze śledzić metamorfozy dusz.

Gerontion oznacza po grecku starego człowieka niskiego wzrostu. Na dobrą sprawę można by tym mianem określić Sokratesa, ale o ile pamiętam ani Platon, ani Ksenofont tak Ateńczyka nie nazywają. Eliotowski Gerontion to Tejrezjasz. Rozległość wiedzy i doświadczenia wywyższa Gerontiona ponad innych ludzi, ale nikt nie chce go słuchać. Inaczej niż w przypadku Sokratesa, mądrość Tejrezjasza pozostanie daremna. Ale – Bogiem a prawdą – czy poza kilkunastoma uczniami znalazł filozof w Atenach innych słuchaczy? Czy lud polis nie skazał go na śmierć? Oznaczałoby to, że starcy są nie tyle zbędni naturze, co niebezpieczni dla dobrze myślących.

Panie Redaktorze, łączę wyrazy niezmiennego szacunku,

Czytelnik i przyjaciel Księgi

Talent do przyjaźni

Książka jest efektem rozmów, jakie dane mi było przeprowadzić z Marią Iwaszkiewicz w ciągu kilku lat, począwszy od roku 2012. Pierwszy zbiór gawęd córki Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, będący owocem niezliczonych spotkań, jakie w ciągu sześciu kolejnych lat odbyłyśmy w warszawskim mieszkaniu pani Marii, gdzie Gospodyni towarzyszył nieodłączny kot, ulokowany często na jej kolanach, ukazał się w roku 2020, rok po śmierci Marii Iwaszkiewicz, pod tytułem Portrety. Nie wyczerpał on jednak całego wspomnieniowego materiału, jaki w tamtym czasie powstał w postaci gawęd-portretów – a także w formie wywiadów. Z tej obfitości zrodził się tom Portrety i rozmowy, nawiązujący tytułem do tomu poprzedniego, a zarazem stanowiący autonomiczną całość.

Otwierają go cztery rozmowy z Marią Iwaszkiewicz, od których zaczęły się nasze spotkania. Pierwsza rozmowa poświęcona jest edukacji, jaką zdobyła autorka Gawęd o przyjęciach, najpierw w domu, potem w szkole przy klasztorze Sacré-Coeur w Brukseli (w 1935 roku Iwaszkiewicz objął w Belgii funkcję sekretarza poselstwa RP), następnie w warszawskim gimnazjum Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jawurkówny oraz równolegle w Niższej Szkole Muzycznej imienia Wiktora Chrapowickiego w Warszawie, a od 1943 roku na konspiracyjnych studiach archeologicznych, które kontynuowała w latach 1946–1947 w Zakładzie Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. Druga rozmowa dotyczy wychowania, jakie wobec córek stosowali Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie, panujących w domu obyczajów, formujących lektur i wpajanych dzieciom zasad, takich jak lojalność, wywiązywanie się z wziętych na siebie zobowiązań, jednakowego traktowania ludzi oraz sztuki rozmowy z każdym, niezależnie od tego, czy jest fornalem (a wielu ich było w gospodarstwie na Stawisku), czy ambasadorem. Stąd też wśród gawęd pomieszczonych w niniejszym zbiorze znalazły się opowieści zarówno o stawiskich ogrodnikach czy kucharkach, jak i o dwóch belgijskich królowych. Trzecia rozmowa to opowieść o wydawnictwie Czytelnik, w którym Maria Iwaszkiewicz przepracowała trzydzieści trzy lata, pozostawiając po sobie nie tylko wiele zredagowanych książek, ale także legendarną kawiarnię, którą założyła w 1956 roku i prowadziła przez sześć lat. Postacie ze świata kultury i nauki, wydające swoje książki w Czytelniku – jak Ryszard Kapuściński, profesor Tomasz Szarota – czy też znajdujące upodobanie w tamtejszej kawiarni – jak Jacek Kuroń – również są bohaterami tej książki. Czwarta rozmowa to Kwestionariusz Prousta (notabene powieści francuskiego pisarza poświęcone jest jedno ze wspomnień). To jedyny tekst w Portretach i rozmowach, który był wcześniej publikowany – ukazał się w ostatnim, 144. numerze „Zeszytów Literackich” – wszystkie pozostałe teksty mają swoją premierę w niniejszym tomie.

Zdumiewa pamięć Marii Iwaszkiewicz – i liczba barwnych, wybitnych postaci, z którymi zetknęła się w swoim bogatym życiu: na początkowym jego etapie – za sprawą ojca pisarza, a w późniejszych latach – dzięki własnemu talentowi do przyjaźni. W jednym z najdawniejszych wspomnień przywołuje Tadeusza Zielińskiego, poznanego przez Iwaszkiewicza w 1926 roku filologa klasycznego, profesora uniwersytetów w Petersburgu i Warszawie, któremu została przedstawiona przez ojca w Teatrze Wielkim, gdzie obydwaj przybyli z córkami na występ hinduskiego tancerza Ramy Gopala, sprowadzonego do Polski przez Aleksandra Jantę-Połczyńskiego – w tym miejscu rozpoczyna się kolejna opowieść: o Jancie-Połczyńskim i jego wizycie na Stawisku, dokąd przyjechał z hinduskim tancerzem i zachwycił się… pawiami. Niespodziewany finał tej historii Czytelnik znajdzie w książce, w mieniącej się wieloma kolorami gawędzie o Tadeuszu Zielińskim, z której dowie się także, że profesor i jego córka stali się pierwowzorami postaci ze sztuki Iwaszkiewicza Egoistka.

Wielu bohaterów tego tomu, odmalowanych przez Marię Iwaszkiewicz, wiedzie swój literacki żywot na kartach utworów Iwaszkiewicza, to między innymi Wanda Doria-Dernałowicz i Justyna Berson, które dały swoje rysy Ewelinie Royskiej ze Sławy i chwały, pianista Harry Neuhaus, sportretowany w późnym opowiadaniu Iwaszkiewicza Tano, czy Jan Brodacki, służący Stanisława Wilhelma Lilpopa, teścia pisarza, którego postać i zabawne powiedzonka zostały uwiecznione w powieści Zmowa mężczyzn.

W tomie znalazły się także portrety miejsc: przedwojennej Warszawy, Podkowy Leśnej z roku 1928, kiedy Iwaszkiewiczowie wprowadzili się na Stawisko, a także tej z lat siedemdziesiątych, gdy Maria Iwaszkiewicz mieszkała tam ze swoim trzecim mężem Bogdanem Wojdowskim, sąsiedniego Milanówka, pobliskiego Nadarzyna oraz Sandomierza, do którego przywiązanie autorka Z pamięci odziedziczyła po ojcu i gdzie nawiązała trwałe przyjaźnie – owocem jednej z nich jest portret Jerzego Krzemińskiego.

Spotykają się w tej książce postacie reprezentujące różne zawody, typy umysłu i style życia, są wśród nich: Izabela Czajka-Stachowicz, Jan Strzelecki, Jerzy Blikle, Marian Brandys, Zygmunt Kałużyński, Stefan Kisielewski, Jerzy Pomianowski, ksiądz Jan Twardowski, Bohdan Tomaszewski, Jerzy Pilch, Zofia Mycielska-Golik, Konstanty Aleksander Jeleński, Elżbieta Wittlin-Lipton czy Michał Sprusiński, tłumacz Antologii Spoon River Edgara Lee Mastersa.

Dar długiego życia, który otrzymała Maria Iwaszkiewicz, miał swoją cenę – była nią konieczność żegnania bliskich, którzy na jej oczach odchodzili z tego świata. Nieodrodna córka autora Dionizji umiała się cieszyć obecnością ludzi, kiedy byli wokół niej, i pamięcią o nich, gdy ich zabrakło – przechowując wspomnienia przeżytych z nimi chwil, dobrych, zabawnych, ale też bolesnych i trudnych.

Ważne miejsce przypada w tych wspomnieniach zwierzętom. W wielu z nich występują: psy, koty, papugi (o pawiach była już mowa), dziki, konie, a nawet jaszczurki – zaś pewien stawiski słowik stał się wręcz bohaterem osobnego portretu. Losy zwierząt splatają się z losami ludzi tak nierozdzielnie, że pojawiają się one już w pierwszej, otwierającej tom rozmowie, im także poświęcona jest ostatnia opowieść.

Teksty zamieszczone w niniejszej książce powstały w podobny sposób, jak te, które złożyły się na tom Portrety – wspomnienia Marii Iwaszkiewicz zostały przeze mnie nagrane, a następnie spisane, zredagowane i niekiedy uzupełnione o nazwiska, daty czy tytuły, których przechowywaniem pamięć nie musi się trudzić. Nie ingerowałam jednak w naturę pamięci, która zachowuje wiedzę o ludziach i wydarzeniach w wyjątkowy, właściwy tylko pamiętającemu sposób – dlatego nie znajdzie tu Czytelnik przypisów komentujących treść wspomnień. Czasem pamięć może podsunąć obraz zsubiektywizowany, naznaczony emocjami, a czasem może odsłonić nieznany innym fragment rzeczywistości lub stanowić nowe źródło wiedzy o minionych zdarzeniach. Kreśląc sylwetkę Elżbiety Landsberg, Maria Iwaszkiewicz powiada: „Elżbieta wymyśliła nazwę grupy młodych pisarzy «pryszczaci»”. Dziś już trudno odtworzyć, kto pierwszy użył tego miana w odniesieniu do młodych orędowników podporządkowania literatury zasadom realizmu socjalistycznego, do których na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych zaliczali się Wiktor Woroszylski, Tadeusz Borowski, Witold Wirpsza, Andrzej Mandalian, a obok nich Tadeusz Konwicki czy Andrzej Braun. Wśród domniemanych autorów tej nazwy wymienia się: Tadeusza Różewicza, Zofię Nałkowską, satyryka Janusza Minkiewicza, a także Jana Kotta – który z kolei autorstwo przypisuje tłumaczce Marynie Zagórskiej: miała ona użyć tego określenia z powodu trądziku młodzieńczego, który trapił dwudziestokilkuletniego wówczas Woroszylskiego. Teraz lista wydłuża się o nazwisko Elżbiety Landsberg.

Wielka szkoda, że Maria Iwaszkiewicz nie doczekała ukazania się tej książki – ale wielkie szczęście, że zdążyła się swoimi wspomnieniami podzielić, ratując przed zapomnieniem wiele postaci, które bez jej serdecznej pamięci może nie doczekałyby się innego portretu – jak cicha Goplana z Czytelnika, odmalowana w jednym akapicie, mówiącym zarazem o sile marzeń, czy Zofia Dzięcioł, formalnie, przez całe dziesięciolecia, gosposia w Stawisku, w istocie – anioł stróż domu i rodziny.

„Najważniejsze w życiu jest porobić sobie przyjaźnie” – mówiła Maria Iwaszkiewicz. O tym także – a może przede wszystkim – jest ta książka.

AGNIESZKA PAPIESKA

Przedmowa do książki Marii Iwaszkiewicz „Portrety i rozmowy”. Nagrała, opracowała i przygotowała do wydania Agnieszka Papieska. Warszawa, Sedno Wydawnictwo Akademickie, 2022.

Książkę można zamówić bezpośrednio u wydawcy – kliknij tutaj

Wydania elektroniczne są dostępne na ibuk.pl (kliknij tutaj), virtualo.pl (kliknij tutaj) i ebookpoint.pl (kliknij tutaj)

 

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek