HOME

Słuchając na zoomie, jak Ija Kiwa czyta wiersz o wojnie

1 marca 2022, szóstego dnia inwazji Rosji na Ukrainę, zostało na zoomie zorganizowane spotkanie – „Voices for Ukraine” – włączone do serii spotkań „Words Together, Worlds Apart” zapoczątkowanych w czasie pandemii. Poetki mieszkające w Stanach: Olga Livshin (pochodząca z Dnipro) i Julia Kolchinsky Dasbach (z Odessy) w ciągu 48 godzin zebrały poetów ukraińskich oraz ich tłumaczy na wspólne czytanie wierszy. Dochód z wieczoru był przeznaczony dla poetów ukraińskich.

Alicja Rosé

Słuchając na zoomie, jak Ija Kiwa czyta wiersz o wojnie

Wczoraj słuchaliśmy na zoomie, jak Ija Kiwa

czyta wiersz w Kijowie, gdzie złote

czapki cerkwi nie schowały się do schronu,

słuchaliśmy każdy w swoim

mieszkaniu, prawie każdy, słuchaliśmy,

a byliśmy tylko oczami, jakbyśmy mieli

nic więcej, tylko oczy, jakbyśmy chcieli

ochronić ją oczami, którymi chłonęliśmy

każde słowo, gdy w tle palił się Babi Jar,

ale pamięć nie płonie, ufamy, pamięć jest nierdzewna,

pamięć niczym kret przeczeka, zahibernowana,

chcieliśmy wszyscy, tysiąc osób na zoomie,

w dwa tysiące oczu trzymać nad Iwą

parasol powietrza,

tarczę naszego patrzenia,

gdy skończyła czytać, podniosłam głowę,

na stole leżała książka z biblioteki

La tentation d’exister Ciorana,

wzgórza trzymały Bergen na kolanach,

zakwitły pierwsze krokusy, wszyscy

cieszyli się na wiosnę.

ALICJA ROSÉ

Krystiana Robb-Narbutt

Krystiana Robb-Narbutt (1945-2006) była wybitną artystką, graficzką, autorką instalacji, wystawiała swoje prace między innymi w Galerii Pokaz i w Zachęcie. Integralną częścią jej dorobku są teksty literackie – wiersze i proza. Ukażą się one w tym roku w opracowaniu Marty Tomczok i moim w Wydawnictwie Uniwersytetu Śląskiego. Tom zamykać będą refleksje o pisarstwie Krystiany Robb-Narbutt i impresje wspomnieniowe jej przyjaciół. Spośród nich publikujemy szkic Agnieszki Morawińskiej. Podajemy również do druku niepublikowane wiersze artystki.

 

Krystiana Robb-Narbutt

Wiersze

 

***

zatrzasnąłeś się wewnątrz

ja na zewnątrz

samotność wszędzie jest taka sama

 

***

Widziałam ślad po Tobiaszu

pasmo mgły unoszące

się miłośnie nad polem

to daje wiarę w ciągłość

poczucie nieśmiertelności

tego co w koło

i jeszcze coś

– po prostu piękno

 

Michałowi zamiast urodzinowej róży

Moja walka z Jakubem

poszła o anioła

chciałam choć jedno pióro

(jako wstęp do nieba)

próbowałam Jakuba

nakłonić do zwierzeń

o co naprawdę poszło

i co z tą drabiną

czy anioł był prawdziwy

a może fałszywy

i po której stronie

zostało zwycięstwo

 

L. S.

 Podróże z Julią dopiero się zaczęły

morze jest bardziej turkusowe

na plażę prowadzi ścieżka z muszelek i kamyków

słońce – okrągła złota kula

księżyc – odbija srebrne echo

w noc ciemną jak wnętrze owocu

spadają gwiazdy

czy masz jakieś życzenie –

pytasz Julii która była

 

***

Awangardowy artysta

wierzy w świętych obcowanie

proponuje medytacje

powietrza góry wiatru

zapomniał

że ze skały spadł na ziemię

 

***

We śnie

widziałam miejsce po aniele stróżu

zostawił kartkę

z powodu braku wpływu udaję się na ziemię

 

***

Kryjówka kreta

igranie komara

szelest wiatru

wszystko na granicy bytu

a może niebytu

co to za pytanie

 

Piotrowi M.

Poeta pisze do malarza

o tym co czuje

fioletowo-szary

to kolor walki Jakuba z aniołem

kobalt przez błękit do brudnej bieli

dążeniem do nieskończoności

pomarańczowa pręga

śmiercią czy miłością

gdzie malarz schował swoje egzystencjalne niepokoje

pyta

bo on poeta

ukrył je

między wierszami

luty 2004

Krystiana Robb-Narbutt „Sen o czarnej górze”

 

Agnieszka Morawińska

Inne anioły

Kiedy objęłam Krystianę na pożegnanie, po pokazie poświęconego jej filmu w Zachęcie, poczułam, że w środku, pod ubraniami, nie ma nic. Ta pamięć jej niematerialności dotąd mnie prześladuje. Jacek Sempoliński powiadał, że Krystiana jest kobietą jedwabną, ale wielokrotnie przekonywałam się jak mocną materią jest ten jedwab tym bardziej więc przeraziło mnie wrażenie obejmowania powietrza – nie wiedziałam wtedy, że Krystiana jest śmiertelnie chora.

Zaprowadziła mnie do niej, na Saską Kępę Kinga Kawalerowicz, kiedy pracowałam nad wystawą „Artystki polskie”, dla Muzeum Narodowego w Warszawie. To było niedługo po śmierci matki Krystiany, kiedy jej z mnisią cierpliwością i precyzją wykonywane wielkoformatowe rysunki krążyły wokół tematu ziemi, pamięci, ukorzenienia.  Zaprzyjaźniłyśmy się, to znaczy uległam czarowi Krystiany, jej niezwykłej aurze, tworzonemu przez nią otoczeniu i umiejętności prowadzenia rozmowy. Nauczyła mnie, mieszkankę Mokotowa, rodzinnej historii Saskiej Kępy i wprowadziła w krąg problemów jej pokolenia Polaków–Żydów. Tylko ona potrafiła w tak przejmujący i otwarty sposób opowiadać o żydowskim dziedzictwie, o przerwanej tradycji i wysiłkach odszukiwania obyczajów – już nie religii – o  bólu, przemijaniu, o intymnej obecności śmierci.

W jej wierszach, równie delikatnych jak jej rysunki, pojawiają się stałe figury myśli: unoszące się nad ziemią białe motyle, ćmy, skrzydlate anioły. Powietrze jest w ruchu: powiewy, podmuchy, szumy, dźwięk deszczu. Nie ma w tej poezji cywilizacji, są za to żywioły i natura, jej wieczny porządek, czasem przerażający w nieuniknionej powtarzalności, czasem kojący, często zachwycający. W porządku natury mieści się miłość i śmierć: miłość jest sensem istnienia, jest cudem współodczuwania, porozumienia w zachwycie nad życiem, ale śmierć jest tuż:

Sen

to odrobina śmierci

za życia

sam na sam ze sobą

w pustym fotoplastykonie

czekam na słowo koniec

Historia w sposób wyraźny pojawia się w prozie Krystiany. To przesmutne strzępy wspomnień przekazanych przez matkę o babce, o ciotkach, o bliskich, których Krystiana nie poznała, ale nosiła w sobie ich wspomnienie.  Wspomnieniem chorej na cukrzycę ciotki były gablotki ze strzykawką i kostkami cukru. Gablotki – forma wypowiedzi Krystiany miały się tak do jej rysunków, jak proza do poezji. Pod naporem myśli artystka zrezygnowała z niezwykle wyrafinowanych rysunków tworzonych z „farby łez i wody” na rzecz miniinstalacji w kupowanych w IKEI ramkach-gablotkach. Używała tam przedmiotów gotowych po to, by w najprostszych formach zawrzeć pamięć o tragedii umykającej słowom. Tak jak w poezji i w rysunkach unikała przedmiotów, tak w gablotkach oddała im głos i podobnie jak w dwóch wielkich instalacjach: mieszkaniu przy ulicy Królowej Aldony i zaczarowanej chałupce w Skowieszynku – przedmioty znalezione na straganach i odpustach mówią o żałosnej powszechnej tęsknocie do piękna, o adoracji słodyczy.

W dzisiejszym świecie poddanym konsumpcji i konkurencji Krystiana była osobna. Miała bardzo wielu przyjaciół, ale była osobna swoim poczuciem kruchości istnienia, oderwaniem od codzienności, które w sobie tylko właściwy sposób potrafiła godzić z obowiązkiem nie pozostawania obojętnym: delikatna, otoczona aniołami swojej wyobraźni, jedwabna Krystiana była dość twarda, żeby przesiedzieć wiele miesięcy w więzieniu na Rakowieckiej „za działalność wywrotową” w 1968 roku. Po jej śmierci ukazał się wiele mówiący nekrolog: „płacze po Tobie cała ulica Królowej Aldony”, a artyści wszystkich pokoleń ofiarowali swoje prace na aukcję, która zasiliła fundację imienia Krystiany. Mam nadzieję, że ta publikacja przypomni niezwykłą artystkę: malarkę, rysowniczkę, poetkę i roztaczającą wokół siebie czary kobietę.

Galeria jednej fotografii (11)

Skoro zdjął koronę, to nie ma znaczenia, czy nosi imię Gustaw, Karol Gustaw czy Gustaw Adolf. W sierpniu 2011, kiedy w Nordiska Museet w Sztokholmie robiłam to zdjęcie, na wystawie oglądałam też młodą kobietę rozsznurowującą gorset kwiecistej sukni oraz puste gabloty z tabliczką „Sápmi”. Stojąc przed nimi zastanawiałam się, czy to stan przejściowy – przygotowania do kolejnej ekspozycji, czy już sama prezentacja rdzennej ludności regionu.

„Król na wystawie”, Sztokholm 2011, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp

20 grudnia 2021

ELŻBIETA LEMPP

Drzewa Adama

Wiele lat temu, na początku naszej znajomości, Adam Zagajewski pokazał mi miłorząb przed kościołem franciszkanów. „To jedno z najstarszych drzew na świecie” – wyjaśnił. Nie ten okaz, oczywiście, lecz ród miłorzębów, prehistoryczny. Zresztą jest to drzewo długowieczne – może przetrwać nawet cztery tysiące lat. Jak wyjaśnił poeta, w Krakowie jest jeszcze jeden miłorząb, starszy – w Ogrodzie Botanicznym, gdzie często spaceruje. Miłorząb pączkuje późno, w drugiej połowie kwietnia, ale długo utrzymuje też liście jesienią – złote, drżące na wietrze. Później, w Ameryce (gdzie znalazłam się za sprawą Adama), nieraz spotykałam miłorzęby (charakterystyczny zjełczały zapach osnówki ich nasion był znakiem późnej jesieni). A ostatnimi laty miłorzęby zaczęto masowo sadzić w ogródkach i parkach, chociaż wcale łatwo się nie przyjmują.

Fot. Andrzej Nowakowski

Latem 2020 roku, w rozmowie dla miesięcznika „Kraków” Adam wyznał, że franciszkański miłorząb jest jego ulubionym drzewem: „Znajduje się on od strony najpiękniejszego witraża Stanisława Wyspiańskiego, czyli Boga Ojca. Kiedy tam przechodzę, wyobrażam sobie rozmowy między witrażem a drzewem. Te ich nieme dialogi muszą być niezwykle interesujące. Wsłuchując się w nie, można doznać satysfakcji estetycznej związanej zarówno z dziełem sztuki, jak i z dziełem natury”. Ale na trasie spacerów Adama były też inne drzewa: wspaniały platan naprzeciwko filharmonii, dąb jagielloński w ogrodzie botanicznym, wiąz w Ogrodzie Mehoffera. „Stworzyłem sobie w Krakowie coś w rodzaju mapy drzew, które lubię odwiedzać. Robię to zwłaszcza wiosną, kiedy budzą się po zimowym odpoczynku, ale też o innych porach roku, by móc patrzeć, jak się zmieniają”. Zaczyna się druga wiosna, kiedy Adam nie słucha śpiewu kosów.

Kilka tygodni temu wichura powaliła potężny buk czerwony, jedno z najpotężniejszych drzew na Plantach. Dzieci wspinają się na jego pień, mieszkańcy proszą, aby pozostawić go na swoim miejscu jako „świadka historii”. 21 marca w południe, młodszy buk, stojący w pobliżu powalonego giganta został nazwany drzewem Adama Zagajewskiego i Poezji. Myślę o Adamie na Plantach. Myślę przy ulicy Kopernika, której poświęcił wiersz:

[…]

dalej czekał

ogród botaniczny,

gdzie co roku

powtarza się cud

kwitnienia drzew

i smukły miłorząb

pilnuje wejścia

do niedużego raju,

który opuściliśmy

ze spuszczoną głową,

odkrywając dzięki temu

kamyki i trawę,

i glinę, z której

ty teraz lepisz

nowe życie.

ANNA ARNO

 

 

„Niemy prorok” Josepha Rotha

Dziwny jest ten Roth. Pastwi się bez litości nad duchem mieszczaństwa, które odradza się triumfalnie po każdej wojnie i rewolucji, odporne na wstrząsy i próby zmiany świata. Przez powłokę satyry prześwitują obrazy miłosnego zapamiętania. A w tle – smugi melancholii.

Małgorzata Łukasiewicz

Joseph Roth

„Niemy prorok” [fragment]*

Friedrich zachorował.

Leżał w swoim pokoju, z lekka otumaniony gorączką i po raz pierwszy błogo ukołysany samotnością. Dotąd zaznawał tylko jej okrutnej wierności i zawziętej niemoty. Teraz doświadczał jej czułej przyjaźni i wsłuchiwał się w cichą melodię jej głosu. Bez przyjaciół, bez kochanek i bez towarzyszy. Przychodziły tylko myśli, jak dzieci, w jednej chwili spłodzone, urodzone i dorosłe. Po raz pierwszy w życiu poznawał chorobę, dobroczynną presję jej miękkich dłoni, przedziwne złudzenie, że mógłby wstać, ale nie chce mu się podnieść, poczucie, że leży, a zarazem unosi się w powietrzu, siłę płynącą z opuszczenia jak łaska z nieszczęścia i bezsłowny dialog z niebem, rozległym i szarym, które wypełniało okno wysoko położonego pokoju, jako jedyny gość z zewnątrz. Gdy inni chorują, myślał, przychodzi przyjaciel, pyta, czy może zapalić papierosa, podaje choremu rękę, którą zaraz umyje, ze względów higienicznych. Kochanka roztacza macierzyńskie instynkty, upewnia samą siebie, że umie kochać, zdobywa się na małe, kokieteryjne poświęcenie, delikatną rączką z samozaparciem dotyka wstrętnych przedmiotów. Towarzysze robią optymistyczną wrzawę, serwują leżącemu treść wydarzeń w sztucznie dowcipnym przebraniu, śmieją się zbyt głośno, uśmiechają wyrozumiale i uświadamiają sobie przy tej okazji, że sami są zdrowi, jak filantrop, który na widok żebraka sięgając do sakiewki, mimowolnie uświadamia sobie własną zamożność. Tylko ja jestem sam. Berzejew został w Rosji. W przeciwieństwie do mnie ma ojczyznę. Niewykluczone, że za sto albo za dwieście lat żaden człowiek na świecie nie będzie miał miejsca, gdzie czułby się u siebie i bezpiecznie. Ziemia jak długa i szeroka będzie wyglądała niczym morze, a jeśli żeglarz jest u siebie wszędzie, gdzie szumi woda, to każdy człowiek będzie u siebie wszędzie, gdzie znajdzie pod stopami trawę, kamienie albo piasek. Urodziłem się za późno albo za wcześnie. Jestem jednym z tych eksperymentów, które przeprowadza natura, nim zdecyduje się zrodzić nowy gatunek. Gdy gorączka ustąpi, wstanę i wyjadę. Dopełnię dosłownie losu obcości. Trochę sobie przedłużę opuszczenie w chorobie, a wędrówka zmieni moją samotność w szczęście, tak jak to uczyniła choroba.

Gorączka ustąpiła. Friedrich wstał. Nigdy nie zaznał dzieciństwa ani opieki matki, wyrósł nie słysząc nazw chorób ani rozmów na ich temat, toteż teraz nie był nawet ciekaw, co mu dolegało. Ale musiał wymienić jakąś chorobę, by dostać urlop. Wywiedział się, jak się nazywa stan, którego był doświadczył. Wziął urlop na pół roku. Dopuszczam się tak zwanej podłości, rzekł do siebie. Według moralnych poglądów tego głupiego świata łajdactwem jest pracować dla sprawy, do której nie jest się przekonanym w takim stopniu, jak jej przywódcy. Ale jeszcze większym łajdactwem jest przerwać taką pracę i brać za to pieniądze. Zarówno burżuazyjne społeczeństwo, jak jego rewolucyjni przeciwnicy mają trafne określenie dla takich jak ja. Takie postępowanie nazywają cynizmem. Jednostkom nie pozwala się na cynizm. Tylko ojczyznom, partiom i zarządcom przyszłości wolno posługiwać się cynizmem. Jednostce nie pozostaje nic innego, jak tylko jasno się zdeklarować. Jestem cynikiem.

Zaopatrzył się w pieniądze i – po raz który w życiu? – w paszport na fałszywe nazwisko. Pokrętnymi dyplomatycznymi sposobami rewolucja nabrała prawowitości. Friedricha nie cieszył fałszywy paszport. Nawet reakcyjna policja rozpoznawała pseudonim rewolucjonisty, podobnie jak incognito bałkańskiego księcia. Tylko gazety opłacane przez tchórzliwych fabrykantów wierzyły czasem, że przekazują rządowi swej ojczyzny nowinę, ujawniając, iż ten a ten niebezpieczny wysłannik rewolucji przekroczył granicę pod fałszywym nazwiskiem. W rzeczywistości rządy starały się ukrywać niebezpiecznych ludzi przed gazetami. Skończyły się czasy, kiedy Friedrich prowadził prywatną wojnę z porządkiem świata i jego patronami, uciekając się do ryzykownych podstępów i zbędnej maskarady. Teraz miał niepisane, ale międzynarodowo uznawane prawo do nielegalności.

Ruszył przez wielkie miasta cywilizowanego świata. Widział muzea, gdzie skarby przeszłości gromadzi się w magazynach jak meble, z których się nie korzysta. Widział teatry, gdzie na scenie uróżowani ludzie za opłatą przedstawiają podzielony na akty kawałek życia z dorobioną pointą. Czytał gazety, w których wydarzenia pokrywa się wiadomościami, jak obojętne przedmioty interesującym woalem. Siadywał w kawiarniach i restauracjach, gdzie ludzie spotykają się jak towary w oknie wystawowym. Odwiedzał ubogie lokale, gdzie bawi się część społeczeństwa zwana „ludem”, i pławił się w twardym, mocnym blasku towarzyszącym uciechom biedaków. Jak gdyby nigdy do nich nie należał, zachodził niczym turysta do sal, gdzie się zbierali, aby słuchać o polityce i poczuć, że są jednym z czynników biegu świata. I jak gdyby sam nigdy do nich nie przemawiał, dziwił się naiwnemu entuzjazmowi, który witał puste dźwięki frazesów, na podobieństwo pobożnego skupienia wiernych w odpowiedzi na głuchy głos tandetnego dzwonu. Jak gdyby nie było żadnej rewolucji ani wojny! Nic! Wszystko wymazane! Młodzi ludzie w spodniach o szerokich plączących się nogawkach, z wywatowanymi ramionami, kokieteryjnie wyginający się w biodrach, całe pokolenie bezpłciowych awiatorów przenikało wszystkie warstwy społeczeństwa. Futbol wzmacniał mięśnie i nadawał wszystkim twarzom jednaki wyraz przytomności umysłu i bezmyślności. Proletariusz trenował dla rewolucji, burżuj dla przyjemności. Powiewały sztandary, ludzie maszerowali i tak jak w każdej metropolii powtarzały się pewne numery variétés, tak też w każdej metropolii miał swój grób Nieznany Żołnierz. Nawet w mniejszych miejscowościach Friedrich napotykał stepujących Murzynów oraz pomniki poległych.

Teraz na własne oczy oglądał „życie”, którego blask – daleki, tajemniczy i zapowiadający cuda – opromieniał pragnienia jego wczesnych lat. Zupełnie jakby ciemnoczerwony refleks neonu w przeciwległym oknie brać za łunę wielkiej, niesamowitej pożogi. Teraz widział źródła swoich pięknych złudzeń. I szydził z nich z satysfakcją, jaką odczuwa rozumny człowiek, odkrywając błędy. Chodził tak i demaskował jedno źródło po drugim, i święcił triumfy w rozgrywce z samym sobą.

Z czasem wszystkie źródła zostały zdemaskowane, szybciej niż się spodziewał. Teraz poznawał zagubienie w obcych miastach, wędrówki bez celu w pierwszych godzinach zmierzchu, kiedy zapalają się srebrzyste latarnie, a opuszczony człowiek czuje w ciele nagły ból tysięcznych ukłuć. Chodził zadeszczonymi ulicami, po lśniącym asfalcie rozległych placów, które przypominały jeziora, z podniesionym kołnierzem płaszcza, odgrodzony od zewnątrz, zmierzając tam, dokąd go oczy poniosą. Wstawał wcześnie, wkraczał w promienny ranek, rojny od śpieszących ludzi, kobiety, którym się nie przyglądał, jaśniały ku niemu urodą, z ogródków śmiały się dzieci, powolni starcy, którzy pośród spiesznych przechodniów zdawali się w dwójnasób czcigodni i powolni, tchnęli pojednawczą łagodnością. Wreszcie bywały dni, kiedy objawiały mu się proste, niezniszczalne piękności, a nad pragnieniem, by raz jeszcze zacząć żyć od początku, niemal górowała ufność, że bez trudu może tego dokonać.

Z początkiem wiosny znalazł się w Paryżu. Każdej nocy chodził gładko brukowanymi, cichymi ulicami, napotykał obładowane wozy jadące do hal targowych, równomierne człapanie topornych, kosmatych koni, skrzętne, swojskie pobrzękiwanie dzwonków, starannie spiętrzone głowy kapusty, błyskające bielą spomiędzy rozczapierzonych zielonych liści, sztuczną czerwień marchewek o cienkich ogonkach, krwawy, wilgotny i ciężki blask potężnych wołowych ćwierci. Każdej nocy zaglądał do piwnicy, gdzie tańczył lud – marynarze, dziewczyny uliczne, biali i kolorowi z kolonii. Akordeon, instrument rozbuchanej melancholii, zasypywał jasną salę radosnymi marszami. Friedrich to kochał, bo przypominało mu towarzyszy z czasów rewolucji, bo było muzyką zagubienia i beztroski, wywoływało spokojny obraz wieczorów w wioskach na wschodzie i zarazem palący skwar afrykańskich pustyń, zawierało w sobie śpiew mrozu i wieczną ciszę lata. Duże lustra na ścianach odbijały rozrzutne szeregi lampek u sufitu, z jednej sali robiły dwadzieścia sal, stokrotnie pomnażały liczbę tancerek. Nie widział już schodów i drzwi prowadzących na ciemne ulice. Lustrzane ściany zamykały salę jeszcze szczelniej niż cegły i marmur i zmieniały piwniczkę w nieskończony podziemny raj. Siedział przy stoliku i pił wódkę. Pewnego razu, w godzinie, kiedy wydawało mu się, że niczym już nie może się zbłaźnić, ponieważ jest to ostatnia noc tego świata i nie nastąpi po niej żaden poranek, kazał sobie przynieść arkusik papieru i napisał, bez wstępnej formułki:

„Przez długie lata o Pani nie myślałem. Od kilku dni wciąż stoi mi Pani przed oczyma. Wiem, że Pani już o mnie nie pamięta. Wiedzie Pani życie, które dziś, jak zawsze, jest kosmicznie odległe od mego. Mimo to znajdzie Pani tu mój adres. Gwoli szczerości wyznam, że to nie jakiś nieprzezwyciężalny przymus każe mi pisać do Pani. Może to tylko nieprzezwyciężalna nadzieja…”.

Wyszedł na dwór. Świtał ranek, dziś tak jak zawsze, świat nie przepadł. Nad domami rozpościerała się błękitna poświata, ktoś otworzył okno. Uparcie i z oburzeniem warczał gdzieś silnik samochodu. W świetle budzącego się poranka Friedrich wsunął list do skrzynki.

* Joseph Roth, Niemy prorok. Tłum. Małgorzata Łukasiewicz. Wstęp Witold Bereś. Kraków-Budapeszt-Syrakuzy, Austeria, 2022. Książka do kupienia – kliknij tutaj

Fantazjano „Lekkość poety”

Szanowny Panie Redaktorze,

wraz z pierwszymi podmuchami wiosny pojawił się u mnie młody poeta, Fryderyk Piórko. Okazał się on nie tylko wybrańcem Muz, ale także człowiekiem o silnym charakterze. Otóż z właściwą swemu wiekowi pewnością siebie (ma lat 19) oświadczył właśnie swoim rodzicom, iż zamierza poświęcić się pracy pisarskiej. Chwalebny ten zamysł nie spotkał się jednak ze zrozumieniem szanownych rodzicieli. Tata-bankier i mama-finansistka usiłowali nakłonić Fryderyka wszelkimi sposobami, aby oddał się studiom ekonomicznym. To jest, rzecz jasna, zupełnie niemożliwie, albowiem eteryczny ten młodzieniec na sam dźwięk słowa „ekonomia” lub – za przeproszeniem – „finanse” popada w stan katatonicznej obojętności. Trzeba przyznać, że przy takim stosunku do ekonomicznej strony życia mój młody przyjaciel nie mógł wybrać lepszego zawodu niż pisarstwo, albowiem pracując piórem, nader rzadko będzie miał do czynienia z jakimikolwiek pieniędzmi.

Obawiam się, że na tym tle może dojść między Fryderykiem a jego rodzicami do większej różnicy poglądów. Pisanie na ogół nie przynosi dochodu, a z jakichś powodów bankierzy i finansiści ze wszystkich słów naszego języka najbardziej lubią akurat słowo „dochód” – a czyż nie piękniej brzmią, dajmy na to, „przedwiośnie”, „fiołki” czy „skowronek”? Dla czcicieli mamony jeszcze bardziej szokująca może być wiadomość, że nawet publikowanie nie zapewnia tak zwanego dochodu. Wręcz przeciwnie – młody poeta może nazwać się szczęściarzem, jeśli nie będzie musiał do swego dzieła dokładać z własnej, dziurawej kieszeni. Mając w tej dziedzinie niejakie doświadczenie, poczułem się w obowiązku uprzedzić Fryderyka, iż po kilku miesiącach twórczej pracy niechybnie zejdzie do najniższych pokładów życia, nie będzie miał grosza przy duszy ani widoków na poprawę, co więcej – ciszę potrzebną do tworzenia subtelnych poematów będzie mu zakłócało burczenie w brzuchu, a jego myśli, zamiast do krainy poezji, zaczną wędrować w kierunku masarni.

Marc Chagall „Dziecko z gołębiem” (kolekcja prywatna)

Młody mój przyjaciel spojrzał na mnie marzycielskim wzrokiem, świadczącym o tym, że te kasandryczne wizje nie robią na nim wrażenia, i odparł, że problem biologicznego przetrwania można łatwo rozwiązać, przechodząc na ścisłą dietę. Nie mogłem temu argumentowi odmówić słuszności. Wszak ludzie urządzają sobie głodówki dla zdrowia i urody, wystawiając na ciężką próbę swą siłę woli. Młodemu poecie głodówka przychodzi bez trudu, albowiem w całym domu najczęściej nie ma nic, co nadawałoby się do zjedzenia. Widząc, że postanowienie Fryderyka jest niezłomne, cóż mogłem zrobić? Oddałem mu cały zapas pierogów ruskich i poprosiłem, by wpadł do mnie za jakiś czas.

Zjawił się wczoraj – w jednej ręce trzymał gałązkę forsycji, w drugiej – plik kartek zapisanych drobnym maczkiem – najnowsze dzieło! Na jego bladym licu malowało się szczęście. Powiedział, że gdy służy się Muzom, nie mamonie, problemy finansowe rozwiązują się same – na przykład dzięki diecie osiągnął taką lekkość, że w ogóle nie wydaje pieniędzy na środki transportu – przemieszcza się unoszony wiatrem. Gdy to mówił, ciepły podmuch wpadł przez okno i mój przyjaciel wzniósł się w powietrze.

Niechaj Pan czasem, Panie Redaktorze, wyjrzy przez swoje okno, może akurat będzie tamtędy przefruwał Fryderyk Piórko.

FANTAZJANO, przyjaciel poetów

 

„Bo ten zwycięża, który się śmieje”. Wygrana Tadeusza Hollendera

Swoje trzydzieste trzecie urodziny Hollender spędził na Pawiaku. Był 30 maja 1943 roku. Siedział w więzieniu od kilkunastu dni. Nie ma wątpliwości, jak celebrował swoje święto z towarzyszami niedoli: recytował, opowiadał, dawał radość, a zza krat uśmiechał się szyderczo. Był zwycięzcą. Wiedział, czym jest dobro i nie bał się zła. Choć przed nadejściem zła ostrzegał. Rozstrzelano poetę dzień po jego jubileuszu, 31 maja, w ruinach warszawskiego getta.

Urodził się w Leżajsku. Tu, jako dziecko, widział I wojnę światową, tu przeszedł front. Doświadczenie to okazało się, jak można sądzić, zasadnicze w życiu przyszłego poety – był to paskudny katalizator, odpowiedzialny za niemałą część przyszłej twórczości, za stosunek poety do świata i jego postawę obywatelską. Zobaczył wówczas, czym jest mord, i czym jest ludzkość. „Na długi bagnet człowiek brał człowieka”. I strzały. Ich huk będzie powracał w uszach Hollendera głuchym, tragicznym echem.

Ze względu na urzędniczą pracę ojca często zmieniał miejsca zamieszkania, z czym wiązała się zmiana szkół i gimnazjów. Matura w roku 1928. Po niej – uniwersytet we Lwowie, mieście ukochanym, na które tak lubił narzekać. Tych narzekań nie można jednak brać nazbyt poważnie..

Pisać zaczął w gimnazjum, ale debiutował w lwowskiej jednodniówce studenckiej (1928), a zaraz po tym w krakowskim „Ikacu” (1929). Szybko zrozumiał, jak wielką moc ma słowo i czym może być literatura. Miał swoich wrogów: faszyzm – obcy i rodzimy – oraz nierówność społeczną. Silnie przeżywał ich dominację. Początkowo schronienie znajdował w naturze, w lesie. Tylko on słyszał, gdzie „zaszuszczą płynnym trawokołem zeszłorocznych liści szelesty”. Tylko on potrafił się „wszeptać, wśpiewać i wdrzewić” w młode polesie. Chował się w listowiu, bo nazbyt głośno dla niego „rozbrzmiewał huczek narodowy”. Tej ucieczce do swojskiej przyrody, do „liściastych bliźnich”, poświęcona jest duża część jego wczesnych wierszy. Słychać w nich bodaj najsilniej wpływy Leśmiana, ale to przecież nie zarzut.

Na Uniwersytecie Jana Kazimierza poeta studiował prawo, które go nudziło, a potem polonistykę (pod okiem prof. Kleinera), też bez satysfakcji. Po łącznie sześciu latach nauki rzucił studia. Prowadził jednak bujne życie „studenckie”, żył z młodą inteligencją miasta. Przy tym nie wylewał za kołnierz. W jego bliskim środowisku znajdowali się m.in. Karol Kuryluk, Tymon Terlecki, Teodor Parnicki, Stanisław Rogowski.

W tym czasie krystalizowała się już tematyka poezji Hollendera: dominują w niej motywy przyrodnicze, społeczne, motyw miasta i obrazów historii. Jego wrażliwość społeczna była nadzwyczajna. W publicystyce podejmował też problematykę ukraińską, a mówiąc ściślej – kwestię równouprawnienia Ukraińców. Wyrazem tej troski były także jego liczne przekłady poetów ukraińskich.

Leon Chwistek „Tadeusz Hollender”

Do tematów Hollendera należała także młodość, jej cienie i blaski. Skupiona wokół niego grupa akolitów, z którymi stworzył pismo „Wczoraj–Dziś–Jutro”, buntowała się rzecz jasna przeciw starszemu pokoleniu i tej walce z seniorskim mieszczańskim Lwowem w dużej mierze poświęcała łamy swojego periodyku. Wymarzonym patronem tych literacko-społecznych działań młodych miał być wielbiony przez Hollendera Julian Tuwim. W jakiejś mierze ten zamiar się udał – prominentny skamandryta udzielił na potrzeby pisma wywiadu, w którym m.in. z uznaniem mówił o poezji Hollendera. Był rok 1933.

Po kilku miesiącach „Wczoraj–Dziś–Jutro” wymknęło się z rąk grupy i znalazło nową redakcję. Po falstarcie rozgorączkowani młodzi nie dawali za wygraną, potrzebowali swojego medium. Byli zdeterminowani i jeszcze w tym samym 1933 roku udało im się powołać do życia „Sygnały” – jedno z najciekawszych polskich pism międzywojennych.

Redakcję objął Hollender i funkcję tę pełnił w pojedynkę do wiosny 1934 roku. O finanse zabiegała Stanisława Blumenfeldowa, „wielka jałmużniczka «Sygnałów»”. Spiritus movens był Karol Kuryluk, który dbał o periodyk na wszystkich możliwych poziomach. On także od kwietnia 1934 roku został drugim, obok Hollendera, redaktorem naczelnym, a wkrótce, po wewnętrznych niesnaskach, wskutek których Hollender opuścił na dwa lata redakcję, stał się redaktorem samodzielnym już do końca ukazywania się pisma, a z czasem także jego wydawcą.

Nie miejsce tu na szerszą charakterystykę „Sygnałów”. Powiedzmy jedynie o linii pisma, które w tamtym czasie zasługiwało na określenie „postępowego”. Dbało o rubrykę żydowską i ukraińską, pamiętało o białoruskim dorobku kulturowym. Było lewicowe i antyendeckie. Cenzura orała je wielokrotnie, przez co nagminnie musiało publikować teksty z białymi plamami. Nieciekawy czas, gdy ojczyzna cnoty uznaje za grzechy.

Na łamach „Sygnałów” Hollender uprawiał różne gatunki: poezję (kilku temperatur), publicystykę, ogłaszał także artykuły o teatrze, recenzował nowości wydawnicze, publikował przekłady poetyckie, a także reportaże z podróży. Rozgłos ogólnopolski przyniosła mu w roku 1934 nagroda „Wiadomości Literackich” za wiersz Stulecie. Rychło nawiązywał współpracę z satyrycznymi „Szpilkami”, gdzie spotkało go wielkie i zasłużone wyróżnienie: jego nazwisko wielokrotnie wymieniano na okładce obok nazwiska jego mistrza, Tuwima.

Jako człowiek lewicujący, Hollender wielokrotnie powracał w swojej twórczości do problematyki biedy proletariatu. Miał z nią we Lwowie bezpośrednią styczność – doskwierała mu ludzka nędza (której w wierszach częstym symbolem podziemna rzeka) i jego własne uprzywilejowanie, które wszakże nie pozbawiło go współczucia i nie impregnowało go na stan dojmującej beznadziei ubogich: trudno „być wodą – a płonąć”.

Schronienie w poezji Hollendera znaleźli także Żydzi. Sam poeta, Żydem nie będąc, stawał zawsze w ich obronie, wielokrotnie manifestując swoją niezgodę na polski etnocentryzm i barbarzyńskie, haniebne, nieludzkie działania „narrodowców” i ONR-u. Ostrze jego satyry bardzo często kierowane było w stronę tych, którzy pięścią i pałą bronią kraju przed „innością”. Hollender był także autorem satyrycznej powieści Polska bez Żydów (1938), której tytuł stał się czarnym proroctwem, a pierwsze zdanie brzmiało: „Był to ostatni pociąg, jak pisały rasistowskie gazety, ostatni, wywożący ostatnią zarazem partię Żydów, którzy opuszczali Polskę”.

W swoim książkowym debiucie poetyckim (1936) Hollender zamieścił dedykację: „Julianowi Tuwimowi i Kazimierzowi Wierzyńskiemu, największym poetom, jakich znałem, mistrzom mojej młodości ten skromny tomik poświęcam, pełen wdzięczności i podziwu”. Przy czym tytuł zbiorku był wymowny – autor zamknął nim swoją nieco rozdygotaną twórczość młodzieńczą, wszedł w inny etap swojego życia i swojej twórczości – „mrok teraz inny”… „Ta pierwsza, oddzielnie publikowana, poezja […] kończy się ćwierćsłowem. Trzeba czekać na słowo pełne” – oceniał w „Sygnałach” Bolesław W. Lewicki. I choć jeszcze w roku 1937 w recenzji z tomu Tuwima Hollender sam nazywał się „zachwyconym bałwochwalcą”, który „czyta, rozumie, pojmuje i oddycha”[1] poezją skamandryty, to już w roku 1938, gdy wydawał swój drugi tomik, także Tuwimowi dedykowany, mimo wyraźnych odwołań do twórczości starszego kolegi, próbował wyswobodzić się z młodzieńczych fascynacji i odnaleźć własną problematykę, poetykę i suwerenną dykcję.

Decydując się na sztukę uspołecznioną, Hollender w dużej mierze zaprzeczał linii ideowej poprzedników, choć w części swojej twórczości nadal pozostawał wierny ulubionym prekursorom – w recenzji drugiego tomiku, Ludzie i pomniki, Jerzy Kamil Weintraub nazwał autora „wyrodnym synem Skamandra”, co oddaje ówczesny poetycki rozkrok poety. W nowym zbiorku motywami przewodnimi były samotność poety oraz rozrachunki z historią i ojczyzną, która „pomnikami obrasta, a głodem zagraża”. Hollender nieśmiało przemycał tu również formę, którą w tym czasie, a także w latach dalszych, będzie najczęściej eksploatował na potrzebę realizacji postulatów społecznych – satyrę. Nie tylko zresztą społecznych. Satyra pod piórem Hollendera dobierze się bowiem zajadle do polityki, do kultury i nauki, do obyczaju, do wszelkiej działalności ludzkiej, do wszystkich niepokojących elementów dnia powszedniego.

Na początku roku 1937 poeta przeniósł się do Warszawy. Był już wówczas gwiazdą swojego środowiska i korzystał ze swojej popularności. Zapamiętał ten moment Józef Łobodowski: „Zwarszawizował się całkowicie przybyły ze Lwowa Tadeusz Hollender. […] był chyba jedynym z młodych pisarzy nieżydowskiego pochodzenia, który stale współpracował z «Naszym Przeglądem». Noszony na rękach przez liberalne środowisko inteligenckie, zbliżone do tego dziennika, pływał jak pączek w smalcu, a zwłaszcza bardzo sobie chwalił awanse pięknych warszawskich Sulamitek”. Przy jednym stoliku Hollender pisze wiersz na wiele rąk razem z Zuzanną Ginczanką, Władysławem Broniewskim, Marianem Hemarem, Pawłem Hertzem, Julianem Tuwimem, Antonim Słonimskim i Andrzejem Nowickim. W 1938 roku odbywa podróż do Palestyny, zaglądając po drodze także do Rumunii, Turcji oraz wymarzonej Grecji (Hellada i jej wspomnienie staną się dla poety kolorową odskocznią od okupacyjnej tragedii), zaś w roku 1939 wraca do Lwowa, by niebawem rozpocząć zapisywanie pięknej, tragicznej i ostatniej karty swojej historii.

Po przejęciu Lwowa przez Armię Czerwoną tamtejsi pisarze stanęli przed dylematem, który dla Hollendera okazał się oczywisty. „Zaczęła się słynna akcja zbierania podpisów pod rezolucją afirmującą najazd bolszewicki – wspominał Janusz Kowalewski – W mieszkaniu Haliny Górskiej była dyskutowana kwestia – podpisać czy nie podpisać. Tadeusz Hollender namiętnie przemawiał przeciw podpisaniu. Hollender, przed wojną raczej sympatyk komunizmu i Rosji, teraz był zdecydowanym wrogiem «tych chamów». Był autorem i kolporterem ostrych dowcipów antybolszewickich, które dziś obiegają cały chyba świat. […] Podpis Boya pod rezolucją, potwierdzającą bądź co bądź fakt zaboru i najazdu, wywołał uczucie wielkiego żalu w społeczeństwie polskim”.

We Lwowie poeta czuł się jednak zagrożony. W roku 1941 dostał się z powrotem do Warszawy, gdzie w pełni oddawał się działalności konspiracyjnej. Brał bardzo aktywny udział w podziemnym życiu kulturalnym, roznosił zakazaną bibułę, współpracował m.in. z „Demokratą” i „Moskitem”, uczestniczył też w akcji „N”, czyli w bardzo zmyślnej dywersji psychologicznej, na potrzebę której przygotowywane były i rozpowszechniane wśród Niemców dezorientujące pisma, ulotki i broszury, tworzone jakoby przez niemieckie grupy antyhitlerowskie. Hollender był dzielny, a jego wiersze pogodne. Kpił z okupanta w życiu i poezji. Przygotował tomik satyr i fraszek, który pod pseudonimem Tomasz Wiatraczny został odbity już po jego śmierci, w listopadzie 1943 r. Zostawił też jedno z niewielu poetyckich świadectw Zagłady – wiersz Warszawa 1942, w którym mowa o „czarnym wrzodzie ghetta”.

Z początkiem maja 1943 roku, w hali fabrycznej na Grochowie, na tajnym wiecu politycznym Hollender przemawiał do kilkutysięcznego tłumu. Zbierał brawa. Ale w tłumie trafił się ktoś poecie nieprzychylny. Gestapo dostało cynk. „Przyszli. Dowodów winy nie potrzebowali szukać. […] Wygarniali z szuflad; zgarniali z biurka; z krzeseł, z podłogi koło łóżka – tam też leżały rękopisy. Wiedział, że każdy papier to wyrok śmierci” (świadectwo Haliny Martin, członkini AK). Poeta zniknął. Na zawsze. W następnych dniach widzieli go już tylko współwięźniowie, strażnicy i jego bezpośredni mordercy.

Dwie są lekcje pięknej poezji Tadeusza Hollendera. Po pierwsze – lekcja nieobojętności na zło. Znakomita część jego twórczości jest świadectwem tej postawy. Przy czym od pewnego czasu był to postulat nie tylko literacki – poeta apelował o czyn. Tak, pacyfista Hollender doszedł do wniosku, że „trzeba się nieraz skrwawić tym ustom”. Niestety – dawał do zrozumienia – pióro to za mało „przeciw wielbiącym siłę, przemoc i gwałt”. „Ci społecznicy są społecznikami w gębie, nie w czynie” – pisał do Hollendera w roku 1934 Józef Czechowicz, mając na myśli m.in. żagarystów. Hollender był mocny nie tylko w gębie – i po gębie był gotów dostać.

Drugą lekcją jest nauka śmiechu. Śmiech wszak – jako metoda oswajania tragedii – jest uniwersalny. Jest na każdy czas i na każde miejsce. Trzeba z niego jednak robić użytek poważny. Hollender wierzył, że śmiech ocala narody. I miał rację. Kilka dekad później, w 1954 roku, pisarz, który równie dobrze rozumiał wyzwalającą rolę śmiechu, Witold Gombrowicz, nie znając najpewniej twórczości Hollendera, zostawi w swoim Dzienniku najcelniejszą charakterystykę funkcji satyr lwowskiego poety: „śmiech nasz dzisiejszy już nie może być śmiechem żywiołowym, czyli automatycznym – musi to być śmiech z premedytacją, humor stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze zastosowanie śmiechu do naszej tragedii. […] Ten śmiech, dyktowany strasznymi koniecznościami, powinien by objąć nie tylko świat wrogów, ale przede wszystkim nas samych i w tym, co mamy najdroższego”. Tak, Hollender wyśmiewał nie tylko bezdusznych faszystów i durnych endeków, nie tylko obce mu frazesy, kołtuństwo, ciemnotę. To byłoby nazbyt proste, nie dość lecznicze. To był też śmiech przed lustrem, śmiech osobisty, szło bowiem o oblicze tak drogiego mu kraju, przez niego współtworzonego, z którym często nie mógł dojść do ładu, który tak bardzo lubił go oskarżać: „O zdradę narodowych znaków i sztandaru, / że o własnych rodakach pisał jadowicie, / że kochał innych więcej, niż swój własny naród”. Tak, Hollender-zdrajca, „rab Żydów i parszykonik”, „bydlak i zwierzę”. Polska Hollendera nie była Polską wygodną. Uwierała. Pismo, któremu oddawał część swojego życia, „Sygnały”, walczyło – o prawa mniejszości narodowościowych w Polsce, o godne warunki życia ubogich, o ograniczenie populizmu, o wyjście poza duszny partykularz nacjonalizmu. Hollender był człowiekiem krnąbrnym i walecznym. Faszyzm był dla niego tematem bodaj najważniejszym. Na swój sposób poeta był także katastrofistą, wszak à rebours: przeczuwał tragedię, ale ostrzegał przed nią i oswajał ją raczej jak Gałczyński, nie jak młodzi katastrofiści. Owszem, był to uśmiech do bardzo złej gry. Bo trzeba zacząć od siebie i zrozumieć antynomię własnego ducha. Starszy od Hollendera o sześć lat Gombrowicz pisał do argentyńskiego kolegi: „im bardziej toniesz w beznadziejności, tym bardziej powinieneś być DIONIZYJSKI”. Podstawowa higiena umysłu. Radosna moc życia. Jeśli grymas bólu wykrzywia twarz, trzeba dać mu odpór. Bo śmiech ocala. Bo śmiech prze-zwycięża.

PAWEŁ BEM

Skrócona wersja wstępu do książki: Tadeusz Hollender, Wiersze wybrane, Lublin, Wydawnictwo Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, 2022.

[1] T. Hollender, Poeta gorejący, „Sygnały” 1937 nr 25, s. 5.

„Uczta poety”

Szanowny Panie Redaktorze,

Zawsze wolałem Ucztę od Fedona. Ateńczyk Agaton wygrał właśnie konkurs dramatyczny i zaprosił sześciu przyjaciół na sympozjon, aby uczcić swój triumf. Niestety, Platon nie zdradza menu uczty, nie wiemy, co biesiadnicy jedli ani jakie wina pili. Możemy się tylko domyślać, że raczono się jesiotrem, tuńczykiem, wieprzowiną, mięsem kuropatw i przepiórek, ośmiornicami, frutti di mare, oliwkami i figami (Platon był ich amatorem), attyckim miodem. Jakie wina pili? Rodzynkowe z Krety czy miodowo-słodkie z Monemwazji? Może jakieś greckie châteauneuf-du-pape, bo produkowano już wina czerwone.

Poeta Fantazjano doznaje olśnienia po nalewce gruszkowej, idzie więc śladami Sokratesa, który wygłasza swoją cudowną pochwałę Erosa jako ostatni, a więc po niejednym toaście. Nie przeszkadza mu to opuścić nad ranem pijane towarzystwo, wziąć kąpiel i zacząć pracowity i twórczy dzień. Fantazjano po koncercie anielskiego pianisty i po kieliszku nalewki gruszkowej potrafi wreszcie dokończyć swój esej o malarstwie japońskiego mistrza Hokusaia.

Skojarzenie antyczne ustąpiło jednak szybko miejsca innym reminiscencjom. Przecież my i nasz świat w tym samym stopniu wywodzimy się od Sokratesa i Platona, jak od Montaigne’a i Rabelais’go. Powie Pan, Panie Redaktorze, i będzie Pan miał rację, że uczta uczcie nierówna, inaczej się biesiadowało w Atenach w cieniu Akropolu, inaczej w ojczyźnie Gargantui i Pantagruela, a natura talentu Platona była odmienna od uzdolnień Mistrza Alkofrybasa, abstraktora piątej esencji. Oczywiście, poeta Fantazjano jest jedyny w swoim rodzaju, jest po grecku ascetyczny, wymagający wobec siebie, i całkiem nowocześnie obcy, to znaczy stawia światu własne warunki i nigdy nie ustępuje.

Ostatecznie, w restauracji „Giovanni” Fantazjano nic nie zjadł, dla odzyskania weny wystarczył mu kieliszek nalewki gruszkowej. Gargantua i Pantagruel ucztując, jedząc i pijąc, pożerają świat i stają się w ten sposób jego władcami. Rzecz dla Fantazjana nie do pomyślenia, myśl o władaniu światem nigdy go nie nawiedza. Kontakt poety ze światem jest zapośredniczony przez innych twórców, Horacego, Montaigne’a, Beethovena czy Hokusaia. Próby kontaktu z rzeczywistością kończą się dla Fantazjana porażką. A może trzeba to ująć inaczej – próby okiełznania poety przez ludzi i rzeczy spalają na panewce. Fantazjano, który nas zdumiewa, rozśmiesza, zaskakuje, jest odważny i bezkompromisowy. Żeby trzymać świat na dystans, nie trzeba go pożreć i wypić, nie wszystko w nim do spożycia się nadaje. Należy być wybrednym.

Co łączy sympozjon Platona, obżarstwo Gargantui i Pantagruela i rozmowy Fantazjana z kelnerką w restauracji „Giovanni”? Oczywiście wyzwolenie słowa, znika napuszoność i powaga, biesiadnicy mówią żywo i swobodnie, czują potęgę słowa. Politycy, propagandyści, teologowie kradną je i manipulują nim, ale słowo nieustannie się odradza w rozmowie, wśród śmiechu, w poezji.

Serdecznie Pana pozdrawiam

Czytelnik

Nauki i wędrówki Józefa Czechowicza

Przy ulicy Kapucyńskiej w Lublinie, w kamienicy pod numerem 3, przyszedł na świat Józef Czechowicz. 15 marca 1903 roku o godzinie 9.30. Suterena, w której upłynęło dzieciństwo autora nuty człowieczej, była mieszkaniem służbowym należącym do Banku Handlowego, w którym pracował jako woźny ojciec poety, Paweł Czechowicz. Matka, Małgorzata z Sułków, po śmierci męża w 1912 roku, wzięła na siebie obowiązek wykształcenia dzieci, choć dochody z objętej po mężu posady woźnej i prania cudzej bielizny były zbyt małe, by zapobiec nędzy.

Jako dziesięcioletni chłopiec Czechowicz rozpoczął naukę w czterooddziałowej rosyjskiej szkole elementarnej, mieszczącej się w rynku, blisko Trynitarskiej Bramy. W kamienicy Trejglowej na pierwszym piętrze była jedna izba szkolna dla wszystkich czterech oddziałów. W 1915 roku, gdy Lublin zajęli Austriacy, Józef przeniósł się do nowo utworzonej pierwszej powszechnej szkoły polskiej, którą ukończył z wyróżnieniem w roku 1917. Następnym etapem kształcenia było czteroletnie Seminarium Nauczycielskie, utworzone dla zdolnych, ale niezamożnych uczniów, przygotowujące nauczycieli dla szkółek ludowych.

ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Do takiej szkoły, we wsi Słobódka na Wileńszczyźnie, trafił Czechowicz w 1921 roku (miał wtedy za sobą trzy miesiące walki na froncie w 1920 roku). „Białoruskim maleństwom”, jak nazywał swoich podopiecznych, oddawał część swojej energii i czasu, resztę rezerwując na lekturę. Już jako uczeń seminarium miał świetne rozeznanie w literaturze światowej, które zawdzięczał głównie własnym poszukiwaniom. Do grubych, szkolnych zeszytów przepisywał przekłady wierszy rzymskich i prowansalskich, utwory włoskich i francuskich futurystów, tłumaczył poetów rosyjskich, wśród których najbliższy był mu Błok. Późniejsze lata przyniosły przekłady z Apollinaire’a, Blake’a, Poego, Whitmana oraz Eliota (jedne z pierwszych przekładów tego poety w Polsce). Zaczął też tłumaczyć powieść Skrzydła Michaiła Kuzmina, ale porzucił to zajęcie.

Prowadząc w Słobódce dziennik, pod datą 5 maja 1922 napisał: „Jestem na krańcach Europy ubogim nauczycielem. Czym będę za lat dziesięć, w roku 1932?”. Dziesięciolecie, którego ramy wyznaczył, z biednego nauczyciela i początkującego literata uczyniło kierownika Szkoły Specjalnej w Lublinie i założyciela Lubelskiego Związku Literatów.

Zostawiwszy za sobą szkółkę w Słobódce i kolejną we Włodzimierzu Wołyńskim, ukończył roczny Wyższy Kurs Nauczycielski w Lublinie. Wkrótce potem, w roku 1926, otrzymał posadę w szkole specjalnej. W tym okresie życia był przekonany, że pedagogika jest jego głównym zawodem (równocześnie był aktywnym dziennikarzem lubelskiej prasy). Jego przyjaciel Wacław Gralewski w książce Stalowa tęcza, poświęconej Czechowiczowi, napisał: „Nowa dziedzina pociągała go silnie. Świat istot potraktowanych przez los po macoszemu stał mu się bliski. Studiował, zbierał materiały, postanawiał napisać na ten temat książkę, poznawał życie i warunki rodzinne dzieci niedorozwiniętych, zainicjował stworzenie patronatu nad szkołą ze środowiska ludzi wpływowych”.

W swoim Dzienniku nauczyciela Czechowicz zapisywał obserwacje na temat podopiecznych, by dzięki temu móc głębiej wejrzeć w ich psychikę i tym skuteczniej im pomagać. Był pedagogiem poszukującym niekonwencjonalnych metod, zbuntowanym przeciw rygorowi szkolnemu, przynoszącemu w przypadku dzieci upośledzonych więcej szkody niż pożytku. Podchodząc indywidualnie do każdego ze swoich uczniów, marzył o szkole, w której dziecko robiłoby to, na co miałoby ochotę. Po którejś z udanych lekcji zapisał w dzienniku: „Na lekcji tej czułem się doskonale i bardzo świeżo, moment zaś ostatni: śmiech dzieci, wprawił mnie w doskonały humor. Chwilę, przez pryzmat marzenia, wydawało mi się, że jestem już w takiej klasie, jaką od dawna pragnę mieć”.

Czesław Miłosz napisał o nim: „Przez okrągłość twarzy, spłaszczony trochę nos, który wreszcie jednak zakręcał w nadwiślańską faję, zachowywał coś z dziecka”. Daleki od prozaicznych spraw tego świata, nie posiadał zmysłu praktycznego ani instynktu pomnażania pieniędzy. Te – jeśli akurat miał – rozdawał potrzebującym. Jedna tylko rzecz zajmowała w jego budżecie wysoką pozycję – słodycze, główne pożywienie poety. Gralewski opisuje, jak podczas balu w noc sylwestrową Czechowicz, ignorując rozkosze tańca i zabawy, „jak pomnik niezłomnego rycerza stanął przy ladzie bufetu słodkiego i stał dwanaście godzin”. W ciągu tej nocy zjadł 102 pączki ptifurki, do tego pewną ilość tortu, trochę ciastek i cukierków czekoladowych, ponadto wypił trzy butelki słabego, ale bardzo słodkiego wina oraz kilka butelek oranżady. „Świt rozproszył fantastyczne zwidy sylwestrowe, zamilkły tony białego mazura, którym każdy bal kończono, a przy bufecie tkwiła jeszcze samotna niemal postać dosłownie pełnego słodyczy poety”.

Przy ulicy Złotej 2 w Lublinie mieszkała przed wojną Franciszka Arnsztajnowa, pierwsza prezeska lubelskiego Związku Literatów. Wspólnie z nią wydał Czechowicz w roku 1934 Stare kamienie – tom wierszy o Lublinie. Latem 1933 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie dostał pracę w Wydziale Wydawniczym Związku Nauczycielstwa Polskiego. Po trzech latach został zresztą usunięty z ZNP z powodu oskarżeń o niemoralny tryb życia i homoseksualizm, do czego przyczynił się poemat hildur baldur i czas. Zanim to jednak nastąpiło, sprawował funkcję sekretarza redakcji w „Głosie Nauczycielskim”, a po roku objął kierownictwo „Miesięcznika Literatury i Sztuki” oraz „Płomyczka”. To właśnie na jego łamach rozwinął skrzydła jako autor wierszy, piosenek i opowiadań dla dzieci. Utwory, które tu opublikował (często pod pseudonimami), chciał kiedyś zebrać w książkę. „Miałem w czasie okupacji w ręku ten manuskrypt – wspominał Czesław Miłosz – ale pewnie uległ zniszczeniu, natomiast wśród niepodpisanych utworów w «Płomyczku» nikt już chyba nie rozróżni, które wyszły spod jego pióra”.

Pogodne wierszyki dla dzieci to jedna strona twórczości Czechowicza. Po drugiej jest pełna niepokoju poezja, zrodzona w cieniu śmierci. Groza i poczucie zagrożenia obecne są w liryce autora żalu od pierwszych tomików. Nie koi lęku, lecz jeszcze go wzmaga pozornie sielski obraz z wiersza na wsi:

 Księżyc idzie srebrne chusty prać

świerszczyki świergocą w stogach

czegóż się bać

 

Przecież siano pachnie snem

a ukryta w nim melodia kantyczki

tuli do mnie dziecięce policzki

chroni przed złem

Melodia kantyczki nie uchroniła przed złem w świecie realnym i katastroficzne wizje Czechowicza, które nasiliły się w latach trzydziestych XX wieku, spełniły się wraz z wybuchem II wojny światowej. „Zniża się wieczór świata tego” – napisał w jednym z ostatnich wierszy, w którym słowa „ja […] bombą trafiony w stallach” nabrać miały już niebawem profetycznego znaczenia.

W kilka dni po rozpoczęciu działań wojennych Czechowicz powrócił z Warszawy do Lublina. Zginął w czasie bombardowania pod gruzami domu przy zbiegu ulic Kościuszki i Krakowskie Przedmieście, w zakładzie fryzjerskim. „Gdy 9 września 1939 roku bomby przebiły strop i wpadły do wnętrza fryzjerni Ostrowskiej – pisze Wacław Gralewski – towarzysze Czechowicza skoczyli odruchowo pod ścianę i dzięki temu ocaleli, a on jakby antyinstynktem kierowany – na bombę”. Czechowicz nie wierzył w przypadki. „Nie ma zbiegów okoliczności – mówił – wszystko się ze sobą łączy i ma swój sens”.

AGNIESZKA PAPIESKA

 

Ballada o Alfredzie Łaszowskim

Jego życie rozłamuje się na dwie części. U kresu, w przededniu śmierci, Łaszowski spogląda wstecz i wypowiada słowa ekspiacji.

Pierwsza połowa życia była niespokojna i awanturnicza. Jego przygoda z literaturą i polityką rozpoczęła się w cieszyńskim gimnazjum. Od swego polonisty Juliana Przybosia Łaszowski dowiedział się o istnieniu awangardy i socjalizmu. Jedno i drugie aspiruje do uniwersalności. Awangarda i socjalizm, dwa radosne scenariusze, obiecują triumf sztuki i sprawiedliwości. Ziarno pada na podatny grunt. Łaszowski jest ambitny jak Alkibiades, ufa w swoje zdolności i łaknie sławy. Rozpoczyna studia filozoficzne w Uniwersytecie Warszawskim, angażuje się w życie polityczne uczelni. Rówieśnicy słuchają go z zainteresowaniem, doceniają jego swadę i zdolności oratorskie. Obraca się w kręgach literackich, bywa u Zofii Nałkowskiej, zdobywa sympatię Karola Irzykowskiego. W roku 1937 niemal z dnia na dzień nawraca się na faszyzm. Jakiż regres! Zaczyna przemawiać językiem nowoczesnych barbarzyńców, podziwia nazizm i jego führera, znajduje upodobanie w kiczu.

W latach trzydziestych Polska gospodarczo i społecznie tkwi jeszcze w XIX wieku, zmaga się z ubóstwem, analfabetyzmem, bezrobociem, takie nowalijki jak bolszewizm, faszyzm, nazizm przyjmują się z trudem. Faszysta to zjawisko rzadkie. Nacjonalizmowi nie brakowało wyznawców, ale inteligentów zapatrzonych w Mussoliniego i Hitlera była garstka. Poglądy faszystowskie wydawały się raczej dziwaczne niż godne nagany. Niektórzy mieli Łaszowskiego za Wunderkinda, takiemu wiele się wybacza.

Na czym polegała jego vis attractiva? W towarzystwie błyszczał, umiał mówić to, co rozmówca chciał usłyszeć, co sprawiało mu przyjemność. Ale potrafił też być zaskakujący, paradoksalny, hojny. Po wojnie, w roku 1953, odnowił kontakty z Zofią Nałkowską. W dziennikach kilkakrotnie odnotowała jego odwiedziny. 22 lutego 1953 roku zapisała: „ten od lat już niewidziany Łaszowski. Ten nic nie chce, ale sam jest problemem. Wysoki, prawie niezmieniony, ładny, bardzo inteligentny i dowcipny w sposób jednak obcy, niemal gorszący – jakby «świat cały był do luftu, ciekawy tylko jako bujda» (że posłużę się cytatą z siebie)”. 10 listopada 1954 roku: „Niespodzianie Łaszowski – zawsze ciekawy w gadaniu. Czy trochę już wierzący? Dowcip, bystrość, poczucie humoru. […] Mimo wszystko jest dobry do rozmowy – tą inteligencją na nic niezdatną, luksusową”.

Zalety towarzyskie i błyskotliwość konwersacyjną Łaszowskiego chwalił Andrzej Biernacki. Był on kiedyś (zapewne w latach sześćdziesiątych) świadkiem rozmowy krytyka z Jarosławem Iwaszkiewiczem. „Równie świetnego – wspominał – błyskawicznie zaimprowizowanego wywiadu z pisarzem nigdy już więcej nie czytałem, nie słyszałem i już chyba nie usłyszę! Łaszowski umiał tak wspaniale omotać rozmówcę swoją wiedzą i ciekawością, rozochocić jakimś przekornym komplementem, wyzyskać najcichszą nutę zwierzenia literackiego – że czas przystawał i nikomu nie chciało się zauważyć, że obiad już dawno skończony”.

Do Łaszowskiego i jego pisarstwa słabość miał Stefan Kisielewski. Autorowi i jego powieści Sprzedaż zdarzeń (chyba tylko Kisiel ją przeczytał) poświęcił apologetyczny felieton w „Tygodniku Powszechnym”. „O Łaszowskim – pisał – wie, kto chce, kto go poszuka, on o to nie zabiega, nie buduje pieczołowicie swej kariery i dzieła, bo przede wszystkim uprawia literaturę dla przyjemności – szczytna jest taka aspołeczność, może dlatego nie mamy prawie literatury, że wszyscy chcą pisać dla Narodu, dla Społeczeństwa, dla Historii, a mało kto dla siebie, dla własnej duchowej potrzeby. Łaszowski jest jak meteor, nierzadko błyśnie w piórze (bo w słowie błyszczy zawsze) darem wręcz proroczym, olśni bystrością syntezy, szerokością horyzontów, błyskotliwością sformułowań, błyśnie i zniknie na długo, jak osobliwa kometa”.

Recenzenci Łaszowskiego nie rozpieszczali, Kisiel należał do wyjątków. Wysoko ocenił powieść Psy gończe. W jednym był podobny do Łaszowskiego – miał odwagę pisać powieści bez talentu powieściopisarskiego.

Ledwie uprzątnięto pola bitew, ledwie urządzono cmentarze ustawiając krzyże w karne szeregi, znów niepokój wkradł się w serca Europejczyków. Zamęt ogarnął kontynent, hazard znów stał się modny, wiruje polityczna ruletka. I Łaszowski pilnie śledzi obroty koła, jakiś impuls każe mu przesunąć żetony z pola rouge na pole noir. Mussolini, Salazar, Hitler, Franco idą od zwycięstwa do zwycięstwa. Ich ideologia, ich taktyka, fanatyzm ich akolitów budzą w jednych zgrozę, w innych podziw. Tadeusz Hollender, poeta i rówieśnik Łaszowskiego, relacjonując w lwowskiej „Chwili” awanturę PEN Club-ową zarzucił mu oportunizm. „Pan Łaszowski – pisał Hollender – nie należy do tych, którzy znaleźć by się mogli kiedykolwiek w obozie klęski. Na to trzeba kwalifikacji moralnych i pewnego charakteru, którego p. Łaszowskiemu brak z pewnością. Zresztą nie obchodzą nas przyszłe losy panów Łaszowskich. Historia także nie zajmie się nimi na pewno”.

W okupowanej Polsce Łaszowski musiał postawić sobie pytanie o tożsamość. W konfrontacji z potężnym żywiołem niemieckim jego polskość osłabła. Hollender miał rację, klęska Łaszowskiemu nie smakowała. Nie przestał być Polakiem, ale zaczął być Niemcem. Grał na dwa fronty. Kolaborując z okupantem, zachował kontakty polskie. Po wojnie takimi jak on zajmowały się sądy, ale Łaszowski uniknął procesu. Kiedy sytuacja się uspokoiła, wrócił z prowincji do Warszawy, w roku 1947 wstąpił do Stowarzyszenia PAX. Drugą połowę życia spędził na synekurach. Na łamach „Dziś i Jutro” oraz innych pism paksowskich parał się publicystyką i krytyką literacką, publikował artykuły świadczące o rozległych lekturach. Chętnie przybierał pozę kaznodziejską, ganił fascynację Zachodem i przemiany obyczajowe lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Pod rządami PRL-owskiej cenzury z biegiem lat złagodniał, stał się konserwatywnym ramolem. Chuligan literacki, skandalista i paszkwilant przypomniał sobie ziemiańsko-katolicką formację swojej zacnej rodziny i przemienił się w felietonistę zatroskanego o moralność seksualną młodego pokolenia. W latach trzydziestych pisał złowrogie głupstwa, ale impetu nie sposób mu było odmówić, po wojnie ustatkował się, nabrał gustu do frazesów i banałów.

Podczas okupacji w wolnych chwilach pisał powieści. Ich rękopisy spłonęły prawdopodobnie w powstaniu, ale jedną z nich odtworzył po wojnie i wydał pod tytułem Psy gończe. Przywódca PAX-u Bolesław Piasecki, którego fascynował św. Augustyn, zamówił u Łaszowskiego powieść o ojcu Kościoła. Książka się nie udała, działa usypiająco, odkładamy ją w przekonaniu, że ambicje powieściopisarskie autora miały bardzo wątłe podstawy. Żaden z jego utworów fabularnych nie przekroczył poziomu przeciętności.

Gimnazjaliście Łaszowskiemu pochodzenie ziemiańskie zaczęło doskwierać. Julian Przyboś, jego cieszyński nauczyciel, mawiał, że „to kwestia hańby”. Poeta nie grzeszył taktem, o „złym pochodzeniu” mówił na lekcjach, często złośliwie i ironicznie, co sprzyjało radykalizowaniu się poglądów gimnazjalisty. Po latach Łaszowski twierdził, że ku socjalizmowi popychała go również wiara: czuł się „psychicznie podminowany uczuciem chrześcijańskiej litości dla nędzy”. Przyboś przekonywał swojego ucznia, że „Kościół nie jest w stanie rozwiązać żadnych zagadnień społecznych”, a jego „akcje dobroczynne to żałosne półśrodki”. W socjalizmie młody Łaszowski upatrywał siłę, która pchnie Polskę na nowe tory, dokona rewolucji społecznej i cywilizacyjnej. Poeta cenił swojego ucznia, podsuwał mu lektury, kształtował gust młodego człowieka. Patronował debiutowi Łaszowskiego w piśmie awangardy „Linia” w roku 1933.

W tym samym roku Łaszowski przybył do Warszawy i rozpoczął studia filozoficzne. Profesorami, którym przypisywał największy wpływ na ambitną część młodzieży studenckiej, byli Władysław Tatarkiewicz i Tadeusz Kotarbiński. Na ich seminariach Łaszowski spotkał utalentowanych rówieśników, miedzy innymi filozofa Mieczysława Milbrandta, eseistę Bolesława Micińskiego czy krytyka literackiego Włodzimierza Pietrzaka. Łaszowski wielokrotnie podkreślał, że filozofowie uczyli krytycyzmu i samodzielnego myślenia. Tatarkiewicz był „konsekwentnym pluralistą”, który skłaniał swoich uczniów do ujmowania każdego problemu ze wszystkich możliwych punktów widzenia. Łaszowski uważał, że na seminarium Kotarbińskiego nauczył się kultury dyskusji.

Szkicując w 1977 roku sylwetkę Tatarkiewicza, akcentował jego nonkonformizm i niezależność. Twierdził, że filozof przekazał swoim studentom „wiedzę o życiu w służbie najwyższych wartości”, „potrafił przepoić nas myślą, że zasadniczym prawem bytu ma stać się miłość i twórczość”. W połowie lat trzydziestych Łaszowski rozumiał, o czym mówi Kotarbiński, ale wewnętrznie nie tylko to ignorował, ale temu przeczył.

Jeżeli prawdą jest, że należał do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej „Życie” (jak czytamy w biogramie zamieszczonym w słowniku Współcześni polscy pisarze i badacze literatury), znaczy to, że obracał się w kręgach zdecydowanie komunistycznych. W wywiadzie, jakiego udzielił na przełomie roku 1992 i 1993, a więc cztery lata przed śmiercią, wspominał fakty, które zniechęciły go do ruchu komunistycznego. Dawid Hopensztand, od 1933 roku członek nielegalnej Komunistycznej Partii Polski, miał zarysować przed Łaszowskim następującą perspektywę: „Ty się tu marnujesz. Mógłbyś być działaczem wyższej rangi. Ale przedtem musiałbyś zobaczyć komunizm na własne oczy tak jak Gide czy Rolland”. Od Wandy Wasilewskiej zaś usłyszał: „Towarzyszu, my nigdy nie wyzwolimy Polski od kapitalizmu bez pomocy Kraju Rad”. Łaszowski zdał sobie sprawę, że dotarł do punktu przełomowego, że opowiedzenie się po stronie komunizmu będzie miało dla niego bardzo poważne konsekwencje życiowe. Tak wysokich kosztów płacić nie miał ochoty. „Wtedy zrozumiałem – wspominał – że jeżeli pójdę z nimi, to uwikłam się w jakąś agenturalną awanturę i trafię na wiele lat do więzienia”. Wyczerpała się też cierpliwość rodziny Łaszowskiego, która postanowiła położyć kres komunistycznym kontaktom młodego człowieka. Łaszowski wspomina tylko o rozmowach uświadamiających skalę zbrodni systemu stalinowskiego, ale być może nie był to jedyny instrument nacisku.

W liście do Juliana Przybosia z 30 listopada 1934 roku student Łaszowski, jeszcze socjalista, pisał, że zmaga się z dylematem słowa i czynu. Zadawał sobie pytanie: „co zrobić i gdzie pójść, aby znaleźć [się] w dynamicznym ośrodku przeobrażeń dziejowych, a nie tylko przy biurku, pisaniu i nauce”. Marzył o słowie „dysponującym bezpośrednio do działania, słowie będącym narzędziem wyzwalania potencjalnej energii mas”. Bacznie przyglądał się poczynaniom narodowców, w których widział „całą siłę głupiego irracjonalizmu, jakiś wściekły bezprogramowy rozmach, […] Durne to i bezmyślne, wystarcza im byle co, namiastka, hasło, okrzyk, bicie”. Frapowała go energia, rozmach, „szalona wola walki o władzę”. Młody człowiek, który chciał zerwać z „klerkostwem i gapiostwem”, marzył o postawie czynnej, o działalności politycznej, ale w roku 1934 przyglądał się wyczynom swoich rówieśników z politowaniem.

W październiku 1937 roku na łamach „Falangi” ukazała się notatka o jednym z artykułów Łaszowskiego: „ten do niedawna marksista, dziś przechodzi szybką ewolucję w kierunku nacjonalizmu pojętego w sposób zupełnie nowoczesny. Autor waha się jeszcze w wyborze drogi, boi się zadeklarować całkowicie, w każdym jednak razie artykuł jego jest dowodem usilnego szukania prawdy”. Wahania Łaszowskiego nie trwały długo, bo już w połowie grudnia na łamach „Falangi” ukazał się jego artykuł.

Przez cztery lata Łaszowski publikował na łamach prasy nacjonalistycznej i faszystowskiej, od „Prosto z mostu” po „Jutro Pracy” i „Falangę” teksty najdalsze od klimatu lekcji Przybosia w cieszyńskim gimnazjum, sprzeczne z ethosem Tatarkiewiczowskiego seminarium zalecającym myślenie wolne od przesądów i koniunkturalizmu. Sposób pisania Łaszowskiego o książkach, o ludziach i ideach, nacechowany nienawiścią i agresją, nie pozwalał w autorze rozpoznać adepta seminarium profesora Kotarbińskiego.

Dlaczego przystał do faszystów? Jesteśmy zdani na domysły. Może był to sposób na przezwyciężenie impasu, w jakim się znalazł. W roku 1937 miał 23-25 lat. Jego rówieśnicy, z którymi w Ziemiańskiej pił kawę, a u Wróbla wódkę, wydali już swoje debiutanckie książki. Gombrowicz, którego spotykał u Nałkowskiej, miał na swoim koncie Pamiętnik z okresu dojrzewania i Ferdydurke. Podobnie Bolesław Miciński – Chleb z Gietsemane i Podróże do piekieł, a także Czesław Miłosz (Poemat o czasie zastygłym, Trzy zimy). Młodszy o kilka lat Paweł Hertz mógł się pochwalić dwoma tomami poetyckimi: Nocną muzyką i Szarfą ciemności. Pierwsze (a nawet kolejne), często wysoko ocenione książki wydali: Tadeusz Breza, Michał Choromański, Jan Kott, Józef Łobodowski, Marian Ruth Buczkowski, Zbigniew Uniłowski, Henryk Worcell. Bruno Schulz, starszy od Łaszowskiego, ale też podopieczny Nałkowskiej, w latach 1933-1936 wydał Sklepy cynamonowe i Sanatorium pod klepsydrą. Łaszowski musiał zadawać sobie pytanie, dlaczego on, nie cierpiący przecież na akrybię, nie wydał żadnej książki.

Czytelnicy Doktora Faustusa Tomasza Manna na pewno pamiętają epizod z okresu młodości Adriana Leverkühna wzorowany na przygodzie Fryderyka Nietzschego. Leverkühn trafia przypadkowo do lipskiego lupanaru. Otoczony przez nimfy odziane w tiul i gazę, wpada w panikę, podbiega do fortepianu, w którym rozpoznaje jedyną, jak sądzi, bratnią duszę. Do Leverkühna podchodzi brunetka w hiszpańskim staniku i nagim ramieniem głaszcze mu policzek. Adrian ucieka w popłochu z lupanaru, ale po roku wraca i wypytuje o brunetkę, którą w myśli i w swoich kompozycjach będzie nazywał imieniem motyla – Hetaera Esmeralda. Dziewczynę odnajduje w Bratysławie. Ona ostrzega go, że jest chora, ale Leverkühn ignoruje ostrzeżenie i zapada na syfilis. Dermatolodzy, do których się zwraca, wkrótce po rozpoczęciu kuracji znikają. Pierwszy umiera, drugi zostaje aresztowany. Kolejnej próby Leverkühn nie podejmuje, pozwalając chorobie rozwijać się.

Do tych wydarzeń wraca po dwunastu latach diabeł, który nawiedza Leverkühna. Od diabła dowiadujemy się, że zarażenie się przez młodego człowieka syfilisem nie było przypadkowe. Choroba ta bowiem jest rodzajem aphrodisiacum mózgu, oddziałując na niego i pobudzając go, wzmaga potencjał twórczy. „Życie – powiada diabeł – nieraz z radością sięgało po to, co powstało dzięki śmierci albo chorobie, dając się prowadzić dalej i wyżej”. Leverkühn otrzymuje od piekieł dwadzieścia cztery lata, „genialny czas, owocny czas”. Diabeł stawia tylko jeden warunek: Leverkühnowi nie wolno nikogo kochać, „życie twoje ma być zimne”.

Czy Łaszowski nie traktował faszyzmu jak bakterii syfilisu, które mają pobudzić mózg i spotęgować siły twórcze? O tym, że jako pisarz wiązał z faszyzmem niemałe nadzieje, świadczy odczyt, jaki wygłosił w roku 1938 – Czy totalizm niszczy kulturę? Oczywiście nie niszczy, bo „dostarcza szczególnie dużo możliwości powstawania przeżyć psychicznych o charakterze uczuciowym. Przeżycia te nie są jednostkowe, lecz rodzą się w grupach, zyskując w masach największe nasilenie”. Totalizm nie paraliżuje kultury, lecz pobudza twórcę do sięgania po nowe treści. Indywidualizm kultury mieszczańskiej zostanie przezwyciężony.

Nawrócenie nastąpiło w ważnej dla Ruchu Narodowo-Radykalnego chwili. Jesienią 1937 roku wydawało się, że zostanie on przez władze zalegalizowany, co pozwoli mu rozwinąć skrzydła, przygotować rewolucję narodową i zdobyć władzę. Starosta warszawski wydał zezwolenie na wiec RNR-u w hali cyrku na Ordynackiej. Trzy tysiące falangistów stawiło się w mundurach, a niektórzy nawet z bronią. Salę na wzór hitlerowski udekorowano symbolami i hasłami partyjnymi. Przemawiali przywódcy z Bolesławem Piaseckim na czele. Wydaje się mało prawdopodobne, aby Łaszowskiego tam nie było.

Nie tylko zgłosił swój akces do faszystowskiego Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, lecz i podjął się popularyzacji ideologii, na którą się nawrócił. Objawiło się to dość nagle. Matuszewski wspomina o furii antyżydowskiej u Łaszowskiego. Nie oszczędzał nawet przyjaciół z Klubu „S”, Jana Kotta nazywał „Jojne Kottem”, a Irenę Skwarównę – Chają Skwarą (nota bene nie była Żydówką). Stosunki towarzyskie zostały zerwane.

U schyłku życia Łaszowski napisał, że jak wielu młodych ludzi uległ w drugiej połowie lat trzydziestych „złowrogiej masowej psychozie”. Zapowiadał też, że przedstawi „ten proces fanatycznej degeneracji duchowej, by pokazać, w jakich warunkach i okolicznościach rodzą się takie dyspozycje psychiczne i dzięki czemu ludzie młodzi i inteligentni przeobrażają się pod wpływem nadto dobrze nam znanej pseudopatriotycznej edukacji nacjonalistycznej w stado barbarzyńców”.

To są najdalej idące sformułowania, na jakie się Łaszowski zdobył na temat swojego zaangażowania w ruch faszystowski. Nie użył pojęcia „faszyzm”, a w autobiograficznym tekście opublikowanym w 1989 „Kalendarzu Teatralnym”, cytowanym w „Gazecie Wyborczej”, nazwał siebie „starym endekiem”.

Łaszowski przedstawia siebie jako bezbronną ofiarę zewnętrznej manipulacji. Nasuwa się uwaga, że przecież dysponował wystarczającą wiedzą i inteligencją, aby przejrzeć mechanizm indoktrynacji. Był pojętnym uczniem Przybosia, Kotarbińskiego, Tatarkiewicza, jego mentorzy literaccy, Nałkowska i Irzykowski, byli najdalsi od nacjonalizmu, nie mówiąc już o faszyzmie. Zresztą sam Łaszowski wzdraga się przed nazwaniem brutalnych wyczynów oenerowców i nacjonalistów po imieniu. Pisze on zresztą zbyt oględnie: „walka przybrała gdzieniegdzie wyjątkowo agresywne formy organizacyjne”. Nie: „walka”, lecz bandyckie napady, nie „gdzieniegdzie”, lecz w bardzo wielu miejscach.

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Fragment książki Ballada o Alfredzie Łaszowskim, która ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Austeria. Zamów u wydawcy – kliknij link

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek