Syn starego Haćki otrzepał kapelusz z pająków i powlókł się do Woscha na Rudkownię:
– Trumnę mi naszykuj. Anna umarła.
– Mam wyschły klon, szybko się nie spaczy. Solga z Zadoupia uplecie wiklinową poduszkę.
– Ta pomięta starka?
– Ona lepiej zna werder (żuławy) niż ty własne galouty. Na co zeszła Anna?
– Na pneumonię.
Gdyby weszła w lato może by mi nie znikła – zamyślił się syn starego Haćki. Deszcze wiosenne ją zabiły. Przeziębiła się i zajęły się płuca. Gdyby doczekała przełamania lata, gdyby dożyła asparagusów, co się garną do okien, takie cienkie, przeźroczyste, a mimo to nieposkromione. Urodziła się starsza ode mnie, a teraz już zawsze będzie młodsza.
– Jaki chcesz kolor? – ochrypły głos gbura wyrwał go z zadumy.
– Niech no deski wpiją czysty olej lniany, a do wieka przyczep uchwyty ze szczotkowanego mosiądzu, takie jak miał farouż. Kiedy zdejmiesz miarę?
– Przecież dopiero strugałem wam łóżko małżeńskie. Anna się chyba nie skróciła – odburknął Wosch i rozmył się za szmatą udającą kotarę.
– Pożyczysz furmankę? – spytał na odchodne syn starego Haćki.
– Chcesz ją odwieźć żalaźnioukiem? – oburzyła się ciemność.
Syn starego Haćki powlókł się na Urbankownię. Jego dom przystrojono brzózkami, jak w Zielone Świątki. Przed furtą dziołchy rozsypały stokrotki, okiennice ubrały we wstążki. Pomyszkował w stodole, wytargał jakieś dzwonki, tamburyny, trąbki i powiesił na płocie. – W końcu raz się umiera – wykrztusił.
Szyby oszroniły się prześcieradłami. Anna leżała prosta, woskowa, zlepiona ze stołem niby mech z kamieniem. W białej sukni i pantofelkach sznurowanych w pęcinach wyglądała jakby znów miała mu przyrzekać.
– Za szybko pożółkły koronki – zamyślił się syn starego Haćki czesząc jej długie, rdzawe włosy. – Od ślubu minęły ledwie trzy lata. Mogłem zamówić hafty drezdeńskie.
Przypomniał sobie ich podróż do Wiednia. Anna zamknięta w futerale sukni, on w marynarce od Larsena, wałęsali się bez celu po mieście. Klucząc pomiędzy pałacem Secesji i Belvederem natknęli się na bazar. Czego tam nie było: kolorowe szkła, srebrne cukiernice, pękate bomboniery, wazony, kielichy, obrazy w złoconych ramach, fikuśne piecyki z miśnieńskiej porcelany, kołatki, figurki, lustra, kredensy, bieliźniary. Anna przystawała, brała do ręki pierścionek albo broszkę, obracała w palcach i nie pytając o cenę odkładała. Handlarz podarował jej wtedy metalową szkatułkę. Anna przekręciła kluczyk, zamek odskoczył ze szczękiem i na atłasowym posłaniu ukazał się konik polny. Wpółżywy.
– Jesteśmy podobni – wyszeptała. – Będzie z nas węgiel.
Kiedy izbę zasypały kapelusze gburów, zagrodników i chałupników, rębaczy, miotlarzy i karczmarzy, syn starego Haćki uciekł do kościoła. Gapił w sufit: w brudne stopy Jaira i jego wyblakłą córkę, wreszcie przeniósł wzrok na Jezusa wskrzesiciela:
– Jair to Żyd, do tego biskup, a kto jestem ja? Kto Anna? Kto mi obudzi Annę!
Tuż po pogrzebie zaczął szukać anioła. Miał być kobietą: smukłą, rudowłosą, taką jak Anna. Objechał Oppeln, Grottkau, Poppelau, Cosel, Patschkau, Kamnig. Nigdzie nie znalazł dość dobrego rzeźbiarza. Ruszył więc do Monachium. To stamtąd przybyły do Alt Schaltowitz wielkookie Marie i Jan Ewangelista o smukłych palcach pianisty.
Monachijska kobieta – anioł do dzisiaj pochyla się nad grobem Anny. Czasem ktoś przyniesie jej kwiat i odkurzy niewyraźny napis na postumencie: „Miałam krótkie szczęście, które leży tu pogrzebane”.
Rodzina zastępcza
Aniołów w Starych Siołkowicach jest więcej. Archanioł Michał pół wieku przeleżał na strychu plebanii. Ktoś zwinął obraz w rulon i wcisnął do graciarni, jak dywan przeżarty przez mole. Butwiał tam obok sterty gazet i znoszonych ubrań, tekturowych walizek i spleśniałych książeczek do nabożeństwa. Przegniły, brudny i poszarpany anioł od much, robactwa i myszy. Zanim wrócił do kościoła, pomieszkiwał u rodziny zastępczej. Przygarnęli go konserwatorzy sztuki: Beata Wewiórka i Edward Szczapow.
Nie daj bóg wpaść na takiego aniołka. W jednej ręce zaciska metalowy łańcuch, w drugiej miecz. Stopami depcze smagłego mężczyznę, który rozpłaszczył się jak przerażone zwierzę, zarył palcami w ziemię i czeka. Archanioł wystroił się na rzymską modłę: w przetykaną złotem tunikę, czerwony płaszcz i wiązane w łydkach sandały z krokodylej skórki. Słońce ślizga się po jego pucołowatych policzkach, muska gładkie czoło i rozbiela blond loczki. Uchwycony w półobrocie wygląda jakby tańczył oberka. Tylko, że zamiast tancerki, pod jego stopami płaszczy się ten drugi: smagły, ze starannie przystrzyżoną brodą. Ten, który boi się śmiertelnie.
Kamień przy kamieniu
Mała kapliczka za siołkowickim kościołem przypomina grecki amfiteatr. Na ścianach wydrapano nazwiska knechtów i cywili poległych podczas II wojny światowej. Pomiędzy kamiennymi kartami, na proscenium, dwa identyczne marmurowe nagrobki. Pod płytami z białego kamienia spoczywają księża: Teofil Plotnik i Eryk Kokot. Pierwszy rozbudował kościół, postawił szpital, ochronkę dla dzieci i gminny dom kultury. Drugi wyniósł z kościoła neogotyckie ołtarze (może poszły na opał, nie wiadomo), zerwał kasetony z sufitu, pociął piłą płaskorzeźby drogi krzyżowej i zapaćkał farbą olejną dwie drewniane Marie, Jana Ewangelistę i jego smukłe palce pianisty.
Ale zacznijmy od początku, czyli od pożaru. Kiedy w roku 1822 ogień zniszczył drewniany kościół w Alt Schalkowitz, za budowę nowego, murowanego zabrał się ksiądz Szymon Kottschok. Jedni mówią, że opłacił architekta Ernesta Samuela Friebelta, inni, że przerobił projekt słynnego Karla Friedricha Schinkla, tego od Schauspielhausu, gmachu berlińskiej Akademii Budowlanej, Altes Museum w Berlinie i kościoła w Kurzniach. Kiedy szwindel z przeróbką wyszedł na jaw, przedsiębiorczy farouż udobruchał mistrza Schinkla – zadatkował u niego szkic organów. Potem nosił wielebny cegły, mieszał cement i piłował deski na płot wokół fary. Chciał się uwinąć przed konsekracją świątyni. Nie zdążył. Pod koniec lata 1830 roku, kiedy sierpniowe upały wygryzły łąki do suchego piachu, wracał z szopy na skraju wsi, gdzie międlili len. Biegł zziajany na nieszpory czy inny różaniec. I upadł.
Przemiana
Po jego śmierci w Alt Schalkowitz nastał ksiądz Bernard Bumbke. Komu i czym się naraził ten poseł do Zgromadzenia Narodowego w Berlinie, że go strącono na wieś, i to w dalekich Prusach Wschodnich? Esteta, znawca greki i hebrajskiego, który dopiero co hucznie obchodził czterdzieste urodziny, wylądował wśród niepiśmiennych parobków, rubasznych kowali i małomównych zdunów. Na początku głównie pił. Najczęściej z nauczycielem Adalbertem Andermannem z pobliskiego Hirschfeldu (dzisiejszego Kaniowa). Jeden biadolił, że wiejskie chojraki nie rwą się do nauki. Drugi, że wieś nie docenia jego kazań po łacinie. – Po łacinie? – krztusił się ze śmiechu belfer. – Oni ledwie dukają po niemiecku.
Farouż Bumbke może i zapiłby się na śmierć, gdyby nie sen: kościół nabrał w nim lekkości. Przysadzista bryła, postawiona na przekór wiosce, wbrew słomianym dachom, na złość żurawiom i wiatrakom, wypiękniała. W kościelnych oknach zaszkliły się witraże: młodzieniec o niepospolitych rysach twarzy udawał anioła. W prezbiterium stanął ołtarz – gotycka twierdza w kolorach jesieni. Jak lunatyk wysunął się Bumpke ze swojego snu. Wyszedł z plebanii, pchnął ciężkie drzwi do świątyni i rozłożył sen na suficie, ścianach i w zakrystii. Pod transeptem ustawił rzeźby, ołtarze wypełnił obrazami, ambonę świętymi. Ta jedna noc zmieniła proboszcza – zesłańca w proboszcza – kwestarza. Potrzebował pieniędzy. Dużo pieniędzy. Tylko, jak wyżebrać jeszcze jedną ofiarę? – dumał. Jak skłonić Babilas, Sacken, Hirschfeld, Chroschuetz, Poppelau. Kupp i Alt Schalkowitz do wyłożenia tysięcy marek? I wykombinował.
Porzucił łacinę. Jej cień pobrzmiewał tylko w liturgii. Kazania prawił odtąd po niemiecku lub łamaną polszczyzną, przetykaną gwarą. Prawił o Betlejem i o siołkowickich pagórkach porośniętych trzciną, o męskiej przyjaźni i o kłótni Jana z Jezusem, o nowej chrzcielnicy w kościele i o tym, jak Giotto, Fra Angelico i El Greco odmalowali chrzest w Jordanie.
– Rozebrani mężczyźni stoją po kolana w wodzie – ciągnął ochrypłym głosem Bumbke – obok nich kłębią się anioły. Schalkowitz chyba widział już gołego chłopa?
Ławki rżały i szperały po kieszeniach.
Bumbke lubił gawędzić. Ludzie ze wsi lubili słuchać. Toteż brnęli przez podmokłe łąki, ciasne lasy, brzegiem rzeczki Żydówki, byle zdążyć na niedzielną mszę. Posłuchać o Celinie, dziołsze, co położyła głowę pod topór za to, że nuciła sobie pod nosem kolędę. Poznać zaklęcie, które wskrzesiło córkę biskupa Jaira. Dowiedzieć się, czy Magdalena podpadła Maryi i dlaczego paproć jest kwiatem śmierci. Słuchali z rozdziawionymi ustami, kiwając głowami jak taktomierz.
Kiedyś opowiedział im o celniku Mateuszu. Wyobraźcie sobie karczmę u Stantina – zaczął – pocięte stoły, zatłuszczone karty, opite gęby zawieszone w dymie. Nagle w progu staje Jezus, rozgląda się po spelunie i wywołuje takiego na przykład Bartylę. Najgorszego lumpa, który nie wychodzi z więzienia, a siwa Bouczka musi karmić jego psa, kota i dwa gołębie. Otóż, święty Mateusz Ewangelista był jak ten wasz Bartyla: łgarz, kanciarz i szkodnik. Ale na skinięcie Jezusa porzucił kumpli, hazard i łatwe kobiety. Jezus wyłowił go jak karpia z Mańkowej Kałuży i cisnął w świętość. Wyróżnił czy doświadczył? – farouż zawiesił głos, jakby oczekiwał odpowiedzi.
I znów rechot, i znów gmeranie w galoutach i wydłubywanie z gałganków reichsmarek.
Po każdej mszy Bumbke liczył tacę. Na wielki ołtarz dostał 3300 marek, na dwa małe 1500, na boży grób 975, na ambonę i baldachim 840 marek. Z własnej kieszeni dołożył jeszcze 690 – na stacje drogi krzyżowej i wyruszył do Monachium. Do jednej z najlepszych pracowni rzeźbiarskich w ówczesnej Europie. (W tych czasach nauczyciel z Hirschfeldu, zarabiał rocznie 824 marki. Jego dwuizbowe mieszkanie warte było 60 marek, a obrosły winoroślą i morwą ogród 10 marek i 50 pfenigów).
W dżdżysty poranek do Alt Schalkowitz zajechał orszak: kilkanaście wozów zaprzężonych w oldenburgi. Schody fary zaczerniły się gapiami. Farouż z organistą, brodząc po kolana w błocie, nieśli Marię Magdalenę: powabną, cienką w pasie, o rysach twarzy wirtemberskiej księżniczki Matyldy, pani na zamku w Carlsruhe (dzisiejszym Pokoju). Za chwilę z żeleźniouka wysiadł Jan Ewangelista, subtelny mężczyzna z niezwykle długimi, wąskimi palcami pianisty. Tuż za nim wyłoniła się Madonna o zgaszonych oczach. W końcu powóz opuścił Jezus ukrzyżowany.
Monachijskie ołtarze, rzeźby i stacje drogi krzyżowej musiały się spodobać mieszkańcom, skoro 10 lipca 1885 roku czasopismo „Katolik” donosiło: „W naszej wsi jeszcze katolicy nie są oziębli, są prości, ale dobroduszni, bo już dość ofiarowali na upiększenie naszego kościoła. […] A teraz rozpoczęło się malowanie kościoła. U góry cały różaniec będzie malowany”.
Nepomuk młokosem?
W 1885 r. Bumbke dawno już leżał na kierhołwie, trzeci grób na lewo od schodów. Probostwo po nim objął Paweł Frischtatzky. Nie zamierzał długo zabawić u Michała Archanioła, swoje serce zostawił bowiem w Poppelau. To tam w roku 1863 wdowa Róża Kania podarowała wsi kamienny posąg – Nepomuka. Przystojny, młody mężczyzna o rozmarzonym spojrzeniu góruje nad cmentarzem. Jego głowę stroi pięć gwiazd i napis tacui: milczałem.
Popielowski posąg jest za młody na Nepomuka. Święty dobiegał pięćdziesiątki, gdy go utopili w Wełtawie. Czy wykuty z granitu młokos ma twarz Frischtatzkiego? Pozostanie tajemnicą. Sekretem nie jest natomiast, że zanim ten ksiądz porzucił Alt Schalkowitz postarał się o malarza. I to nie byle jakiego.
Chyba maczał tu palce kierownik szkoły na Klapaczu Hans Bimler, absolwent Akademii Sztuki i Rzemiosła Artystycznego w Breslau. Może tam oczarowały go ornamenty Franza Salesa Meyera. Chciał je mieć w zasięgu wzroku. – A gdyby wyłożyć nimi sufit kościoła? A wnętrza kasetonów napełnić malunkiem? Frischtatzky połknął haczyk. Wspólnie z Bimlerem wybierali zdobienia z szerokiego wachlarza wzorów Franza Salesa Meyera. I wspólnie zwabili do Alt Schalkowitz geniusza.
Wątpliwość
Jan Gajda malował widma. Sam był zresztą jak zjawa. Szybował nad Górnym Śląskiem: Żorami, Pszowem, Rybnikiem, Szeroką, Radzionkowem, Lublińcem i wszędzie zostawiał ślady: freski, wiersze, zdjęcia. Często obrazował wskrzeszonych. Pytał: Czy tęsknią za otchłanią? I malował tak, jak się układa sonety. Choćby scena z Nain. Z daleka miasteczko wygląda jak stado owiec zsuwających się z łagodnego stoku Taboru. Z każdej zagrody, z każdego okna, z każdej łamanej ścieżki tę samotną górę widać. Mogłaby rzucać na osadę cień. Nie rzuca. Mogłaby buchnąć wulkanem. Nie bucha. Ku niej zwracają się oczy mieszkańców gdy tajfun i susza, wróg i głód. Kiedy umarł chłopiec o pociągłej twarzy ludzie też podnieśli wzrok na górę. Wlepiła w nią pytające spojrzenie matka: Czy nie byłam dość uważna, nie dość troskliwa? W odpowiedzi góra Tabor przysłała Jezusa. Padły krótkie słowa. Był w nich okruch pociechy, ale przede wszystkim polecenie. Pierwsze – do matki: „Nie płacz”. Drugie – do zmarłego: „Tobie mówię, wstań”. I oto wobec sąsiadów i krewnych śmierć oddała swój łup. Tylko dlaczego ten chłopiec jest smutny? Czemu patrzy oskarżycielko na Jezusa?
Gajda namalował swoją wątpliwość.
14 sierpnia 1885 roku „Katolik” ogłosił: „Malowanie naszego kościoła zostało zeszłego tygodnia szczęśliwie ukończone, z którego powodu odprawił nasz czcigodny ksiądz probosz mszę świętą na podziękowanie Panu Bogą. Od Wielkanocy pracował pilnie mistrz malarski pan Gajda z Żorów z trzema, a na końcu z czterema czeladnikami i wyobraził cały różaniec święty, dwanaście tajemnic na ścianach, a ostanie osiem na suficie, pod chórem z jednej strony Piotra żałującego, a z drugiej pokutującą Magdalenę. W presbyteryum na suficie: Jezus, dobry pasterz, a na ścianach pyszna zaśłona i dwoje klęczących aniołów. Pięknie się teraz nasza świątynia oku przedstawia, a królewski powiatowy budowniczy nie mógł wyjść z podziwiania,iż pana Gajda mógł się malowania tego, i to olejno, za tak niską cenę, albowiem tylko za 1600 marek podjąć. Niech więc Bóg mu będzie nagrodą, iż nam kościół upiększył”.
Posągowy ksiądz Frischtatzky i utalentowany nauczyciel Bimler za niedługo porzucili wioskę. Ale szczęście jej nie opuściło. Do ludzi.
Łzy w szkarłacie
Po wielu prośbach i staraniach 27 kwietnia 1933 roku minister sztuki, oświaty i wychowania ogłosił, że rząd pruski przeznaczył 77 000 marek na odszkodowanie za zwolnienie z powinności utrzymania probostwa w Alt Schalkowitz. Generalny Wikariat Arcybiskupi musiał wtrącić swoje trzy grosze: jedynie 55 870 marek mogło pójść na rozbudowę świątyni, resztę 21 130 marek należało zabezpieczyć, najlepiej w gruntowych. Oznaczało to kolejną kwestę wśród mieszkańców. Na szczęście tutejsi „katolicy nie są oziębli, są prości ale dobroduszni” i znów rzucili datki.
Przedsiębiorczy proboszcz Teofil Plotnik zaprosił na plebanię członków zarządu kościelnego i przedstawił im architekta Teodora Ehla z Bytomia. Dębowy stół z rzeźbionymi nogami zasypały szkice, plany i wykresy, rysunki dzwonnicy, stropu, organów i ornamentów Franza Salesa Meyera, których nie można było zadrasnąć. Na zebraniu podsumowano wydatki, ustalono porządek prac, wybrano głównego budowniczego Piotra Mehla i przydzielono mu dwóch okolicznych mistrzów rzemiosła: cieślę Józefa Kachela i murarza Józefa Psykalę. Budowa ruszyła 26 czerwca 1933 roku, dwa miesiące po przyznaniu kompensaty. A już pod koniec listopada przebudowany kościół opanowała armia kobiet zbrojnych w szmaty i miotły. W 1934 roku do Alt Schalkowitz przybył kardynał Adolf Bertram ze swoją świtą. Skakał wzrokiem od organów Karla Friedricha Schinkla po neogotyckie ołtarze, od ambony zasiedlonej świętymi po sceny wskrzeszeń na suficie. I ukradkiem ocierał łzy wzruszenia w szkarłat.
Po II wojnie światowej Alt Schalkowitz przemianował się na Stare Siołkowice. Wioska wyskrobała w granicie imiona poległych i zaginionych, spaliła niemieckie podręczniki, kupiła książki w języku polskim – równie obcym. W zagrodach niewiele się zmieniło. Rów to nadal był krzipop, jastrząb – kłobuch, guzik – knejflik, ksiądz – farouż, żuławy – werder, buty z fałdką – kropsztiwle. Na płotach suszyły się rundliki, chleb kroiło się w gjelniki, mąkę kupowało się od Mischa na Wołkowni, a węgiel u Pampucha na Gburach. Na gliniastych ścieżkach odbijały się ślady żeleźniouków i kopyt ciężkich koni. Dzieciaki grzebały patykami w błocie, przewracały grudy ziemi albo jak Kupczykowa córeczka topiły się w gnojówce przy chałupie – wtedy starki szły do kościoła pobecejć.
Tylko kościół nie był już ten sam. Ksiądz Teofil Plotnik umarł w 1960 roku. Probostwo objął farouż Eryk Kokot. I postanowił przewietrzyć farę. Stracił się neogotycki ołtarz główny wraz z nim Archanioł i przerażony diabeł. Pod grubą warstwą farby ulotniła się subtelność Jana Ewangelisty, zginęły ładnie wykrojone usta Marii Magdaleny, jej figlarne dołki w policzkach i piegi. Brwi, które wcześniej wyglądały jak wyczesane grzebyczkiem, pogrubiono ciemnobrązową kredką. Ufarbowano nawet włosy – niegdyś jasne przyprószyły się kasztanem. Wielkooka Magdalena zmieniła się w Magdalenę Groteskową. Z sufitu odpadły ornamenty Franza Salesa Meyera, kasetony zabito deskami i zmazano wszystkie, co do jednego freski Jana Gajdy.
Za to w krużganku pojawiła się skarbonka przypominająca sejf. Nad skrzynką wisi tablica, czerwone litery krzyczą: OFIARA NA MSZE ŚWIĘTE ZA CIERPIĄCYCH W CZYŚĆCU. Poniżej pouczenie dla niedowiarków i opieszałych: „Nie płaczem się pomaga zmarłym, lecz modlitwą i ofiarą”.
Gdyby nie konserwatorzy sztuki: Beata Wewiórka i Edward Szczapow, Siołkowice nadal by się modliły w tak ogołoconej świątyni. To oni przywrócili kościołowi wygląd z roku 1934, kiedy to kardynał szlochał, a syn starego Haćki postawił na wprost wejścia anioła o twarzy swojej zmarłej Anny.
Stare Siołkowice mają szczęście do aniołów.
AGNIESZKA KANIA
Jakżeż góruje nieraz człowiek nad człowiekiem!
Terencjusz
Mało jest takich, których zmuszono do niewoli, więcej tych, co dobrowolnie w nią idą.
Seneka
1. Literackie drogi do wolności skompromitowano po wielokroć i znana jest ich beznadzieja. To bodaj grzech główny tych narracji – tak się prężą, że zapominają o swoim pompowanym muskule. A wydmuszka daje się jednak we znaki. Widać niekiedy gołym okiem, że gadać o wolności to nic więcej, niż machać gładkim kijkiem w stronę księżyca. Dziarski okrzyk wybrzmiewać winien: Wolność – Równość – Frajerstwo.
2.
Mijając ulicę Descartes,
Schodziłem ku Sekwanie, młody barbarzyńca w podróży
Onieśmielony przybyciem do stolicy świata.
[…]
A z ciężkich moich grzechów jeden najlepiej pamiętam.
Jak przechodząc raz leśną ścieżką nad potokiem,
Zrzuciłem duży kamień na wodnego węża zwiniętego w trawie.
I co mnie w życiu spotkało, było słuszną karą,
Która prędzej czy później łamiącego zakaz dosięgnie.
(Rue Descartes)
Tak zaczyna i kończy wiersz poeta, który wraca pamięcią do historii swojego nietubylstwa. Obraz zranionego zwierzęcia przychodzi mu na myśl, kiedy wspomina próby niewczesnego najazdu na Paryż. Widzi siebie – Innego. Doświadczenie Innego jest zawsze doświadczeniem przemocy. I do tej przemocy – przemocy wolnej woli, która nie toleruje inności – Miłosz wraca w kodzie swojego wiersza. Bo wolność jest przekleństwem. Bo wolność musi złamać zakazy. Musi zrzucić kamień.
3. Historie wolności są historiami przemocy wobec Innego. Umysłowość – i literatura od zarania – karmi się figurą Innego i ze smakiem żeruje na obcym. Trawestując sentencję Owidiusza na temat miłości, należałoby powiedzieć, że wolność, o ile nie ma przeszkód do zwalczenia, rodzi przesyt i nudzi, jak zbyt słodkie jadło. Oto i cała zagadka zniewolenia wolnością i nienawiści wobec Innego.
Weźmy na ten przykład najzupełniej „typowych” Innych – Żydów. Jakaż radość literatury, która Żyda buduje podług swojego kaprysu. Ubiera go. Rozbiera. Wypędza. Daje mu przywileje. Każe mu tańczyć albo intonować. Wysyła na tułaczkę, a zaraz karci diasporę. Dzieje antysemityzmu to jednak inny casus – nie do końca zgłębiony, gdy idzie o genezę (metafizyczną?), ale w swoich przejawach często oczywisty. Antysemityzm, by tak rzec, eksplicytny, zniewolony już przez samą swoją napastliwość, jest zaperzony i nie ma w nim już czego szukać. Poszukajmy między słowami „wolnymi”. Czy bowiem mędrzec taki jak Voltaire, „liberał”, mógł być antysemitą? „Żydzi – powiada Voltaire – uczynili ze swej historii i dawnej mitologii to samo, co ich tandeciarze robią ze starymi łachami: wywracają je spodem do wierzchu i sprzedają jako nowe, możliwie jak najdrożej. Szczególnym przypadkiem ludzkiej głupoty jest to, że tak długo uważaliśmy Żydów za naród, który nauczył wszystkiego inne narody, podczas gdy nawet ich historyk Józef temu przeczy”. W innym zaś miejscu liberalny filozof rzecze: „powiadają też, że Hindusi byli zawsze wynalazcami, a Żydzi zawsze ich naśladowcami; że Hindusi byli zawsze bardzo pomysłowi, a Żydzi zawsze nieokrzesani”. Jeżeli autor tych słów nie był antysemitą, z całą pewnością korzystał ochoczo z wygodnej kategorii Innego, która w kilku słowach pozwala budować fundamentalne dla literatury antynomie i hierarchie. Wolna literatura jest literaturą przemocy.
Na co jednak szperać w zakurzonym wieku XVIII. Sięgnijmy po wolną myśl zrodzoną w cywilizacji naszych dziadów. Wasilij Rozanow. I jemu Żydzi co raz mącili rozumowanie. „Babska natura Żydów – to moja idée fixe”, notuje Rozanow. Ba, gdyby tylko o takie widzimisię chodziło. „«W tył zwrot! bój się!» (mój stosunek do Żydów)”, zapisuje w innym miejscu. A był to strach podszyty, jak często, chorobliwą fascynacją. „Tajemnym patosem Żyda – uważa Rozanow – jest bycie eleganckim. Wiecznie myją się oni i perfumują. Żyd nie wybierze do tańca brzydkiej dziewczyny, lecz najpiękniejszą, i będzie z nią tańczyć do upadłego. W ogóle wszystko robią oni «do upadłego». Pozostańmy jednak przy elegancji: Żyd usiłuje zmyć z siebie jakiś światowy brud, jakiś przedpotopowy pot. I ciągle mu się to nie udaje. I ciągle boi się, że sąsiad po cichu odwróci się od tego potu”. Jakże znamienna figura sąsiada. Tego, który się odwraca. I uroki żydowskiej wolności – obawa przed sąsiadem. Przypomnieć wypada, że Rozanow pisze te zdania w roku 1912. Piękne filozoficzne koło – autor żywi obawę przed Żydami, ci zaś, na jego oko, przed sąsiadem, czyli, potencjalnie, przed Rozanowem. Bójmy się – mówi wolna literatura.
W tym tchórzliwym zauroczeniu Rozanow jest jednak typowym reprezentantem – jak powiedziałby może Artur Sandauer – allosemityzmu, czyli przekonania o wyjątkowości Żydów. Może ono być zaczynem postaw biegunowo różnych, czyli stać się punktem wyjścia zarówno filosemityzmu, jak i jego rewersu. Łączy te postawy przeświadczenie o inności, odmienności, specyficzności Żydów. Przy czym to antysemityzm swoiście windował Innego, przekonywał o jego domniemanej potędze. Gdyby antysemici uświadomili sobie ten najprostszy paradoks, poddaliby najpewniej rewizji swoje bujne wyobrażenia. Faktyczna potęga Żydów oraz wersja ich potęgi urojona przez ludzi im wrogich nie mogły wszak być tożsame. „Ordynarność i przemoc – pisze Rozanow – przynoszą 2% «sukcesu», a serdeczność i przysługa 20% «sukcesu». Żydzi zrozumieli to wcześniej od innych, jeszcze przed Chrystusem. I od tego czasu są zawsze «w sukcesie», ich przeciwnicy zaś zawsze «w niepowodzeniu». Nigdy nie widziałem Żyda przeklinającego, Żyda, który tłukłby drugiego, czy choćby tylko Żyda impertynenckiego. Jednak ich igły wbijają się głęboko. W handlu, w bogactwie, w honorze – kiedy wszystko to zaczynają oni odbierać innym”. Tego typu obserwacje – wynikające z lęku, który nie musiał być dalece podskórny – stwarzały oczywiste niebezpieczeństwo, ale jednocześnie mogły korzystnie wpływać na żydowską samoocenę. W roku 1936 zauważył ten fenomen lwowski poeta Tadeusz Hollender: „Prasę antysemicką czytają często Żydzi. […] Żydzi, którzy są dzisiaj wszędzie i stale usuwani od wszelkich urzędów, możności zarobku, od możności nauki, bojkotowani i bici przez silniejszych chamów znajdują w tych pisemkach obrazy swojej własnej, bodaj urojonej potęgi. Wywołują rewolucje, wojny, powstania, rządzą całym światem, są sprężyną wszystkiego. Prasa narodowa stanowczo reklamuje Żydów”. Mityczna wyższość Żydów, ich nienormalność, to, co inne ludy tak mierziło, jest przyczyną (ich) tragicznej historii. Nie kumali się z innymi, powiada Czwarta Księga Mojżeszowa. Wyniosłość ludu wybranego. Rzadko dostrzega się, że „wybrany” oznaczać musiał jednak przeklęty, skazany na cios. Brzemię żydowskie rozumiał allosemita Gombrowicz: „grozy tej nie załatwicie, wyobrażając sobie, że jesteście «zwykli» i karmiąc się idylliczną zupką humanitarną. Oby jednak walka z wami stała się mniej podła”.
Rembrandt „Ucieczka do Egiptu”, Musée des Beaux-Arts, Tours
4. Historie wolności są historiami obojętności wobec Innego. Na swoim egzemplarzu Obecności mitu Leszka Kołakowskiego Krzysztof Michalski zaznaczył ołówkiem taki ustęp: „Tym, od czego uciekamy, jest doświadczenie obojętności świata, a próby przezwyciężania tej obojętności stanowią ośrodkowy sens ludzkich zmagań z losem w jego codzienności i w jego ekstremach”. Kto ucieka, ten ucieka. „My” Kołakowskiego jest cokolwiek na wyrost. Może kiedyś nie było?
5. Bodaj najważniejsza lektura, jaką napisano o wolności, nosi tytuł Księga gościnności. Jej autor, Edmond Jabès, obnażył w niej psychiczną konstytucję wszystkich „gospodarzy”: „Obcy (l’étranger) to ten, który pozwala ci wierzyć, że jesteś w domu”. Potrzeba odbicia się od Innego, skorzystania z dobrodziejstwa kontrastu, zawsze i wszędzie przezwycięża. Cóż jednak po tej wiedzy. Księga Jabèsa to tylko księga.
6. Wolność jest nigdy nieodrobioną lekcją. Ulubionym mitem, który zna się na pamięć. Popularne w literaturze i krytyce strategie emancypacji – tworzone z dobrą intencją, by dać odpór aberracjom wolności – na nic się zdają. Wolne słowo cóż może znaczyć. Dawno pozbawiliśmy je jakiejkolwiek sprawczości. Wolność jest poza tekstem. Wolność jest działaniem.
Ma więc rację nieznośny Voltaire, naiwny wyśmiewca Żydów, gdy przekonuje: „Twoja wola nie jest wolna, ale twoje czyny wolne są. Jesteś wolny, by coś robić, kiedy masz możność to robić. […] nie ma wolności indyferentnej; jest to wyraz pozbawiony sensu, wynaleziony przez ludzi, którzy mieli źle poukładane w głowie”. I słusznie prawi także wariat Rozanow, kiedy powiada: „Nie potrzeba nam wcale «wielkiej literatury”, lecz wielkiego, pięknego i pożytecznego życia”. Rzecz w tym, że winien to mówić przed lustrem.
7. Zapalają się latarnie. W ich świetle zacina puszysty, bajkowy śnieg. Dawno już takiego u nas nie było. Jesionowe polanka strzelają cicho w kominku. Wino powoli zlewają do dzbanów. Dysputa o wolności dobiega końca. Literaci nagrzali kanapy, poradzili, strzepnęli lulki, a teraz owijają karki wełnianym szalem – zaraz wracają do ciepłych, wolnych domów. W czasie, gdy na skrzypiącym puchu zostawiać będą ślady ocieplanych sztybletów, kolejni przybysze zamarzną w lesie. Szkoda. Trupy nie mogły usłyszeć paru nowych bon motów o wolności, nie poznały świeżo wydanych książek. Pięknie sypie. Literaci wycierają już buty przed progiem swoich zacisznych gniazdek. Uchylają drzwi. Wybija bezpieczny zaduch. Szczęście. Tak, poeta majaczył – kary za miażdżenie wodnego gada przecież nie będzie.
PAWEŁ BEM
Diana Pinto – historyczka, jest między innymi autorką wspomnień „Entre Deux Mondes” (Odile Jacob, 1991) oraz portretu współczesnego Izraela „Israel Has Moved” (Harvard University Press, 2013). Mieszka w Paryżu. Utwór pochodzi z tomu „States of Mind”. Wspomniana w drugiej części utworu „Allée of Rulers” to zainaugurowana w 2017 roku w Moskwie Aleja Władców Rosji – składa się z identycznych steli, na których umieszczone zostały popiersia władców. Tymczasem ostatni jest Borys Jelcyn, którego popiersie zostało odsłonięte wiosną 2018 roku. Autorem rzeźb jest Zurab Tsereteli.
Anna Arno
Diana Pinto
Trzeci Rzym
I
Rzymscy cesarze: dziedzice Augusta, ręka uniesiona, palec
wycelowany w odległy horyzont, którego linię wyznacza szpaler
stojących na baczność cyprysów. Pod ich szlachetnym spojrzeniem
dorastałam w ogrodach dzieciństwa, ich wypłowiały na słońcu,
rozgrzany marmur był gładki jak zamknięta epoka Mare Nostrum.
Te spokojne, szacowne głowy, które kardynałowie kolekcjonerzy umieścili
na statecznych półkach Musei Capitolini, jak zastęp posłusznych uczniów
w klasie bez nauczyciela, donkiszotowskie figury na szachownicy
gdzie nie wznosząca przekątna Historii unosi
ambicję i upokorzenie, zwycięstwo, porażkę, wielkoduszność,
okrucieństwo i tchórzostwo, splecione w jeden niemy dramat grozy.
Ani śladu ich nienawiści, rywalizacji, mordów: władza
zagarnięta, milczący menuet pokojowego trwania, harmonijnie
odbija się echo Czasu: rzeźnicy, filozofowie, generałowie,
szaleńcy, politycy milczą, w jednym szeregu, przerażająco sobie równi.
Ich fora wskrzeszone przez późniejszego dyktatora, nasycone
wielkością Rzymu, jakby jego wiszący w powietrzu widmowy
aromat miał się utrzymać i umocnić w dusznych
nowych zapachach, młodzieńcze „teraz” z oddali podaje mu lustro,
wśród siedmiu mitycznych wzgórz okolonych piniami,
parasolkami codziennego ładu. Jak bezpieczna zdaje się
odległa przeszłość: łagodne imperialne fagoty, papieskie wiolonczele,
włoskie skrzypce, w skalowanym decrescendo orkiestrowych tonów,
a bierna publika gorąco oklaskuje w antycznych pałacach,
szacownych szkatułach ze starożytnych głazów.
II
Cienie Moskwy, Trzeciego Rzymu: olbrzymi, spóźniony młokos,
goniący za łagodnym, zakurzonym, nieśmiałym uznaniem spłaszczonego Czasu,
zapatrzony w glorię Rzymu, w swej ignorancji zapominający
o jego stylowych rytmach, nerwowych odruchach
i gestach, jakby jeszcze się nie wykształciły żadne ludzkie obyczaje.
Czterdzieści trzy brązowe popiersia na brązowych stelach: rosyjska
„Allée of Rulers”, jak ją nazywają w oficjalnym koślawym angielskim, „aleja”,
w sumie to całkiem niezłe – echa nielegalnych aborcji,
poronionej historii. Grube rysy, puste oczy, nijakie twarze,
niedbałe nakrycia głowy, szorstki, twardy, zamarznięty świat,
daleko od Rzymu, jego wspaniałych, szacownych marmurowych twarzy,
ale też daleko od zamrożonej kwatery Lenina,
bez widoku na Campidoglio, bombastyczna
próba posklejania historii rosyjskiej wańki-wstański. Wybranych
trzydziestu trzech carów (są też caryce), ten pierwszy, o sześć wieków
się spóźnił na pierwszy Rzym; o pięć stuleci wyprzedził ten drugi
ze złotymi ikonami – drobny szczegół w zatęchłej masie Historii.
Tych dziesięciu po-caracie, w dziwnej, milczącej harmonijnej zgodzie:
szczery reformator z 1905, elegancki i słaby demokrata z 1917 roku,
obalony (jakże to rzymskie) przez ikonę bolszewików;
zwycięski gruziński potwór, przygotowujący grunt dla przyszłych
zapomnianych szarych biurokratów, spartański najeźdźca-superszpieg,
herold humanizmu z czerwoną plamą, wreszcie pijak, który pozwalał na wszystko,
zanim dżudoka ze sztucznym rzymskim spojrzeniem dostanie własną stelę.
Będą trzymali się razem, jedno smutne, niewzruszone grono,
pewnego dnia w dalekiej przyszłości, ze swym bagażem krzywd, tragicznych ironii,
zatajania, kłamstw, czystej, brutalnej siły, pod nieubłaganym naporem
nawarstwionej historii. Marne to pocieszenie dla mnie dorosłej
zaplątanej in medias res, przy zmiennych kolejach splądrowanej
nadziei, z dala od radosnych widoków Rzymu mojego dzieciństwa.
14 grudnia 2021
Tłum. ANNA ARNO
Ta wojna nie zaczęła się teraz. Ona zaczęła się w 2014 roku. Nie chcąc tego rozumieć, Zachód udawał, że nie dzieje się nic złego. Przez te wszystkie lata w swoich wystąpieniach i publikacjach starałem się wyjaśnić ludziom Zachodu, kim jest Putin. Nie udawało mi się. Teraz Putin sam im wszystko wyjaśnił.
Jestem Rosjaninem. Putin popełnia potworne zbrodnie w imieniu mojego narodu, mojego kraju. W moim imieniu. Ale Putin to nie Rosja. Rosję przepełniają ból i wstyd. W imieniu mojej Rosji i mojego narodu proszę Ukraińców o wybaczenie. Rozumiem przy tym, że tego, co się u nich dzieje, wybaczyć nie sposób.
Po każdym moim artykule w szwajcarskiej prasie ambasada rosyjska w Bernie słała do redakcji listy pełne oburzenia. Teraz ci dyplomaci milczą. Może pakują walizki i wypełniają wnioski o azyl?
Chcę wrócić do Rosji. Ale do jakiej? W Rosji Putina ciężko oddychać – zbyt tam cuchnie policyjnym butem. Wrócę do kraju, o którym pisałem w liście otwartym, gdy odmówiłem reprezentowania Rosji na międzynarodowych targach książki w 2013 roku – a więc jeszcze przed aneksją Krymu i początkiem wojny przeciw Ukrainie: „Chcę być i będę przedstawicielem innej Rosji, mojej Rosji, kraju z normalną strukturą państwową zamiast samozwańców, kraju, który broni prawa jednostki, a nie prawa do korupcji, kraju wolnych mediów, wolnych wyborów i wolnych ludzi”.
Już wcześniej przestrzeń wolnego słowa w Rosji została ograniczona do internetu – obecnie cenzura wojskowa dotarła i tam. Władze zapowiedziały, że krytyka Rosji i wojny będzie traktowana jako zdrada karana z mocą prawa wojennego.
Co może zrobić pisarz? Tylko to, co może – wyrażać się jasno. Kto milczy – wspiera agresora. W XIX wieku polscy powstańcy walczyli przeciw caratowi „za naszą i waszą wolność”. Dziś za wspólną wolność walczą Ukraińcy przeciw armii Putina. Bronią nie tylko swojej godności, ale i godności całej ludzkości. Ukraina broni naszej wolności i naszej godności. Musimy ją wesprzeć ze wszystkich sił.
Zbrodnia reżymu polega i na tym, że piętno hańby odciska się na całym kraju. Rosja nie kojarzy się już z literaturą i muzyką, lecz z bombardowaniem dzieci. Zbrodnią Putina jest i to, że zatruł serca nienawiścią. Putin odejdzie, ale ból i nienawiść mogą pozostać w duszach na długo. Tylko sztuka, literatura, kultura mogą pomóc przezwyciężyć tę traumę. Prędzej czy później dyktator zakończy swoje podłe życie – a kultura będzie trwać. Tak było zawsze i tak będzie po Putinie. Ale literatura nie powinna zajmować się Putinem ani objaśniać wojny. Wojny objaśnić się nie da: dlaczego ludzie rozkazują jednemu narodowi, by zabił inny naród? Literatura przeciwstawia się wojnie. Prawdziwa literatura jest zawsze o człowieczej potrzebie miłości, a nie o potrzebie nienawiści.
Co nas czeka? W najlepszym razie nie będzie wojny jądrowej. Bardzo chcę wierzyć, że szaleńca nie dopuszczą do atomowego guzika. Albo że któryś z jego podwładnych nie wykona ostatniego rozkazu. I to, zdaje się, jedyna dobra rzecz, na którą możemy liczyć. Federacja Rosyjska jako kraj po Putinie zniknie z map. Proces rozpadu imperium będzie trwać. Gdy tylko niepodległą stanie się Czeczenia, za jej przykładem pójdą inne narody i regiony. Rozpocznie się walka o władzę. Ludziom nie spodoba się chaos – znowu zaczną się poszukiwania rządów silnej ręki. Nawet w pełni wolnych wyborach – jeśli takie się odbędą – do władzy dojdzie nowy dyktator. Obieca kontrolę nad atomową walizką, a wtedy Zachód go poprze i – kto wie – może wszystko się powtórzy.
MICHAIŁ SZYSZKIN
Tłum. Krzysztof Bartnicki
Poniżej prezentowane teksty noszą dwie daty: 4 lutego 2022 i 10 października 2005; teraz piszę 28 lutego 2022. Bieg wypadków historycznych tak przyspieszył, stał się tak upiorny, że większa różnica dzieli 28 od 4 lutego 2022 roku, niż 4 lutego 2022 od 10 października roku 2005. Obecna, dramatyczna sytuacja w Ukrainie jeszcze wyraźniej ukazuje wspólnotę losów Polaków i Ukraińców, aniżeli było to widoczne miesiąc temu i przed siedemnastu laty.
Wskutek przyjaznego sporu, który toczę na temat Oświecenia z Natalią Zalewską, sięgnąłem po książkę Ryszarda Przybylskiego „Klasycyzm, czyli Prawdziwy koniec Królestwa Polskiego”. Czytałem ją trzydzieści kilka lat temu, toteż po tak długim czasie zostało mi w pamięci tylko wrażenie monumentalizmu myśli, same zaś myśli uleciały z głowy. Gdy zdjąłem z półki tę książkę, znalazłem między kartkami mój list do Ryszarda Przybylskiego, będący odpowiedzią na kartkę, którą Ryszard Przybylski napisał do mnie poruszony drukiem fragmentu dziennika Jarosława Iwaszkiewicza na łamach „Przeglądu Filozoficzno-Literackiego”. Podziękował za tę publikację i podał tytuł wiersza Verlaine’a, który cytuje Iwaszkiewicz bez podania źródła.
Gdy ukazał się Iwaszkiewiczowski numer „Przeglądu Filozoficzno-Literackiego”, gościłem w Krzemieńcu, mając za przewodnik po mieście Juliusza Słowackiego książkę Przybylskiego „Krzemieniec, opowieść o rozsądku zwyciężonych” – z jej pierwszym zdaniem, które od razu wprowadza czytelnika w sedno rzeczy, czyli w istotę paradoksu polskiej historii: „Kiedy Polacy utracili własne państwo, nareszcie zaczęły ich dręczyć tajemnice języka”.
Po powrocie z Ukrainy dowiedziałem się, że w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego czeka na mnie list od Ryszarda Przybylskiego. Napisawszy bezzwłocznie odpowiedź, włożyłem ją bezwiednie między kartki „Klasycyzmu, czyli Prawdziwego końca Królestwa Polskiego”, i zapomniałem o tym. Kiedy więc kilka dni później chciałem wysłać ów list, nie mogłem go znaleźć, a drugiego nie napisałem. I oto znalazł się teraz, po siedemnastu latach.
Już parostronicowy „Wstęp” do „Klasycyzmu”, w którym historyk literatury wyznaje, że czuje się wykonawcą testamentu ideowego Wacława Berenta, sprawił, iż odniosłem wrażenie, jakbym czytał Księgę przyjaciela. I pomyślałem o „Księdze Przyjaciół” wydawnictwa Próby, w której zmarły sześć lat temu Ryszard Przybylski nie może już się znaleźć jako autor, ale ma szansę pojawić się w niej jako adresat niewysłanego w porę listu.
Czy zmarli czytają „Księgę Przyjaciół”? Nie wiem, a skoro nie wiem, to na wszelki wypadek umieszczam w niej szczęśliwie odnaleziony list:
Warszawa, 10 października 2005
Szanowny, Drogi Panie,
w jaki dziwny wzór splatają się ludzkie losy. Proszę sobie wyobrazić, że w tym czasie, kiedy Pański list szukał mnie w Instytucie Filozofii, ja siedziałem na Górze Bony i czytałem Pański „Krzemieniec”. Siłą rzeczy myślałem więc o tym mieście Pana myślami, cofałem się o dwa stulecia dzięki Pańskiej pamięci.
Krzemieniec to miejsce dumy i upokorzenia. Nie sposób bowiem nie czuć zadowolenia, wiedząc o dokonaniach Tadeusza Czackiego i Hugona Kołłątaja, lecz trudno zarazem nie poddawać się smutkowi, iż kapryśna, bezlitosna Historia tak się potoczyła, że aby dotrzeć do Krzemieńca, musimy przekraczać granicę. Upokorzenie zaś wpełza do duszy niczym wąż, kiedy już się jest w Krzemieńcu i nie można się umyć, bo nie ma wody. Owszem, jest raz na dobę zimna przez pół godziny, ale bywają dni, gdy nie ma jej wcale, i wtedy krzemieńczanie paradują po wyszczerbionych chodnikach z wiaderkami. Tak, najdrogocenniejszym skarbem Krzemieńca – i w ogóle Wołynia – są życzliwi, serdeczni, mądrzy ludzie.
Musi Pan wiedzieć, iż Pańska książka wdrapała się na Górę Krzyżową – nie tak sławną jak Góra Bony, ale za to zaciszną. Kilkanaście metrów od grobu Antoniego Beaupré rośnie gaik świerkowy. Kiedy się tam usiądzie o ciepłej godzinie, zaprawiona goryczą, intensywna woń świerków każe zostać dłużej. Jest cicho, naprzeciw ma się Górę Zamkową, u stóp miasto, czasem zaszczeka gdzieś pies.
Pana książki nie zabrakło 1 października na uroczystości odsłonięcia pamiątkowej tablicy, informującej o dwóchsetleciu założenia Gimnazjum Wołyńskiego. Była także na sesji, ale że ta okazała się nieciekawa, zawitała w dworku Słowackich; przydworkowe brzozy zasadzone w 1969 roku przez Jarosława Iwaszkiewicza i Mykołę Bażana są już dorodnymi drzewami. Nazajutrz widziano ją w pobliżu ikonostasu cerkwi p.w. Podniesienia Krzyża Świętego, a potem na kirkucie. Słyszała też niedzielne poczajowskie dzwony, wdarła się do twierdzy zbaraskiej, spacerowała po parku w Wiśniowcu.
Proszę mi nie brać za złe chwytu rodem z Gogola, który nosowi majora Kowalewa kazał jeździć po Petersburgu dorożką. To po to, by nie popaść w sentymentalizm. Tak bliski jest mi Wołyń, Krzemieniec, tak bliska jest mi Pana twórczość. Proszę podać adres Pana domu w Równem – pokłonię się temu miejscu. Ciekawi mnie, czy napisał Pan jakieś wspomnienia z dzieciństwa, lat chłopięcych i młodości. Czy pisze Pan dziennik? A jeżeli nie, to czy nie uważa Pan, że winien jest Pan wszystkim swoim czytelnikom tom wspomnień?
Niekiedy odnoszę wrażenie, jakbym dysponował pamięcią rozleglejszą niż moja własna, jakbym pamiętał te ukraińsko-polsko-żydowskie miasteczka sprzed dwustu lat. A w Buczaczu, Winnicy, Drohobyczu, Żółkwi – nie mówiąc o Lwowie – intensywnie czuję ten potrójny splot.
Gdy wróciłem do Warszawy i usłyszałem, że czeka na mnie list od Pana, poczułem się szczęśliwy, ale szczęśliwy nie szczęściem przypadkowym, zależnym od zbiegu okoliczności, lecz szczęściem mi należnym, które przyszło do mnie o właściwej porze życia.
Jestem raczej typem pustelnika i – jak każdy pustelnik – nie mogę się obejść bez demonów. Jednym z nich jest Rosja – kto wie, czy dla polskiego eremity demon nie najgroźniejszy. No, ale to temat na książkę, a nie na pierwszy list.
Serdecznie dziękuję za pomoc przy przypisach do dziennika Jarosława Iwaszkiewicza.
Gorąco Pana pozdrawiam,
ROBERT PAPIESKI
Dziś, gdy Ukraińcy bohatersko bronią wolności i Kijowa przed agresorami, nasze myśli są z nimi. Jest w Polsce tradycja przyjaźni z Ukrainą, której w XX wieku patronują m.in. Stanisław i Jerzy Stempowscy, Stanisław Vincenz, Jerzy Giedroyc, Juliusz Mieroszewski, Józef Łobodowski, Leopold Buczkowski.
W dwudziestoleciu międzywojennym stosunek większości Polaków i państwa polskiego do Ukraińców nacechowany był nacjonalizmem. Nawet federacyjny program Piłsudskiego z roku 1920 zakładał dominującą rolę Polski. „Głusi na głos rozsądku – pisał Jerzy Stempowski – zaślepieni nacjonalizmem, Polacy dwudziestolecia zawiedli cudze i własne nadzieje”. Dopiero katastrofa wojenna i utrata suwerenności skłoniły Polaków do przemyślenia ich stosunku do Ukraińców. Nie wszystkich było na to stać, najdojrzalsze stanowisko wypracowane zostało w środowisku „Kultury” paryskiej, którą kierował Jerzy Giedroyc. Program Giedroycia formułował z jego inspiracji Juliusz Mieroszewski. W 1973 roku pisał: „Naszym zadaniem – i to niemałym i oby nie syzyfowym – jest oczyścić pole z upiornych błędów, które umożliwiły Rosji ujarzmienie naszych narodów. Polska i Ukraina obejmuje obszar niemal miliona kilometrów kwadratowych z ludnością około 80 milionów. Nie ma żadnych obiektywnych powodów, by 80 milionów Europejczyków – zamieszkujących jeden z najbogatszych obszarów naszego kontynentu – było pozbawionych elementarnych praw, które są udziałem obywateli Ugandy czy Tanzanii. Pierwszym punktem polskiej polityki wschodniej winno być uznanie prawa do samostanowienia i niezależnego bytu państwowego wszystkich narodów ciemiężonych przez Sowiety. Z polskiego punktu widzenia w szczególności ów punkt dotyczy Ukraińców, Białorusinów i Litwinów”.
Na łamach „Kultury” po raz pierwszy w polskiej myśli politycznej pojawił się postulat partnerstwa Polski z jej wschodnimi sąsiadami na równorzędnych zasadach, z zachowaniem granicznego status quo i wyrzeczeniem się roszczeń terytorialnych. Oznaczało to wspólne dążenie do wyzwolenia się spod imperialistycznego dyktatu Moskwy i dołączenie do grona demokratycznych państw Europy. Narody, które uniezależnią się od Rosji – powtarzał Giedroyc – mogą zapewnić sobie bezpieczeństwo tylko w ścisłym związku politycznym i gospodarczym ze sfederowanymi narodami całej Europy.
Jednocześnie Giedroyc przestrzegał przed rusofobią i próbami odepchnięcia Rosjan od Europy. Dziś nie zapominajmy o tysiącach Rosjan demonstrujących na ulicach Moskwy, Petersburga i innych miast przeciw Putinowskiej agresji.
ANDRZEJ ST. KOWALCZYK
Drodzy Przyjaciele,
W obliczu śmiertelnego zagrożenia niezawisłości, integralności terytorialnej i bytu państwowego Ukrainy – jesteśmy z Wami.
Jesteśmy świadomi, że wymierzone w Ukrainę działania Federacji Rosyjskiej i jej prezydenta godzą w fundamentalne zasady prawa międzynarodowego, stanowiące podstawę pokojowego ładu świata: ładu ustanowionego kosztem milionów ofiar wojny światowej i milionów ofiar totalitaryzmów.
Rosja przez swoje działania i oświadczenia w sprawie Ukrainy stawia się poza prawem międzynarodowym, poza normami Karty Narodów Zjednoczonych i praw człowieka. Gwałcąc własne zobowiązania – czy to Memorandum Budapeszteńskiego z grudnia 1994 roku czy porozumień mińskich – Federacja Rosyjska wyrzeka się reguł prawnych dyplomacji. Sądząc z wypowiedzi jej prezydenta, zastępuje podstawy prawne wizją permanentnej walki. Nie ma w tej wizji heroizmu, jedynie cynizm wyobrażenia o świecie bezprawia.
Jesteśmy świadomi, jak wielką groźbę również dla Polski, Europy i świata niesie dziś tragiczne zagrożenie Ukrainy. Jesteśmy świadomi, że na ukraińskiej ziemi rozstrzygają się dziś Wasze i nasze losy, decyduje się przyszłość świata.
Jesteśmy z Wami.
Лист Польського ПЕН-Клубу до Українського ПЕН-у
23 лютого 2022
Дорогі Друзі,
Перед лицем смертельної загрози для суверенітету, територіяльної цілісності і державної незалежності – ми з Вами.
Ми усвідомлюємо, що дії Російської Федерації та її президента, спрямовані проти України, є порушенням міжнародного правопорядку, що є фундаментом для світового порядку, встановленого коштом мільйонів жертв світової війни і мільйонів жертв тоталітаризмів.
Росія своїми діями і заявами у справі України поставила себе поза міжнародним правом, поза нормами Хартії Об’єднаних націй і прав людини. Порушуючи власні зобов’язання – чи то Будапештського меморандуму з грудня 1994 року, чи мінських домовленостей – Російська Федерація виступає проти юридичних принципів дипломатії. Судячи зі слів президента РФ, закони підмінено візією перманентної боротьби. У цій візії відсутній героїзм, є лише цинічна уява світу, в якому панує беззаконня.
Ми усвідомлюємо, яку велику загрозу також і для Польщі, і для Європи, і для світу несе сьогоднішня трагічна загроза, з якою зіткнулася Україна. Ми розуміємо, що на українській землі сьогодні вирішується Ваша і наша доля, вирішується доля світу.
Ми з Вами.
List został opublikowany na stronie Polskiego PEN Clubu 23 lutego 2022. Źródło: https://penclub.com.pl/2022/02/23/list-polskiego-pen-clubu-do-ukrainskiego-pen-clubu/
Szanowny Panie Redaktorze,
jakkolwiek odżywiam się głównie pierogami z serem i owsianką, nie gardzę kuchnią wykwintną. Toteż kiedy Sylwester Edycjusz, mój nowy wydawca, zaprosił mnie do restauracji „Giovanni”, aby omówić kilka szczegółowych kwestii związanych z edycją mojej najnowszej książki, przystałem na to z ochotą.
Książka, o jakiej mieliśmy rozmawiać, jest subtelnym studium, któremu poświęciłem ostatnie miesiące mojego ascetycznego życia i któremu nadałem tytuł Obrazy przemijającego świata na przykładzie „Trzydziestu sześciu widoków góry Fudżi” Katsushiki Hokusaia. Notabene jeden z tych zjawiskowych widoków, Surugadai w Edo,ujrzałem niedawno – ku mojemu zachwytowi – w Księdze Przyjaciół, gdzie towarzyszył arcyciekawym rozważaniom o szlachetnej sztuce drzeworytu. Tajniki niezrównanego warsztatu Hokusaia zgłębiam właśnie w moim studium, którego wszakże nie zdołałem jeszcze ukończyć, albowiem wciąż nie mogę znaleźć pointy dorównującej barwnością talentowi tego słynnego pejzażysty (przyznaję, wyznaczyłem przed sobą taki niedosiężny cel, jestem bowiem wyznawcą zasady: „mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił” i wierzę, że cel – jakimś cudem – okaże się dosiężny).
Kiedy zasiadłem do stolika z moim nowym przyjacielem – wielkim miłośnikiem literatury pięknej – podeszła do nas młoda kelnerka z kartą dań, która (karta, nie kelnerka, rzecz jasna) na moment przesłoniła nam inne lektury. Nie tylko zamiłowanie do sztuki japońskiej łączy mnie – jak się okazało – z Sylwestrem Edycjuszem, ale także upodobanie do kaczki z pieczonymi jabłkami (choć nie tak często zdarza mi się jadać kaczkę, częściej: pieczone jabłka). Gdy jednak, ciesząc się na myśl o bliskiej uczcie, zamówiliśmy dwie porcje ulubionego dania, usłyszeliśmy od kelnerki:
– Kaczki nie ma. Ale jest ośmiornica.
Panie Redaktorze: ośmiornica zamiast kaczki?! Czy wyobraża mnie Pan sobie z ośmiornicą w brzuchu? Ten niedorzeczny pomysł natychmiast odrzuciłem, choć mój przyjaciel nie wydawał się równie wstrząśnięty i uznał, że owoce morza to całkiem niezły pomysł na elegancki obiad, skoro więc nie ma kaczki, a ośmiornica nie budzi mojego entuzjazmu, to może zamówimy – tu spojrzał w kartę dań – łososia z groszkiem.
– Łososia też nie ma – zaserwowała w odpowiedzi kelnerka, a jej oryginalny akcent uczynił tę wiadomość nieco łatwiejszą do przyjęcia. – Ale są raki.
Raki! Raków nie jadam z zasady. Zapytałem zatem – z niknącą nadzieją – o widniejącą w menu pieczoną doradę z dzikim brokułem (wiedział Pan o istnieniu dzikich brokułów?).
– Dorada by się znalazła – powiedziała życzliwie – ale odradzam. Ma tyle ości, że sama jej nigdy nie zamawiam. Za to mamy dobry kotlet schabowy z młodą kapustą – dodała triumfalnie.
Młodą kapustę, Panie Redaktorze, mogę zjeść w każdej chwili, ale nie kotlet schabowy. Kotlet schabowy powoduje uwiąd sił twórczych – a potrzebowałem czegoś wręcz przeciwnego.
Skoro nie mogliśmy mieć kaczki, łososia ani dorady z dzikim brokułem, a na ośmiornicę, raki ani kotleta żaden z nas nie miał specjalnej ochoty, postanowiliśmy nie zatrzymywać dłużej naszych myśli przy gastronomii, tylko zająć je tematami szlachetniejszymi, zwłaszcza że do naszych uszu zaczęły dolatywać dźwięki Bagateli a-mol „Dla Elizy”, które płynęły z sąsiedniej sali, gdzie przy fortepianie zasiadł nieziemskiej szczupłości pianista. Cudowna muzyka Beethovena przeniosła mnie na wyżyny, z których nie widać już było kuchennych garnków, za to całkiem wyraźnie wyłonił się widok – a nawet trzydzieści sześć widoków – na górę Fudżi. Myśl moja – niesiona dźwiękami fortepianowej miniatury – poszybowała do XIX-wiecznej Japonii, gdzie na ulicach Edo (dziś znanego jako Tokio) mistrz Hokusai sprzedawał swoje rękodzieła. Myśli mojego przyjaciela – jak mogłem wnosić z błogiego wyrazu jego twarzy – uniosły go w równie odległe rejony. Po Bagateli a-moll, którą nakarmiliśmy nasze dusze w ramach przystawki, pianista zaserwował danie główne: IX Symfonię Beethovena! Takiego szczęścia nawet się nie spodziewałem! Szczególnie w restauracji. Niepowstrzymana fala muzyki zalała nas bez reszty, a my poddaliśmy się jej z rozkoszą, zanurzając się w miękkich fotelach i zapominając o bożym świecie. Toteż gdy wyłoniła się nagle przede mną rumiana i okrągła jak tarcza księżyca twarz osobnika, którego cała postać miała kształt kuli, byłem przekonany, że to sam Budda zstąpił z góry Fudżi.
Okazało się, że był to Alojzy Baryłka, szef tutejszej kuchni, który przyszedł nam oznajmić – a szeroki uśmiech na jego obliczu zdradzał duże zadowolenie – że właśnie przywieziono świeżego łososia, więc naszemu życzeniu może stać się zadość.
Kiedy Alojzy Baryłka obwieszczał nam swoją dobrą nowinę, pod palcami smukłego pianisty rozbrzmiewały ostatnie takty finałowej Ody do radości. Ucztę, Panie Redaktorze, mieliśmy już za sobą – i żaden łosoś nie mógł się z nią równać. Żeby jednak nie odsyłać szefa kuchni z niczym, zamówiliśmy deser, pozostawiając jego wybór pomysłowości Baryłki. Baryłka oddalił się z tajemniczą miną, a po chwili podano nam – nalewkę gruszkową.
Panie Redaktorze, cóż to była za nalewka! Wróciwszy do domu, poczułem taki przypływ sił twórczych, że w ciągu kwadransa ukończyłem moje dzieło o Hokusaiu – wieńcząc je nader wyrafinowaną pointą. Co ja mówię – pięcioma pointami! Niedosiężny cel – za sprawą niewinnej nalewki na gruszkach – stał się dosiężny, i to pięciokrotnie! Dla takiego eliksiru, Panie Redaktorze, gotów byłbym nawet zjeść ośmiornicę!
Fantazjano, amator gruszek – i drzeworytów japońskich
Szanowny Panie Redaktorze,
Wiadome wypadki wojenne nie sprzyjają sztuce epistolarnej. Bo jak pisać do jednej osoby, skoro tak wiele należałoby powiedzieć tak licznym.
List poety Fantazjana, który zamieścił Pan ostatnio w Księdze, podejmuje kilka wątków, ale chciałbym się zatrzymać tylko na jednej kwestii. Jak wiadomo, Lew Tołstoj wydał ponad sto lat temu interesujący esej zatytułowany Co to jest sztuka? Piętnuje w nim artystów współczesnych, a zapowiada wielkie odrodzenie sztuki w przyszłości. Wtedy – powiada Tołstoj – sztuka dozna oczyszczenia, należeć do niej będą tylko takie utwory, które budzą w ludziach uczucia braterstwa i potrzebę powszechnej wspólnoty. Tylko taka sztuka będzie uznana, dopuszczona i rozpowszechniana. Osądzać sztukę będzie cały naród, a nie tylko ludzie bogaci, jednostki próżniacze, żyjące często w warunkach nienaturalnych. Działalność artystyczna będzie dostępna dla wszystkich, bo zniknie wymóg skomplikowanej techniki. Nowa sztuka odznaczać się będzie jasnością, prostotą i szczerością – wartościami, jakie osiąga się nie na drodze biegłości technicznej, lecz dzięki naturalnemu rozwinięciu uczucia. Zadaniem prawdziwej sztuki – pisał Tołstoj – jest ustanowienie na ziemi pokojowego współżycia ludzi. Sztuka wyeliminuje przemoc z relacji międzyludzkich. Wolny od presji snobów, artysta przyszłości będzie żyć zwyczajnym życiem ludzkim, zarabiając na utrzymanie pracą fizyczną. Dziś (tzn. sto dwadzieścia lat temu) wytwory tej wyższej siły duchowej, jaką dysponuje, pragnie korzystnie sprzedać bogatym nabywcom, w przyszłości będzie starał się udzielać swych dzieł jak największej liczbie ludzi.
Że plaga doktrynerstwa nie omija nawet wielkich duchów, doskonale o tym wiemy. Tym większa jest przyjemność czytania poety Fantazjana – on pokusie dogmatyzmu nie ulega.
Tołstoj chciał zdjąć z barków artysty brzemię, które wydawało mu się degradujące –dostarczanie rozrywki tym, co nie pracują, a spożywają. Tymczasem poeta Fantazjano z lekkością unika wszystkich pułapek, jakie chciałby mu usunąć spod stóp Lew Tołstoj. Ogólnie wiadomo, że buty się przydają, a od czasu do czasu wypada coś zjeść. Ale – przypomina pan Fantazjano – nie za wszelką cenę. Kiedy handel i gastronomia, bogowie tłumów nawiedzających galerie, zawiodą, znajdziemy oparcie w poezji, u Horacego, Baudelaire’a, Miłosza. Tołstoj się mylił, sztuka karmi się samotnością artysty, jest zjawiskiem kameralnym, rozmową w ścisłym gronie. Kto powołuje się na naród, społeczeństwo, ludzkość, błądzi po manowcach.
Dziś kondycja intelektualisty nie jest bynajmniej łatwiejsza niż na przełomie XIX i XX wieku. Ale wiemy przynajmniej jedno: każdy z nas musi za wszelką cenę bronić autonomii. Raczej pozostać głodnym i bosym niż służyć księciu czy jakiemukolwiek kościołowi.
Łączę uścisk dłoni –
Czytelnik
6 marca 2022
Kładę datę pod tym listem, bo bestia historii zerwała się z łańcucha i nie wiadomo, dokąd się jutro zapędzi.
Zygmunt Mycielski i Czesław Miłosz poznali się przed wojną. W swym Roku myśliwego noblista wspominał: „Pierwszy raz usłyszałem o nim w jesieni bodaj 1934 roku, kiedy mieszkałem w domu stypendystów na Lamandzie, czyli rue Lamandé, i znalazłem się w sali koncertowej, gdzie odbyło się prawykonanie jednej czy dwóch pieśni Mycielskiego, wtedy ucznia Nadii Boulanger. Dotychczas pamiętam: «Tańcowała izba, stół / Cztery konie, piąty wół» – to ze Słowa o Jakubie Szeli Brunona Jasieńskiego. Żeby galicyjski hrabia akurat to wybrał… Później wiele godzin przegadaliśmy w Wilnie zimą 1935/1936”.
Ów wspomniany koncert z prawykonaniem Pięciu pieśni weselnych Mycielskiego do słów Jasieńskiego odbył się tak naprawdę 31 stycznia 1935 roku. Pieśni śpiewała uwielbiana wówczas w Paryżu Maria Modrakowska, a przy fortepianie zasiadła sama Nadia Boulanger. Do tej pory pieśni te pozostają jednym z najczęściej wykonywanych utworów Mycielskiego. Ale nie jedynymi pieśniami w jego dorobku.
W 1946 roku, parę miesięcy po powrocie do Polski z niemieckiej niewoli, Mycielski skomponował cykl pieśni Ocalenie do słów Czesława Miłosza. Opublikowany niewiele wcześniej tomik Miłosza nie tylko na nim zrobił ogromne wrażenie. Do niego przemówił jednak na tyle silnie, że z miejsca zdecydował się umuzycznić strofy z otwierającej go Przedmowy. W rezultacie powstało pięć pieśni przeznaczonych na baryton lub mezzosopran z towarzyszeniem fortepianu. Cztery z nich (1-3 oraz 5) kompozytor zapisał między 30 kwietnia a 5 maja 1946 roku. Najwięcej trudności sprawiła mu pieśń czwarta, kulminacyjna – „Czym jest poezja, która nie ocala / narodów ani ludzi”. Dokończył ją dopiero w 1948 roku. Jako jedyna obejmuje dwie strofy tekstu, jest najdłuższa i dramaturgicznie najważniejsza. Od początku była jednak zaplanowana. Co więcej, na początku października 1946 roku, czyli w czasie, kiedy wciąż myślał nad brakującym ogniwem swego cyklu pieśni, Mycielski zanotował także wiersz. Oto jego poetycka odpowiedź na poemat Miłosza:
Do Czesława Miłosza
Pytałeś, czym jest poezja,
która nie ocala
narodów ani ludzi.
Zapytasz, i odpowiedzią jest miał
Smutku, wspomnienia i ciszy.
Czy pamiętasz, kiedyśmy chodzili
ulicami, a słowiki były daleko, za miastem,
i szybki świt zastawał cię u niej,
u tej, której spazmu nie chciałeś od życia.
A ciebie gnała poezja, która uciekała
od narodów i ludzi i tych, których nie mogłeś ocalić.
Kochanku martwych brył.
Chciałbyś, żeby krystalicznie
rzeźbiło się życie
u twoich powiek, żeby zaistniało czarownie.
Czesławie,
wzruszamy się za silnie,
ale ty wybrałeś oddzielnie.
Czy słyszysz kroki szybkie, których się bałeś,
kroki, co są jak wołanie o zmroku,
wołanie w ciszę, któremu odpowie
Milczenie lub Ocalenie?
7 X 46
Niedługo później, 26 października 1946 roku w pierwszym (niepublikowanym) zeszycie powojennych dzienników, zanotował z kolei: „Piszę 5 Pieśni do słów Miłosza (na ukończ.)”. I dopisał w nawiasie: „bebechy!”. A już dzień później pisał o wykonaniu kompozycji, notując: „Dziś w Polskim Wydawnictwie Muzycznym «herbatka», po której wykonali Sonatinę Palestra, moje pieśni do słów Miłosza, fortepianowe kawałeczki Lutosławskiego, sonatę skrzypcową Bacewiczówny, pierwszą część tria na skrzypce, altówkę i wlc. Palestra, potem czytali różne fortepianowe układy kolęd, które PWM chce wydać na B. Narodzenie. Przygnębienie, nie umiemy pisać muzyki kameralnej. Moich pieśni Miłosza słuchać nie lubię. Niezdrowe, publiczne ściąganie gaci”.
Zapis ten potwierdza intrygujące poczucie obnażenia własnej duszy kompozytora w tym utworze. Mycielski nie zostawił wielu informacji na temat ewentualnego źródła osobistych inspiracji Ocalenia. Jednak szkice pieśni, a także zachowane zapisy w dzienniku pozwalają powiązać tę kompozycję z wyjątkowo boleśnie przez niego odczuwaną stratą bliskiej osoby. Otóż, na jednej z wersji partytury znaleźć można dedykację: „Stanisławowi Kołodziejczykowi w dziewiąty dzień zaduszny od śmierci Rysia”. W notatniku zaś natykamy się na czternaście trenów żałobnych „Na śmierć chłopca przed wojną”, zapisanych przez Mycielskiego z adnotacją „Ryś Górski”. Musiał być to ukochany kompozytora, który targnął się na swoje życie w 1939 roku, jeszcze przed wybuchem wojny.
Poszedłeś wcześniej.
Zanim pobiegli na wojnę
w ciężkim kroku, bezśpiewnym
tyś już leżał, zmęczony chwilą młodości,
żeby wyprzedzić ich wszystkich,
odwiedzić dobrowolnie próg – tam, gdzie są strąceni,
zalegli dolinę przeznaczenia.
– czytamy w trenie ósmym. A w jedenastym Mycielski dodaje:
Twoje włosy: dotykałem, głaskałem,
myśli nie mogłem ugłaskać.
Zostawiłeś mi sypkość włosów, ich przejrzystość,
włosy umarłe –
palcami pustkę przebierałem.
Wiem, że uciekłeś.
Ocalenie Mycielskiego stało się zatem nie tylko muzycznym wyrazem przeżyć wojennych kompozytora oraz jego namysłem nad rolą twórcy wobec tragedii II wojny światowej, ale także intymnym wyrazem jego głębokiego żalu po śmierci ukochanego. I stąd raczej wynikało owo poczucie „publicznego ściągania gaci”, towarzyszące mu podczas wykonania utworu.
Pieśni Mycielskiego nie zaistniały jednak wówczas w życiu muzycznym. W pierwszych powojennych latach rzadko w ogóle pisano pieśni. W omówieniu Ocalenia Zofia Helman zauważyła nawet: „Można powiedzieć, że o ile liryka wokalna zawsze była formą wypowiedzi subiektywnej, intymnej, o tyle w latach powojennych utwory te w Polsce stały się tak «intymne», że musiały pozostać w szufladach kompozytorskich”. Być może odczuł to i sam kompozytor. Po wspomnianym pierwszym wykonaniu niepełnego jeszcze utworu, nie dążył bowiem do kolejnych. O krakowskiej prezentacji utworu sam chyba na tyle zapomniał, że do dziś we wszystkich miejscach, w których omawiane są jego pieśni, powtarzana jest informacja o braku prawykonania Ocalenia za życia kompozytora. Partyturę opublikowano dopiero w 1989 roku, a pierwsze wykonanie całości odbyło się 22 października 1990 roku w Wiśniowej, dawnym majątku rodziny Mycielskich.
Sam Zygmunt Mycielski ostateczną wersję rękopisu Ocalenia podarował Nadii Boulanger i najwyraźniej wkrótce o utworze zapomniał. Wymieniał go co prawda w spisach kompozycji, ale nie pamiętał, gdzie ma nuty. I dopiero kiedy po śmierci Boulanger jej asystentka, Annette Dieudonné, odesłała mu egzemplarz, spojrzał na swoją kompozycję nowym okiem. W liście do Andrzeja Panufnika z 4 września 1983 roku pisał, że pieśni „bardzo mu się podobają”. A 16 września 1983 w liście do Czesława Miłosza, w którym prosił poetę o zgodę na publikację, notował: „Znalazłem, po śmierci Nadii Boulanger, jej ręką przepisane, moje pieśni do Twoich słów z 1946 roku. Podobają mi się, więc je dam do Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Ale byłoby okropne, gdybyś mi zrobił to, co Iłłakowiczówna zrobiła Szymanowskiemu, gdy on Rymy dziecięce do jej słów napisał – jakaś była awantura – szczegółów nie pomnę. Moja muzyka Cię nie skompromituje – tak przynajmniej uważam”.
W tym samym liście pisze też o innych pieśniach, które skomponował do słów Miłosza: „Znalazłem też i pieśń do Tak mało powiedziałem, pisane 17/VII 1971 (Napisane wczesnym rankiem) – Przedwojennych Obłoków nie mam. Ocaleniedatowane jest u mnie na 5.V.1946.”.
Jak się miało okazać, skomponowane jeszcze w latach trzydziestych Obłoki zachowały się jednak w spuściźnie Mycielskiego, o czym zapewne on sam w 1983 roku ani nie pamiętał, ani nie mógł ich znaleźć. We wspomnianym liście do Miłosza dodawał jeszcze: „Tekstu i muzyki do Tak mało nie daję wydawcy. Tyle tylko, że jest zmiana słowa – widać w wydaniu zielonym je zmieniłeś? Bo ja przecie nie byłbym zmyślił: w mojej pieśni jest: «Serce moje zmęczyło się / Zachwytem / Rozpaczą / Alkoholem / Nadzieją». W Twoim zielonym wydaniu jest «Gorliwością», a nie alkoholem. Dumniej? Mamże zmienić w mojej pieśni ten alkohol na gorliwość? – Miałem Twoje pierwsze wydania, oczywiście zabrano mi – jak wszystko – mam teraz tylko zielone…”.
W odpowiedzi, 13 października, Miłosz napisał krótko: „Drogi Zygmuncie, dostałem Twój list o pieśniach. Oczywiście udzielam Ci mojej pełnej zgody. Ale ten alkohol popraw lepiej według nowej wersji”. W rezultacie Ocalenie zostało opublikowane, choć dopiero dwa lata po śmierci Mycielskiego. Natomiast pieśń Napisane wczesnym rankiem pozostała w rękopisie. Po raz pierwszy zaśpiewał ją Jarosław Bręk dopiero w maju 2017 roku. Może kiedyś przyjdzie czas, by wszystkie pieśni Mycielskiego do słów Miłosza – w tym także młodzieńcze Obłoki – wykonać. A może i nagrać na płytę?
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA