Karl Emil Franzos urodził się w roku 1848, kiedy Franciszek Józef rozpoczynał swoje długotrwałe panowanie. Przyszedł na świat w Czortkowie, gdzie jego ojciec był lekarzem wykształconym na niemieckich uniwersytetach, co wiele nam mówi o tej rodzinie. Syn został więc wpierw wysłany do gimnazjum w Czerniowcach, a następnie na studia do Wiednia. Ostatecznie wybrał drogę pisarza, który w swoich opowiadaniach i felietonach wraca często do krainy dzieciństwa.
W jego tekstach galicyjska przestrzeń Podola i Bukowiny uchodziła za Halb-Asien, pół-Azję, orientalną krainą brudu, biedy i ukrytego piękna, przemocy, niesprawiedliwości, ale też tolerancji, czyli składały się na nią żółć i czerń, koloryt i nędza, rzecz zatem ujmując prosto: typowa Głodomeria. Franzos uważał, że jedynie wprowadzenie mieszkańców tych terenów w krąg języka i kultury niemieckiej może im zapewnić cywilizację i wydobyć z ciemnoty. Żydzi z Barnowa, jak nazwał swój rodzinny Czortków, okazują się bowiem obrońcami starej wiary i anachronicznych przesądów. Żyją w odseparowanych dzielnicach na mokradłach nad rzeką, gdzie powietrze jest zatrute przez opary i nawet w słoneczny dzień jest ponuro.
Tam, gdzie sięga kultura niemiecka, według Franzosa, panuje cywilizacja, a gdzie jej nie ma – pół-Azja. Pisarz tworzył swoje dzieła dla czytelników berlińskich i wiedeńskich, którzy właśnie w ten sposób widzieli wschodnią Galicję, trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że sam wierzył we własne sądy i opinie. Chciał być misjonarzem oświecenia i kultury, ale nie widział, jak w Żydach na tułaczce pisał Joseph Roth, „zalet swoich rodzimych stron; nie widzi bezmiernej rozległości horyzontu; nie dostrzega jakości tego materiału ludzkiego, który może wydać świętych i morderców z głupoty, wyśpiewać smutną wielkość i miłość bez opamiętania”.
Dlatego stereotyp staje się w tych opowiadaniach prawdą, bo przecież można śmiało uznać, że Franzos miał rację, ale z drugiej strony – oczywiście jej nie miał. Wszystko należy rozumieć podwójnie, bo pisarz chciał dobrze, wyobrażał sobie świat jako wspólnotę wiedzy i etyki, braterstwo ponad podziałami. Dążył więc do oświecenia i asymilacji swoich współwyznawców, co ostatecznie okazało się niemożliwe, bowiem w Niemczech coraz mocniej nasilały się tendencje nacjonalistyczne i antysemickie. Okazało się, że racja była, jak zawsze, po stronie Rotha, który pisał: „Pojęcie o krajach Wschodu, gdzie Żyd jest albo cadykiem, albo handlarzem, cała ludność chrześcijańska składa się z chłopów, którzy mieszkają razem ze świniami, oraz z panów, którzy nieustannie wyruszają na polowania i piją – te dziecinne wyobrażenia są równie śmieszne, jak rojenia Żydów ze Wschodu o zachodnioeuropejskim humanizmie”.
Idee Franzosa ostatecznie okazały się takimi rojeniami, dla Niemców po 1933 roku nieważne było wykształcenie Żydów, ani ich pochodzenie, mogli mówić w jidysz, po polsku czy niemiecku, nie stanowiło to jednak żadnej karty przetargowej. Idealizowana przez niego kultura wykształciła możliwość tworzenia fabryk śmierci, pieców krematoryjnych i mechanicznego mordowania ludzi. Naziści wygnali ze swojego kraju Rotha, który na szczęście nie doczekał początku wojny, bo pił z gniewu tak intensywnie, że Bóg postanowił go zabrać do siebie w maju 1939 roku.
„Daj, Panie, nam wszystkim, nam pijakom, tak lekką i tak piękną śmierć!”.
***
„Cesarz był człowiekiem bardzo starym. Był najstarszym cesarzem na świecie. Śmierć krążyła dokoła niego, coraz to bliżej, coraz to bliżej i kosiła, kosiła. Już całe pole było zżęte i tylko cesarz stał jeszcze i czekał jak zapomniane, srebrne źdźbło. Jasnymi, twardymi oczyma patrzył od wielu lat zagubionym wzrokiem w zagubioną dal. Czaszka jego była łysa niby pustynny pagórek, bokobrody białe jak para śnieżnych skrzydeł. Zmarszczki na obliczu tworzyły splątany gąszcz, dziesiątki lat gnieździły się w nim. Ciało miał wyschnięte, plecy lekko pochylone. Po domu dreptał drobnymi, starczymi kroczkami, ilekroć jednak wychodził na ulicę, usiłował napiąć mięśnie ud, sprężyć kolana, uczynić stopy lekkimi, a plecy prostymi. Oczy jego napełniała wówczas sztuczna dobroć – swoista właściwość oczu monarszych; zdawały się spoglądać na każdego, kto patrzył na cesarza i witały każdego, kto mu się kłaniał” – pisał w Marszu Radetzky’ego Joseph Roth.
Franciszek Józef nie zobaczył końca świata, który znał, zmarł bowiem tuż przed rozpadem cesarstwa, któremu przewodził od 1848 roku. 21 listopada 1916, kiedy słońce już zachodziło, opuścił ziemski padół, a następnie został pochowany pomiędzy Sisi a Rudolfem. W ten sposób skończyła się pewna era w historii Galicji i Europy Środkowej. Prowincja, gdzie rodzili się pisarze tworzący w różnych językach, jak Roth, Agnon, Franko czy Schulz, odchodziła w niepamięć lub zastygała w mit, jak postać samego cesarza. Historia, więc czas, natomiast zaczęła przyśpieszać w sposób zatrważający, za nic mając życia milionów.
Tuż przed śmiercią Franciszka Józefa była bitwa nad Sommą, która pochłonęła ponad milion ofiar po obydwu stronach. Dla aliantów najważniejszym celem było wykrwawienie wojsk niemieckich, co im bez wątpienia się udało, po czterech miesiącach starć front został przesunięty o 12 kilometrów, co skutkowało śmiercią prawie pół miliona żołnierzy wroga. Podczas bitwy zginęło też około 400 tysięcy Anglików oraz 200 tysięcy Francuzów.
Podczas I wojny światowej zginęło około 14 milionów ludzi. Za kilkaset lat, jeśli ludzkość przetrwa, mało kto będzie pamiętał o tym konflikcie i życiu Franciszka Józefa, jak dziś nie pamiętamy rzezi Bagdadu przeprowadzonej przez wojska mongolskie czy niezliczonych ofiar kolonialnych szaleństw państw europejskich. Galicyjskie kirkuty przestaną istnieć, a na ich miejsce pojawią się nowe groby, które też porośnie trawa. Moje wspomnienia rozproszą się pomiędzy miliardami innych i wszystko, co kochałem, również zapadnie się w ciemność, z której nie ma już ucieczki, jak światło nie może przebić się poza horyzont zdarzeń, kiedy zostanie pochłonięte przez czarną dziurę.
Gdzie swoje groby mają ofiary pogromów z różnych lat, rosyjskiego najazdu na Galicję czy wojny polsko-ukraińskiej? Czy ktoś pamięta ich nazwiska i jeszcze traktuje ich żywoty jako realne egzystencje pełne radości, bólu i strachu? Mimo że Galicja rozpadała się jak całe cesarstwo była nadal areną bestialstwa i ludobójstwa przez najbliższe kilkadziesiąt lat. Pisał o nich Szymon An-Ski, który zwracał uwagę, że „obszar zamieszkały przez milion Żydów, którzy jeszcze wczoraj cieszyli się wszelkimi prawami ludzkimi i socjalnymi, otoczony został ognistym kordonem krwi i żelaza, odgrodzony od świata i poddany władzy dzikich zwierząt w postaci kozaków i żołnierzy”. Tak samo pisał Babel, który kilka lat później był żołnierzem sowieckim: „Szeko natchniony i blady: mówi, jaką masz rangę – ja, zmieszał się, jestem czymś w rodzaju chorążego; oddalamy się, tamtego odprowadzają, za jego plecami chłopak o przyjemnej twarzy repetuje broń, ja krzyczę – towarzyszu Szeko! Szeko udaje, że nie słyszy, jedzie dalej, wystrzał, Polaczek w kalesonach pada w drgawkach na ziemię. Żyć się odechciewa, mordercy, niesłychana podłość, przestępstwo”. Brody i Buczacz płonęły, ich mieszkańcy odeszli w niepamięć.
Dwadzieścia lat później nastąpiła kulminacja koszmaru. W czasach, gdy drogi i nocy nie było końca – jak pisał Leopold Buczkowski – „szła Cirla przez las i tuliła swe umarłe dziecko. Idąc opowiadała bajkę. Ale co to jest bajka?”.
W ten sposób przestała istnieć Galicja – hukiem i skomleniem, pokazem ludzkich zdolności do zadawania cierpienia.
***
Nikt już nie potrafi na świecie dokładnie wymówić nazwy miasta Szibucz, które leżało nieopodal Czortkowa. W większości zamieszkane było przez Rusinów, Polaków i Żydów. Na świat przyszedł tam choćby Szmuel Czaczkes w 1888 roku dziewiątego dnia miesiąca aw, w dzień żałoby po zburzonej Świątyni, co wydarzyło się tak dawno temu, że nikt nie ma prawa tego pamiętać, może jedynie Ahaswerus. Jego matka pochodziła z rodziny mitnagdów, czyli przeciwników chasydyzmu, rzecz ujmując prosto, ojciec był natomiast zwolennikiem czortkowskiego cadyka, co oznacza, że syn przyjął skrajności rodziców.
Czaczkes szukał swojego miejsca na świecie, między Jerozolimą a Niemcami, kiedy już opuścił Szibucz. Poza Galicją przybrał pseudonim – Agnon, zaczerpnięty z jednego z własnych opowiadań Agunot. Jak zauważa Piotr Paziński: „Słowo aguna pochodzi z prawa żydowskiego i oznacza kobietę, której mąż zaginął (na wojnie, w podróży), zachorował psychicznie albo nie chce jej przyznać rozwodu, skazując ją na stan zawieszenie, swoistą niewolę bez odmiany losu. Aguna jest więc żoną nieżoną, ani wdową, ani rozwódką, kobietą opuszczoną, lecz jednocześnie beznadziejnie przykutą do swojego miejsca w świecie i społeczności”.
Melancholia jest wdowieństwem, porzuceniem i zawieszeniem pomiędzy. Wiąże się z utratą własnego miejsca i pewności, co do własnego ja, ale też przymusowym zakotwiczeniem w niejasnej sytuacji. To świadomość czasu, który przepływa przez palce nie mając dla nikogo i niczego litości. Okazuje się też nieznajomością słów i zaklęć opisujących własne położenie, nieumiejętnością ich wypowiedzenia, więc pewnego rodzaju otępieniem. Permanentne zawieszenie.
Można ten stan również rozumieć jako formę wygnania ze świata żywych, ciągłą wędrówkę po świecie, w którym brakuje sensu. Dotyka on wszystkich, którzy odkryli przejmującą ciszę niebios bądź nicość istnienia. Zobaczyli nicość i zrozumieli, że stan zawieszenia, w którym istnieją, jest naturalną częścią ludzkiej kondycji. Może łączyć się z utratą najbliższych, ale też własnej ziemi czy kraju. To widok ziemi, która kiedyś łączyła wiele ludzi wielu narodów i kultur, którzy na wskutek katastrofy, zostali zamordowani lub wygnani ze swoich domów.
Puste świątynie: kościoły, cerkwie, synagogi; miejsca bez ludzi, podzielone i naznaczone stratą; zrujnowane i zarośnięte cmentarze; symbole niepamięci, które są nicością na tle krajobrazu, pozwalają jej rozrastać się coraz bardziej aż pochłonie ostatnich ludzi i ostatnie ich schronienia.
***
Gdybym był malarzem, musiałbym zużyć wiele żółtego koloru, aby narysować pejzaż Buczacza. Tak myślałem, kiedy stałem pod tutejszym dworcem, patrząc na wschód, gdzie znajduje się Czortków otoczony rzeką Seret, nad która przez kilka dni wygrzewałem się jak gad na kamieniu. Jeszcze dalej jest Husiatyn, ale tam już nie pojadę, wdychając słodko-gorzkie powietrze dawnej Galicji, bo – jak pisał Błażej Cendrars, niestrudzony wędrowiec: „Na wszystkich dworcach widziałem ostatnie odjazdy pociągów / Nikt już nie mógł odjechać bo nie sprzedawano biletów”. Stąd wyjeżdżali w swoją podróż Agnon, Ringelblum czy Wiesenthal, Galicjanie z krwi i kości, moi krajanie, których nigdy na oczy nie widziałem, podobnie jak samej Galicji, która mimo że jest wszędzie naokoło, od dawien dawna już nie istnieje. Ja tylko opisuję ich historie, mniej lub bardziej smutne.
DAWID SZKOŁA
Pod ciemnoczerwonymi jarzębinami
miotał się motyl między karabinami…
Karel Kryl
To irpień Ireno, a może już sierpień,
październik kołysze drzewami,
i miota się motyl Ireno na sierpie
pomiędzy zimnymi ostrzami.
Już dawno skoszone rumianki i kwiaty
pokryły nasz ogród, a twoje
spłonęły sandały, i twoje rabaty
i wieje przez twoje pokoje.
Jak zimno Ireno, już gile brzuszkami
krwią kropla po kropli śnieg plamią,
i krążą pomiędzy, ach, karabinami,
motyle i drzewa się łamią.
Idź poprzez swój ogród, daremnie kobieca,
świetlista i pełna miłości,
Bóg inne ci życie Ireno obiecał
twój ogród obrany do kości.
I mrówcze podjazdy, i kopce, i czernią
zalany twój ogród Ireno,
i drążysz swobodnie w swej letniej sukience
zimowe wiraże pod ziemią.
To irpień Irino, a może już sierpień,
już lecą bieżeńcy jak liście,
a księżyc czerwonym i wąskim wzszedł sierpem
nad miastem rozbłysnął srebrzyście.
Już nie bój się, czule swój smyczek do skrzypiec
przytulaj, krwią białe nasiąkły spódnice,
to Irpień Ireno, nie lipiec.
Warszawa, 24 lutego – 25 marca 2022
Kiedy w 2002 roku pojechałam do Kijowa, był piękny, niemal upalny kwiecień. Miasto i Ławra Peczerska tonęły w zieleni. Chciałam zwiedzić klasztor i pojechać jeszcze do Irpienia. Irpień – przyciągała mnie ta nazwa – trochę imię kobiece, a trochę nazwa miesiąca. Ale nie tylko dlatego. Miałam przy sobie tomik opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza Ogrody wydany w roku 1974 w „Czytelniku”. Szarozielona okładka, a w niej opowiadanie Sny. „Liliowe sny w małych dzbanuszkach stojące na oknie. […] Zwłaszcza obficie można było się obłowić w dawnych czasach sasankami w lasach Puszczy Wodicy”. Iwaszkiewicz bawi się słowem „sen”. To nazwa sasanki, ale także Sny Wagnera, Die Träume śpiewane przez Lizę w przeddzień ślubu. Do Puszczy Wodicy jeździł tramwaj. Nie pojechałam, bo zwiedzanie Ławry okazało się wyzwaniem na całe trzy dni. Nie pojechałam, chociaż bardzo chciałam nazbierać wiosennych, puszystych, fioletowych sasanek, które, jak wyczytałam w opowiadaniu Iwaszkiewicza, kwitły właśnie o tej porze roku w puszczy pod Kijowem, kwitły też zapewne pod Irpieniem, bo to przecież tak blisko jak z Warszawy do Podkowy Leśnej. Miasta–Ogrody. To wszystko przypomniało mi się teraz, gdy w pierwszych dniach wojny w Ukrainie zobaczyłam w telewizji dziewczynę grającą na skrzypcach, w podziemiach przerobionego na tymczasowy schron, metra w Kijowie. W muzyce rozbrzmiewającej w metrze było coś z zadeptanych sasanek, z rozjechanych czołgami fioletowych „snów”.
ANNA PIWKOWSKA
Dlaczego biograf podejmuje trud opowiedzenia o drugim człowieku? Zadanie w każdym wypadku karkołomne. Jeśli do tego autor biografii czy literackiego portretu żywi – jak Paweł Bem – przekonanie, iż „pisać należy jak najmniej”, a jednocześnie za bohatera swej opowieści obiera artystę – powiedzmy szczerze – drugiego planu, rzecz staje się podwójnie ciekawa.
Jerzego Zagórskiego Paweł Bem przedstawia tak: „Był interesującym poetą, sprawnym pisarzem (eseistą, prozaikiem), wziętym tłumaczem, śmiałym publicystą, ambitnym dramaturgiem”. Każdy z tych przymiotników, pozornie pochwalnych, a w istocie deprecjonujących – albowiem w dziedzinie sztuki liczy się wyłącznie geniusz – mówi, że nie dlatego trzymamy teraz w rękach poświęconą dawnemu żagaryście książkę. Powód jest całkiem inny.
„Moje spotkanie z Jerzym Zagórskim zaczęło się od cudzej pamięci – pisze we wstępie Paweł Bem. – Przekazano ją w słowach, które zaiskrzyły i wzbudziły płomień”. Były to słowa Hanny Szumańskiej‑Grossowej o Jerzym i Marynie Zagórskich, dotyczące czasów okupacji: „Plątały się u nich tłumy Żydów”. Dziwność czasownika „plątać się” w kontekście walki o życie nadała siłę tej wypowiedzi. „Zatem nie poezja – wyznaje autor. – Nie literatura. Jednozdaniowe świadectwo wystarczyło mi, by próbować zrozumieć, kim byli Jerzy i Maryna Zagórscy – Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”.
Portret Jerzego Zagórskiego, jaki wyłania się z książki, ma solidne podstawy – przede wszystkim przepastne archiwum poety, przechowywane w Muzeum Literatury w Warszawie. Wśród materiałów archiwalnych zachowały się dzienniki, korespondencja, notatki, niedrukowane maszynopisy poety. To wielki atut książki, która nie powtarza faktów znanych (literatura przedmiotu jest niemała), ale przynosi – jak chce jej autor – „opowieść rewelacyjną”, oświetlającą to, co dotąd pozostawało w cieniu. Toteż mniej o twórczości, a bardziej o perypetiach życiowych Zagórskiego, odzwierciedlających w dużej mierze los polskiego inteligenta XX wieku, jest ta opowieść. Wnikliwie i empatycznie poprowadził ją Paweł Bem, zarysowując wileńskie czasy poetyckich triumfów Zagórskiego (Józef Czechowicz nazywał jego wiersze „najczystszymi w wydźwięku” i „pisanymi do spółki z aniołem pokory”, a żagarysta Leon Szreder twierdził wręcz, że „Mickiewicz do kolan nie dorasta Zagórskiemu”), osadzenie się Zagórskich w Warszawie, wreszcie czasy okupacji – przestawiające hierarchie wartości i stanowiące punkt zwrotny w życiu poety, którego losem stała się, jak ujmuje to jego biograf, utrata poezji. „Twierdzę – powiada Paweł Bem – że w czasie okupacji poezja opuściła Jerzego Zagórskiego, bądź też on, w części świadomie, pozwolił jej odejść. Miał ważniejsze rzeczy na głowie”.
Te „ważniejsze rzeczy” wiązały się z ratowaniem ludzkiego życia, za co w 1977 roku Jerzy i Maria Zagórscy otrzymali tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Maria Zagórska („Jerzy i Maryna nie rozstawali się ze sobą nawet na chwilę” – wspomina ich syn Włodzimierz) była historykiem sztuki i tłumaczką, przekładała z litewskiego, ukraińskiego, gruzińskiego, rosyjskiego oraz francuskiego (Vladimira Jankélévitcha). Była ponadto osobą obdarzoną silną osobowością, dowcipem i ciętym językiem (Miłosz mówił o niej: „straszna Maryna”). Oraz – rzecz jasna – odwagą. Tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata został przyznany Zagórskim na podstawie świadectwa dwojga ocalałych: Jana i Lidii Kottów. Ale udzielali schronienia także wielu anonimowym dziś dla nas osobom: od roku 1942 do wybuchu powstania warszawskiego ratunek w ich domu znalazło osiemnaścioro Żydów. Jerzy Zagórski, relacjonując w swoim notatniku jerozolimskie uroczystości przyznania jemu i jego żonie tytułu Sprawiedliwych, napisał: „Przecież nie uczyniliśmy nic nadzwyczajnego, lecz spełnialiśmy zwyczajny ludzki obowiązek”. Wymieniając pobudki, jakimi kierowali się, ratując życie innych z narażeniem własnego, Zagórski pisze, że działał po pierwsze jako Polak walczący z ludobójstwem hitlerowców, po drugie jako humanista, po trzecie jako katolik z nakazu własnej religii, a po czwarte jako członek rodziny, której inni przedstawiciele (brat, matka, stryjeczny dziadek) także mieli udział w ratowaniu Żydów.
A co z porzuconą ścieżką poezji? Po wojnie ogłosił wiele tomów, jednak nie podnosiły one temperatury ani krytyki, ani czytelników. „Poezja ulatywała – pisze Paweł Bem. – Gonił ją i gonił. I źle to szło”. Z zażenowaniem – i nie bez współczucia – patrzy się dziś na zachowane w archiwum Zagórskiego świadectwa tej pogoni, jak choćby reakcja poety na brak jego nazwiska w Anthologie de la poésie polonaise opracowanej na emigracji przez Konstantego A. Jeleńskiego i wydanej w 1965 roku w Paryżu. Poemat Zagórskiego (Przyjście wroga) był planowany do publikacji w antologii, jednak w ostatniej chwili – rekonstruuje sprawę Paweł Bem – wydawca zażądał dużych skrótów i maszynopis okrojono o dwieście stron: „Jak zapewniał Jeleński, miał to zrobić jakiś Francuz z polecenia wydawcy”. Zagórski nie krył rozczarowania. Uważał, że cięcia powinno się przeprowadzić inaczej, a owemu Francuzowi działającemu z polecenia wydawcy należało, jak żalił się w liście do Jana Brzękowskiego, „zwrócić uwagę, że tuzin Miłoszów i ósemkę Watów można było bez szkody wziąć na trzebież”. Pretensje miał także do Miłosza, który we wstępie do antologii przemilczał jego nazwisko.
Osobiste zabieganie o nieśmiertelną sławę rzadko bywa skuteczne. Hierarchia ustala się na innej płaszczyźnie. Nieco światła rzucił na to zjawisko Miłosz w tomie rozmów z Aleksandrem Fiutem: „Teraz z uczuciem przerażenia myślę o tym, że przecież co mnie się przytrafiło, to realizacja spóźniona. Wszystko to, co było w Wilnie, służyło do tego, żebym ja się później zrealizował. Ale przecież – prawdę powiedziawszy – Rymkiewicz, Zagórski zostaliby tacy, jacy zostaną na zawsze. Dlatego że – to jest okrutne, co powiem – Rymkiewicz czy Zagórski, czy Putrament wszystko, co najlepsze, spełnili wtedy. Wtedy, nie później. Ja byłem wytypowany na realizację później. Dlaczego? Nie mam pojęcia!”.
Miłosz dezawuował więc cały powojenny dorobek Zagórskiego – podsumowuje Paweł Bem, który jednak nie dla walorów poezji niegdysiejszego żagarysty postanowił odmalować jego portret, ale dla zasług, „których świadectwem jest piękne drzewko na Wzgórzu Herzla. Drzewo życia”.
AGNIESZKA PAPIESKA
Paweł Bem „Może niesłusznie. O Jerzym Zagórskim”. Kraków, Austeria, 2021. Aby zamówić kliknij tutaj
Na pierwszą powieść Aldousa Huxleya patrzymy dziś, znając jego dalszy dorobek, szukamy w niej zatem podświadomie zapowiedzi dalszego ciągu, doskonale wiedząc jaki ten dalszy ciąg był. Napisana została w latach dwudziestych, tłumacz i komentator chętnie nazywa ją powieścią idei. Ale więcej ten tekst mówi o nastrojach grupy ludzi, zgromadzonych na jakiś czas w jednym miejscu (Crome to nazwa posiadłości), zatem jakoś skazanych na siebie i artykułujących towarzyszące im wówczas emocje. Czy będą one trwałe? Jakie jest ich podłoże?
Tradycja literacka „zamkniętych kręgów” jest dawna i zróżnicowana, skomplikowane w nich się dzieją sprawy, tym bardziej pociągające, im zamknięcie jest bardziej hermetyczne. Przypomnijmy sobie w Małym dworku, powieści Gombrowicza i różne izolacje czasów chorób, zarazy, czyli wszelkich okoliczności nieprzewidzianych. Kiedy Huxley pisał W kręgu Crome Witkacy próbował peyotlu pod nadzorem zakopiańskich lekarzy, Teodora Biruli-Białynickiego i Prospera Szmurły. Dowiadujemy się o tym z jego sprawozdania w Narkotykach – Niemytych duszach. Ten szczegółowy dokument powstaje w latach dwudziestych, a więc prawie natychmiast po eksperymentach z peyotlem.
Przywołuję go z biograficznego powodu, związanego z Huxleyem: w latach sześćdziesiątych uznano go za przewodnika kontrkultury, jego nazwisko widnieje na płytach Beatlesów. Nieuleczalnie chory prosił żonę o wstrzyknięcie dawki LSD. Życzenie zostało spełnione.
Pisarz odszedł, przekraczając „drzwi percepcji” w narkotycznym uspokojeniu. W niewielkiej książeczce Drzwi percepcji. Niebo i piekło ukazywał, jak pod wpływem narkotyków przesuwają się granice poznawania i doznawania świata, co dla pisarza zawsze jest bezcenne. Jego doświadczenie z peyotlem przypada na lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia. Skarży się zresztą na brak wizji, obrazów; Witkacy swoje narkotyczne omamy opisał szczegółowo. Były pełne kolorów.
Czy powieść pierwsza zapowiada te eksploracje? Czy warto było podjąć obecnie tłumaczenie, skoro wiadomo, że Crome domaga się przypisów, podobnie zresztą jak Witkacy. Przeszłość zamkniętego kręgu nie istnieje już bez didaskaliów, ale jej wartość narracyjna i artystyczna jest na tyle wyrazista, że i bez nich ją wyczuwamy i akceptujemy? Jest tych przypisów sto czterdzieści osiem, po nich następują wskazówki o prototypach postaci powieściowych. A nie jest to przecież wydanie krytyczne…
Huxley był Brytyjczykiem, narrator powieści już w pierwszych zdaniach, zbliżając się do miejsca spotkania znajomych i przyjaciół, jedzie samochodem przez wiejską, zieloną Anglię. Gałczyński na przykład, w tych samych latach, tworzy poetycką mitologię, czyni to w paru młodzieńczych wierszach, pisze „dąb starej Anglii jest złoty, kiedy weń bije piorun”. Stara Anglia okazuje się jednak krainą, którą trzeba opuścić. Huxley zaszyfrował zatem w Crome postaci z kręgu Bloomsbury (Dorę Carrington). Przypomina się znowu Witkacy i jego 622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta (Irena Solska była tą kobietą).
Książki, które ukazywały się w wydawnictwie Hogarth Press założonym przez uczestników grupy, były pięknymi przedmiotami sztuki, ich okładki zachowały się do dziś w stanie prawie nieuszkodzonym. Współczesne wydawnictwo trochę je naśladuje, anonsując tak zawartość powieści: wykwint, wyrafinowanie, perfidia, pożądanie, miłość, cynizm.
Angielscy krytycy, jak już zostało powiedziane, umieszczają młodzieńczą powieść Huxleya (liczył sobie w momencie jej pisania dwadzieścia parę lat) w przegródce „powieść idei”. Dziś wydaje się to kwalifikacją trochę na wyrost. Ale zacytujmy (Malcolm Bradbury, rok 1994): „Była to dekada, w której literatura nabrała cech literatury współczesnej. Ugodzona straszliwym kryzysem i masakrą wojenną, po której nastąpił czas apokaliptycznej niepewności […] jak również rozpowszechniania się wśród młodych osób świadomości, że epoka starszych od nich, co oznaczało już nie tylko okres wiktoriański, ale także edwardiański i gregoriański, dobiegła już kresu i to bezpowrotnie”. Przypominają się znowu dyskusje wokół Witkacego: czy to proza filozoficzna czy proza o filozofii? Zdania są wciąż podzielone – Witkacy nie stworzył oczywiście systemu, opisał jednak środowisko umysłowe swojej współczesności. I trochę podobnie wydaje się funkcjonować krąg Crome. Autor jest jeszcze u progu swoich antyutopii. Aby je napisać, musi rozprawić się z umysłowym otoczeniem i dzieje się to w rozmowach, rytuałach towarzyskich, podróżach pomiędzy dworami rozsianymi na mapie „starej Anglii”.
Huxley pisał Crome pod Florencją, korzystał jednak z realiów zaprzyjaźnionego majątku angielskiego. Powieść napisał szybko, w dwa miesiące. Nie wydaje się zatem, iżby studiował żmudnie obyczaje intelektualne swoich czasów. Sam był uczestnikiem owych kręgów, czyli, jak się okazuje pisarzem świadectwa.
Jeden z bohaterów powieści pokonuje taką oto drogę: „Ivor wyjechał. Wygodnie usadowiony za szybą swojego żółtego sedana mknął drogami wiejskiej Anglii. Superpilne towarzyskie i miłosne spotkania prowadziły go od zwykłych rezydencji do baronii, od zamku do zamku, od dworu w stylu Tudorów do dworu georgiańskiego, rozsianych po całym obszarze królestwa”.
A więc ta właśnie wędrówka przykuła, po latach, uwagę Bradburego. Mitologia starej Anglii mogła co prawda budzić emocje, ale była nieodwołalnie zamknięta. I Huxley był zmuszony do pisania innych książek. Wspaniały świat chciał również osiągnąć w narkotycznym złudzeniu. Witkacy starał się nad podobnym złudzeniem panować.
Drzwi percepcji zostają w Crome uchylone. Ale liczy się przede wszystkim atmosfera tej powieści. Jej konsekwencją wydaje się pytanie: czy i gdzie istnieją we współczesnej kulturze „zamknięte kręgi”?
MARTA WYKA
Aldous Huxley, „W kręgu Crome”. Tłum. Bartłomiej Zborski. Warszawa, Świat Książki, 2021.
Szanowny Panie Redaktorze,
nie wiem dlaczego, ale zupełnie nie potrafię określić czyjegoś wieku. Dzieci od starców, owszem, odróżniam, ale – że tak powiem – instynktownie, bez zaglądania do metryki. To jest jedyne rozróżnienie, do jakiego jestem zdolny, toteż gdy mnie pytają, ile ktoś ma lat, odpowiadam sprytnie: „Jak to ile? Tyle co wszyscy”.
Okazuje się jednak, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, co uświadomił mi profesor geriatrii, Hipolit Alzheimer. Zapewne jest Pan ciekaw, w jaki sposób zawarłem tę niecodzienną znajomość. Otóż, niech Pan sobie wyobrazi, nie tak dawno brałem udział w międzydyscyplinarnej konferencji poświęconej starzeniu się społeczeństw, na którą zostałem zaproszony, by wygłosić referat o starości w literaturze. Kiedy niemal w natchnieniu zaznajamiałem uczone grono z powieścią Mircei Eliadego Młodość stulatka, rysując za rumuńskim indologiem i religioznawcą kwestię zagadkowości ludzkiej natury, kątem oka zauważyłem, jak pewien osobnik w pierwszym rzędzie (w wieku nieokreślonym) wierci się niespokojnie: marszczył brwi, wydymał usta i co chwila wzruszał ramionami (szczególnie wtedy, gdy nawiązywałem do metafizycznych aspektów ludzkiego istnienia). W końcu nie wytrzymał i zerwał się na równe nogi.
– Jaka metafizyka? Tu nie ma żadnej metafizyki! – zawołał piskliwym głosikiem. – Jesteśmy częścią natury i naszym je-dy-nym zadaniem jest przekazanie życia. Można wręcz powiedzieć, że jesteśmy opakowaniem dla komórek jajowych i plemników – dodał jakże obrazowo. – Nasza przydatność wyczerpuje się z chwilą odchowania potomstwa. Bo co dzieje się dalej? – zapytał retorycznie, unosząc palec w profesorskim geście. – Około czterdziestego roku życia wchodzimy w wiek przedstarczy – oświadczył z mocą, a przez salę przeszedł jęk zgrozy (zapewne jęk przedstarców), ale profesor był jak w transie: – Natura przestaje się nami interesować. Zaczynamy chorować, wypadają nam zęby i włosy, łamią się kości…
– Ale przecież można opóźnić te niemiłe objawy – wtrąciłem nieśmiało – dieta, ruch, pozytywne myślenie…
Profesor Alzheimer spojrzał na mnie z politowaniem:
– I po co ten bunt? – zapytał. – Przecież starzenie się jest naturalne. Na-tu-ral-ne – powtórzył z naciskiem i wytoczył ostateczny argument: – Weźmy taką sytuację: kilka osób leci balonem i nagle okazuje się, że trzeba kogoś wyrzucić, by balon mógł unosić się dalej. Kogo wyrzucamy? – skierował do mnie zabójcze pytanie. Rzecz jasna, nie byłem w stanie udzielić żadnej odpowiedzi. – Oczywiście staruszka! – wykrzyknął triumfalnie. Przygwożdżony tą pointą, zdołałem jedynie wyszeptać:
– A jeśli to byłby Mahatma Gandhi?
Wyraz twarzy profesora nie pozostawiał jednak wątpliwości, że uważa on dyskusję za zakończoną, zwycięstwo natury za ostateczne, a dalsze odpowiadanie na moje pytania za bezcelowe.
Jeszcze długo po tej konferencji zastanawiałem się nad tym, co mówił uczony geriatra. I doszedłem do wniosku, Panie Redaktorze, że w myśleniu profesora tkwi pewien logiczny błąd. Otóż mówiąc o wieku „przed-starczym”, zakłada on, że każdy osiągnie wiek starczy. A przecież wcale tak nie jest… Wystarczy urodzić się nieco wcześniej niż profesor Alzheimer i nieopatrznie wsiąść z nim do balonu…
FANTAZJANO, unikający lotów balonem
Książka moich wspomnień to w obszernej twórczości Jarosława Iwaszkiewicza jedno z najważniejszych dzieł. Biograf pisarza, Radosław Romaniuk, słusznie zauważył, że skupia się tu wszystko, co poeta napisał wcześniej, i tu też można znaleźć zapowiedź jego późniejszych prac. Nie chodzi tylko o teksty wspomnieniowe, dlatego że wszystkie uprawiane przez Iwaszkiewicza gatunki zdają się tworzyć jedno wielokształtne dzieło niemal autobiograficzne, a w każdym razie scalone silną osobowością autora i jego pamięcią, utrwalającą najdrobniejsze fakty, obrazy miejsc i portrety ludzi, barwy, a nawet zapachy świata. Często te same albo podobne postaci, a także miejsca i zdarzenia, pojawiają się wielokrotnie – a to w dzienniku Iwaszkiewicza, a to w wierszu czy opowiadaniu. Mimo to nie jest Książka moich wspomnień zwykłym pamiętnikiem (jakich wiele napisano), który by służył ocalaniu od zapomnienia osób, domów i pejzaży. Pisarz przyznaje wprawdzie, że wspominanie jest funkcją tęsknoty do utraconego świata, do ludzi, którzy odeszli, wie jednak, że to zajęcie daremne, a to, co przez nas zapisane, straci znaczenie dla następców i – jak pisał w Mapie pogody – pozostaną w albumach fotografie ludzi, których imiona „tylko my znamy”. Siłą jego pisarstwa jest szczerość, ale mimo to, jak mówił w Xeniach i elegiach: „Mój świat jest moim światem nie mogę go przed wami otworzyć”. Zmysł autobiografii-opowieści nakazuje jednak Iwaszkiewiczowi wspominać, i to już od lat młodzieńczych. Zresztą nie on jeden to robi, z lat dwudziestych pochodzą też poświęcone dzieciństwu utwory innych autorów, na przykład Marii Dąbrowskiej i Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Może dlatego, że dzieciństwo to zostało już utracone, a niektórym po prostu „ukradzione”, jak mówił Iwaszkiewicz, wraz z wybuchem Wielkiej Wojny, a niebawem przez przewrót bolszewicki i wojnę domową w Rosji. Rzecz jasna, kolejne etapy naszego życia zawsze mijają bezpowrotnie i nie musi się tu wtrącać wojna. Być może to jest właśnie jedno z Iwaszkiewiczowskich odkryć: cichy upływ czasu jest okrutny tak samo jak wojna. Oba te żywioły, jak pamiętamy, rozłamują życie Wiktora Rubena w Pannach z Wilka. Tak więc pierwszą granicę w biografii i poety wyznaczają lata 1917–1918. Podobna cezura to czas II wojny światowej, choć tym razem nie musi on opuszczać domu, wręcz przeciwnie, świadomie pozostaje w kraju. We wrześniu 1939 roku od razu było wiadomo, że jakiś świat się skończył. Zresztą przekonanie takie zaczyna kiełkować już w sierpniu, kiedy poeta pisze w dzienniku o „melancholii kończących się spraw”. Jeszcze wcześniej, wiosną tego samego roku, w „Wiadomościach Literackich” pojawiła się Oda, wiersz Iwaszkiewicza ważny w kontekście przyszłej książki wspomnieniowej:
Ileż bym oddał dzisiaj za noc na Podolu,
Nieprzespaną, szeroką jak senny gościniec,
Niebieską i chłodnawą, pełną rosy w polu,
Za ganek z kolumnami w środku Jarmoliniec…
I za bladnięcie nocne, za chmurę wydętą,
Co pierzchała przed nami czy przed zimnym świtem,
I za niebieską czapkę zgubioną studenta,
Po którą się wracałem wśród skowrończych zgrzytów…
Gdybyśmy nawet dzisiaj do tych stron wrócili,
Nie znalazłbym już siebie na pszenicznym łanie.
Początek okupacji to na Stawisku czas rekolekcji z wielkiej klasyki, lektury powieści Stendhala, Dostojewskiego, Tołstoja, Conrada. Ich narracje mają pomóc zneutralizować rozpacz, są środkiem znieczulającym, i to chyba skutecznym. Po pierwszym szoku wojennym Iwaszkiewicz wraca do warsztatu pisarskiego. Porządkuje tom Nowel włoskich i siada do pisania książki Ze wspomnień (taki nosiła aż do 1957 roku). W krótkim wstępie wyjaśnia genezę książki – dotyczy ona niedawnej przeszłości, która już stała się Historią (a więc podaje się za kronikarza), a on, autor, choć ledwo dobiegający pięćdziesiątki, chce skorzystać z tego, że pamięć go jeszcze nie zawodzi. Katarzyna Kuczyńska-Koschany zaryzykowała opinię, że Książka moich wspomnień pisana jest metodą reporterską. To bardzo trafna uwaga, choć na pierwszy rzut oka budzi zdziwienie. Czy Iwaszkiewicz – poeta, prozaik, autor, który zdawać by się mogło w centrum autorskiego świata stawiał siebie, miał w sobie cokolwiek z dokumentalisty? A jednak coś jest na rzeczy. Zachowała się jego pierwsza wprawka dramaturgiczna z 1911 roku (miał wtedy siedemnaście lat), Za dwadzieścia pięć lat, w której przedstawił środowisko swojego gimnazjum w 1936 roku i siebie, Jarosława Bolesławowicza, w roli reportera, a trzeba pamiętać, że słowo to nie było wówczas tak powszechnie używane jak w naszych czasach. Andrzej Wajda w rozważaniach O filmowaniu prozy Iwaszkiewicza zastanawiał się, dlaczego stanowi ona tak dobrą materię dla reżysera. Według niego wynika to z tego, że jest ona bliska życia samego w sobie, bliska fotografii utrwalającej swego rodzaju chaos estetyczny rzeczywistości. W skrócie można więc powiedzieć, że Iwaszkiewicz jest reporterem i fotografem. Z tym ważnym zastrzeżeniem, że nie mówi „tak było”, ale „tak pamiętam”, a nawet „być może tak było”. W swoich zapiskach przyznaje się nawet, że wspominając, nie jest tak do końca pewien, czy tak było rzeczywiście, czy zmyślił jakąś sytuację i później w jej prawdziwość uwierzył. O okolicznościach powstawania Książki moich wspomnień czytamy w Dzienniku Iwaszkiewicza z listopada 1942 roku, tak pisał wówczas o działaniu pamięci w sytuacji opresyjnej: „Listopad jest miesiącem wspomnień. W dziwnym życiu, jakie teraz prowadzę, każdy miesiąc jest miesiącem wspomnień i wspomnień tych jest coraz więcej. Zamknięty u siebie w domu, staram się jak najrzadziej bywać w Warszawie. Nabrała ona teraz dziwnego, niespokojnego stylu, z tymi nowymi lokalami, eleganckimi towarzystwami, które rozbijają się rikszami po mieście. Mimo woli powraca się do dawnych czasów i przemyśla na nowo wszystko, co się przeżyło, bo to, co się teraz przeżywa, albo się nie mieści w głowie, albo odbywa się na innej jakiejś platformie”. Książka moich wspomnień była gotowa w 1943 roku i 11 sierpnia autor podpisał umowę z wydawnictwem Wisła, które miało rozpocząć działalność zaraz po wojnie. Tak się jednak nie stało, a pamiętnik ukazał się dopiero w 1957 roku z wieloma ingerencjami cenzury. Dopiero to wydanie, które dziś Czytelnik trzyma w ręku, przynosi tekst integralny. W 1957 roku autor dodał do książki niejako postscriptum, rozdział Lechoń i Tuwim, pisany w latach 1954–1956. Wcześniej, od marca 1952 roku do stycznia 1954 roku dorywczo próbował kontynuować pisanie pamiętnika, świadomy tego, że w ówczesnej sytuacji politycznej ani pierwszy tom, ani drugi nie będzie się mógł ukazać, podobnie jak kilka opowiadań z tego czasu. Powstały wówczas rozdziały: Moje małżeństwo, Śmierć Matki, Interesy mojego teścia i szkic rozdziału Towarzystwo warszawskie.Autor nie potrafił jednak powrócić do stylu, jakim napisany jest pierwszy tom. Nowe rozdziały dotyczyły spraw trudnych, a nieraz ponurych, ich bohater to ktoś pozbawiony marzeń i złudzeń, przytłoczony przez rzeczywistość. Pierwszy tom natomiast, pisany w ciężkim czasie okupacji jest pełen temperamentu i zaufania do świata. Można powiedzieć, że Iwaszkiewicz spełnia wolę Josepha Conrada: „Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze aż do końca”. Jest to marzenie o powrocie do zamkniętych już światów, tak samo jak w innym napisanym podczas wojny arcydziele, w poemacie Czesława Miłosza Świat. Poema naiwne, który Iwaszkiewicz bardzo wysoko cenił. Także na emigracji w tym czasie powstawały podobnie nastrojone wspomnienia, zebrał je wówczas i wydał w tomie Kraj lat dziecinnych Mieczysław Grydzewski, przedwojenny redaktor „Wiadomości Literackich”. Jeśli nie do opisu minionego świata, to do czego służy poecie materia wspomnieniowa? Może najważniejszy jest dlań namysł nad tym, nie co, ale jak pamiętamy, a więc jak postrzegamy rzeczywistość, jak w niej żyjemy, jak przebiegają napięcia między elementami świata i jednostką, jak kształtuje się człowiek? We wstępie do Książki moich wspomnień autor pisze, że zależy mu na tym, by zobaczyć, „jak świat zewnętrzny przełamywał się w duszy dziecka, młodzieńca i mężczyzny”. Z doświadczeń Iwaszkiewicza możemy wyprowadzić pewną sekwencję zasad: jak doznajemy, tak zapamiętujemy, jak zapamiętujemy, tak wspominamy, jak wspominamy, tak żyjemy. Tak też patrzymy na innych. Czytelnikowi pamiętnika poety pozostają w pamięci wyraziste portrety ludzi z jego najbliższego otoczenia i mimo woli sam zaczyna w ten sposób postrzegać własny świat. W Książce moich wspomnień daje o sobie znać wyjątkowa cecha pisarstwa Iwaszkiewicza – jego bezpośredniość. Jest ono bardzo osobistą, prywatną opowieścią. Jak pisał w poemacie Mapa pogody:
Posłuchaj słowa mojego prostego,
Bo nikt już inny tak tobie nie powie.
W latach siedemdziesiątych Iwaszkiewicz wraca do pisania wspomnień. Miały się one złożyć na książkę Aleja Przyjaciół, której ostatecznie nie skończył, ukazała się ona w 1984 roku. Szkice te nawiązują do pisanej trzydzieści lat wcześniej Książki moich wspomnień, są jej kontynuacją, powraca podobny ton. Nieraz Iwaszkiewicza wspominkarza nawiedzały wątpliwości. Zastanawiał się, czy powrót do przeszłości nie zamyka drogi w przyszłość. W wierszu pod znamiennym tytułem Odwiedziny miejsc ulubionych w młodości pisał:
Przeminęło. Zamknięte. Skończone. Na wieki!
Nie wstrzymuję tej wody. Odpływa, odchodzi,
Niechże bieży, gdzie giną wszystkie, wszystkie rzeki,
Stary świat się pochylił, inny dzień się rodzi.
Wiedział też, że w późnym wieku pamięć bywa zawodna, myli imiona, nazwy i fakty. Potrafił sobie gorzko z tego pokpiwać. Nic jednak nie mogło przemóc jego silnej potrzeby wspominania, o czym świadczą też liczne odwołania do doświadczeń i spotkań z ludźmi, rozproszone nie tylko w jego poezji, opowiadaniach, ale i w publicystyce. Warto je śledzić i z tych fragmentów po swojemu układać obraz Iwaszkiewiczowskiego świata. On sam zaś, kiedy sięgał w przeszłość i wymieniał bliskie mu pamiątki, w pisanym tuż przed śmiercią wierszu Rzeczy mówił:
i ja na tym leżę
Jak wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę.
PIOTR MITZNER
Wstęp do nowego, pierwszego pełnego wydania „Książki moich wspomnień” Jarosława Iwaszkiewicza, Wydawnictwo Marginesy, 2022.
Szanowny Panie Redaktorze,
Łatwo w naszych czasach stracić poczucie rzeczywistości. Powiedziałbym nawet, że czasami to konieczne, bo rzeczywistość zupełnie nie staje na wysokości zadania, to znaczy zamienia się w coś zupełnie innego, np. w koszmar senny czy sekwencję scen z filmu katastroficznego. Czasami, już po przebudzeniu i nawet po wypiciu kubka mocnej kawy, mam wrażenie, że stąpam nie po ziemi, lecz po linie rozpiętej nad kraterem czynnego wulkanu.
Z tym większym zapałem przeczytałem najnowsze wieści od znanego nam wszystkim poety Fantazjana, który z niezrównanym wdziękiem łączy bezkompromisowość artysty z poczuciem rzeczywistości. Być może Pan zna tę anegdotę, jaką znalazłem ostatnio u pewnego diarysty: Malarz Giovanni Graffione rozmawiał z Lorenzo il Magnifico o dekoracji katedry florenckiej:
– Chciałbym – powiedział Medyceusz – mozaikami i stiukami wypełnić wszystkie pola kopuły katedry.
– Nie macie, panie, mistrzów – odrzekł trzeźwo Graffione.
– My mamy tyle pieniędzy, że to zrobimy – żachnął się książę.
– Ej, Wawrzyńcze! – replikował artysta. – Pieniądze nie czynią mistrzów, tylko mistrzowie robią pieniądze.
Oczywiście, czasy były zupełnie inne. Nie wydaje mi się, by Fantazjano tracił czas na rozmowę z którymś z dzisiejszych władców. Inna rzecz, że nie znajdziemy wśród nich nikogo przypominającego Wawrzyńca Wspaniałego. Same głowy do pozłoty. Fantazjano ma tę samą trzeźwość w ocenie twórczości jak Giovanni Graffione. Po co przywiązywać wagę do pieniędzy, skoro w porównaniu ze sztuką tak niewiele one mogą. Tego też nauczył się młody marzyciel Fryderyk Piórko od Fantazjana.
Ale nie tylko o mistrzach i ich Medyceuszach chciałem do Pana napisać po lekturze listu Fantazjana.
Któż z nas nie czytał Murgera! Zanim sięgnęliśmy po Baudelaire’a i Herberta zaczytywaliśmy się przecież w Scenach z życia cyganerii. Bohaterowie Henry Murgera walczą o siebie i płacą wysoką cenę ubóstwa, poniewierki, lekceważenia. Witając Fryderyka Piórko wśród warszawskich cyganów, przemierzających nieodmiennie od z górą dwustu lat szlak od Placu Zamkowego do Placu Trzech Krzyży (liczę od obiadów czwartkowych niezapomnianego króla Stanisława Augusta, ostatniego polskiego Medyceusza), chciałbym mu wpisać do sztambucha te słowa Henry Murgera o losie artysty:
„Życie [wymaga] hartu i odwagi, gdzie aby walczyć, trzeba się uzbroić w pancerz obojętności nie do przebicia dla zawistnych i głupców; gdzie o ile ktoś nie chce się potknąć, powinien zawsze zachować godność będącą mu podporą; życie urocze i straszliwe, które ma swoich zwycięzców i męczenników, i w którym każdy, kto w nie wchodzi, winien pamiętać o nieubłaganej przestrodze: vae victis!”.
Pozdrawiam Pana, Panie Redaktorze,
pilny Czytelnik Księgi przyjaciół
Wojciech Karpiński umarł dwadzieścia dwa dni po zamknięciu swojego „serialu” o „Kulturze” paryskiej.
Dlaczego właśnie wtedy sporządził ten autoportret i hołd? Nie dlatego przecie, że zamknięto nas wszystkich w domach z powodu covidu. Jego trybu życia zamknięcie nie zmieniło. Jak przedtem siedział przy biurku i pracował. Jak przedtem kontaktował się z bliskimi przede wszystkim telefonicznie.
Pierwszej odpowiedzi udziela sam w przedmowie. Drugiej – ustami swojego przyjaciela Józefa Czapskiego, który z kolei cytuje Paula Valéry: „Od nas zależy, czy odkryjemy dokoła nas martwe groby, czy skarby”. Wojciech Karpiński był temu „od nas zależy” nieugięcie wierny. Nic i nikt nie mogło go zepchnąć z własnej – suwerennej, jak z upodobaniem mówił – drogi. Z zachwytem opowiadał, jak Kot Jeleński podczas desantu wojsk alianckich na wybrzeże Francji siedząc w czołgu czytał, jakby siedział we własnym fotelu. Sam na pewno postąpiłby tak samo – gdyby tylko kule nie padały za gęsto.
Dlaczego więc uznał, że akurat wtedy wróci do lektur młodości i całego życia? Że je wyselekcjonuje i postawi nam przed oczyma – jako co? Pomnik wdzięczności dla swoich mistrzów? Zbiór nauk, głównie tej, że „od nas zależy”?
Od niego zależało też to, w jaki sposób się z życiem i nami rozstanie. Nie chcę przez to powiedzieć, że w lipcu 2020 roku spodziewał się rychłej śmierci. Tego nikt nie wie. Na pewno jednak od dawna o niej myślał – kto w naszym wieku nie widzi jej na horyzoncie?
Przedsięwzięcie, które z jego starannie obliczonymi tygodniami rozłożonymi na dni i godziny publikacji (co dzień punktualnie o 16.00!) wydawało się trochę figlem – trzy tygodnie po ostatnim wpisie okazało się testamentem. Autor figla pożegnał się. Po swojemu. Nikogo nie niepokojąc, nikogo nie absorbując. Wyszedł na palcach, z książkami w dłoni.
Na pożegnanie ten człowiek osobny, który jeśli udzielał nauk (niepytany – nie udzielał), to samym swoim istnieniem, pracowitością, erudycją, nieskazitelną kindersztubą, dyskretną wielką dobrocią, zechciał palcem wskazać, jak jego zdaniem należy żyć. Jak można życie wykorzystać. Jaką cenę się za to płaci i jakie osiąga korzyści. Tak czytana, ostatnia książka Wojciecha Karpińskiego wydaje się jego dziełem najbardziej osobistym i najbardziej przejmującym.
JULIA JURYŚ
*Posłowie do książki Wojciecha Karpińskiego „120 dni Kultury” (słowo / obraz terytoria, 2022). Aby zamówić – kliknij tutaj
Moje najwcześniejsze wspomnienie z domu Grossów to pokój Jasia i grupa koleżków (Adam Michnik, Olek Perski, Andrzej Titkow) planujących gazetkę ścienną. I śmichy-chichy kto ma zostać redaktorem naczelnym. Następna scena, którą pamiętam ma miejsce w dużym pokoju z fortepianem, tapczanem i dużym stołem pod oknem. Siedzę na krześle przy mniejszym stole bliżej drzwi, naprzeciw mnie w fotelu, ale też przy stole, siedzi mama Jasia, z papierosem i filiżanką kawy przed sobą (a może kieliszkiem czerwonego wina?). Musiałam wpaść zaraz po szkole w mocno zszarpanym fartuszku niepasującym do tej okazji. A mama Jasia rozmawia ze mną jak z dorosłą, nie jak z nieopierzoną nastolatką, koleżanką syna. Rodzice większości bliskich mi rówieśników pracowali poza domem, a kiedy ich spotykaliśmy, byli nieuważni, zawsze zajęci czymś innym. My też raczej ich unikaliśmy. Ona darzyła nas rodzajem przyjaźni. I zaciekawienia.
Zadziwiał mnie w ich domu brak hierarchicznej sztywności. Gdy czasami siadałam z nimi do obiadu (przy tym właśnie stole), matka i syn żartowali życzliwie z ojca, osoby, jak na warunki szarej Warszawy, dość ekscentrycznej. Miał pełno dziwacznych przygód – gdzieś się zgubił albo coś zgubił, żona i syn nazywali go Pipsztok, a on się uśmiechał rozanielony. W przeciwieństwie do mamy Jasia, nigdy z nami nie rozmawiał, siedział w małym pokoiku z portretami filozofów i, jak wtedy sobie wyobrażałam, czytał Woltera. Codziennie chodził do kawiarni Świtezianka, bywał tam w określonych godzinach, tak, jak to się robiło w Wiedniu, mieście odwiedzanym, gdy był dzieckiem (rocznik 1903). Gdy w 1990 roku z emigracji przyjechał do kraju, kelnerka – ta sama co zawsze – spytała go z wyrzutem: „Gdzie się Pan przez te lata podziewał?”.
Ich dom był inny i ona była inna. Przede wszystkim lekka, ironicznie nastawiona do świata. I bardzo dowcipna. Myślałam wtedy, że to trochę z Francji, może dlatego później poszłam na romanistykę. Często w ręku poza papierosem trzymała szczupły tom wierszy. Kiedyś pożyczyła mi jedyny wydany w powojennej Polsce tom wierszy Miłosza. Nie mogę powiedzieć, że doznałam olśnienia, oswojenie się z Miłoszem zajęło mi trochę czasu. Choć jej wiersze (których wtedy nie pokazywała) należały do przedmiłoszowskiej poetyki, był jej bardzo bliski, nie tylko jako poeta. Mieli podobny rodzaj wrażliwości społecznej. Słyszę, jak mówi o swojej alergii na endeków i na faszystów. Z Miłoszem już zostałam, a także z alergią na endeków.
Była wspaniałą tłumaczką, coraz pojawiała się jakaś nowa książka w jej przekładzie, koniecznie trzeba je było czytać. Napisała też rodzaj biograficznej opowieści o Szolcu Rogozińskim, była to pierwsza przymiarka do planów pisarskich, których szczegółów nie znam. Nigdy nie okazywała nerwowego obciążenia pracą, życie tu i teraz wydawało się zawsze możliwe, nawet gdy nagliły terminy. Możliwe, że tę przerwę w pracy wymuszał rytm palenia, papieros był w jej ręku stale obecny. Albo potrzeba czytania poezji, która jest rodzajem medytacji i zadziwienia światem. Nie widziałam jej nigdy w stanie zaaferowania.
Aż do 1968 roku. Ogromnie ciężko przeżyła aresztowanie syna. Jeśli wierzyć w psychosomatyczne przyczyny chorób, mógł to być powód (poza papierosami) jej tak przedwczesnej śmierci. Opowiadała mi moja mama, jak w marcu 1968 przyszła późnym wieczorem do Grossów, żeby się dowiedzieć jakie mają wieści o aresztowanych. Przy wspomnianym już stole siedzieli zaprzyjaźnieni z gospodarzami Maryna i Jerzy Zagórscy, których syn też był w więzieniu oraz książę Krzysztof Radziwiłł. Jerzy Zagórski zwracał się do Radziwiłła per „proszę księcia” (co moja mama z początku słyszała jako „księdza”). Zagórski wieszczył, że zaaresztowanych studentów władza wywiezie na Syberię i już ich nikt nie zobaczy. Mama Jasia się nerwowo śmiała. „To już wszystko było”, powtarzała.
Na Syberię nie wywieźli, ale przymusili do wyjazdu. Nie wiem komu dostał się okrągły stół i fotel, gdy znajomi wynosili meble z mieszkania. Mówiła wtedy, że z wojny zostały jej tylko meble, a nie ludzie, i że mebli nie będzie pilnowała. Podczas wojny z najbliższych straciła ojca i pierwszego męża, a poza tym mnóstwo przyjaciół i Warszawę. Opowiedziała mi o swoich przeżyciach tylko raz, pod koniec października 1968, gdy podłamałam się po wyjściu z więzienia. To nic takiego, mówiła, usiłując mnie pocieszyć, zobacz przez co przeszłam. Dość się wtedy przeraziłam tej opowieści i nie udało mi się nabrać zalecanego dystansu. Nie pamiętam by się przy tym śmiała.
Wywiozła syna i opierającego się nieco męża. I choć przeżywała to bardzo ciężko, nie opuszczało jej poczucie ironii. Już w Rzymie, gdzie czekaliśmy na wizy emigracyjne, spotkałyśmy się kiedyś na kawie z panią, która ubolewała nad tym jakich to genialnych studentów Gomułka wyrzucił z Polski. Jeden był genialnie zapowiadającym się chemikiem, inny niesłychanie zdolnym studentem filologii, a trzeci dostanie kiedyś nobla. Mama Jasia podsumowała: „Tak, u nas każda gęś jest łabędziem”.
Na wizę do Stanów czekała z mężem bardzo długo, to był niedobry czas. W Nowym Jorku energicznie zabrała się do budowania nowego życia. Pracowała w bibliotece na New York University, dojeżdżając metrem nieskończenie długo. Jedna z głupawych współpracowniczek „zazdrościła” jej tej niedogodności, bo „ma czas na czytanie książek”. Postanowiła zrealizować swe marzenie i zaczęła tkać kilimy. Szybko się okazało, że ma zaawansowanego raka płuc z przerzutami. Leczenie było krótkie i nieskuteczne. Zmarła 24 marca 1973, cztery lata od dnia wyjazdu, 54 lata od dnia urodzenia. Z kilimów skończyła dwie próbki, przedstawiające bajeczne opowieści o rycerzach, pawiach i egzotycznych roślinach. Miała wspaniałą wyobraźnię, zabrakło jej sił, żeby żyć.
IRENA GRUDZIŃSKA-GROSS
Tekst pochodzi z książki Jana T. Grossa „Hanna Szumańska-Grossowa. Wiersze i inne fragmenty”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić – kliknij tutaj
Hoplita odstawił włócznię, zdjął z pleców tarczę i usiadł pod jesionem. Pierwszy przywitał go Strepsjades i obwąchał jego sandały. Garncarz przyniósł chleba pszennego i oliwy.
– Nic nie jadłem od kilku dni – powiedział żołnierz. – Nazywam się Proksenos. – Odłamał kawał chleba i umaczał go w oliwie. – Ładnie pachnie. Chleb i attycka oliwa, dwie z trzech rzeczy, których najbardziej mi brakowało.
– Widzę, że wojna cię nie nakarmiła – powiedział garncarz.
– Wojna nie karmi, wojna zaludnia Tartar – roześmiał się hoplita, głaszcząc Strepsjadesa. – Zwierzęta nie znają wojen, tym darem bogowie uszczęśliwili jedynie ludzi.
– Tylko raz wyruszyłem na wojnę – powiedział garncarz – ale Hermes zarządził rozejm, zanim zostałem zabity.
– Tym razem zwycięstwo nie stało się naszym udziałem – rzekł Proksenos. – Zwycięstwo przypadło komu innemu.
– Nikt by się tego nie spodziewał, Proksenosie.
– A najmniej nasi wrogowie.
– Kto był tym razem naszym wrogiem? – zapytał garncarz.
– Stawiliśmy czoła koalicji – powiedział hoplita, wpychając do ust kolejny kawałek chleba. – Zaatakowaliśmy Beotów, którym w sukurs przyszedł Korynt i Lesbos.
– A kto nam przyszedł w sukurs? – zapytał garncarz.
– Rodos nas wsparł i Kreta.
– Zacni sojusznicy.
– Zacni i pobożni. Tak, tak, piesku, zacni i pobożni – Strepsjades obiegł żołnierza, wniebowzięty, że dopuszczono go do rozmowy. – Złożyli Nike ofiary w intencji zwycięstwa, ale nie przysłali ani jednego żołnierza. Sytuację pogorszyli nasi wodzowie, którzy nie stanęli na wysokości zadania. Jeden przeszedł na stronę Beotów, a drugi przebił się włócznią czy mieczem, a może jednym i drugim.
– Temperamenty, można powiedzieć, całkowicie odmienne – powiedział garncarz. – Wobec takich rozbieżności trudno o zgodę.
– Jeden chciał żyć, a drugiemu Atena obiecała nieśmiertelność po śmierci.
– Inwencja Pallady nie zna granic. Staram się nie być jej wierzycielem ani dłużnikiem – powiedział garncarz puszczając swoje koło w ruch. – Obyśmy nigdy nie stracili cierpliwości do naszych bogów.
„Walka hoplitów”, Luwr. Domena publiczna
– Już przeszło miesiąc, jak nie obcowałem z kobietą. Obiecywali nam, że po zdobyciu Tespiów każdemu hoplicie przypadnie Beotka, ale już wkrótce nie brankami się cieszyliśmy, lecz życiem, jeżeli je kto zachował. W Keramejku lupanarów nigdy nie brakowało.
– Niektóre wesołe hetery przeniosły się ostatnio z Keramejku do Pireusu.
– Po co wozić drzewo do lasu?
– Wiejscy bigoci, Proksenosie, narzekają, że w tawernach hałas nie milknie do rana i nie mogą zmrużyć oka po trudach obrad w Zgromadzeniu. Jak w takim rozgardiaszu odmawiać litanię do Ateny Dziewicy? Żądają, żeby ogłosić miasto świętą strefą, a hetery wygnać za mury, niech tam się bawią i dokazują. Jeszcze do tego nie doszło. W domu miłej Mnesarete, obok świątyni Afrodyty Pandemos, za drachmę nacieszysz się tym, czego łakniesz, hoplito.
– Znam ten zacny przybytek, garncarzu, a i sama Mnesarete musi mnie pamiętać z lepszych czasów, bo do niedawna zapału i drachm mi nie brakowało. Teraz pozostał mi tylko zapał, ale to przecież lepiej niż gdyby było odwrotnie, bo co ci po drachmach, skoro miłosnego zapału w sobie nie czujesz. Stary Sozomenos zawsze był mi życzliwy, zastawię w jego lombardzie moją tarczę. U Mnesarete nie będzie mi potrzebna, osłaniał się nią nie będę.
Garncarz roześmiał się i rzucił patyk Strepsjadesowi.
– Gdybyś mnie przyjął pod swój dach, wyćwiczyłbym twego syna we władaniu włócznią i mieczem.
– I włócznią, i mieczem! – zawołał garncarz. – Jako młody chłopak nie marzyłem o niczym innym. Potem zrozumiałem mądrość Odysa, kiedy szaleństwo udawał przed Palamedesem, by nie płynąć pod Troję z Menelaosem i całą zgrają. Zaprzągł do pługa osła i wołu, a rolę obsiewał solą. Chytry Palamed zdemaskował podstęp, małego Telemacha kładąc przed pługiem ojca, który zatrzymał lemiesz. Nie wierzę, że Odyseusz wrócił. Brzemię trojańskiej zbrodni było zbyt ciężkie, oszalał naprawdę i skoczył do morza z ostatniego statku, jaki mu pozostał. Mój syn, Proksenosie, wrodził się we mnie i nie ma pociągu do wojaczki.
– Widzę, że go przymuszasz do kręcenia kołem i macania gliny. A on przecież zaczytuje się w Iliadzie, podziwia Achillesa i w skrytości marzy o nieśmiertelnej sławie. Za męstwo w boju Ateny obdarują go obywatelstwem, którym ty nie możesz się poszczycić. Garnki potrafi lepić byle kto, a na wojnę zwołują tylko najdzielniejszych. Twoje koło garncarskie wierci się wokół własnej osi, a moja kolista tarcza przemierzyła ze mną pół świata, nie policzę, ile razy odbiła cios, który mógł mnie pozbawić życia. Ochraniała mnie od deszczu i wiatru, ogrzewała w chłodne noce jak czuła kochanka.
– Twoja tarcza jest bękartem koła pewnej boginki, którą Rzymianie nazywają Fortuną. Dobrze się bawią bogowie, patrząc na bitewny hazard. Skinieniem dłoni wysyłają na śmierć ludzkie marionetki.
– Wolę zginąć za sprawą kaprysu bogów, niż wieść życie podobne do twego. Jest gorsze od losu niewolnika, bo właściciel może niewolnika wyzwolić, a ciebie uwięziła glina. Tkwisz w niej jak w zastygłej lawie, która wylała się z Tartaru.
– Moje amfory i kratery…
– Amfory, kratery. Mówisz jakby to były posągi dla naszego Akropolu. A to są tylko skorupy, bo nic innego na tym Keramejku nie może się urodzić. Pełno tu tkaczy, kowali, farbiarzy. Ludek zręczny, ale mało lotny. Unikam was, kiedy tylko mogę.
– Nakładają ci jarzmo i każą zdychać z imieniem świętej Ateny na ustach. A ty idziesz potulnie jak wół ofiarny pod nóż.
– Masz szczęście, że nie powtórzę twoich słów archontom.
– Myślisz, że ich obchodzi gadanina jakiegoś garncarza z Keramejku, ubogiego metojka?
– Metojków w ryzach trzeba trzymać. W dostatki opływają, ale na miłość do Aten ich nie stać.
– Atena to oziębła bogini, ale klimat ateński mi służy – powiedział garncarz, zły na siebie, że wdał się w sprzeczkę z hoplitą.
– Ale chwała miasta jest wam obojętna. My, synowie Aten, mamy ich wielkość we krwi. Bliska jest chwila, kiedy Ateny znów otoczą opieką ludy, upokorzą tyranów, zetrą w proch…
– Ładnie prawisz, Proksenosie. Masz zadatki na męża stanu. Zgromadzenie Ludowe lubi mówców patetycznych. Ich przemowy działają jak zioła nasenne.
– Ateny się obudzą.
– Myślę, że są wystarczająco przebudzone.
– Moja i twoja miara są inne.
– Ja mierzę zwykle pojemność moich amfor i kraterów – powiedział garncarz, który chciał już zakończyć rozmowę.
– Moja miara wywodzi się z opowieści Homerowych. Znajdziesz tam Greków prawdziwych. Przeczytaj kilka pieśni, a może zrozumiesz.
– Masz rację, szał wojenny nie ma równego sobie. Z jaką ochotą śpieszą ludzie na pole bitwy, ile serca wkładają w zabijanie się nawzajem.
– Widok ateńskiej falangi idącej do boju budzi zachwyt i dumę – powiedział hoplita.
– Wróg drży, o zwycięstwie wątpić zaczyna i rozgląda się, dokąd uciec.
– Najtrudniej poradzić sobie z pierwszym zabitym wrogiem. Zadałem mu tylko jeden cios i osunął się przede mną martwy. Nie umiem zapomnieć tego żołnierza, któremu odjąłem oddech tak szybko jak gaśnie gwiazda. Drugiego nie pamiętam, dziesiątego tym bardziej. Zabiłem wielu, sam nieraz ledwie z życiem uszedłem i rany długo musiałem goić, ale tylko ten pierwszy wróg nawiedza mnie w chwilach wesela i odbiera mi radość. Nienawidzę go bardziej niż on mnie.
Proksenos podziękował za poczęstunek i odszedł. Strepsjades odprowadził go do zakrętu ulicy.
– Narysuję cię, hoplito, na jednej z moich amfor – powiedział garncarz w ślad za żołnierzem. – Dostaniesz to miejsce za darmo i na zawsze, w nagrodę, że się wydarzyłeś. Nie wiem, jak tam dawałeś sobie radę w polu, ale pod moim jesionem dzielnie stawałeś.
z greki przełożył
Prokopios