HOME

Koncert na dachu

W kinach IMAX był ostatnio wyświetlany film The Beatles Get Back. The Rooftop Concert w reżyserii Petera Jacksona. Jest to zapis słynnego występu, jaki Beatlesi dali na dachu studia, założonej przez nich firmy Apple, które mieściło się w Londynie przy ulicy Savile Row 3. Działo się to 30 stycznia 1969 roku w porze lunchu. Dzień był, jak pokazują zdjęcia, pochmurny i chłodny. John Lennon skarży się w trakcie koncertu, że nie może grać na gitarze, bo marzną mu palce. Wiatr rozwiewa długie włosy wspaniałej czwórki (Fab Four).

Do tego zdarzenia doszło właściwie z przypadku. Zespół od trzech lat już nie koncertował. Beatlesi mieli dość pisku dziewcząt, który zagłuszał piosenki. Ale też od sierpnia 1966 roku, gdy po raz ostatni wystąpili na tournée, wiele zmieniło się w ich muzyce i w całej kulturze popularnej. To zresztą należy uznać za coś nadzwyczajnego, jak bardzo Beatlesi rozwinęli się od 1962 roku, gdy nagrali pierwszy singiel Love me do (w tym roku mija więc 60 lat od tego debiutu), by w ciągu krótkiego czasu osiągnąć szczyty artystycznego wyrafinowania, budzące oszołomienie wtedy i do dziś pozostające punktem odniesienia, jaki jest dany tylko największym twórcom. Jeszcze w 1966 roku wydają album Revolver, który jest już zapowiedzią tego, co będą robić w studio nagraniowym w następnych latach. Płyta Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza z 1967 roku staje się objawieniem nowych możliwości zespołu, jego nieograniczonej inwencji. Oczywiście Beatlesi inspirowali innych, ale też czerpali z fermentu kulturowego i społecznego, jaki w drugiej połowie lat 60. zrodził się w świecie Zachodu. Być może trudno jest wskazać w XX wieku inny moment, gdy z taką siłą objawiła się nowa twórczość (nie tylko zresztą muzyczna), nowe idee i obyczaje. Fenomen ten miał też swoją ciemną stronę degeneracji i śmierci, ale sami Beatlesi pozostawiali symbolem sukcesu, który budowała ich niebywała popularność i przede wszystkim geniusz tworzonej sztuki.

W początkach 1969 roku rozpoczęli sesję nagraniową nowej płyty, która pierwotnie miała nosić tytuł Get Back. Praca ta była również rejestrowana dla potrzeb filmu dokumentalnego, którego reżyserem był Michael Lindsay-Hogg. Jego premiera odbyła się już po rozpadzie zespołu. Obraz sugerował nie najlepszą atmosferę, jaka zapanowała między czwórką muzyków. Po 50 latach do niewykorzystanych zdjęć dotarł Peter Jackson (ten sam, który nakręcił Władcę Pierścieni) i zrealizował wielogodzinny dokument (miał on niedawno premierę internetową, czekamy na kinową i DVD), przedstawiający w o wiele sympatyczniejszym świetle sesję Get Back. W jej trakcie Beatlesi szukali pomysłu na miejsce pierwszego występu, który chcieli dać po przerwie. Padały różne szalone propozycje, m.in. by koncert odbył się na Saharze. Ostatecznie zrobili coś najprostszego, w czym też wyrażała się ich błyskotliwa fantazja. Zagrali na dachu studia przy Savile Row.

Beatlesi zaśpiewali w trakcie występu pięć piosenek, przy czym do Get Back zrobili trzy podejścia. Zabawili się też przerywnikiem w postaci hymnu brytyjskiego, który wykonali z niejaką dezynwolturą. Film z koncertu, który zmontował Jackson, pokazuje dokładnie scenerię koncertu, ciasną przestrzeń, na której musiał się zmieścić zespół (Beatlesom akompaniował na pianinie elektrycznym Billy Preston), ekipa filmowa i grono osób towarzyszących. Zwraca uwaga podłoga z desek, na których na początku podskakuje Paul McCartney, by sprawdzić ich odporność. Co jest zabawne: muzyków nikt z ulicy nie widział. Przy Savile Row mieściły się głównie biura i sklepy, więc urzędnicy słysząc dochodzące dźwięki muzyki zaczęli wyglądać przez okna, a niektórzy weszli na dachy swoich biur, by zobaczyć, co się dzieje. Spory tłum zgromadził się na dole. Dziennikarz z ekipy filmującej koncert pytał przechodniów, czy wiedzą, kto gra? Niektórzy się nie zorientowali, ale byli miło zaskoczeni, gdy się dowiadywali, że to Beatlesi. Ktoś jedynie wyraził zdziwienie, dlaczego grają na dachu? Jedna starsza kobieta stwierdziła niezadowolona, że hałas ją obudził. Kamera pokazywała typowych londyńczyków, dżentelmenów pod krawatami, młodzież – obraz ówczesnej rzeczywistości.

No właśnie hałas… Wkrótce po rozpoczęciu koncertu na ulicy pojawili się policjanci w hełmach, charakterystyczni bobbies. Kamera śledzi, jak próbują zorientować się w niecodziennej sytuacji. Pukają do drzwi studia. Otwiera im pracownik. Witają się i mówią: „Na komisariat wpłynęło już trzydzieści skarg na hałas. Co się tu dzieje?”. Pracownik próbuje tłumaczyć: „Beatlesi grają koncert na dachu. „Na dachu?” – młody policjant nie dowierza i zagryza pasek od hełmu. Powtarza, że hałas zakłóca porządek publiczny i ostrzega, że to skończy się karą. „Musicie przerwać” – komunikuje. W końcu pracownik studia zaprasza policjantów na górę. Film pokazuje te równoległe sytuacje: występ Beatlesów, gapowiczów na ulicy i interwencję policji. Beatlesi choć zauważają, że policjanci zjawili się na dachu, grają nadal. Po raz trzeci wykonują Get Back. Potem kończą, wyłączają wzmacniacze, machają na pożegnanie do widzów. Lennon mówi: „Mam nadzieję, że zdaliśmy jakoś ten egzamin”. Cały koncert trwał 42 minuty. Był ostatnim wspólnym występem zespołu The Beatles.

Film ukazuje jeszcze scenę w reżyserce studia, w której Beatlesi razem ze swoimi partnerkami odsłuchują nagrany przez ich producenta George’a Martina materiał z koncertu. Sprawiają wrażenie zadowolonych. McCartney ogłasza, że zrobią przerwę na lunch i wrócą do nagrywania. „Na dachu?” – ktoś pyta. „Nie, w studio”. W finale filmu widzimy, jak robią kolejne przymiarki do kompozycji McCartneya Let It Be. Piosenka jest inspirowana wspomnieniem o śmierci jego matki. Sesję Get Back jednak przerwali, potem raz jeszcze się zmobilizowali i latem 1969 roku nagrali jedną z najwspanialszych swoich płyt (trudno doprawdy stwierdzić, która była bezapelacyjnie numerem jeden) – Abbey Road z klasycznym zdjęciem na okładce. I to był de facto ostatni ich album. Let It Be stanie się utworem tytułowym ostatniej wydanej przez Beatlesów płyty, na której znajdą się też piosenki z koncertu na dachu. Ukaże się dopiero w maju 1970 roku. Nastąpi to już po ogłoszeniu, że zespół się rozpadł. Muzycy nigdy nie wrócili do wspólnego grania. Zajęli się solowymi karierami.

John Lennon został, jak wiadomo, zamordowany w grudniu 1980 roku. George Harrison zmarł na raka w 2001 roku. Ringo Starr wciąż koncertuje. A Paul McCartney, który w tym roku obchodzić będzie 80 urodziny, wydaje nowe płyty, a ostatnio ukazało się niezwykłe dwutomowe wydawnictwo Paul McCartney. The Lyrics, w którym muzyk opowiada o 154 swoich piosenkach. Powstała w ten sposób swoista autobiografia, również wspaniale ilustrowana. Współtwórcą tej publikacji jest znany amerykański poeta Paul Muldoon, który napisał do niej także wstęp. Odniosła sukces, jak prawie wszystko, co McCartney firmuje: została wybrana przez amerykańskich księgarzy książką roku 2021 Barnes & Noble. Podobną nagrodę przyznała jej brytyjska księgarnia Waterstones. Oczywiście najlepiej, gdy lekturze towarzyszy muzyka Paula McCartneya.

 

Anselm Kiefer

Nowa wystawa Kiefera w Paryżu otoczona była dziwną atmosferą. Stworzoną choćby przez fakt, że odbywała się w „efemerycznej” (tak to nazwano) hali wystawowej, która zastępuje Grand Palais, wyspecjalizowany w ważnych ekspozycjach, na czas renowacji. Podkreśloną przez niezwyczajnie krótkie trwanie: od 17 grudnia do 11 stycznia (życzenie artysty? względy techniczne?). Wzmocnioną przez dziwną dyskrecję, brak reklamy, skąpość informacji, nieobecność plakatów na mieście. Ta decyzja, o ile była to decyzja, ma konsekwencje: nienormalnie małą liczbę widzów w dniu, gdy zwiedzałam wystawę, a było to niedzielne popołudnie podczas ferii szkolnych. Ale… – historia społeczna krajów Europy zachodniej odnotuje, że były to czasy pandemii.

Tę wystawę, czyli zbiór obrazów i instalacji artysta dedykował Celanowi, poecie języka niemieckiego, który żył i zmarł samobójczo w Paryżu. Poecie, dla którego podstawowym – nie wiadomo jak to nazwać, kiedyś powiedziano by: natchnieniem… – była Zagłada, pamięć o wojnie kulminującej w unicestwieniu europejskich Żydów. Celan był o pokolenie starszy od Kiefera, nie przeżył bezpośrednio obozów śmierci, w obozie zginęli jego rodzice i został do śmierci naznaczony ich losem. O Anselmie Kieferze, jeszcze zanim ujawnił się jako wybitny twórca dzieł wizualnych, wiedziało się, że jest samotnym prowokatorem, który manifestował publicznie niezgodę na zacieranie pamięci, na niemiecki powrót do normalności. Tytuł wystawy wskazuje na dwóch wyjątkowych artystów, dwóch samotnych świadków sumienia oraz na twórcze zawładnięcie jednego z nich przez drugiego. Młodszy, którego życie rozciąga się na lata powojenne, składa hołd starszemu, poecie porażonemu Zagładą. I wciąga go we współpracę, gdzie miejsce poezji będzie i wyniesione, i podporządkowane. Energia wyrazu plastycznego jest tak autonomiczna, że język z trudem próbuje narzucić swoją odrębność, o czym świadczą próby opisów w katalogach, w artykułach prasowych przy okazji wystaw – i czego dowodem jest chociażby to sprawozdanie… Artysta nie ma innego wyjścia niż to: potraktować napisane wcześniej cudze słowa jak elementy poddane logice dwuwymiarowej płaszczyzny. Wybrał tę poezję dla jej współbrzmienia z własnym projektem, ale słowa potraktował jak rzeczy pośród rzeczy świata.

Anselm Kiefer „Pour Paul Celan”, Paryż, Grand Palais Éphémère, 16 XII 2021–11 I 2022, fot. Irena Grosfeld.

Pierwsze kroki często decydują o tym jak wydarzenie artystyczne będzie żyło w naszej pamięci. Wchodzimy do pieczary, której plafon dosłownie ginie z oczu a w półmroku, ustawione tak, że wydają się zawieszone tuż nad ziemią, promieniują ogromne prostokąty, w których od razu narzuca się wyjątkowość barw, faktur, kształtów, nasycenie malarskiego tworzywa; równowaga stwarzająca wrażenie czegoś nienaruszalnego. To cechy, przy których mówiło się kiedyś o doskonałości dzieła sztuki. I to właśnie stanowi szok wpisany w obrazy, szok wynikający z ich strukturalnej specyfiki – najmocniejszy aspekt wydarzenia wyniesiony przeze mnie z wystawy.

Można mówić o wielu paradoksach, które składają się na sztukę Kiefera – a ten umieściłabym na pierwszym miejscu. Jest to zgrzyt między estetyczną siłą obrazów, niezwykle pięknych, a tym co odbieramy jako ich przesłanie.

To siła estetyczna podnosi składniki pracy malarskiej do innego wymiaru, do nowej jedności i zmusza spojrzenie do oscylowania: między nawykiem ukształtowanym przez tradycję, z jej trudno dającą się wytrzebić tęsknotą za pięknem, a buntem przeciw tradycji. Uroda malarska tych dzieł, tej wystawy, która oszałamia od pierwszej chwili, wchodzi w konflikt z tym, co jest wysiłkiem ku ekspresji. Ekspresji narzucającej się przez elementy malarskie oraz czynne w naszej wyobraźni elementy pozamalarskie, to co wiemy o autorze i kontekście historycznym. Mowa obrazów jest wpisana w składniki materialne, w spontaniczną, ciemną i ciężką ekspresyjność tworzywa, w atmosferę budzącą uczucie zagrożenia. W skojarzenia, ulepione z fragmentarycznej wiedzy, innej u każdego z widzów, nie tylko o artyście i jego postawie, również o przeszłości jego kraju, o niemieckiej przeszłości. Historyczna wymowa obrazów jest nasilona do brutalności, chociaż obywa się bez jakichkolwiek chwytliwych dodatków o charakterze ideologicznym (np. symbole III Rzeszy). Widz ma przed sobą wizje, które są pobojowiskiem, ziemią zrytą i wypatroszoną gąsienicami czołgów, pokrytą monstrualnym zielskiem i zatrutym porostem; ślady kolein pokrywają całą widzialną przestrzeń i ciągną się po horyzont. To świat bez sylwetki ludzkiej, świat, gdzie człowiek nie może żyć. Nie świat oswobodzonych żywiołów, ale świat po katastrofie. Wcześniej przez te obrazy przeszła apokalipsa. Jeszcze trwa: gigantyczne wybuchy znieruchomiałe na niebie, girlandy ognia z fosforycznym jądrem, osypujące się wszystkimi odmianami bieli. Inne obrazy sugerują widok skalistego wybrzeża, bloki skał opadające w morze z płynnego metalu, gigantyczne bunkry zwrócone ku morskiemu horyzontowi. Czy to możliwe, że tu był i działał człowiek? Czy można pomyśleć o jego obecności, o rezultatach jego czynów w rzeczywistości nasuwającej asocjacje z jakąś planetarną dystopią? Przyjmuję, że Kiefera, tak wrażliwego na historię, absolutyzującego historię przy odsłanianiu jej szczątków, nie interesuje kosmos w swojej czystości; w oczach artysty nie nadaje się on na przedmiot sztuki, ponieważ nie ma nam, istotom historycznym, niczego do powiedzenia. Znajdujemy się tu w przestrzeni, na której człowiek odcisnął swoją wolę. Na cmentarzysku, gdzie zastygł albo jeszcze się dopala ogień uzyskany dzięki najwyższej z umiejętności, które opanował człowiek: sztuce zniszczenia. Pióropusz wybuchów jest jak nihilistyczna apoteoza, tutaj zbiegają się linie pewnej historii, wymarzonej przez nazistowskich „metafizyków” w postaci ostatecznego zwycięstwa nad życiem.

Wystawy malarstwa, dawnego czy nowego, w jednostkowym przeżywaniu są zawsze wydarzeniami w czasie i przestrzeni. W dawnych estetykach mówiono, że istnieją sztuki przestrzenne i czasowe, i uważano ich granicę za nieprzekraczalną. Ale doświadczenia z muzyką, malarstwem, poezją pokazują coś przeciwnego – potwierdzają, że obie kategorie, czas, przestrzeń, w przeżyciu nie dają się oddzielić. Na tej wystawie narzuca się splecenie obu tych warunków percepcji. Ma to również związek z gigantycznymi rozmiarami obrazów, z ich spotęgowaną materialnością, budowaną przez grube pokłady farby, z przedmiotami przyczepianymi do płaszczyzny, z techniką metalizacji, w której wyniku obrazy robią wrażenie rzeczy obcych i cennych, uczestniczących w jakimś oddzielnym porządku. Może to być makieta samolotu z ołowianymi księgami rozłożonymi na skrzydłach, z wetkniętymi tu i ówdzie wielkimi głowami makówek; mogą być gigantyczne regały, gdzie w szufladach znajduje się pokruszony gips, popiół, roztrzaskane szkło, zasuszone rośliny; najczęściej są to płótna (katalog nie podaje wymiarów) przekształcone w płyty z metalu i ziemi. Każde z tych dzieł wymaga czasu, obchodzi się je podobnie jak krąży się wokół rzeźby, zaglądając jej z tyłu, „za plecy”. Wystawa jest sama wieloczęściowym dziełem, między jego członami ludzie krążą w oszołomieniu, przystając popadają w hipnozę; tutaj się nie porównuje, nie przymierza. Wokół nas zapętla się droga bez określonego celu.

Anselm Kiefer „Pour Paul Celan”, Paryż, Grand Palais Éphémère, 16 XII 2021–11 I 2022, fot. Irena Grosfeld.

Jesteśmy na szlaku, przechodzimy wielostopniową inicjację, w której odgrywa rolę i czas historyczny, i czas osobistego przyswajania. Płótna-tablice z ziemi, skały i metalu są zapisami stanów świata, które ujawniła historia. Również bunkier w szklanym sześcianie, bombowiec przygnieciony księgami-rejestrami, z makówkami, które widzowi kojarzą się z tytułem zbioru Celana Mak i pamięć. Nic nie jest bardziej obce tej twórczości jak idea bezczasowego dzieła, obejmowanego przez widza w swej równoczesności jednym spojrzeniem. Myślę o długiej rzemieślniczej pracy Kiefera nad każdą z tych konstrukcji, osobnych i powiązanych; własna pamięć, samowolna, nasuwa mi dawniejsze przeżycia: wysiłek Michała Anioła przy wznoszeniu całości rzeźbiarskich, które zabudowują i zagarniają i artystę, i widza. Tablice Kiefera są przeznaczone do studiowania, kiedy się otrząśniemy z hipnozy wywołanej promieniowaniem powierzchni. Ich fizyczna zawartość jest niezwykle bogata w fałdy, zagłębienia, wypukłości, w grudki, grube pasma farby, które rozmaicie zaczepiają światło, w przymocowane trawy i gałązki. Czy powtarzające się z jednej wystawy na drugą motywy złoconych paproci to niedobitki z baśniowego świata dla dzieci? Z monstrualnego lasu braci Grimm? Jest to opowieść o materii podtrzymująca wszystkie możliwe opowieści.

Na wystawie „Für Paul Celan” dochodzi jeszcze jedna warstwa: to fragmenty wierszy Celana zapisane na powierzchni cienkim pismem, w chwiejnych rządkach, naśladujące poskręcane pędy roślinne. Niektóre słowa są wpisane dużymi literami, nie można ich nie odczytać, może były ważniejsze dla malarza niż dla poety. Poeta wychodzi naprzeciw plastykowi – sam posługiwał się często słowami tak jakby wyjmował je ze sfery międzyludzkiej komunikacji i przeobrażał w obce  przedmioty. To nieoczekiwana, cierpka rzecz, o którą potyka się oko wśród innych rzeczy – słowo wyobcowane z języka, który przestał porządkować świat. Wpisanie linijek wierszy na płótno nie ułatwia widzowi odbioru, ponieważ każe zmieniać sposób odczytywania – nie idzie tu po prostu o ekspresjonistycznie widoki świata przeoranego przez wojnę. To co widzimy nie ma jeszcze nazwy – a  może to jedna z jakichś rzeczywistości paralelnych?

Pisze się o Anselmie Kieferze jako odczytywaczu i niszczycielu mitów. Na wcześniejszych wystawach, na ostatniej w paryskim Beaubourgu, twórca podkreślał swoje przekonanie o ciągłości historii niemieckiej i o jej truciznach, wyczuwalnych zwłaszcza od epoki romantyzmu, rozlewających się na XIX i na XX wiek. Demonstrował swój bunt przez niekończący się ciąg niemieckich nazwisk, filozofów i poetów, generałów, polityków. Na obecnej wystawie na ogromnym płótnie podpisanym na górze „Madame de Staël De l’Allemagne” – to pierwsza romantyczna rozprawa francuskiej intelektualistki na temat poezji i filozofii niemieckiej, z mocnym podkreśleniem zasadniczych różnic dzielących Francję i Niemcy – w monstrualnym hallu fabrycznym widzimy kolonię białych grzybów, których trudno nie skojarzyć z jakimś wybujałym trującym gatunkiem. – Komuś kto odczuwa jako swój punkt odniesienia Europę i w Europie kulturę niemiecką jako jedną z najświetniejszych, najbardziej niezwykłych jej ozdób, problem Kiefera nabiera bolesnego charakteru. Pozwala zrozumieć, dlaczego twórca nie chciał pozostać w Niemczech. Przypomina o innych artystach, jego rodakach, pisarzach jego języka, którzy również mieli Niemiec dosyć, czyni bliższym ich pragnienie oddzielenia się, emigracji moralnej.

W katalogu wystawy zostało odnotowane wspomnienie z dzieciństwa: mieszkał niedaleko Renu, tam, gdzie rzeka tworzy granicę niemiecko-francuską. Powodzie były częste i kiedy woda zalewała piwnice domu mały Anselm cieszył się, że oto granica przyszła do niego, jest możliwe przejście… Niektórzy krytycy wykrzywiają się dzisiaj, że duch niepodporządkowania wpadł za to w pułapkę innej władzy, dał się omotać przez francuskie oficjalności. Spotkały go państwowe hołdy, które właśnie od wieku romantyzmu nie przynoszą chwały artyście, ale stawiają go w niejednoznacznej pozycji. Jedna z jego instalacji została przyjęta na stałe do Luwru, inna od niedawna zdobi paryski Panteon, przeznaczony dla prochów wybranych synów i córek narodu. Pracuje we Francji w dwóch pracowniach wybudowanych na dużych terenach: w wilgotnej i bujnie zielonej krainie centrum Francji i na suchym rozżarzonym południu. Nawet bez zaproszenia można spoza ogrodzenia dostrzec białe krzywe wieże zamieszkujące samotnie tę przestrzeń. Kiedyś (nie było to tak dawno…) prowadziłam rozmowy z Bohdanem Paczowskim na temat architektury Borrominiego, którą oboje się zachwycaliśmy. W załączniku mailowym do swoich uwag Paczowski wysłał mi reprodukcję rysunków architektonicznych włoskiego mistrza i dołączył do nich szkice z wieżami Kiefera, które jakoś mu się z tamtymi kojarzyły – wyglądały jak konstrukcje przeznaczone do kolonizacji Księżyca przez duchy.

Wystawa „Anselm Kiefer. Pour Paul Celan”, Paryż, Grand Palais Éphémère, 16 XII 2021–11 I 2022.

EWA BIEŃKOWSKA

Galeria jednej fotografii (10)

Śnieg musiał spaść w nocy. Rano, 9 stycznia 2003, ruszyłam z aparatem na Kazimierz. Lubiłam to miejsce, przez jakiś czas mieszkaliśmy przy Szerokiej. Tam, w cichym zaułku, w listopadowe popołudnie 1994, fotografowałam pisarzy: Bronisława Maja, Nataszę Goerke,  Manuelę Gretkowską, Olgę Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Krzysztofa Myszkowskiego i Anię Bolecką – autorkę „Kochanego Franza”. Pół roku wcześniej, w maju 1994, wracając ze spaceru po Kazimierzu z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim i Włodkiem Boleckim, gdzie na cmentarzu Remu fotografowałam pisarza, przypadkowo spotkaliśmy Czesława Miłosza i jego żonę Carol, również wracających ze spaceru. Na szczęście, miałam kilka wolnych klatek i obiektyw na zmianę.

„Proces”, Kraków 2003, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp

6 grudnia 2021

ELŻBIETA LEMPP

Rozkład jazdy: Buczacz – ciąg dalszy

Pociąg przecina noc, przestrzeń i czas. Spotykają się w nim ludzie, których wiele różni: wiek, płeć, pochodzenie i zamożność. Jadą w różnych kierunkach i z tylko sobie znanych powodów. A mi nie dość jest ich historii i żałuję, że nie mogę lepiej poznać współpasażerów, tylko te strzępy tego, co się o nich dowiem.

Rytmika kół na torach i melancholia przemijania zgrywają się w jedną melodię, a za oknem przelatują widoki i nazwy miejscowości. „Teraz niech wszystkie pociągi biegną przez całe moje życie” – czytam u Cendrarsa i czuję smutek, kiedy wyobrażam sobie miliony ludzi, którzy przemieszczali się z miejsca na miejsce przede mną. Wszyscy mieli marzenia, pragnienia, cierpienia i zmartwienia, ich linia życia została już dawno temu przerwana, a pamięć o nich często się zapadła w ciemność. Dzieli nas czas, granica pomiędzy żywymi i martwymi, nawet gdybym chciał znaleźć się gdzieś pomiędzy, nie jest to możliwe. Robię więc swoje, dopóki moje słowa też nie zmienią się w popiół.

Taedium vitae, acedia, saudade. Drąży mnie choroba bez gorączki i zapalenia, zimny ścisk w klatce piersiowej, to raz, dwa, patrzenie jak dłonie się starzeją a ja coraz bardziej jestem nikim. Każde drzewo przed moimi oczami próchnieje, metal porasta rdza, a ludzie przemijają. Czas nie jest moim przyjacielem. Według własnych zasad, bez żadnych emocji, bo przecież asteroida nie uderza w planetę z wrogości, powoduje niszczenie ciał, myśli i rzeczy. Jest czystą nicością, nieprzerwanym działaniem, po prostu jest.

W ten sposób zmierzamy przed siebie, trochę znudzeni, zaspani, wpatrujący się w pustkę za oknem. Zapewnia ona swobodę manewru i współistnienie różnic. Naruszam granice przestrzeni, próbuję odkryć, dlaczego w ogóle zmierzam w jakąkolwiek stronę i gdzie jest mój dom. Wiem na pewno jedynie to, że wolę się cofać niż patrzeć w przyszłość; komuś jestem to winien, ale komu?

Fragment macewy w chodniku przy ulicy Starojewrejskiej we Lwowie, fot. M. Jakimowicz

***

Rachela Auerbach należała do najbliższych współpracowników Ringelbluma. Już w październiku 1939 uruchomiła w Warszawie kuchnię, która wydawała posiłki dla najbardziej potrzebujących. W czasie wojny prowadziła dziennik, napisała też kilka tekstów do Archiwum. Była jedną z trzech osób z kręgu „Oneg Szabat”, które przetrwały okupację. W 1950 roku wyjechała z Polski do Izraela, gdzie pracowała w instytucie Yad Vashem. Tam też zbierała świadectwa ocalałych, ponadto przygotowała dokumenty i listę świadków na proces Eichmanna. W ten sposób połączyła też na nowo życiorysy Wiesenthala i Ringelbluma.

Ta kobieta z Galicji, która miała zostać nauczycielką i pisarką, musiała stanąć do nierównego boju z całą nazistowską maszyną eksterminacji. Istnieją bowiem ścieżki, na które człowiek nie wchodzi dobrowolnie, nie zostaje też ochotnikiem. Auerbach, kiedy Niemcy chcieli spopielić świat europejskich Żydów, dokumentowała i utrwalała los ludzi, których widziała. Przetrwała i nawet po wojnie nie spoczęła, kiedy jako jedna z pierwszym apelowała o odszukanie Archiwum Ringelbluma, zakopane w ruinach getta.

Wydaje się, że od wybuchu wojny toczyła walkę ze śmiercią i zapomnieniem. Karmiąc, starała się uratować jak najwięcej istnień, ale też dziesiątki stron poświeciła tematowi głodu w getcie. Widziała wszystkie okropieństwa tego świata i była świadkiem tego, do czego głód może doprowadzić zwykłych ludzi. Dlatego pisała o wielkim reżyserze – Głodzie, którego czynów „nie powtórzy już potem chyba nikt. Ten film dźwiękowy kręci się sam i szkoda wielka dla historii, że nie zostaje utrwalony na żadnej taśmie. Trzeba nowego Goyi, by ołówkiem swym wydostał plastykę twarzy opuchniętych z głodu, te pagóreczki po obu stronach nosa i te zastygłe jeziora oczu, ten koloryt skóry, te indywidualne zmiany i te zmiany typowe”.

To właśnie Racheli Auerbach i jej podobnym przypadło zadanie utrwalenia tego, co widzieli. Była to też odpowiednia zemsta, bowiem naziści sądzili, że poprzez Zagładę uczestniczą w ważnych bojach, o których nikt nigdy nie usłyszy, ale w rzeczywistości byli zwykłymi mordercami dzieci, starców, kobiet i mężczyzn w kwiecie wieku, którzy w żaden sposób nie zasłużyli na los, jaki ich spotkał. Głód wykonywał swój zawód i ona też robiła swoje, pragnąc w 1942 roku zemsty. Jej dokumentacja z czasów wojny i procesu Eichmanna okazała się najlepszą formą zadośćuczynienia ofiarom i pomszczenia ich niezasłużonej śmierci.

W lipcu 1942, podczas największych akcji deportacyjnych do obozów zagłady, Auerbach pisała w swoim testamencie, przetłumaczonym przez Karoliną Szymaniak, że podobne „okropieństwa zdarzały się już może w żydowskiej historii, ale hańby takiej jeszcze nie było. Żydzi jako narzędzie. Chcę pozostać przy życiu, jestem gotowa całować buty najpospolitszego chama, aby tylko dożyć chwili ZEMSTY”. Doprowadzona do skraju przestała bać się śmierci, bardziej przygnębiająca była dla niej myśl, że to wszystko mogłoby ujść nazistom i ich pomagierom na sucho, bez żadnej kary. Przetrwała, dzięki jej wysiłkom udało się uratować pamięć i skazać Eichmanna, ale to nie mogło przywrócić życia jej bliskich, jak chociażby Debora Vogel, która miesiąc później została zamordowana we Lwowie.

Starego świata nie można bowiem przywrócić, śmierć oprawców nie wskrzesi zmarłych. Możemy jedynie robić swoje, ale ze świadomością, że z czasem wszystko przepadnie i przeminie, pamiętając przy tym, że jest to nasz obowiązek wobec innych. Chociaż na chwilę przywrócić ich do świata żywych, wymienić imię, nazwisko, powiedzieć parę słów, które zaraz rozmyją się wśród miliardów wypowiadanych przez miliardy. Tylko tyle, to wbrew pozorom wiele, o wiele więcej niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić: ktoś wie, ktoś pamięta, ktoś spisał. Na tle katastrof, działania nicości i kosmicznych zderzeń praca wspomnień zatrzymuje czas, który jest przecież względny.

Jolanta Brach-Czaina pisze: „Wspólnotą stworzeń rządzi prawo pokarmu: pochłaniamy się wzajemnie, sami będąc nieodwołalnie skazani na pochłonięcie. Naszym przeznaczeniem jest istnieć dzięki pokarmowi, jakim są dla nas inne stworzenia i stać się pokarmem dla nich. Uczestniczymy w kosmicznej uczcie kanibali”. Świadomość, że każdym istnieniem kieruje instynkt pochłaniania, jakby katarzy mieli rację, iż żyjemy w świecie stworzonym przez złego demiurga, jest przerażająca. Gdziekolwiek bowiem nie sięgnąć wzrokiem, czy za pomocą teleskopu czy po prostu nie mrużąc oczu na świat, wszędzie jedno pochłania drugie, aby powstać na nowo i przetrwać.

Leopold Buczkowski, kolejne dziecko Galicji, twierdził, że śmierć jest największym złem, lękają się jej ludzie i zwierzęta, ale światem zarazem rządzi stukanina – odbieranie życia, przedwczesne, niepotrzebne i bestialskie. Tej drogi i nocy nie ma końca; z jednej strony nicość, z drugiej chęć istnienia, wystarczy jeden zły krok, aby zapaść się w ciemność.

Auerbach, będąc w getcie i widząc otaczający ją głód, gorzko pisała: „Tak więc naprawdę tylko ślepi wśród nas wmawiają sobie, że Żydów możemy uratować zupą”. Skazani na zagładę w pustkę mieli zostać z całą swoją przeszłością i kulturą, jak Tasmańczycy czy lud Herrero. Hitlerowcy pragnęli mordować na niespotykaną skalę, co dzisiaj trudno sobie nawet wyobrazić, było to bowiem wydarzenie wyjątkowe, ale zarazem też nieprawdopodobne. Niebywałe. Doprowadziło do końca epokę środkowoeuropejskich Żydów. Jednak miska zupy przedłużała życie przynajmniej o dzień, a to wcale nie jest mało. Szczególnie przeciwstawiając się z jednej strony ciągle rosnącej nicości, a drugiej – całej maszynerii śmierci.

***

To Auerbach namawiała Deborę Vogel by pisała w języku jidysz. Kobiety przyjaźniły się od czasów studenckich, które spędziły we Lwowie: Auerbach urodziła się niedaleko Tarnopola, Vogel w Bursztynie, były więc obywatelkami wschodniej Galicji z jej całym miszmaszem kulturowym i religijnym. Ich los skrzyżował się na Uniwersytecie Jana Kazimierza, a następnie toczył się swoimi, tragicznymi torami.

Geograficzne linie powinowactwa z przypadku bywają tajemnicze. Vogel, Auerbach, Ringelblum, Wiesenthal pochodzili z tych samych terenów. Dzieliło ich sporo, jednak los na swój dziwaczny i niezrozumiały sposób splótł losy tych ludzi, jak wioski, miasteczka i miasta łączą się drogami oraz torami kolejowymi.

W rodzinie Vogel nie posługiwano się językiem jidysz. Jej rodzice byli nauczycielami i ludźmi postępowymi, jidysz kojarzył się im ze sztetlem i zacofaniem, był dla nich szwargotem i językiem ludowym, dlatego w domu porozumiewano się po polsku i niemiecku. Galicyjscy Żydzi różnili się od siebie: ortodoksi, chasydzi, maskile. Jedni się asymilowali, inni zostawali syjonistami, a jeszcze kolejni zamykali się w swoim mikroświecie. Nie tworzyli spójnej grupy, żyli wśród Polaków, Ukraińców, Niemców, Austriaków i wielu innych narodowości. I ten świat nagle przestał istnieć.

Kiedy Auerbach w lipcu 1942 pisała, że pragnie jedynie zemsty na oprawcach, którzy infernalny plan zniszczenia przeprowadzali już w sposób masowy i zmechanizowany, to miesiąc później w ramach akcji Reinhardt została zamordowana we Lwowie Debora Vogel. W akcji likwidacyjnej getta wraz z nią zostali zabici: syn, mąż, matka. Los jej i bliskich Auerbach został nakreślony 20 stycznia 1942, kiedy to w Wannsee spotkali się nazistowscy urzędnicy pod przywództwem Reinharda Heydricha w celu opracowania ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. W tym momencie powstało prawo, którego nadrzędnym celem była eksterminacja przy wykorzystaniu wszystkich możliwości tysiącletniej rzeszy.

Jak w tekście Vogel pod tytułem Zdemaskowanie manekinów: okazało się, że mechanizm manekinów, które sądziły, iż uczestniczą w ważnych wydarzeniach, polegał jedynie na instynkcie śmierci, jej przeprowadzenia i wykonania. Nic innego nie było ważne. Walczono jedynie po to, aby dokonać aktu niemal niewyobrażalnego ludobójstwa, które było wykonalne. Jak słusznie zwracał się jeden z wykonawców tego planu do Eichmanna: „choć brzmi to czasem niewiarygodnie, jest to praktycznie całkiem możliwe”.

Choć brzmiało to czasem niewiarygodnie, było praktycznie całkiem możliwe. Czyli: stworzenie całej infrastruktury do mordowania milionów ludzi mogło wydawać się czymś nieprawdopodobnym, ale wykonalnym. Nakręcone figurki codziennie wykonywały swoje działania, które polegały na odbieraniu życia. I tak: strzał, uderzenie w głowę, rozkaz, bicie, podpisanie dokumentów, przewiezienie ludzi, zakopanie ludzi, spopielenie ciał. Wiele istniało możliwości, ale wszystkie one należały do cech zbiurokratyzowanego zadawania śmierci.

Miasto po mieście, miasteczko po miasteczku, człowiek po człowieku, walec historii pędził i nikogo nie oszczędzał. W ramach akcji Reinhardt zaczęto likwidować getta, a tych, którzy przetrwali, przewożono w wagonach towarowych do obozów zagłady. I tak kiedyś wielokulturową przestrzeń zmieniono w „wolną od Żydów”. W sierpniu 1942, kiedy Rachela Auerbach pałała żądzą zemsty, nie tylko Vogel wraz z rodziną została zamordowana we Lwowie, ale też Maurycy Allerhand, najwybitniejszy prawnik dwudziestolecia, Herman Auerbach, matematyk, znał się najpewniej z Rachelą, byli równolatkami, pochodzili z tych samych miejsc, studiowali w tym samym czasie, czy Łucja Frey-Gottesman, lekarka, neurolog. Nazwisk można wymieniać dużo, wszystkie one oznaczały niebywałą stratą. Przestrzeń, dawniej pełna życia, wielokulturowa i wielonarodowa, została naznaczona śmiercią, więc brakiem. Pomiędzy czerwcem 1941 roku a czerwcem 1943 roku w dystrykcie Galicja zgładzono 550 tysięcy Żydów.

Kirkut w Brodach, fot. M. Jakimowicz

***

Debora Vogel w cyklu Budowa stacji kolejowej pisała: „Jest ogromnie dużo przestrzeni w świecie. Przestrzeni niepotrzebnej, nieporadnej.

O, przestrzenie płaskie, powolne. Nudne jak ługiem szorowana, wielka podłoga z desek; jak krągły krajobraz kalendarzowej niedzieli z ludźmi, którzy zapodziali gdzieś, na kilka godzin, swój los. I spacerują.

I przestrzenie nudne jak ludzie ze straconym życiem. Przestrzenie ciężkie: jak życie bez losu.

Przestrzenie, które wyciskają wielkie, puste łzy. I są dla nikogo.

Za dużo przestrzeni jest na świecie. Trzeba coś począć z pałubiastą przestrzenią świata”.

Kiedy w Galicji kładziono tory, budowano stacje kolejowe (i to nie byle jakie), a jej tereny zaczęły pokonywać z zawrotną prędkością lokomotywy, była to kraina rozwlekła, biedna, ale posiadająca swoje mroczne piękno i koloryt. Wraz z powstaniem kolei Karola Ludwika i kolei Transwersalnej, jej przestrzeń, wcześniej nienaturalnie wydłużona, biegnąca w poprzek, zaczęła się kurczyć, a świat przyśpieszać, czyli działo się inaczej niż dziać się powinno: im większa gęstość, tym czas płynie wolniej i na odwrót.

Tutaj jednak nic nie było zwyczajne: bieda należała do największych, różnorodność etniczna i religijna mogłaby zaskoczyć ówczesnych mieszkańców Nowego Jorku. Pod czarno-żółtym słońcem monarchii habsburskiej przychodzili na świat ludzie do cna zwyczajni i zarazem nadzwyczajni, niektórzy osiadali na całe życie w jednym miejscu, a inni ruszali w dalekie podróże. Los kierował ich w różne strony, więc wyruszali z tych ubogich miasteczek w stronę nieznanej i mrocznej historii.

Zostawiali za sobą nieporadną i niepotrzebną przestrzeń Galicji, przestrzeń łez, radości, pogromów i ciągłej niepewności. Różne były ich losy, które odkrywali po czasie; plany niszczyła historia, marzenia naga przemoc, chęć życia tułaczka.

Jedni, jak Fred Zinnemann, wyjeżdżali z mojego rodzinnego miasta, aby w Los Angeles kręcić filmy jak w Samo południe, inni wędrowali, jak nieznana z imienia i nazwiska kobieta po okolicznych miejscowościach, aby pod koniec lutego 1944 roku na rynku podejść do niemieckiego żołnierza i powiedzieć mu, że jest Żydówką, wiedząc jakie będą tego konsekwencje, jednak nie miała już sił błąkać się po tym strasznym świecie.

Byli tacy jak Isidor Miller, który wyruszył z galicyjskiego Radomyśla Wielkiego do Nowego Jorku, by tam zaznać biedy, dorobić się milionów, aby ostatecznie zbankrutować, co nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Miał dwóch synów, jednym z nich był Arthur Miller, autor Śmierci komiwojażera, trzeci mąż Marilyn Monroe. Ci, którzy pozostali w „starym kraju” nie mieli tyle szczęścia. Najczęściej w lipcowe dni 1942 roku widzieli po raz ostatni słońce i twarze swoich bliskich.

„Przestrzenie, które wyciskają wielkie, puste łzy” – jak pisała Vogel, są przestrzeniami, po których chodziłem w dzieciństwie i nadal je przemierzam, tęskniąc za wieloetniczną Galicją, tęskniąc tym mocniej, im bardziej niemożliwy jest jej powrót. Dlatego piszę o pociągach z Czadcy do Husiatynia, z Rzeszowa do Czerniowiec; żeby wszystko było, jak być powinno, kiedy sobotę od niedzieli oddzielała noc, a w miasteczku znajdowała się cerkiew, kościół i synagoga.

Opowiadam o zmarłych, rozkopuję pamięć i ziemię, aby jeszcze raz przemówili, choć niektórzy z nich nie mają grobu i nie wiadomo w jakim miejscu zostali pochowani. Po prostu przeminęli jak słowa wypowiadane w ciemności czy myśli, których nikt nie zapisał. Ich losem pokierowała zbrodnicza władza, ale też zwykła, przyziemna i ludzka podłość. Te wydarzenia dźwięczą pustką i melancholią, monotonnym stukotem kół sunących po torach i piskiem wagonu zatrzymującego się na stacji nocą.

***

Tempo niektórych wydarzeń zależy jedynie od perspektywy. Z punktu widzenia wszechświata dynamika procesów w nim zachodzących jest chwilą, kiedy dla nas stanowi wieczność. Jałowość istnienia opiera się właśnie na tym znikaniu, które występuje wszędzie i zawsze: prędzej lub później, wolno lub szybko, dziś lub za miliard lat.

Pisanie o zmarłych przypomina badanie zapadających się gwiazd. Wiemy o nich wiele, ale nie jesteśmy w stanie odkryć tajemnicy tych wydarzeń. Co dzieje się za horyzontem zdarzeń, co dzieje się przez wieczność chwilę po ostatnich oddechu? Tajemnica. Bohater Juliana Stryjkowskiego powiedziałby: tajku.

To jest właśnie granica pomiędzy słowami a milczeniem, czasem a wiecznością. To tu słychać Koheleta, to tu wiatr tworzy swoje melodie, to tu, koniec końców, jak echo wracają stwierdzenia, że wszystko jest pustką i marnością. Świat jest wchłaniany przez nicość, czas przyśpiesza i w tym miejscu melancholia ustala swoje królestwo. Z tego miejsca Vincent van Gogh pisał do brata: „Perspektywa staje się mroczna i przyszłość nie wydaje mi się szczęśliwa”.

Melancholia to chęć odrzucenia, pokonania działania czasu, ale zarazem wiedza, że jest to niemożliwe. Przejawia się ona właśnie na pograniczu pomiędzy życiem a śmiercią, wystarczy jeden zły krok, aby spaść w otchłań. Pozostaje więc jedynie rozpamiętywanie braku i straty w świecie, który w szaleńczym tempie zmierza przed siebie. Inaczej rzecz ujmując: jest ona nieszczęściem bycia wrzuconym w czas i umiejętnością patrzenia na jego działanie.

Można śmiało powiedzieć, że melancholia jest również monotonią, oglądaniem jakby w przyśpieszonym tempie zmian pogodowych, powstania rdzy na metalu czy usychania kwiatów. Ukrywa się ona w metaforach albo za uśmiechem na pół twarzy, kiedy tylko lewy policzek się unosi. Wszystko bowiem jest metaforą, bo wszystko zmierza do nicości, która jest niewiadomą. Dlatego też melancholia jest też brakiem sensu, tym bardziej dotkliwym, im bardziej przeszłość odchodzi w zapomnienie.

***

To „nic, które boli” (Pessoa).

To jest „podobne do chwili, kiedy osaczony Żyd widzi zbliżające się ciężkie kaski niemieckich żandarmów” (Miłosz).

To moment, kiedy „Bóg się przygląda, jak człowiek umiera drugiemu człowiekowi” (Canetti).

***

To stan porzucenia w ciemności, której w żaden sposób rozświetlić nie można.

DAWID SZKOŁA

O listach medycznych

Ciekawy to zbiór: jego pełny tytuł brzmi Miłosne listy medyczne i polityczne (do narzeczonej i żony) pisał je zaś lekarz, Wacław Kraszewski, ordynujący, jako specjalista chorób płuc, w Nowym Targu, Nowym Sączu, Ołomuńcu, Krakowie, wreszcie w Zakopanym, jako szef sanatorium na Ciągłówce. Jego dom stoi do dziś (przy ulicy Witkiewicza), mieści się w nim galeria sztuki nowoczesnej, prowadzona przez wnuczkę, Magdalenę Kraszewską. Lekarskie i farmaceutyczne szlaki, które niegdyś przecinały Zakopane, uległy ostatecznemu zatarciu. Nikt już nie zostawia listów do przekazania w zaprzyjaźnionej aptece (jak to było niegdyś na Krupówkach w aptece rodziny Tabeau), i zapewne mało który zakopiański lekarz stawia się na prośbę słabującego pisarza, jak to czynił doktor Ludwik Fischer (leczył Kasprowicza). Profesja łączyła się z towarzyską symbiozą.

„Dom Doktora”, Zakopane. Fot za www.szlakzakopianski.pl

Doktora Kraszewskiego Witkacy (zapewne trudny pacjent) uznawał za najlepszego diagnostę. Nie leczył się co prawda u niego, ale go znał.

Wacław Kraszewski zmarł w Zakopanem w roku 1931. Przeżył zesłanie w głąb Rosji, więzienie na Pawiaku, w jego domu organizował się Rząd Tymczasowy (zasiadał w nim Żeromski) i sam doktor miał objąć tekę ministra, w wolnej Polsce odsunął się od polityki, pozostał przy medycynie. Odszedł na gruźlicę, którą leczył jako specjalista.

W roku 1914 pisał z Krakowa do żony: „Ja ze zdrowiem czuję się dobrze. Nie kaszlę wcale […]. Zaszczepiłem sobie cholerę, bo w Krakowie wśród żołnierzy zdarzają się wypadki śmierci na cholerę”.

Wyposażenie jego gabinetu można obejrzeć na parterze domu (nazywanego dziś Domem Doktora) i jest ono równie, a może bardziej fascynujące, niż sąsiadujące z nim obrazy, szkice, i inne przedmioty sztuki.

Solidnie wykonane metalowe przyrządy diagnostyczne, ich przeznaczenie nie zawsze jest dla nas jasne, tworzą krajobraz przeszłości ciała, którego choroba była głęboko ukryta. Zresztą Wacław Kraszewski leczył nie tylko gruźlicę, udzielał porad w innych dziedzinach, powiedzieć można, iż był lekarzem holistycznym, co wprowadza nas w nastrój tęsknoty za czymś, co już nie istnieje.

Ale jego listy są świadectwem nie tyle medycznej, ile ludzkiej strony.

Jak to wygląda, jak to się czyta? Zapewne doktor Kraszewski pisał je, nie myśląc o tym, iż jego listowy czas to zarazem epoka wielkiego rozkwitu epistolografii, nie były one zatem przyczynkiem obrazującym historię prywatną jednego człowieka. Doświadczenie przełomów jest silnie obecne w tych raportach z dnia codziennego, w zbliżeniach i oddaleniach od światopoglądów politycznych (najpierw bliżej endecji, z biegiem lat odchodzi ku socjalizmowi).

Narzeczeństwo Janiny Maszatowskiej i Wacława Kraszewskiego trwało blisko czternaście lat, więc potrzebna była szczególna emocjonalna determinacja, aby wciąż podtrzymywać tę więź, tym trudniejszą, iż przyszli małżonkowie częściej bywali rozdzieleni, niż wspólnie osiadli, dopiero okres zakopiański oznacza pewną stabilizację. Czy dlatego tytuł książki informuje o „listach miłosnych”?

Medycyna to temat dość szczególny w literaturze – również polskiej.

Nadał mu kierunek Michał Choromański, klisza „zazdrości i medycyny” okazała się dość trwała. Osobisty temat Choromańskiego poszerzał się, miejscem miłosnych uniesień stawały się często sanatoria, ale też zakopiańskie pensjonaty, oryginalne domy rodzinne, obyczaje różnych enklaw, na ogół inteligenckich. Często właśnie zakopiańskich. Ta osobliwa czarodziejska góra, jaką było miasto, odżywała też w satyrycznych portretach literackich, wielu pisarzy chciało mieć swoje Zakopane. Mało z niego zostało, zgoła nic, przerobiony na muzeum dom Kornela Makuszyńskiego jest tylko muzeum. Makuszyńskiego chyba się nie czyta. O jego ludzkich osobliwościach się nie pamięta, o zawiłościach poglądów też nie.

Wacław Kraszewski, nawet na odległość, epistolarnie, że tak powiem, dobrze pilnuje swojej rodziny, w jego radach, pouczeniach i troskach, brzmi ton patriarchalny, ale nie autorytarny. Życie praktyczne zaprząta go w równym stopniu, co życie wewnętrzne. Na przestrzeni wielu stron, z perspektywy wielu miejsc, świadczy o swoim głębokim poczuciu moralnym, choć czasem spowiada się przed narzeczoną i żoną ze słabości, niezbyt w tekście rozpoznawalnych. Czyżby dotknął go grzech chwilowej zdrady?

Życie przed i powojenne ma w tym zbiorze wiele fascynujących odsłon.

Praktyczną: mieszkanie, remonty domu, rachunki i długi, zdrowie i profilaktyka tegoż, zatem wszelkie czynności mało duchowe, które są skrupulatnie odnotowane. Dom zostaje odkupiony od rodziny góralskiej, Kraszewski niewiele zmienia w jego wystroju. Przestrzeń mieszkalna pozostaje, przez dziesiątki lat, taka sama.

Fot. za portal księgarski ksiazka.net.pl

Intryguje takie oto pytanie: czy doktor Kraszewski pisał te listy, szczegółowe i skrupulatne na wzór komunikatów gazetowych budujących w efekcie jego biografię? Jeśli tak – jaki z niej mamy dziś pożytek poznawczy? Ogromny, jak z wielu listów „z epoki”. Jeszcze bardziej zastanawia styl i język, jakimi doktor dysponuje. Zwierza się żonie, iż dużo czyta. Jakie to były książki, jacy pisarze, tego dokładnie nie wiemy.

Ale wzniosłość stylistyczna młodopolszczyzny, jak się okazuje w listach, jest wyraziście słyszalna. Zarówno w wyznaniach skierowanych do żony, jak w pouczeniach dla dzieci, chwilowo pozbawionych kurateli ojca, jak w relacjach z psychicznych zapaści. Kraszewski uważa, w latach późniejszych, iż został odrzucony, pominięty politycznie, że zasłużył na więcej. Żona, po jego śmierci, zwraca się do rządu, o odpowiednie dla męża odznaczenie, które wydobyłoby go z niezasłużonego cienia.

Czyżby więc listy o społecznej krzywdzie? Też nie. Rozpoznajemy w nich człowieka o niesłychanej energii wewnętrznej, ekstrawertyka, sumiennego lekarza, poważnego opiekuna rodziny. Ten model odpowiedzialności, połączony z ową uderzającą rzewnością emocjonalną, to jeden z możliwych autoportretów inteligenta przełomu dwóch stuleci: wiernego zasadom moralnym, nie unikającego żadnych obowiązków, nastawionego patriotycznie, a więc również obywatelsko, niezbyt zamożnego, pracowitego w pozytywistycznym sensie i rozumieniu, spoglądającego w głąb własnej duszy (bo o duszy również się tutaj rozprawia) z rzadkim krytycyzmem.

W przyszłościowych planach młodego lekarza jest nie tylko rodzina i odpowiedzialność za nią. W roku 1901 pisze z Charkowa do narzeczonej: „Wczoraj byłem na koncercie Hoffmana: nigdy go jeszcze nie słyszałem. Sam Hoffman bardzo wstrętnie wygląda: małego wzrostu, bez zarostu pomimo 22 lat, ale smarkacz gra diabelnie dobrze […]. Szczególnie Taniec derwiszów Beethovena i RondoMendelshona znakomicie odegrał. Szopena grał marniej, może dlatego wątłe wrażenie wyniosłem o jego rozumieniu Szopena, że grał rzeczy nieznane mi, prócz jednego mazurka fis-moll. Jak będę cię miał przy sobie, to na taką rozkosz estetyczną będziemy sobie pozwalać częściej”.

Wracam do szlaków medycznych. Oczywiście, na Krupówkach dalej są apteki, ale pozbawione własnej historii. Nieco podobnie, jak miejsca i domy pisarzy, choć te są o wiele lepiej rozpoznane. Dzieci, które niegdyś z szacunkiem spoglądały w pensjonatach i domach pracy twórczej na szacownych pisarzy, opisały już te spotkania. Ale barwnego towarzystwa lekarsko-pisarskiego już nie ma, co zapewne jest losem wszystkich takich kręgów. Ich tajemnica się ulatnia.

Nad Domem Doktora czuwa dzisiaj Magda Kraszewska, plastyczka, malarka, wnuczka doktora. Jej galeria przyciąga zwiedzających, choć zapewne nie są to tłumy. Przypominam sobie, sprzed lat, ten dom, zamieszkały przez starsze pokolenia, młodzież miała w nim jednak swoje wakacyjne miejsca.

W reprezentacyjnym pokoju na piętrze, większym od innych i z balkonem, znajdował się warsztat tkacki. Matka Magdy, Birtusówna z domu, pani Janina, żona Kazimierza Kraszewskiego, syna doktora, tkała na nim piękne samodziały użytkowe, na ubrania. Obserwowałam jej pracę z fascynacją. Nie myślałam, a może i nie wiedziałam, iż musiała tym sposobem zarabiać na utrzymanie rodziny, bo jej mąż, przedwojenny przemysłowiec, został pozbawiony majątku i zatrudnienia. To były sygnały z innego świata, które wciąż słabo do mnie docierały.

Praktyczni, pracowici, honorowi. Dom doktora i listy doktora pozwalają obcować z tą enklawą, nie tyle może zupełnie zapomnianą, ile w naszych czasach skrajnie oddaloną.

MARTA WYKA

Miłosne listy medyczne i polityczne. Wacław Kraszewski do narzeczonej i żony. Posłowie Marek Sołtysik. Kraków, Towarzystwo Słowaków w Polsce, 2020.

Wielki Zbyszek

Umarł Zbigniew Namysłowski. Wspaniały jazzman, człowiek-muzyka. A także – wraz z pierwszą żoną, Krystyną, jeden z bliskich mi przyjaciół.

Z pamięci wyławiam jego datę i miejsce urodzenia: 9 września 1939 roku, w pociągu relacji Warszawa-Wilno. Jego pierwszą kołyską stała się walizka. Ojciec Zbyszka pochodził z Makowa Podhalańskiego. Matka, Maria „Muszka” Żeromska, spokrewniona z autorem Przedwiośnia w swoim rodzinnym Wilnie ukończyła polonistykę. Na tym wydziale się poznali. W czasie studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego należeli do kręgu Henryka Dembińskiego, który od postępowego katolicyzmu stopniowo ewoluował w stronę radykalnej lewicy. Po dyplomie zostali nauczycielami.

Ta ich podróż z dodatkowym pasażerem wiązała się z koniecznością ucieczki. W Wilnie mieszkała matka Muszki, malarka. Tam młodzi Namysłowscy znaleźli schronienie w czasach, gdy miasto, jak i cała Litwa były okupowane już to przez Rosjan, już to przez Niemców. Szybko przystąpili do podziemia. To pamiętam z opowieści Zbyszka. Z moich rozmów z Gabrielem Sedlisem (Jestem z Wilna i inne adresy) dowiedziałam się o wielkiej wpadce w 1942 roku. Ktoś sypnął, pewnie szantażowany czy torturowany. Niemcy zorganizowali kocioł. Nie skojarzyłam wtedy faktów, że ofiarami tej wpadki stali się także rodzice Zbyszka. Dotarło to do mnie po latach.

Dalej relacjonuję, co mi opowiedział Zbyszek. Ktoś powiadomił Muszkę, że Niemcy zaraz wedrą się do ich mieszkania. By ratować trzyletniego wtedy synka, wysłała go w samotną wędrówkę ulicami do domu babci, upewniwszy się, że pamięta adres i tam trafi. Trafił.

Ojciec Zbyszka na torturach nie wydał nikogo. Został skazany na śmierć. Wyrok wykonano. Matkę wywieziono do obozu Stutthof na Pomorzu. Zabito ją tam pod sam koniec wojny. Doniosła na nią koleżanka-wilnianka. Nazwisko przemilczę. Zbyszek je znał z relacji babki. Nagrywałam tę opowieść o losach rodziców Zbyszka w Nowym Jorku, ze trzydzieści lat temu, dla Radia BBC. Słuchałam jej ze ściśniętym gardłem.

Wkrótce po wojnie babcia z wnukiem repatriowali się z Wilna i zamieszkali w Krakowie. Tam Zbyszek rozpoczął naukę w szkole muzycznej, w klasie wiolonczeli. Był niebywale uzdolniony i biorąc do ręki dowolny instrument, natychmiast potrafił na nim zagrać. Pochodził z muzykalnej rodziny od strony ojca. Karol Namysłowski – twórca powstałej w 1880 roku Kapeli Włościańskiej – najstarszej polskiej orkiestry symfonicznej, która po odzyskaniu przez Polskę niepodległości występowała nawet w Carnegie Hall, był jednym z jego protoplastów. Pamiętam z dzieciństwa stałe audycje z udziałem „Namysłowiaków”, kultywujących tradycję założyciela.

Młody Zbyszek z babką przeniósł się następnie do Warszawy. Mieszkał przy Placu Zbawiciela, kontynuując naukę w średniej szkole muzycznej. Dorzucił wtedy puzon. Wreszcie nadszedł czas saksofonu. Oraz jazzu. Jazz, z początku w wydaniu tradycyjnym, stał się dla niego objawieniem, a on – objawieniem w jazzie. Szybko ujawnił swoje talenty kompozycyjne, często odwołując się do folkloru góralskiego, jak pamiętna Siódmawka.

Pierwsze tournée po Stanach odbył z grupą The Wreckers Andrzeja Trzaskowskiego w pamiętnym dla niego 1962 roku. 23-letni muzyk o wyglądzie nastolatka z saksofonu altowego uczynił swój popisowy instrument, ale chętnie sięgał też po sopran, sopranino, flet.

Założył w swoim życiu wiele zespołów, ale chyba najlepiej czuł się jako lider kwartetu. Dość często zmieniał jego skład. Lubił pracować z młodymi muzykami, którzy dzięki niemu wyrośli na wielkie indywidualności. Był wymagającym szefem, ale nigdy się nie wywyższał. I kochał grać. Mam prawie wszystkie z jego ponad trzydziestu płyt; sporo z nich otrzymałam od niego w prezencie. Komponował skomplikowane melodycznie i rytmicznie utwory, ale i takie, które stały się prawdziwymi przebojami, jak Kujaviak Goes Funky czy Winobranie. Z muzyków, którzy grali w jego zespołach, bodaj najwyżej cenił Tomasza Szukalskiego, też multiinstrumentalistę, ale przede wszystkim saksofonistę tenorowego. Ci dwaj kłócili się, nawet raz pobili, ale się kochali. Pamiętam, jak razem wsłuchiwaliśmy się po nocach w mieszkaniu przy Siemieńskiego na Ochocie w nagrania Johna Coltrane’a, zwłaszcza w Love Supreme.

Pracując w muzycznej Trójce, często wciągałam Zbyszka do studia. Pamiętam, jak przeprowadziłam z nim wywiad, zadając mu między innymi pytanie, jaki polski utwór mógłby być standardem jazzowym. Odpowiedź była natychmiastowa: Zbyszek zagrał na flecie Pije Kuba do Jakuba. Moje dość szalone pomysły podchwytywał w locie. I tak któregoś razu sprosiłam na antenie muzyków-amatorów, bodaj trzydzieści osób, żeby przyszli do studia koncertowego z czym kto ma i pod dyrekcją Zbyszka zagrali When the Saints Go Marching In. Całość szła na żywo, we właśnie powstałym bloku pod nazwą Zapraszamy do Trójki. Co pewien czas łączyliśmy się ze studiem, gdzie w mękach powstawała wersja owego szlagieru wszechczasów. Maestro jakoś uporał się z niezgranym tłumem i na koniec wszyscy wykonali utwór – powiedzmy – zadowalająco. Ale później, gdy rzucałam: „Mam taki pomysł…”, Zbyszek uciekał, gdzie pieprz rośnie. W końcu ustępował.

Dwukrotnie spędziliśmy w połowie lat 70. wakacje na spływach kajakowych, najpierw Wdą, potem w Lubuskiem. Wypożyczone kajaki były podłe, ale za to jaka była muzyka przy ognisku! Tym bardziej, że na dziurawym kajaku podróżował z nami Włodzimierz Nahorny, a na sprawnym – Łucja Prus. Na lądzie Zbyszek zagłębiał się w lasy w poszukiwaniu grzybów. Na szczęście odróżniał surojadkę od muchomora sromotnikowego.

Razem też pojechaliśmy samochodem na Węgry. Zbyszek miał wtedy koncert w Wiedniu, więc zostawił nas tuż przy granicy, w mieście Sopron. Wypatrzyliśmy na mapie, że jest tam rozległe jezioro. Okazało się ogrodzone zasiekami, po prostu żelazna kurtyna. W skwierczącym upale wypatrywaliśmy powrotu Zbyszka jak zbawienia. Na pociechę przywiózł nam gościniec z podróży. Ale winniczki, które pod swoją nieobecność kazał nam zbierać na przyszłą ucztę, rozpełzły się po całym motelu.

O losie jego pierwszego małżeństwa zdecydowało, jak na ironię, moje stypendium amerykańskie. Zostałam w Nowym Jorku, wychodząc tam za mąż. Krystyna przyjechała do mnie trzy lata później na wakacje i postanowiła też zostać. Natychmiast sprowadziła ich trzynastoletnią wtedy córkę, upamiętnioną w kompozycji Moja Dominika. Liczyła, że Zbyszek do nich dołączy. On jednak miał ugruntowaną pozycję w całej Europie i chyba obawiał się, że musiałby przebijać się w Ameryce, by dołączyć do gigantów jazzu. Z takich czy innych powodów rozstali się po latach. Ale moja przyjaźń z obojgiem trwała nadal.

I gdy któregoś roku Zbyszek zawitał do Ameryki tuż przed Bożym Narodzeniem, postanowiłam znowu wciągnąć go do zabawy muzycznej. Dla Radia BBC przygotowywałam wtedy minireportaż o świątecznym Nowym Jorku. Najpierw nagrałam dźwięki z serca Manhattanu – Rockefeller Center, szczycącym się najwyższą choinką w metropolii, a potem poprosiłam, żeby Zbyszek nagrał solo na alcie Lulajże Jezuniu. Zmiksowałam te ścieżki, dołączyłam komentarz z offu. Brzmiał mniej więcej tak: spotykam nagle zmarzniętego muzyka grającego cudną polską kolędę. Podchodzę więc do niego i pytam: „Jak się nazywacie, dobry człowieku?”. I wtedy grajek się odzywa: „My name is Zbigniew Namysłowski”. Kiedy Zbyszek wrócił do Polski, koledzy-jazzmani potraktowali ten żart jako fakt i po wysłuchaniu audycji BBC doszli do wniosku, że Mistrz zarabiał na chleb jako uliczny grajek. Ze śmiechem mi o tym opowiedział. Miał specyficzne poczucie humoru, o czym świadczą choćby tytuły niektórych jego kompozycji: Jak nie ma szmalu to jest łaź. Bawiło go, że pierwszego z serii labradorów nazwałam Zbigniew. I po nim, i po Brzezińskim, wówczas doradcy prezydenta Cartera.

Z druga żoną, Małgorzatą, przyjechał na koncert do Paryża, kiedy Andrzej i ja w latach 80. mieszkaliśmy przy rue de Seine. Zabawili u nas z tydzień. Chodziliśmy razem po targowiskach i wybieraliśmy najdziwniejsze owoce morza. Zbyszek był gotów spróbować wszystkiego. Uraczyliśmy się wtedy jeżami morskimi, jedzonymi na surowo. Jemu smakowały.

W Nowym Jorku poznałam go z Czesławem Miłoszem, który, jak się okazało dobrze znał z czasów wileńskich jego matkę. Spotkaliśmy się na ulicy, żeby stamtąd pójść do restauracji. Na widok Zbyszka Miłosz wybałuszył oczy: „Wykapana Muszka!” – wykrzyknął.

Na jubileusz 75-lecia Poety Zbyszek na moją prośbę skomponował muzykę do jego wiersza z Miasta bez imienia – Litość i zrozumienie. Zaśpiewać go miała Aneta Łastik. Uroczysty wieczór w Bibliotece Polskiej na Wyspie świętego Ludwika z udziałem wielu znamienitych gości nie odbył się, bo ktoś tuż przed jego rozpoczęciem zadzwonił, twierdząc, że podłożył bombę. Antyterroryści wyrzucili nas na bruk. Ale to już inna historia.

Zbyszek ofiarował jeden ze swoich saksofonów na aukcję Orkiestry Świątecznej Pomocy. Teraz ten instrument stał się wręcz bezcenny.

Syn Jacek i córka Marysia z drugiego małżeństwa też są muzykami. Zbyszek doczekał się wnuków, z których był bardzo szczęśliwy. Rodzinie Namysłowskich składam głębokie kondolencje.

 

ADDENDUM

Pamięć bywa zawodna, moja także. Powyższe wspomnienie o Zbigniewie Namysłowskim pisałam poprzedniej nocy, głęboko poruszona wieścią o śmierci starego druha. W odniesieniu do tragicznych losów jego rodziców opierałam się na moim wywiadzie z nim dla Polskiej Sekcji Radia BBC przeprowadzonym dziesiątki lat temu i nieistniejącym w zapisie tekstowym. Telefon od kolegi z „Jazz Forum” sprawił, że pragnę skorygować niektóre fakty i dodać pewne szczegóły.

Matka Zbyszka, jak się okazuje, ukończyła w Krakowie Konserwatorium w klasie fortepianu. I tam poznała przyszłego męża, który studiował na UJ. W 1936 roku przeniosła się do Wilna, gdzie podjęła kolejne studia, ale nie na polonistyce, lecz rusycystyce.

Po aresztowaniu obojga rodziców babka małego Zbyszka nakazała mu, żeby nigdy nie mówił obcym, jak się naprawdę nazywa. Odtąd miał mieć na imię Jacek (które nadał po latach swojemu synowi).

Ojciec Zbyszka nie został stracony, lecz zginął męczeńską śmiercią. By nie wydać towarzyszy, połknął w celi śmiertelną dawkę trucizny. Gdy to usłyszałam wczoraj, przypomniałam sobie, że to właśnie Zbyszek opowiedział mi przed z górą trzydziestu laty.

Donos sprawił, że Maria Namysłowska została przetransportowana w niewyobrażalnie ciężkich warunkach do obozu na Pomorzu, gdzie zmarła pod sam koniec wojny na tyfus.

Mój rozmówca, korygujący fakty, powołał się na książkę Anny Jędrychowskiej Zygzakiem i po prostu (Czytelnik, 1965), całkowicie obecnie wyczerpaną i – jak sprawdziłam – nieobecną w trójmiejskich bibliotekach. Autorka, żona przyjaciela Miłosza z lat młodości Stefana Jędrychowskiego (znaczący przydomek „Robespierre”, późniejszy wysoki dygnitarz w powojennej Polsce) znalazła się w tym samym transporcie, co Muszka, do obozu w Stutthof.

RENATA GORCZYŃSKA

Wanda Leopold „O pogrzebach Leca i Stawara”

Wanda Leopold, 1920-1977, krytyk literacki i socjolog literatury, polonistka i afrykanistka. Zaangażowana w działalność niepodległościową w czasie okupacji i opozycji demokratycznej po wojnie. Tekst o pogrzebach Leca i Stawara pochodzi z prowadzonych niekonsekwentnie notatek z zawierającego coś w rodzaju dziennika zeszytu, gdzie niezbyt konsekwentnie zapisywała refleksje nad chwilą bieżącą i wspomnienia, głównie okupacyjne. Jest to stukartkowy zeszyt w kratkę, w twardej okładce, na której napisała „1965”.

Honorata Sosnowska

Pisane 2 maja [1966]. I jeszcze jedno: Lec. Jest może trudniejszą sprawą patrzeć na czyjeś powolne umieranie niż być uderzonym wiadomością o czyjejś śmierci nagłej. Broniewski był w szpitalu i jego niebywała żywotność niemal do ostatniej chwili górowała. Stawar umarł poza krajem i poszło to tak szybko, że jednak wiadomość o jego śmierci była zaskoczeniem. Nie mówię o Piętaku, o Machu. Lec miał operację mniej więcej rok temu. To najczęściej bywa w przybliżeniu taki okres. U Wolpego też się to zgodziło. Nie sposób patrzeć na Leca w ostatnich tygodniach. Wyprowadza go żona. Z zażywnego pana, o błyskających iskierkach dowcipu w oczach, jest szkielet obciągnięty szarozieloną skórą. W twarzy widać tylko oczy, nagle duże, ciemne i gorejące. Można by powiedzieć, że ta twarz wyszlachetniała, jest jakby uduchowiona. Rusza się wolniutko, ostrożnie, jakby bał się uszkodzić coś, co nosi w środku, jakby bał się poruszyć tego raka, który go zżera. I z tygodnia na tydzień widać mniej sił, jeszcze bardziej wychudzoną twarz, zieleńszą skórę, większe oczy. I pewnego dnia żona wyjechała na trzy miesiące do Brukseli. A następnego wzięto go z powrotem do szpitala.

Dwa razy w ciągu wojny, nie licząc codziennych wypadków i walk w partyzantce, uniknął śmierci przez przypadki tak przedziwne, że zakrawające na nieprawdopodobieństwo; przez przypadki takie, które się tylko w czasie wojny zdarzały, i których nie można umieszczać w literaturze, bo każdy się skrzywi na tanią amatorską fantazję. Raz, było to już w czasie egzekucji. Wspomina, że dwa razy umierał. Ale teraz nie ma wojny i człowiek umiera trzeci raz, umiera nieodwracalnie. Nie zdarzy się cud-wypadek, który powstrzyma działanie raka. Umrze człowiek, w momencie, kiedy wreszcie uporządkował sobie życie, cieszył się ojcostwem jedenastoletniego synka, pisał coraz ciekawsze wiersze i wszedł w literaturę świata swymi „myślami nieuczesanymi”, swoim odkryciem czegoś między fraszką a aforyzmem, tworząc lapidaria współczesności na miarę największych moralistów-ironistów. Amerykanie, którzy postanowili zakopać czy zatopić pod Nowym Jorkiem specjalnie zabezpieczony przekaz o naszym świecie, dla ludzi, którzy będą za pięć tysięcy lat, powinni włożyć tam też paperback z Myślami Leca. I nie ustawała ta erupcja, formułowana zawsze w zgiełku, najchętniej w kawiarni, na bibułkowych serwetkach, jeśli czasem w domu, to przy otwartym na pełny regulator radiu. Nie zbierał tego nigdy, kiedy raz poszło w świat. Męką było doprosić się, aby przejrzał, co było w czasopismach, wybrał, powycinał, wkleił do książki. Maszynopisy zawsze ginęły. Nawet z wierszami było trudno, a cóż Myśli. Każda najdrobniejsza sprawa techniczna przerażała go i paraliżowała. I nic dziwnego. Z zawodu był myślicielem. Może to brzmi po staroświecku, ale odpowiada prawdzie. Napisałam machinalnie: był. Jakby już nastąpiło pożegnanie. Może i nastąpiło. Skarżył się w czasie ostatniego spaceru: „nawet paska do spodni założyć nie mogę, bo boli. Muszę nosić szelki. Ale najgorzej, że nie mogę myśleć. Zupełnie nie mogę myśleć”. I w oczach zdumiona rozpacz. Bo wiele rzeczy mu życie odejmowało. Ale zdaje się po raz pierwszy: zdolność myślenia. Ile tygodni będzie w tym szpitalu? Lekarze mówią: może kilka, może parę. Nie można na to patrzeć, nie sposób się pogodzić z bezradnością.

Stanisław Jerzy Lec, lata 60. Fot. Jan Popłoński (Zdjęcie z archiwum rodziny pisarza).

Umarł Lec 7 maja, w sobotę, o 19:30; w czwartek byliśmy u niego. Był już przeważnie skulonym kształtem, nieodrywającym głowy od poduszki, niezwracającym nawet oczu, widzącym jedynie na ich ustawionej linii. Jęczał bardzo, prawie nieustannie, chwilami wstrząsały nim torsje, bardzo niewyraźnie mówił wtedy „nerkę”, a babcia już mu ją podsuwała, trzymała głowę i rękę. Parę razy się przecknął, powiedział: „Pani Leopold”, powiedział: „Przepraszam”, powiedział: „Ja jestem bardzo chory” i znów: „Przepraszam”. Przecknął się wyraźnie, kiedy spytaliśmy babcię, czy zawiadomili Krysię [Świętońską]. Bardzo wyraźnie powiedział: „Niech Komarowa zadzwoni”. Nie dosłyszał jak babcia mówiła, że depeszować będzie rano, ale samolot jest tylko dwa razy w tygodniu, najwcześniej w sobotę. Bóle się wzmagały i babcia wyszła poprosić o zastrzyk uśmierzający. Kiedy wyszła, powiedział: „Babcia to anioł”. Po zastrzyku spocił się bardzo i jakby zdrzemnął. Babcia mówiła, że przed nami był Śpiewak, Wyka i Strojnowski i jak Wyka ze Strojnowskim zaczęli mówić o wystawie M.[ieczysława] Bermana w Zachęcie, gdzie jest cała sala Leca, ożywił się i rozmawiał prawie normalnie. Kajetan [Sosnowski] wpadł do szpitala jeszcze w piątek. L.[ec] był zupełnie skulony. Nie poznawał. Babcia siedziała w nogach łóżka. Babcia mówiła jeszcze, że w środę zrobili mu transfuzję. Kajetan chwycił się tego, spytał, czy robią jakąś nadzieję. Żadnej – odpowiedziała spokojnie i zwyczajnie. W środę byli też obaj chłopcy. Cały czas bawili się zainstalowanym przez babcię wiatraczkiem – wentylatorkiem. Nie zdawali sobie sprawy. Krysia przyleciała w sobotę po południu; była w szpitalu na samo konanie. Pojechała z Jankiem [Lecem]. Janek twierdzi – trudno dociec, czy dla jej ulgi, czy rzeczywiście tak mu się zdawało, że jeszcze ją usłyszał, czy odczuł, że zmienił mu się oddech. Oni we dwoje byli przy śmierci.

W niedzielę u Krysi. Pokazuje duży czerwony brulion, który zabrał z sobą do szpitala. Próbował i tam zapisywać. Ostatnie słowa są: „Najzwyczajniejszy anioł”. „Anioł” napisane jest bardzo wyraźnie. Sądzę, że odnosiło się to do babci. Nazywał też aniołem siostrę Marię, siostrę zakonną, która czuwała przy nim którejś nocy i okazywała mu najwięcej troski i serdeczności. Krysia mówi, że i wiedział i nie wiedział o swojej chorobie. Ponieważ jednak żaden lekarz nie powiedział mu wprost i wyraźnie, najczęściej nie dopuszczał do świadomości, czepiał się myśli, że nerki, reumatyzm itp. Bardzo chciał żyć, choć jednocześnie te lata od swojego rozstrzelania, dwadzieścia dwa, jak mówił, uważał za darowane.

Babcia Świętońska. Najzwyczajniejszy anioł. Do końca trudno o lepsze określenie. Spotkanie w jakichkolwiek okolicznościach z takim człowiekiem jak babcia wyzwala wdzięczność za samo istnienie takich egzemplarzy człowieczego gatunku, daje chwile uniesienia optymizmem i wiarą, grzeje.

Babcia jest cała naturalną dobrocią. Nie ma w niej nic sztuczności, nic choćby z tego, że coś robi z przyjętego obowiązku, z powinności. Jest cała na jednym wewnętrznym odruchu: życzliwości i pomocy innym; jej natura jest jakby kwintesencją tych tylko cech. Nic tego nie mąci, nie widzi się w tym żadnej służebności, ofiarnictwa, poświęcenia. Jest to tak proste jak niemal organiczne funkcjonowanie. Tak nadzwyczajne, że aż wydaje się zwyczajne. Babcia siedziała cały czas w nogach szpitalnego łóżka, wpatrzona, czujna na najmniejszy gest i poruszenie. Nie było w niej uprzedzania, życzeń, narzucania się czy czegoś nie trzeba, ale jednocześnie na prawie reakcji: we właściwym momencie podana nerka, otarty pot, przesunięta poduszka, wezwanie siostry z zastrzykiem. Niezawodność wiedzy i postępowania, którą czasem mają najczulsze matki w stosunku do dzieci. Rzadkie słowa, zwyczajne i proste, poddane prawdzie, nie bojące się zwątpienia, obnażające, ale nigdy bolące, dotykające. Większe mądrością równoznaczną tu z dobrocią, odnowione, bo osadzone w innej regule ludzkiej, stosowanej tak generalnie, wszechobejmujące jak reguła natury.

I gdzieś tam na dnie było między nimi wielkie porozumienie. I dobrze też, że przez cały ten czas, który odkrywał zasłony z najbardziej ukrytych, przewrotnych i szacownych reguł ludzkiego świata, miał tę wyjątkową regułę oznaczoną jako najzwyczajniejszy anioł, przed sobą i przy sobie.

Pogrzeb był poruszający. Po prostu dlatego, że wszyscy, którzy przyszli, byli poruszeni. Nie było osób, które by przyszły z zewnętrznego czy narzuconego obowiązku. Byli przyjaciele i koledzy. Nie było też oficjałów. Podobno zresztą ministerstwo targowało się, by pogrzeb był jak najcichszy, najbardziej kameralny. Targowało się nie tylko ze Związkiem, ale i z wojskiem. Wojsko bowiem – nikt się już nie rozezna w tej polskiej plątaninie – chciało uczcić jak najbardziej. Spychalski przysłał kondolencje i wydelegował jakiegoś pułkownika, ofiarując wszelką pomoc przy organizacji. W rezultacie postawili na swoim. Była kompania honorowa, orkiestra wojskowa i – co zawsze najpotworniejsze – trzy potężne salwy. Było także trzech gienierałów w delegacji i ogromne, okazałe wieńce. I pierwszy przemawiał naczelny generał z polwychu. Co do reszty – pierwszy raz widziałam przejętego Pasternaka, w sposób ludzki i bezinteresowny. Nikt nie starał się ukryć wzruszenia i wszystkie twarze ludzkie były zmienione. Zmienione w sposób, który dawał świadectwo najlepszym w nich uczuciom, a przy tym łączył ich we wspólnotę. Było to jak wielki pogrzeb rodzinny. I było to też pierwsze pośmiertne działanie Leca. Wśród tego tłumu, jak dalecy krewni z innego kraju rysowali się Br. i B.razem zresztą stojący. Wykwintni i nieskazitelni jak zawsze, bezbłędni w przestrzeganiu zasad zachowania w każdej sytuacji, ale też wyżsi ponad prymitywizm ujawniania uczuć w taki sposób popularny jak zmiana mimicznego wyrazu, lub, co gorsza, czerwieniąca powieki łza. Być może ich uczucia ukryte są bardzo głęboko, ale czasem wydaje się, że tak głęboko, iż sami nie mogą ich dosięgnąć. Ostatnio w ogóle w coraz bardziej krzepnącej masce według polskiego wyobrażenia: ja, Europejczyk – artysta na szczytach kultury. Uginają się pod brzemieniem wieków, ale nieustannie czują się ich nosicielami, ostatnią kwintesencją, dumnym schyłkiem, ale i niezaprzeczalną wielkością, dostąpieniem szczytów, namaszczeniem kulturą. Chodzą jak pomazańcy, aby to namaszczenie było widoczne. Noszą się jak czary napełnione, ostrożnie i uważnie, by nie uronić wypadkiem cennej zawartości i by było widoczne jednocześnie, że ona tam jest. W rezultacie oczy B., w których jeszcze kilka lat temu zapalały się jakieś błyski, są teraz puste i jednakowe jak oczy barana. Chyba bardzo trudno jest żyć w wiecznym poczuciu, że się jest reprezentantem szczytów kultury.

W Lecu nie było nigdy śladu obnoszenia kultury, a przecież próbując określić jego cechy, chce się od razu powiedzieć – człowiek o wielkiej kulturze. Może tak ją kochał – to wszystko co ludzie – że nigdy nie czuł się na jej szczycie. Pozornie wydawał się czasem zwykłym egocentrykiem, zapatrzonym jedynie w najbłahsze swoje sprawy, potrafiącym godzinami boleć nad przestawioną literą. O większych swoich, osobistych sprawach też nie mówił. Jeśli mówił o innych ludziach, to dotyczyło to ich przeszłości nie współczesności i najchętniej o ich warstwie powierzchownej: genealogia, koligacje, daty, fakciki, nazwiska. Świetną miał pamięć kronikarską, lubił wydobywać nieoczekiwane, zamierzchłe historie, głównie z tej swojej ulubionej linii Lwów – Wiedeń. Współczesnych naokoło zdawał się nie zauważać, nie widzieć, zdawało się go to nie obchodzić. I tylko rzadko, jakimś jednym zdaniem, pół uwagą rzuconą w najbardziej naturalny sposób, okazywało się, że nie tylko widzi, ale widzi bardzo wiele i ma już ocenę, która nigdy nie była emocjonalnym potępieniem, ale raczej tłumaczeniem, syntezą przyczyn. Szczególnie tam, gdzie chodziło o pojedynczych ludzi.

Dziennik Wandy Leopold

Pogrzeby z trudem wytrzymuję. Zawsze wtedy ogarnia mnie przerażenie, że połowa mojego życia, dwadzieścia parę lat, mogę wyznaczać pogrzebami bliskich. A przecież nie jestem jeszcze taka stara. Jest to bardzo trudne, bo nie jestem zdolna do uczuć i pojęć abstrakcyjnych, mój świat składa się z poszczególnych ludzi. I mimo wszystko w każdym pogrzebie plącze się jakaś symbolika wyrosła z całego życia tych ludzi. Mimo, że nie raz zatłukiwana konwencjonalnością.

Nieważna jest chronologia. Więc Stawar, bo wypływa na pewno na zasadzie skojarzenia z Lecem, wykruszenia się tych najbliższych sąsiadów z małego miasteczka na Nowym Mieście w Warszawie. Wracając skądś wieczorem czy latem wyszedłszy na spacer, zawsze przechodząc podnosiło się głowę: czy u Stawara się świeci i w którym pokoju. Jeśli w tym pierwszym, nie sypialnym, znaczy, że można zajść. Stawar wieczorami nie pracował, przeznaczał na to godziny ranne; starał się prowadzić uporządkowany tryb życia, co oczywiście nie zawsze mu się udawało. W każdym razie wieczory to był teatr, kino czy wizyty. Wbrew opinii samotnika wiele osób odwiedzał i wiele do niego zachodziło. Miał tylko obyczaj, który prowadził nieraz do zabawnych sytuacji, konspirowania pewnych grup znajomych przed innymi. Każde odwiedziny traktował trochę jak „spotkanie”, nie całkiem towarzysko. Często, gdy zaszliśmy niespodziewanie, a ktoś akurat był u niego, przepraszał w przedpokoju, że jest zajęty, mimo, że z głosów dolatujących z pokoju orientowaliśmy się, że są tam ludzie doskonale nam znani. I odwrotnie, gdy ktoś zadzwonił podczas naszej bytności, postępował wobec niego podobnie, mimo, że był to wspólny znajomy. Myśmy mogli się spotkać ewentualnie z Puzynami, Drewnowskimi – to jakoś łączył, choć też nie zawsze. Bardzo długi czas prawie całkowicie była zakonspirowana rodzina. Te nawyki czy urazy konspiracyjne były bardzo silne, odbijały się na całym jego postępowaniu. Któregoś razu na przykład poprosił mnie, czy by się nie mógł spotkać u nas w mieszkaniu z Jankiem Strzeleckim i to tak, by nikogo nie było w domu. A przecież Janek doskonale wiedział, gdzie Stawar mieszka i vice versa, i w każdym razie Janek bywał u Stawara. Było to więc takie „pożyczenie lokalu”, bóg raczy wiedzieć, jakimi ostrożnościami podyktowane. Kiedy wyjeżdżał z Warszawy prosił Olka [Sosnowskiego], żeby znacznie wcześniej odwiózł rzeczy, a potem dopiero sam wychodził spacerowym krokiem, że niby po prostu jest to normalne, codzienne wyjście do miasta. Przez telefon mówił jak najkrócej i tylko rzeczowo. Najczęściej wpadał bez zapowiedzi, zawsze wieczorem, zły był, jeśli nie zastał. Zależnie od nastroju, którego przyczyny były często dla postronnych niedocieczone, potrafił przesiedzieć parę godzin niemal w całkowitym milczeniu, lub też monologował nieraz równie długo. Te monologi, szczególnie, gdy podsyciło się je od czasu do czasu odpowiednimi pytaniami były nieraz ciekawsze niż to, co pisał, bardziej dopowiedziane, śmielsze, pokazujące też orientację w bardzo wielu dziedzinach. Kajetan [Sosnowski] zwykle swoimi fajerwerkami pomysłów na rozmaite tematy potrafił go rozruszać, Stawar bardzo go lubił i twierdził, że przypomina mu Szczukę. W ogóle zachował tęsknotę do form przedwojennego działania, do uczestnictwa czy może nawet pewnego przywództwa w grupie polityczno-artystycznej i pewne jego rozmowy, pewne przelotne entuzjazmy w stosunku do rozmaitych inicjatyw były jakby sondowaniem, inspirowaniem wiążącym się z taką nadzieją. Spotkania i kontakty. Poznawanie ostrożnie nowych ludzi, szczególnie młodszych, którym najpierw długo się jednak przyglądał, śledził, co piszą, zbierał informacje. W czytaniu, co prawda był leniwy (może i wzrok był już tu winien) i nie raz prosił o gruntowne streszczenie artykułów z prasy. Bardzo często wpadał też do drugich sąsiadów, Puzynów na Kościelnej, co bodaj trochę nużyło Keta [Konstanty Puzyna], z którym się zresztą prawie notorycznie nie zgadzali na żaden temat, ale Stawar wielbił przede wszystkim Alę [Ślesińską] i jako piękną kobietę i jako artystkę, a przy tym, jak wiadomo, nie przeszkadzało mu ani nie krępowało parogodzinne nawet milczenie i jak znacznie mniej powszechnie wiadomo, bo zestaw innych jego cech pozornie przeczył temu, był niesłychanie wrażliwy na kobiecą urodę. A Ala była wtedy rzeczywiście w rozkwicie i urody i twórczości. Kiedy wyjeżdżał na ten swój pierwszy wyjazd do Paryża, było w jego postawie coś z próby szukania utwierdzeń i lekarstwa. Nie przypuszczaliśmy jednak ani przez moment, że może chodzić także o utwierdzenia i lekarstwa fizyczne, medyczne. Wielu znajomych pokpiwało zresztą z tej wyprawy. Zdawało się zupełnie nie pasować do tego antyokcydentalnie nastawionego parweniusza. Co do zdrowia to z objawów i zachowania nie wyglądało to groźnie. Dieta, odbijanie, czasem trochę boleści – ot, nadkwasota, najwyżej początek wrzodowej choroby, sprawa u starszych panów bardzo częsta. Opowieści o dolegliwościach, przejmowanie się tym, zresztą nie przesadne, ale i to kładło się raczej na karb hipochondrii. To też w kilka miesięcy później trudno było uwierzyć, że naprawdę umiera w obrzydliwym i obcym francuskim szpitalu. I stało się też jasne, że pojechał tam także z nadzieją szansy ratunku, a przynajmniej skontrolowania diagnozy. A kiedy okazało się, że nic go nie uchroni, zaczął gorączkowo pisać, próbował robić jakiś myślowy testament, ale nie miał już siły.

Było lato, a zresztą bodajże przepisy międzynarodowe nie pozwalają na przesłanie ciała. W każdym razie jest to bardzo trudne. Zdecydowano się przesłać prochy. Samolotem. Do przyjęcia tych szczątków na lotnisku Związek wydelegował mnie i Puzynę. Wiedziano, że byliśmy ze Stawarem blisko. Drewnowski był poza Warszawą. Zdecydowano też, że ma być ktoś z egzekutywy, w gruncie rzeczy nie wiadomo, dlaczego, bo przecież Stawar w partii nie był, ale w ostatnim okresie kokietowano go niewątpliwie trochę, jako że wybitny krytyk, marksistowski jawnie i zawsze. Jechał jeszcze jak zawsze Parczewski, organizator z urzędu wszystkich takich spraw w Związku, mający stosunek niejako zawodowy, urzędnika jadącego na delegację w teren czy coś w tym rodzaju. Samolot z Paryża przylatuje wieczorem. Po nagrzanym dniu, lunął gwałtowny, ale nieustający deszcz. W drodze na lotnisko milczeliśmy. Ja i Ket nie wiedzieliśmy właściwie jaki Wygodzki ma stosunek do Stawara, czy to coś dla niego znaczy, a jednocześnie z wieku i urzędu jemu przypadała inicjatywa w pokierowaniu przebiegiem tego. On z kolei musiał się czuć nieswojo, bo do końca żadnej inicjatywy nie przejawił. Samolot się spóźniał. Przeskakując w ulewie od budynku do budynku portowego dowiedzieliśmy się, że na płytę nas nie wpuszczą i że w ogóle nikt nic na lotnisku nie wie, jakoby tym samolotem miały przybyć jakieś prochy. Lało, samolot się spóźniał, personel się denerwował. Stanęliśmy więc przy wejściu dla wychodzących, tam oczekując urzędnika z ambasady z urną. Nieliczna grupa pasażerów szybko się jednak rozeszła i celniczki zaczęły już zamykać swój kram. Przyszło nam do głowy, że może nie dali urzędnika, tylko zlecili opiekę którejś stewardessie. Wygodzki na wszelki wypadek został jeszcze przy wyjściu, my z Ketem zaczęliśmy znów skakanie w błocie, ciemności i deszczu od budynku do budynku, od drzwi do drzwi. Nie, stewardessy nic nie wiedziały, spieszyły się do autobusu, radziły zajść do biura przesyłek. Jeszcze było otwarte. Mała klitka z wydeptaną drewnianą podłogą, wąską ladą i paroma rzędami półek w głębi. Urzędniczka coś tam wypisywała. Z trudem przełykając wstyd niewłaściwości pytania, poprosiliśmy o sprawdzenie czy wśród przesyłek nie ma urny z prochami. Patrzyliśmy sami na półki, ale było na nich tylko kilka paczek wielkości pudełek od obuwia, jedna bardziej sześcienna. Urzędniczka rozejrzała się po półkach, powiedziała „jest” i zaczęła grzebać w papierach. Parczewski pobiegł po Wygodzkiego. We czwórkę ledwo mieściliśmy się w kliteczce. Urzędniczka znalazła widocznie właściwy papierek, wzięła go do ręki, sięgnęła na półkę. Zdjęła sześcienną paczkę, posunęła ją ku nam na ladzie i powiedziała „proszę pokwitować”. Staliśmy, jak skamieniali. To był szok, w którym mieszały się żal, oburzenie, odwieczna ludzka skłonność do rytuału, którego nie byliśmy w stanie stworzyć na poczekaniu, znaleźć jakąś formę, która by choć w części wyraziła to, co było w nas i była protestem przeciwko formie nam narzuconej. Żałowałam wtedy, że inne wewnętrzne opory nie pozwalają mi uklęknąć na tej brudnej podłodze i wypowiedzieć ustalonej formuły – zaklęcia wobec zmarłych. Nikt się nie ruszył, nikt nie zrobił żadnego, tak bardzo nam w tej chwili potrzebnego, gestu. Staliśmy przez moment, potem ktoś podpisał „odbiór”, potem chwila wahania, kto i jak weźmie tę przedziwną urnę. Zdaje się, że ja ją wzięłam w dwie ręce i zwyczajnie przeszliśmy do samochodu. Przy tej objętości była cięższa niż przypuszczałam, zdaje się pieczętowana ołowiem. Pojechaliśmy przez całe miasto na drugi kraniec, ciemnymi przeważnie ulicami, w strugach deszczu na wojskowe Powązki. Brama i dom pogrzebowy były oczywiście o tej porze zamknięte. Jacuś się jednak dodzwonił. Wyszedł odźwierny, otworzył bramę i zapalił małe światło w tej domo-kaplicy. Widziałam zawsze to wnętrze w dzień i z dekoracją. Teraz było puste, odrapane, przeraźliwie opuszczone i bez godności. Położyliśmy tę urno-paczkę na pustym katafalku. Nikła prawie w tej przestrzeni i półmroku. Pomyślałam, znów tym nawykiem rytuału, że nie wzięliśmy ze sobą, w ten letni przecież dzień ani jednego kwiatka, który by został w tej pustce i ciemności. Znów postaliśmy chwilę, mocując się z własną bezwładnością, z własną zewnętrzną nieforemnością, niemożliwością znalezienia się wobec własnego wnętrza, wyboru formy czy stworzenia formy przekazu. Potem w ciemności, grzęznąc w błocie, przeszliśmy do samochodu i prawie jednocześnie zapaliliśmy wszyscy papierosy. Wacek porozwoził nas do domów. Wymienialiśmy jakieś maskujące zdania o pogodzie.

Grób Andrzeja Stawara na warszawskich Powązkach / Wikimedia Commons

Nie pamiętam, czy pogrzeb był nazajutrz czy po dwóch dniach. Dzień był pogodny i wytargowane przez Romę Granas miejsce w Alei Zasłużonych. Urno-paczka została złożona do trumny i teraz na katafalku był solidnej wielkości kształt, w miarę prosty i elegancko wykończony, jak dla zasłużonych. Oczywiście był też czerwony chodnik, drzewka, wieńce i chrypliwa, przerywana muzyka z zawsze niedomagającego w tym miejscu głośnika i płyty czy taśmy. Wszystkie, przez lata ustalone już w schemat, akcesoria tego domu i tych uroczystości. Ponieważ zdecydowano się na pogrzeb uroczysty na koszt państwa była jeszcze kompania honorowa i salwy nad grobem. Ponieważ taki projekt pogrzebu poczytano za oficjalne uznanie Stawara nad grobem przemawiał samże Putrament i Dobrowolski, który lubi występować jako przyjaciel uznanych zmarłych. Obaj nie wiedzieli, co chcą powiedzieć, więc Putrament mówił o przykładzie marksistowskiej wierności i złożył coś w rodzaju gromkiego ślubowania, że „my też dochowamy, towarzyszu Stawar”.

Na pogrzebie była spora grupa starszych ludzi, których z młodszego pokolenia i tzw. środowiska literackiego, nikt nie znał. Szły szepty o poszczególne osoby: kto to? Byli to przeważnie jego towarzysze z młodości, od lat zapomnieni i w cieniu. Starsi bardziej wyglądem niż wiekiem.

A w tydzień później przyszły wiadomości o paryskiej „Kulturze” i niedługo pierwsze egzemplarze książki. I zaczął się, kolejny w jego biografii okres wyklęcia Stawara.

WANDA LEOPOLD

Los Grassmanna

Zacząłem pić kawę dopiero w dwudziestym pierwszym roku życia. Wcześniej podobał mi się jej aromat, ale picie kawy uchodziło w moich oczach za przejaw degeneracji ducha, bo widziałem, że się ją pija podczas wymiany plotek. Dlatego za zdrowe moralnie uważałem picie oranżady, w czym nikt nie chciał mi towarzyszyć. Bywało więc, że na przyjęciu czy na jakimś zebraniu wszyscy pili kawę lub herbatę, a ja oranżadę z butelki.

W wieku dwudziestu jeden lat dostałem powołanie do wojska – na dwa lata. W pierwszych tygodniach pobytu w koszarach najbardziej brakowało mi dwu rzeczy: cukru i samotności. Tego pierwszego, bo go nie było na stołówce pod żadną postacią, a tej drugiej, bo ciągle przebywałem z grupą kilkunastu lub kilkudziesięciu młodych mężczyzn. W nocy spało nas na sali czternastu.

Stopniowo zakolegowałem się z jasnowłosym, eterycznym Grassmannem z Białegostoku, który służył pół roku dłużej niż ja i był pisarzem, czyli przepisywał żołnierzom zawodowym ładnym charakterem pisma konspekty zajęć. Dzięki temu mógł chodzić późnymi wieczorami, już po capstrzyku, czyli po godzinie 22.00, do sztabu, by tam w spokoju i ciszy pustego pokoju przepisywać cudze gryzmoły.

Pewnego późnego wieczoru wybrałem się z nim do jego pokoiku w sztabie, by posłuchać muzyki. Siedzieliśmy przy zgaszonym świetle, by nikt nie zauważył naszej obecności. Włączył radio, rozległa się muzyka, bardzo zwyczajna, ale że nie słuchałem żadnej płyty od tygodni, wydała mi się piękna. Słuchaliśmy zachłannie w milczeniu. Tak było w czasach radia: słuchało się muzyki żarliwie, intensywnie, bo nie było wiadomo, kiedy się ją usłyszy kolejny raz. Ostatnio tak intensywnie oglądałem Alexanderplatz w Berlinie, wiedząc, że mam tylko godzinę, a potem nigdy.

W pewnej chwili Grassmann wstał, ostrożnie otworzył drzwi szafki, wyjął dwie duże szklanki, nasypał do nich kawę i włożył grzałkę do kubka z wodą. Gdy woda zaczęła bulgotać, nalał ją do szklanek, do pełna, bo tak się pijało kawę w PRL-u. Nadal siedzieliśmy w milczeniu i słuchaliśmy muzyki. Po kilku minutach posłodził obie kawy, zamieszał je i jedną z nich podał mnie. Mrok, milczenie, cicho grające radio, niemal samotność i cukier naznaczyły tę pierwszą kawę w moim życiu jakimś mistycznym smakiem. I w każdej następnej, pitej przeze mnie latami, szukam tej pierwszej.

Gdy nadarzała się okazja, opuszczaliśmy wieczorami kompanię i szliśmy do sztabu słuchać radia i pić kawę. Tak było kilkanaście razy, aż pewnej nocy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Grassmann ściszył radio. Po chwili ktoś zapukał głośniej i powiedział:

– Mówi oficer dyżurny, otwierajcie!

Tkwiliśmy nieruchomo w milczeniu.

– Wiem, że tam jesteście, otwierajcie!

Grassmann wstał, zapalił światło i otworzył drzwi. Wszedł kapitan, którego nazwiska już nie pamiętam, rozejrzał się czujnie po pokoju i zapytał, gdzie schowaliśmy wódkę. Na odpowiedź Grassmanna, że słuchaliśmy muzyki, roześmiał się głośno i ponowił pytanie o wódkę. Nie dawał wiary w słuchanie muzyki, a im dłużej obstawaliśmy przy prawdzie, tym większa ogarniała go złość.

– No dobra – stwierdził zniecierpliwiony – sam poszukam. Ale jak znajdę, pakuję was do aresztu. A jeśli sami dacie, to jeszcze z wami wypiję.

Pokręciliśmy przecząco głowami, zaczął szukać. Otwierał szuflady, szafki, wyrzucał z nich wszystko na podłogę, odsuwał meble od ścian, zajrzał do wywietrznika – na próżno. W końcu dał za wygraną i wyszedł wściekły.

Krótko potem Grassmanna pozbawiono godności pisarza i uczyniono z niego kierowcę cieżarówki przystosowanej do przewozu pasażerów. Rankami woził cywili z pobliskich wiosek do pracy w jednostce, a popołudniami odwoził ich do domów. Pewnego styczniowego dnia przywiózł jak zawsze ludzi do pracy, zatrzymał się, ale nie odczekawszy, aż wszyscy zejdą z tyłu samochodu po drabince, ruszył. Jedna z kobiet spadła z drabinki i mocno się potłukła.

Krótko potem zdegradowano Grassmanna do funkcji palacza w kotłowni. Teraz całymi dniami i nocami siedział w zaczadzonej kotłowni i dosypywał co jakiś czas węgiel do pieca. Lubiłem tę fuchę Grassmanna, zwłaszcza zimą. Przychodziłem do niego zziębnięty, kładłem się na ciepłym betonowym legowisku i rozmawiałem z nim o muzyce i literaturze. Po godzinie ogarniała nas kotłownicza senność i zapadaliśmy w drzemkę.

Gdy któregoś razu obudziłem się z takiego snu, spojrzał na mnie i rzekł:

– Muszę ci coś powiedzieć.

– Co?

– Jestem jak David Bowie.

– To znaczy?

– No wiesz.

– Nie bardzo.

– No pomyśl.

Domyśliłem się. Siedział bokiem do mnie, z podkurczonymi nogami, patrząc na żarzące się kawały koksu.

– Nie bój się – przerwał milczenie – jestem jak Bowie, mógłbym ci coś zaśpiewać, gdybym umiał, ale cię nie dotknę.

Nadal spotykaliśmy się w kotłowni, rozmawialiśmy o muzyce i literaturze, ale Bowiego pomijaliśmy milczeniem.

Gdy nadszedł dla Grassmanna dzień wolności i staliśmy naprzeciw siebie – on w cywilnym już ubraniu, ja w mundurze – powiedział:

– Mógłbym tu służyć jeszcze pół roku, żeby wyjść z tobą, ale to niemożliwe.

– Niemożliwe.

– Dziwne, najpierw nie chciałem tu przyjść, a teraz nie chcę stąd wyjść. Nie spodziewałem się, że będą mnie siłą wyganiać z wojska.

Podaliśmy sobie ręce i po chwili zniknął za bramą. Poczułem smutek i ulgę.

Miesiąc później przyjechał do jednostki mnie odwiedzić. Usiedliśmy w biurze przepustek, wyjął z torby szampana, otworzył go z hukiem, a pół butelki w postaci piany znalazło się na moim mundurze. Na koniec wręczył mi książkę, dramaty Witkacego, z dedykacją pełną naiwnej ufności w mój talent.

Minęło kilkanaście lat. Nie miałem z Grassmannem kontaktu, czasem tylko przychodził mi na myśl, gdy słuchałem płyty Scary Monsters. Zimą 2001 roku, tłumacząc tekst Chomiakowa, natrafiłem na fragment, który sprawiał mi trudności. By się z nimi uporać, sięgnąłem po Słownik herezji. Szukając potrzebnej informacji, znalazłem kartkę z adresem Grassmanna. Napisałem do niego list, w którym pokrótce opisałem ostatnie kilkanaście lat mojego życia.

Dwa tygodnie później ktoś zadzwonił do drzwi, w progu stał Grassmann. Musiałem jednak włożyć dużo wysiłku, by pod obrzmiałą i lekko opuchniętą twarzą zobaczyć dawne, subtelne rysy. Tylko uśmiech pozostał bez zmian – nieco ironiczny i zamyślony. Usiadł na krześle, zapalił papierosa. Spełniłem jego prośbę i nastawiłem płytę The Sky’s Gone Out zespołu Bauhaus. Przyniosłem kawę i cukier. Za oknem zmierzchało, ale nie zapalałem światła. Odezwał się wreszcie przy utworze In the Night:

– Od kilku lat mieszkam w Krakowie. Pamiętasz? Zawsze o tym marzyłem. Ale wszystko się spieprzyło. Postanowiłem się zabić. Przed śmiercią, dwa dni temu, przyjechałem do Białegostoku, żeby uporządkować różne sprawy. Gdy wszedłem do domu, matka powiedziała, że jest do mnie jakiś list. Był od ciebie. Przeczytałem i pomyślałem, że dam sobie jeszcze jedną szansę. Przyjechałem, żeby ci podziękować.

Rozmawialiśmy kilka godzin – jak niegdyś w sztabie, a potem w kotłowni. Gdy już zbierał się do wyjścia, dałem mu świeżo wydany numer „Twórczości”.

– Dlaczego mi to dajesz? – spytał.

– Tu jest mój debiut eseistyczny.

– Który to?

Wygnanie jako los.

Kiwnął głową, podał mi rękę i zamknął za sobą drzwi.

Poczułem smutek i ulgę.

ROBERT PAPIESKI

Księgonosz rodzinnej Europy. Juozas Tumelis. Wspomnienie

19 stycznia odszedł Juozas Tumelis. Z widocznej na fotografii trójki wspaniałych dżentelmenów, moich towarzyszy podróży do Bośni i Hercegowiny, on jest najmłodszy, ostatni, którego przychodzi mi pożegnać.

Wszystko zaczęło się od wizyty u Jerzego Giedroycia w Maisons-Laffitte. Był koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Redaktor publikował wtedy moje eseje o byłej Jugosławii i bez trudu dał się przekonać do idei zorganizowania tam debat wokół linii paryskiej „Kultury” oraz odbudowywania sąsiedzkich relacji po czasie wojen i wzajemnych nienawiści. „Muszą pojechać z panem Litwin, Polak i Ukrainiec… Najlepiej gdyby byli to Tumelis, Pomianowski i Osadczuk. Zaraz do nich zadzwonię”. Zasugerowałem, że powinniśmy dotrzeć do Sarajewa i Mostaru, że znam tam ludzi, którzy bardzo na to czekają i wszystko przygotują na miejscu. Dodałem, że nie powinniśmy pominąć Belgradu, że równie ważne jest spotkanie tam, w środowisku Belgradzkiego Kręgu i Centrum Dekontaminacji Kultury. „Zgoda, ale to za dużo jak na jedną podróż samochodem. Proszę pomyśleć o drugiej wyprawie i zabrać na nią Ungera”. Na moje pytające spojrzenie, Redaktor odparł krótko: „Tu wystarczy jeden. To Brukselczyk”.

Podróż ludzi „Kultury” na Bałkany rozpoczęła się od mojego przyjazdu do Wilna. Znałem Juozasa Tumelisa, jego żonę Wandę, historię jej ojca zesłanego do Workuty, ich odzyskany po zarekwirowaniu przez komunistów rodzinny dom na Antokolu, drewniany rodzynek pośród blokowisk, a w nim osnutą legendą bibliotekę, pełną nie tylko litewskich, ale także polskich, rosyjskich i niemieckich książek. Był współczesnym księgonoszem – kontynuatorem ważnej, sięgającej wieku XIX tradycji ściganych przez carat kurierów dostarczających Litwinom do domów nawet w najbardziej odległych osadach książki drukowane alfabetem łacińskim, budzące ducha narodowego w czasach, gdy dozwolona była jedynie cyrylica. Juozas stał się takim kurierem od pierwszego roku studiów filologii litewskiej na Uniwersytecie Wileńskim. Roznosił zakazane książki emigrantów litewskich, a także Achmatowej, Cwietajewej czy Mandelsztama. Był rok 1956. Razem z książkami roznosił wieści o odwilży w Polsce i na Węgrzech. Z jego inicjatywy powstał almanach studencki „Kūryba” (Twórczość). Pisał wtedy wiersze w duchu rosyjskiego modernizmu, w socrealizmie uznawane za „reakcyjne”, ale to nie za ich przyczyną relegowano go z uczelni w 1959 roku. Głównym powodem były publikowane w almanachu „dekadenckie” wiersze i teksty jego przyjaciela z tego samego wydziału, o rok starszego Tomasa Venclovy. Po kilku latach powrócił na uniwersytet, ale już na wydział historyczny. Został jednym z najwybitniejszych litewskich mediewistów. Wiecznie – no może poza okresem bezpośredniego zaangażowania w politykę – sporządzał bibliografie, jakby to od nich zależał niepodległy byt państwowy jego ukochanej Litwy. Najpierw, jeszcze za czasów sowieckich, był głównym bibliografem w oddziale starych i rzadkich druków Biblioteki Narodowej; potem redaktorem Litewskiej Bibliografii Narodowej, przewodniczącym rady redakcyjnej Powszechnej Encyklopedii Litewskiej, a ponadto – jak skrupulatnie wyliczono w jego życiorysie – autorem czternastu indeksów bibliograficznych. To prawdziwy cud, że znalazł jeszcze czas na napisanie (jako współautor) trzytomowej monografii Źródła religii i mitologii bałtyjskiej. Były jednak książki, do których napisania przygotowywał się przez lata, i które nigdy nie ujrzały światła dziennego. I były jeszcze wiersze… Tomas uważał, że był jednym z najlepszych poetów swojego pokolenia. Powtórzył to na pogrzebie Juozasa, po czym odczytał jego wiersz, zaznaczając, że nie powstydziłby się go Henrikas Radauskas:

W piasek korzeni zapadły się sosny

Tuż obok domów w kwadratach uśpionych,

A w twarze zawija się wiatr wilgotny

Z policzków Penelopy orzeźwionych.

 

Kołyszą się w porcie linkolny kreisery,

Na dno otchłani idą czarne łodzie,

Gdy tymczasem przez nieba plaster pszczeli

Skorpion przesącza się w zmąconym miodzie.

 

Staruszek kapitan grogiem się raczy,

A jego spokój jest niezakłócony.

Przez caluteńką noc na dachu krzyczy

Niebieski kogut przez wiosnę zbudzony./1/

Juozas władał piękną polszczyzną, niemalże dorównując w tym Tomasowi Venclovie. Obaj uważali, że to obowiązek dobrego lituanisty. Po Październiku zaczęli czytać prasę z Polski, głównie „Przekrój”. W czasach studenckich mieli wspaniałą lektorkę języka polskiego, starszą panią o panieńskim nazwisku Samaniute, pochodzącą z polsko-litewskiej rodziny, żonę profesora Obrębskiego, z którym wkrótce potem wyjechała do Polski. „Bardzo pięknie wykładała język polski” – powie o niej Tomas w rozmowie z Ellen Hinsey w książce Magnetyczna Północ. Dopowie jeszcze i to: „Zaczęliśmy [do tej paczki należał również Pranas Morkus] nawet rozmawiać ze sobą po polsku, częściowo ze snobizmu, częściowo z wdzięczności dla języka, który nazwaliśmy «najbardziej cywilizowanym w naszym nieszczęsnym zakątku Europy»”.

Poznałem Juozasa w czerwcu 1992 roku. Po pięćdziesięciu latach odradzała się w Wilnie tradycja „Środy Literackiej”. Ledwie pomieściliśmy się w „Celi Konrada” przy klasztorze bazylianów. W czasach sowieckich mieścił się tutaj magazyn biblioteczny Politechniki. Teraz został przeniesiony, a pomieszczenie w ostatniej chwili wyremontowano, więc w powietrzu unosił się jeszcze zapach świeżej farby. Czytano wiersze. Z rąk prezydenta Landsbergisa Czesław Miłosz otrzymał honorowe obywatelstwo Litwy. Irena Byrska, ponad dziewięćdziesięcioletnia, powołując się na kulturę starożytnych Indii, winszowała Litwinom nie tyle niepodległości, ile tego, że są małym krajem, a co jest małe, ma szansę być wielkie duchem. Pamiętam jak dziś twarze słuchaczy o szeroko otwartych z zaskoczenia oczach i mrużące się od szczęścia oczy pana Czesława, którym wtórowała promienność spojrzeń Ireny Sławińskiej i Stanisława Stommy. Wspominającemu wileńskich Żydów Miłoszowi wtórowała Halina Kobeckaite, kierująca Departamentem Narodowości przy litewskim rządzie, wkrótce pierwsza kobieta dyplomacji litewskiej, mądra Karaimka, od początku wspierająca swym doświadczeniem nasze Pogranicze. Było też mądre słowo Dariusa Kuolisa, młodziutkiego ministra kultury i edukacji, człowieka o dużej erudycji i postawie pełnej wewnętrznego ciepła. Wszystko to sprawiało, że słowa pani Ireny okazały się nie być zawieszone w próżni. Taka była wtedy młoda Litwa. W latach przełomowych dla odradzającej się niepodległości, Juozas był drugą po Landsbergisie osobą w państwie – przewodniczącym Sajudisu i głową litewskiego parlamentu. Należał do komitetu organizacyjnego „Śród Literackich”. W następnym roku Fundacja Polcul nagrodziła go za pracę na rzecz rozwijania polsko-litewskich relacji.

Skromny, jak na bibliografa przystało przeciągle milczący, odpalający jednego papierosa od drugiego, o przyjaznych oczach, powiększonych przez grube szkła okularów. Takiego już na zawsze go zapamiętam. Dobrze nakarmieni przez panią Wandę, wyruszyliśmy do Warszawy, zatrzymując się na krótko w Sejnach. Opowiedział mi wtedy o swoim pierwszym spotkaniu z Giedroyciem. Przyjechał do Paryża z delegacją litewską w listopadzie 1990 roku. Odbywała się wtedy konferencja KBWE, a Estończycy, Litwini i Łotysze zorganizowali przy tej okazji konferencję o państwach bałtyckich jako prawomocnych członkach wspólnoty europejskiej. Okazało się, że w samej konferencji KBWE ich ministrowie spraw zagranicznych nie mogą wziąć udziału, bo ZSRR postawił weto. Wtedy Francuzi zaprosili ich jako gości do swojej delegacji, ale Gorbaczow zagroził Mitterrandowi, że na takie dictum ich delegacja opuści Paryż. Tupnięcie Moskwy wystraszyło polityków francuskich, którzy zabronili nawet kolportowania ulotek z postulatami państw bałtyckich, ale nie Francję. Przy Sorbonie zawiązał się komitet poparcia Bałtów, którego uczestnicy pod katedrą Notre Dame rozrzucali ulotki krytykujące rząd francuski, a policja dokładała starań by ich rozpędzić. To wtedy Juozas, razem z Emanuelisem Zingerisem, wówczas szefem Komisji Spraw Zagranicznych i przyszłym dyrektorem muzeum żydowskiego w Wilnie, odwiedzili Maisons-Laffitte, omawiając najpilniejsze sprawy litewsko-polskiej współpracy, w tym bezwarunkowe wsparcie Warszawy dla niepodległościowych dążeń Wilna.

W Warszawie zatrzymaliśmy się na Ochocie, gdzie mieściło się Towarzystwo Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego. Marek Krawczyk, dobra dusza tego przedsięwzięcia, cały bagażnik załadował mi wydawnictwami „Kultury”. Samochód był gotów, a wkrótce dosiedli się do nas Bohdan Osadczuk i Jerzy Pomianowski. Ruszyliśmy na Bałkany. Juozas usadowił się z tyłu, nastawiając się na słuchanie opowieści dwóch niezrównanych gawędziarzy, Atamana i Chazana (tak zaczęliśmy nazywać Jerzego po tym, jak opowiedział nam o swoim dziadku, kantorze i chazanie w synagogach w Częstochowie i Łodzi). Na pierwszą kawę zatrzymaliśmy się w Bratysławie. „Co teraz porabiasz?” – zaczęli dopytywać Juozasa. „Kończę przekład Rodzinnej Europy…”.

I tak rozpoczęła się opowieść Juozasa o niezwykłych dziejach tajnie kolportowanej w sowieckiej Litwie książki Miłosza. Po ukazaniu się w 1959 roku pierwszego paryskiego wydania, książka trafiła do rąk Ony Šimaitė. Bibliotekarka i bibliografka, kierowała działem katalogów biblioteki Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Książki, dokumenty, świadectwa pisane były dla niej równie ważne jak życie i wolność. Juozas mógł mieć to po niej. Choć należeli do różnych pokoleń i żyli w różnych krajach, nie było przypadku w tym, że wśród litewskich korespondentów, do których adresowała swoje listy Šimaitė, był i ten rodziny Tumelisów. Właśnie jako bibliotekarka niosła pomoc Żydom z getta wileńskiego. Zachodziła do nich codziennie, w jedną stronę obładowana żywnością, sfałszowanymi dokumentami i przyborami do pisania, a czasem również bronią, w drugą książkami żydowskimi, nierzadko o dużej wartości antykwarycznej, archiwaliami oraz bezcennymi świadectwami życia w getcie i nazistowskich zbrodni. Ukrywała je w skrytkach pod podłogą biblioteki albo w podziemiach katedry lituanistyki. Uratowała od śmierci głodowej blisko setkę dzieci z getta, a jedno z nich zaadoptowała. A jednocześnie namawiała ich rodziców i znajomych, by spisywali swoje życie, pisali listy, zatrzymywali w słowie każdy przeżyty dzień. W ten sposób na przykład powstało trzydzieści dziewięć zeszytów Grigorija Szura, zapisywanych po rosyjsku, wyniesionych przez nią z getta, jedno z najcenniejszych świadectw Zagłady w Litwie. W 1943 roku Niemcy nakryli ją, gdy na fałszywych papierach usiłowała wyprowadzić z getta córkę Żydówki błagającej ją o pomoc – dziewczynkę natychmiast rozstrzelano, a Šimaitė otrzymała wyrok śmierci. Torturowana, ocalona przez przyjaciół z uniwersytetu, którzy zebrali dużą sumę pieniędzy i przekupili Niemców, zesłana do Dachau, błąkająca się po powojennej Francji, przez jakiś czas żyjąca w izraelskim kibucu, przybywa do Paryża, pracuje jako sprzątaczka i pomoc kuchenna, szyje lalki, aż wreszcie staje na nogi, to znaczy ponownie zostaje bibliotekarką.

Nawet nie zauważyłem, jak minęliśmy Budapeszt, a potem Osijek z mostem nad Drawą. Juozas mówił, że książka Miłosza musiała wpaść do rąk Ony Šimaitė właśnie wtedy, gdy powróciła do największej miłości swojego życia – do biblioteki. Tym razem inaczej spisane życie byłego studenta Uniwersytetu Stefana Batorego; tym razem autobiografia intelektualna, wpisująca duchowe dziedzictwo Wilna i Wielkiego Księstwa Litewskiego na mapę rodzinnej Europy. Poruszona do głębi lekturą książki, Šimaitė uznała, że powinna ona dotrzeć do przyjaciół w Litwie. Oczywiście nie wchodziło w grę przesłanie książki zwykłą pocztą. Ale już przesyłanie pojedynczych jej stron, kto wie? Zaczęła wysyłać listy do Litwy z wyrwanymi z książki Miłosza stronami. W jednej kopercie wsunięta między kartki korespondencji jedna strona. Albo paczka z guzikami, a każdy owinięty w jedną kartkę. W Wilnie rozwijano je, prostując na kolanie, uczono się fragmentów na pamięć, przekazywano dalej… Wiele miesięcy upłynęło zanim strony złożono na nowo w książkę. Zabrakło dwóch, których nie udało się odnaleźć. Dla młodego Tomasa Venclovy, który od Juozasa dostał jej egzemplarz, okazała się ona być jedną z tych „książek zbójeckich”, zmieniających człowiekowi życie. I nie tylko dla niego. Juozas przechowywał ją – owoc tajnego spisku wileńskich Europejczyków – jak drogocenny skarb. Nawet po latach, niektóre fragmenty książki mógł tłumaczyć z pamięci.

Po przybyciu do Sarajewa, udaliśmy się na Baščaršiję, gdzie mieliśmy umówione spotkanie. Usiedliśmy w kafejce, delektując się kawą nalewaną z džezwy do porcelanowych fildžani. Pierwszy pojawił się poeta Izet Sarajlić. „Mówcie po polsku, wszystko zrozumiem” – rzucił nam na przywitanie. Gdy w drzwiach pojawił się pisarz Ivan Lovrenović, Izet dorzucił żartem: „A i ten chorwacki Bośniak, z ducha franciszkanin, was zrozumie”. Z naszej strony Ataman zapewnił ich, że słowiańska mowa, wspólna mowa, i że się dogadamy. Musiałem ich zostawić i pójść na poszukiwanie innych przyjaciół, w tym Mariny Trumić i Čedo Kisicia. Z Mostaru miała też przyjechać Tanja Miletić Oručević. Wszyscy oni doskonale mówili po polsku, więc spokojny byłem o tłumaczy przy naszych debatach. Powróciwszy do kafejki zorientowałem się jednak, że rozmowa moich przyjaciół toczy się… po łacinie. Nawet Zdravko Grebo, młodszy od nich, profesor prawa i bohaterski weteran oblężonego Sarajewa, ochoczo przyłączył się do ich rozkosznej pogawędki. Nie poznawałem Juozasa – był w swoim żywiole, co rusz podrzucający Chazanowi jakieś brakujące mu słówko, rozmowny, dowcipny, nie posiadający się z radości, najbardziej swój wśród swoich, z kieliszkiem rakii wygłaszający toasty w poetyce rzymskiego retora. Przysiadłem się do nich cichcem i słuchałem, zauroczony. Chciałem, aby ta chwila nigdy się nie kończyła. Wciąż mam ją przed oczami. Przez okno widać było Alifakovac – wzgórze cmentarne usiane śnieżnobiałymi stelami dopiero co poległych. W powietrzu Sarajewa wciąż jeszcze unosił się zapach bratobójczej wojny. Ludzie w kafejce, oswojeni raczej z językiem angielskim, w którym ciągle ich dopytywano „why?”, ssący słodycz rachatłukum zmieszaną z gorzkim smutkiem bośniackiej kawy, z niedowierzaniem słuchali tej dziwnej, choć przecież nie obcej im mowy. Litwin czytający w oryginale Cwietajewą i Miłosza jakby w jednym mieszkali domu, polski Ukrainiec i żydowski Polak, chorwacki Bośniak i bośniacki Sarajlija, i ten poeta Jugosłowianin, owszem, posiadający teraz nowe państwo, ale gdy pukał do jego drzwi, ono było albo w Genewie albo w Nowym Jorku, więc prosił by pisać do niego na adres lata zielony… Oni wszyscy rozmawiali ze sobą po łacinie, tu w Sarajewie, w rodzinnej Europie.

Czas naszej wyprawy nieuchronnie zbliżał się do końca. W Mostarze przy zerwanym Starym Moście mieliśmy ostatnią debatę o linii paryskiej „Kultury”, rezonującą tu wyjątkowo mocno. Prowadził ją Huso Oručević z radia, które wbrew politykom pobierającym myto od wznoszenia niewidzialnego muru odgradzającego Chorwatów i Muzułmanów, obejmowało swym zasięgiem oba brzegi Neretwy. Nadeszła pora by wyruszyć w drogę powrotną. Po raz pierwszy od początku naszej podróży, w moim samochodzie nie było jak w ulu. Zamiast ciągnących się dłużej niż odległości między miastami opowieści i dysput, zamiast zabawnych anegdot i wspomnień, urywane słowa i milczenie, nie ze zmęczenia, z zamyślenia. Wiele mocnych relacji z ludźmi jugosłowiańskiego pogranicza zawiązało się podczas tej podróży, ale też między nami zrodziło się pobratymstwo, które teraz, na wieść o śmierci Juozasa, ponownie mocno dało o sobie znać w mym sercu. I przypomniał mi się wiersz Rilkego, mówiony z pamięci przez Juozasa z tylnego siedzenia samochodu, gdy na świecie zrobiło się ciemno. Nie było już z nami Atamana, którego wysadziliśmy przy dworcu kolejowym w Wiedniu. Zostawiliśmy za sobą Brno i gdzieś w okolicach Ołomuńca rozmowa zeszła na ulubione wiersze. Chazan napomknął coś o Mieczysławie Jastrunie, swoim nauczycielu języka polskiego z łódzkiego gimnazjum i jego miłości do Elegii duinejskich. Juozas odpowiedział na to, że tom przekładów Jastruna to skarb w jego bibliotece, a Elegia dla Maryny Cwietajewej to także jego testament. I zupełnie niespodziewanie zaczął ją recytować w oryginale. W mojej pamięci już na zawsze te słowa Rilkego niesione są przez księgonosza z drewnianego domu na Antokolu, z serca rodzinnej Europy…

Nic nie należy do nas. Lekko kładziemy dłoń wokół

szyj nadłamanych kwiatów. […]

Że moc ma śmiertelną ta sprawa,

miarkujemy z powściągliwości jej, tkliwej kruchości

i z tej nadzwyczajnej siły, co z nas żyjących czyni

tych, co przeżyją. […]

Kochający, Maryno, nie powinni by, nie powinni

tak wiele wiedzieć o zgonie. Muszą być jak nowi.

Dopiero ich grób jest stary, zamyśla się, zmierzcha

pod drzewem płaczącym, zamyśla się na całą przeszłość. […]

Także w dniach ubywania, także w tygodniach odmiany

nikt nam nigdy nie pomógł do pełnobytu, prócz własnej,

własnej samotnej przechadzki nad krajobrazem bezsennym. /2/

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

 

/1/ Dziękuję Rasie Rimickaite za pomoc w przekładzie tego wiersza.

/2/ Tłum. Mieczysław Jastrun.

 

Fantazjano „Horacy na zimę”

Szanowny Panie Redaktorze,

dzień, choć styczniowy, zaczął się nader obiecująco. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro już przed śniadaniem zasiadłem do lektury „Księgi Przyjaciół”, gdzie znalazłem ujmującą opowieść Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej o książce Forte-piano Ewy Pobłockiej – i zdania, które natychmiast znalazły oddźwięk w mojej duszy, traktujące o tym, że działania artystów obliczone na pokazbledną w zestawieniu z «najbardziej szarą z szarych sukienek» Marii João Pires, kiedy ta siada do fortepianu i uderza w klawisze. Blichtr i błyskotki nie są bowiem potrzebne prawdziwej sztuce”. I ja, Panie Redaktorze, żywię takie przekonanie, a ugruntowują mnie w nim pieśni Kwintusa Horacjusza Flakkusa, które zaserwowałem sobie zaraz po śniadaniu.

Z wielką wyrazistością uwidoczniła się klasyczna zasada decorum, gdy w czterech ścianach mojego nader ascetycznego mieszkania czytałem nieśmiertelną strofę poety: „Nie kość słoniowa ani złoto / Błyszczy na stropach w moim domu. / Tramy z Hymetu w nim nie gniotą / Kolumn z dalekich afrykańskich łomów”. Przepełniło mnie poczucie zadowolenia, albowiem pod względem prostoty mieszkania z pewnością wyprzedziłem Horacego, który w swych pieśniach piętnował zbytek – nie dość, że nie mam marmurów z Hymetu ani niczego z kości słoniowej, to nie mam nawet drzwi w szafce kuchennej. Z lubością czytałem więc kolejne wersy: „Cześć dla mnie budzi moja sztuka: / Natchnienia zdrój, poety talent. / Choć biedny-m, bogacz sam mnie szuka. / O nic już bogów nie kuszę zuchwale”. Tu przerwałem lekturę, albowiem uprzytomniłem sobie, że nie mam również butów na zimę. Cóż było robić? Odłożyłem – o losie! – ukochany tomik i wyszedłem kupić buty.

Kupowanie butów, Panie Redaktorze, jest zajęciem do tego stopnia nieciekawym i niegodnym artysty, że nie zamierzam się na ten temat rozpisywać. Dość powiedzieć, że gdy już dotarłem do sklepu i wybrałem sobie, że tak powiem, obuwie, okazało się, że nie ma mojego numeru. No, do stu tysięcy jambów! Czyżby cała wyprawa na nic? Na szczęście, Panie Redaktorze, pojawiła się nadzieja – otóż miła sprzedawczyni zdradziła mi, że wypatrzone przeze mnie buty, w pożądanym rozmiarze, znajdują się w innym sklepie tejże firmy – mianowicie w centrum handlowym na drugim końcu miasta. Wspaniała ta wiadomość (acz nie tak wspaniała jak rymy Horacego) sprawiła, że – poświęciwszy bezcenne dwie godziny – dotarłem wreszcie i tam. Owszem, znalazłem poszukiwany model, ale cóż z tego, skoro para butów w moim rozmiarze właśnie przed chwilą opuściła sklep. Opuściłem go więc i ja, a ponieważ od tego biegania po mieście nielicho zgłodniałem, postanowiłem coś zjeść. Mając do wyboru wszystko, co tylko można sobie wyobrazić w dziedzinie kulinariów (knajpek i barów było tam ze czterdzieści), zdecydowałem się na pierogi, albowiem jeśli chodzi o obiady, stosuję prostą zasadę: jem to, co jadłem wczoraj. Tym sposobem od niepamiętnych czasów jadam na obiad pierogi, dzięki czemu posiadłem rozległą eksperiencję w dziedzinie smaku pierogów i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że te, którymi uraczono mnie w centrum handlowym, były najohydniejsze ze wszystkich.

Wróciłem, Panie Redaktorze, głodny i bez butów. W tej sytuacji pozostawał już tylko Horacy. Sięgnąłem po odę, którą tak lekkomyślnie porzuciłem dziś rano, i wzrok mój padł na przedostatnią strofę: „I ziemia, czy to król, czy biedak, / Jednako przyjmie nas. A złotem / Prometeuszowi wziąć się nie dał / Charon, by stamtąd przewieźć go z powrotem”. Zrozumiałem, Panie Redaktorze, że większy pożytek bym odniósł, nie wychodząc dziś wcale z domu i słuchając Mozarta w wykonaniu Marii João Pires. Ale nic straconego! Tę nowo nabytą mądrość będę mógł zastosować, gdy spadnie śnieg.

FANTAZJANO, gotowy na zimę

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek