Szanowny Panie Redaktorze,
List pana Fantazjana, który zamieścił Pan niedawno w „Księdze przyjaciół”, miał tylko częściowo charakter przygodowy. Lekkomyślność i egocentryzm właściwe poetom nie powstrzymały pana Fantazjana przed poruszeniem tematu uniwersalnego, a mianowicie kwestii przewrotu Montaigne’owskiego. Odkrycie Kopernika nazywamy przewrotem, nie ma powodu, aby odmówić tego miana badaniom Montaigne’a zrelacjonowanym przez niego w Próbach. Są ludzie nam współcześni, którzy uważają, że Słońce krąży wokół Ziemi (czyż nie doświadczamy tego codziennie?), są i tacy, którzy wybierają życie w XIV wieku (bynajmniej nie we Florencji) i bardzo sobie to chwalą. Nie było dla nich i nie ma Villona, Pico della Mirandola nie napisał swej rozprawy O godności człowieka, imię Rabelais’ego nic im nie mówi, Próby Montaigne’a pozostały w rękopisie… nie ciągnijmy dalej tej listy.
Na pytanie: „po co żyjemy?” wyznawcy religii odpowiadają: po to, żeby wyprosić od Boga zbawienie, względnie: po to, żeby się dowiedzieć, co nam przeznaczone – potępienie czy chwała niebieska. Nasz ziemski los jest ściśle spleciony z tym, co pozaziemskie, groźne, niepojęte, ale też miłosierne. Montaigne zajmuje się człowiekiem konkretnym (sobą), zajmuje się też wspólnotą ludzką, uwikłaną w politykę, kreującą wartości, zdumioną własną siłą, zaskoczoną własną słabością. Doświadczenie religijne jest w Próbach na dobrą sprawę nieobecne. Czy w ogóle Montaigne wierzył? Zdania na ten temat są podzielone. Jedno jest pewne, odrzucał i zwalczał dogmatyzm i fanatyzm religijny, które w XVI-wiecznej Francji doprowadziły do wojny domowej, w tym do masakry kalwinów w Noc Świętego Bartłomieja w Paryżu. Dogmatycy bowiem pragną widzieć świat nieruchomym, a wszystko, co ten doskonały stan narusza, należy potępić i usunąć. Do najpiękniejszych fragmentów Prób zaliczam Montaigne’owski obraz świata rozkołysanego niczym nawa na falach:
„Świat jest jeno wiekuistą huśtawką; rzeczy huśtają się na niej bez przerwy, ziemia, skały Kaukazu, piramidy Egiptu, tak powszechnym, jak swoim własnym ruchem. Stałość nawet nie jest niczym innym, jak bardziej powolnym chwianiem. Nie mogę ustalić mego przedmiotu, chwieje się i mąci, jakby naturalnym pijaństwem. Biorę go takim, jakim jest w chwili, gdy się nim zabawiam. Nie maluję istoty, maluję jej przejście; nie przejście z jednego wieku w drugi […] ale z dnia na dzień, z minuty na minutę. Trzeba odmierzać moją historię na godziny; za chwilę mogę się zmienić nie tylko co do losu, ale i co do usposobienia. Jest to rejestr rozmaitych i zmiennych wypadków i wyobrażeń niestałych, a jeżeli tak padnie, wręcz sprzecznych […] Tyle jest pewne, iż jeżeli zdarza mi się sprzeciwiać samemu sobie, prawdzie nie sprzeciwiam się nigdy. Gdyby moja dusza mogła osiedzieć się w miejscu, nie próbowałbym się, ale bym się określił: ale jest ona w ciągłej nauce i próbie” (esej O żalu, ks. III).
Eseista zachęca nas do odkrycia świata i nas samych w ruchu i w nieustannej przemianie. Wizja awanturnicza, niebezpieczna, grożąca uratą upragnionej stabilizacji? Każdy sam powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie. Tak jak każdy sam rozstrzyga, czy Ziemia krąży wokół Słońca czy jest raczej odwrotnie.
Pozdrawiam Pana,
pilny Czytelnik „Księgi przyjaciół”
W archiwum Michała Walickiego zachował się list, podpisany tylko imieniem (Dymitr), napisany w Sofii 15 sierpnia 1966 roku. Oto jego treść:
Wielce Szanowny, Najdroższy Nauczicielu!
Chcę wierzyć, że pobyt w Nieborowie wpłynął korzystnie na Twój stan zdrowia. W związku z tym ponawiam serdecznie zaproszenie w imieniu mego Ojca i swoim. Uważam, że będziesz się tu dobrze czuł i odpoczniesz, także uważam, że możemy Tobie i Pani zapewnić odpowiednie tutaj warunki. Z niecierpliwością oczekuję na podanie terminu przyjazdu, abym mógł w porę i dobrze wszystko zorganizować.
Sprawa doktoratu jest w trakcie konsultowania. Wyniki na razie b[ardzo] dobre. Szef mój zgodził się. Znajomi z Ministerstwa dali mi dużo nadziei, wreszcie prof. Dujczew (kontaktuje się często z prof. G[i]eysztorem) obiecał mi pełne poparcie po uprzednim zaakceptowaniu tematu z wyrazami aprobaty dla wybranej problematyki. Za tydzień wystąpię z podaniem…
Wkrótce skończę z redagowaniem artykułu o Embriachich i wyślę.
Przyjmij dużo serdecznych pozdrowień także i dla Pani!
Twój Dymitr
W inwentarzu archiwum podpis ten pozostał nierozwiązany[1]. Kryje się za nim bułgarski historyk sztuki Dymitr G. Dymitrow (1939-2009). Wyglądał (nieco później) tak:
Jego ojcem był Georgi Dymitrow. Tu pamięć podsuwa (a Google dopowiada): osławiony jako podpalacz Reichstagu, wydalony przez Trzecią Rzeszę do ZSRR, sekretarz generalny Kominternu, likwidator KPP, przywódca komunistycznej Bułgarii. W sieci obejrzeć można fragment Polskiej Kroniki Filmowej (23/48) z przywitania Dymitrowa w Warszawie: siwiejący mężczyzna z dość długą plerezą i czarnym wąsem, z wiecznie uniesioną prawą brwią i przekrzywionym krawatem na koszuli w paski, obok uśmiechnięty, żwawy Cyrankiewicz, gest młodego bułgarskiego dyplomaty, niosącego kwiaty, który widząc, że jest filmowany, przygładza kędzierzawą fryzurę.
Ale nie, ojcem naszego Dymitra był inny Georgi Dymitrow, kompozytor (1904-79). Też miał ciekawy życiorys. Rówieśnik Michała Walickiego, studiował w Warszawie. W Wikipedii (stan: 14 XII 2021) jego życiorys po bułgarsku jest dość krótki, po polsku nie ma wcale hasła. Natomiast w wersji angielskiej dano niemal dosłownie obszerny artykuł ucznia Dymitrowa, profesora Emila Janewa. Wynika z niego, że Dymitrow od jesieni 1927 studiował w warszawskim konserwatorium u takich profesorów, jak Stanisław Kazuro, Kazimierz Sikorski, Grzegorz Fitelberg i Stanisław Wiechowicz. Szczególne znaczenie miał dla niego kontakt z „patriarchą” polskiej muzyki, Karolem Szymanowskim (to z jego polecenia Gebethner i Wolff miał wydać trzy bułgarskie pieśni ludowe, kompozycje Dymitrowa). Studiując, pracował jako nauczyciel w średniej szkole w Grójcu, a następnie w Warszawie, cytuję dosłownie: „został nauczycielem w jednym z najsłynniejszych wówczas liceów – «Stanisława Lorenza»”. (Skrót myślowy. Profesor Stanisław Lorentz do połowy lat trzydziestych działał w Wilnie, potem został dyrektorem Muzeum Narodowego; to jego ojciec, Karol Ludwik Lorentz był najpierw dyrektorem szkoły handlowej w Radomiu, a następnie przeniósł się do Warszawy i został wicedyrektorem „jednej z najlepszych szkół warszawskich – Wojciecha Górskiego”[2], którą ukończył Stanisław Lorentz). Kontynuował też studia muzykologiczne na Uniwersytecie Warszawskim, dyrygował chórem stowarzyszenia studentów bułgarskich „Christo Botew”. Poślubił o dwa lata młodszą Bułgarkę Lubę Palikarową, adeptkę sztuki, uczennicę Tadeusza Pruszkowskiego, Władysława Skoczylasa, Leona Wyczółkowskiego i Stanisława Ostoi-Chrostowskiego. Będzie się specjalizowała w ilustracji książkowej, m.in. podręczników i książek dla dzieci. W roku 1938 oboje powrócili do Bułgarii i Dymitrow rozpoczął tam karierę w szerokim stylu jako organizator życia muzycznego, założyciel Akademii Muzycznej, dyrygent chórów i kompozytor. W Polsce prawie o nim zapomniano. Tylko kiedy w połowie listopada 1948 roku gościł w Poznaniu chór (mieszany) radia bułgarskiego, recenzenci zwrócili uwagę na kompozycje Dymitrowa „o ciekawie archaizowanych harmoniach i bogactwie rytmicznym”[3]. Jego żona przyczyniała się do popularyzacji polskiej sztuki w Bułgarii: „20 kwietnia 1948 r. w Klubie Działaczy Kulturalnych Presław Kyrszowski i Luba Palikarowa wygłosili odczyt na temat: Polska sztuka plastyczna. Zebranie cieszyło się dobrą frekwencją”[4]. Kompozytor umarł w Sofii w roku 1979. Jego żona w 1999.
Ich syn i korespondent Michała Walickiego, Dymitr Dymitrow, urodził się na samym początku II wojny światowej, w październiku roku 1939. Po wojnie śladem obojga rodziców pojechał na studia do Polski. Sam tak to wspomina:
Bardzo interesowałem się historią i archeologią i chciałem studiować archeologię w Warszawie. Jednak okoliczności były takie, że łatwiej było mi zapisać się na historię sztuki, z czego bardzo się cieszę, bo natknąłem się na sławnych profesorów, takich jak Michał Walicki, Juliusz Starzyński, Jan Białostocki – żeby wymienić przynajmniej tych najsłynniejszych. Pozostałem jednak przywiązany do muzyki i wielu muzyków uważa mnie za swojego własnego, zwłaszcza że spędziłem 14 lat w Konserwatorium jako nauczyciel[5].
Jednym z największych przeżyć artystycznych był dla niego ujrzany w roku 1964 na Warszawskiej Jesieni występ baletu Merce’a Cunninghama ze scenografią Roberta Rauschenberga i muzyką Johna Cage’a.
W roku 1969 ukazał się w Sofii jedyny przekład na język obcy tomu Rembrandt w oczach współczesnych, z przedmową Michała Walickiego, którą tłumaczył Dymitr Dymitrow.
Dymitr powrócił do Polski, pracował jako sekretarz Bułgarskiego Ośrodka Kultury w Warszawie. Opublikował w Bułgarii kilka artykułów o polskim plakacie i polskiej fotografii portretowej. Jeden z jego tekstów dotyczy spraw politycznych: Przed dysydentami byli rewizjoniści („Literaturien Viestnik” 1992 nr 39).
Dymitrow jest zresztą autorem wielu książek, od monografii artystów bułgarskich i światowych (Vermeer), po takie pozycje przekrojowe, jak historia sztuki czy rzecz o losach XX-wiecznej awangardy europejskiej. W roku 2000 wydał monografię sztuki polskiej ostatnich stu lat.
Michał Walicki jest w tej monografii kilkakrotnie przywołany, mówi się o nim per „wielki historyk sztuki”, „mój profesor”, „niezapomniany profesor”. Czasem jest to tylko wzmianka, jak porównanie skłębionego tłumu postaci na Bitwie pod Grunwaldem do zatłoczonego autobusu. Które, nawiasem mówiąc, nasuwa myśl o paraleli między obrazem Matejki a Autobusem Linkego. (Waliccy byli zaprzyjaźnieni z Bronisławem i Anną Linke). Czasem jest to przyczynek biograficzny, jak kiedy pisząc o profesorze architektury Politechniki Warszawskiej Dymitrow dodaje: „zaprosił na stanowisko wykładowcy na długie lata wielkiego historyka sztuki Michała Walickiego – nie tylko wnikliwego mistrza atrybucji, lecz również wybitnego znawcę problemów architektury różnych epok”[6]. Powraca wówczas przejmujące wspomnienie, jakie Walicki poświęcił Sosnowskiemu zaraz po wojnie, porównując go – jego podejście do młodych adeptów nauki – do „mądrego ogrodnika obserwującego, pozornie beznamiętnie, wzrost młodej szczepionki”[7].
Dymitr Dymitrow dość obszernie omawia działalność Michała Walickiego w czasie okupacji, kiedy zbierał informacje wywiadowcze na temat losów grabionych i niszczonych dzieł sztuki. Podaje też, uzyskane z pierwszej ręki, informacje o jego udziale w powojennych działaniach, zmierzających do odzyskiwania zagrabionych zbiorów. Konkluzja ma walor osobistego świadectwa: „Niestety, Michał Walicki zapłacił za tę swoją odpowiedzialną i perfekcyjnie prowadzoną działalność kilkoma latami, spędzonymi w więzieniu – od roku 1949 po połowę lat pięćdziesiątych, kiedy został zwolniony i przywrócony na stanowisko profesora Uniwersytetu Warszawskiego, a ja miałem szczęście znaleźć się wśród jego pierwszych «nowych» uczniów, będąc świadkiem jak Profesor dostał powiadomienie, że jego nazwisko wykreślono z rejestru skazanych (około 1963–1964 r.)”[8].
Najoryginalniejszy wątek – i chyba w Polsce w tym aspekcie nie znany – dotyczy motywu powrotu Odysa. Dymitrow zaczyna od przypomnienia listu Szymanowskiego do Iwaszkiewicza, pisanego z Grasse w końcu roku 1936, dotyczącego prac nad planowanym baletem Powrót Odyseusza, do którego libretto miał pisać Lechoń (z Lifarem). Po czym powiada:
Nie ulega wszakże wątpliwości, że w jego muzyce także element pejzażowy zajmowałby istotne miejsce – nie tylko w funkcji scenografii dla akcji. W Warszawie był obraz Poussina pod tym samym tytułem, własność właściciela ziemskiego i fabrykanta Zygmunta Kwaśniewskiego, który był przyjacielem wielu intelektualistów. Podczas wojny obraz ten ukryto w przybudówce fabryczki na Woli, w dzielnicy, która poniosła największe straty podczas powstania warszawskiego w roku 1944. Podobno został zniszczony, a może (i daj Boże) – odnaleziony i skradziony. Ale w rodzinie Demkowicza-Dobrzańskiego, spadkobiercy właściciela, przechowywano fotografię dzieła wraz z pisemną ekspertyzą, udowadniającą jego autentyczność, a podpisaną przez mojego profesora Michała Walickiego. Niestety, kiedy przyjaciele pokazali mi zdjęcie, Profesora nie było już wśród żywych. I pozostaje nam się tylko domyślać, czy kiedyś wcześniej Szymanowski nie widział tego właśnie obrazu z ogromnym pejzażowym tłem i zzatopioną w nim małą figurą bohatera, grającą raczej rolę sztafażu, podobnie do wielu innych i dobrze znanych obrazów Poussina, wielkiego francuskiego klasycysty XVII wieku. Uzasadnienia dla takiej hipotezy znajdujemy w głośnym utworze Karola Szymanowskiego „Źródło Aretuzy” na skrzypce i fortepian (op. 30, część cyklu trzyczęściowego „Mity”). Ta często wykonywana i urocza kompozycja została napisana pod wrażeniem tak nazywanego miejsca niedaleko Syrakuz na Sycylii i oczywiście czerpie natchnienie z podania o nimfie, zamienionej w źródło[9]…
Relacja ta, niewątpliwie ciekawa, budzi pewne wątpliwości. Obraz Poussina na ten temat figuruje w rejestrze zaginionych w czasie II wojny i poszukiwanych przez Polskę dzieł sztuki[10]. Jest tam wszakże opisany jako dzieło, należące do Aleksandra Heymana-Jareckiego. Przedwojenny senator, bibliofil i kolekcjoner (posiadał obrazy Pankiewicza, Stryjeńskiej, Weissa, Wyspiańskiego – skądinąd autora dramatu Powrót Odysa) Aleksander Heiman-Jarecki (1886-1966), był współwłaścicielem przędzalni i farbiarni, a następnie prezesem spółki akcyjnej Wyrobów Bawełnianych „Wola” w Warszawie. W biografii żony Antoniego Słonimskiego, malarki Janiny Konarskiej czytamy: „Bratankiem jej matki był senator, fabrykant, właściciel ogromnego majątku […]”[11]. Drugą żoną Heimana-Jareckiego była pierwsza żona Kazimierza Wierzyńskiego, aktorka Bronisława Koyałłowicz. Aleksander Heiman-Jarecki był też właścicielem majątku Smoszew na Mazowszu, gdzie wybudował pałac. Ziemianin, fabryka „Wola”, powiązania ze środowiskiem artystyczno-literackim – wszystkie te elementy skłaniają do podejrzenia, że w tekście Dymitrowa doszło do pomyłki, że chodzi o obraz należący do Heimana-Jareckiego.
Sprawa nieukończonego baletu Szymanowskiego jest oczywiście znana muzykologom. Wiadomo, że libretto miał pisać Lechoń z Lifarem, że szkice do muzyki spłonęły podczas wojny we Francji. Pisała na ten temat Teresa Chylińska w swej fundamentalnej monografii Karol Szymanowski i jego epoka (której Dymitrow nie mógł znać, pracując nad historią sztuki polskiej XX wieku), wskazując w pierwszym tomie na literackie źródła motywu Odysa we wczesnej twórczości Szymanowskiego (Mity, Metopy), w drugim zaś rekonstruując dzieje libretta i szkiców kompozytora. W centrum tej narracji stoją zanotowane przez Iwaszkiewicza słowa wielkiego muzyka o Agrygencie: „ten szereg świątyń stojących na wysokim brzegu nad morzem, widniejących na tle morza, zawsze mi się wydaje pejzażem z Odysei. I wiesz, tęsknię do tego pejzażu jak do ojczyzny. Chciałbym jeszcze coś napisać takiego jak Mity, ale połączonego z postacią Odysa, z mitem Odysa…”[12]. Zaproponowany przez Dymitrowa wątek możliwej inspiracji poussinowskiej wnosi do tych rozpoznań akcent malarski.
Ciekawa jest uwaga Dymitrowa na temat pisania o sztuce, także współczesnej, dla szerszej publiczności: „przed II wojną światową historycy sztuki urodzeni zarówno pod koniec XIX wieku (jak na przykład Mieczysław Wallis czy Władysław Tatarkiewicz, znany przede wszystkim jako filozof o światowej randze w estetyce), jak też na początku XX wieku (w Warszawie – Juliusz Starzyński, Michał Walicki, Ksawery Piwocki i wielu innych, w Krakowie – Tadeusz Dobrowolski), nie rezygnowali z bieżącej krytyki w gazetach i czasopismach; rozumieli oni dobrze konieczność zapoznania coraz szerszych gron polskiego społeczeństwa ze sztuką”[13]. Ten mechanizm sprawdził się także w przypadku Leny Cygańskiej-Walickiej – wśród autorów piszących o jej malarstwie byli historycy sztuki: Ksawery Piwocki, Mieczysław Porębski, później Wiesław Juszczak.
W roku 1966 zaproszenie na wyjazd z Leną do Bułgarii przyszło za późno. 22 sierpnia 1966 roku Michał Walicki zmarł. Autor listu, Dymitr Dymitrow, dożył roku 2009.
Lena Walicka, już jako wdowa, podczas wakacji, spędzanych nad Morzem Czarnym, wybrała się pewnego razu do Sofii, odwiedzić rodzinę Dymitrowów.
JAN ZIELIŃSKI
Autor poszukuje kontaktu z właścicielem zdjęcia obrazu Poussina, a także z osobami, które znały Lenę Cygańską-Walicką bądź posiadają jej prace, listy albo inne memorabilia: j.zielinski@uksw.edu.pl
[1] Zob.: Elżbieta Sztraj, Hanna Szymczyk, Materiały Michała Walickiego (III 178). „Biuletyn Archiwum PAN” 1994 nr 35 s. 91.
[2] Andrzej Szomański, Stanisław Lorentz, „Stolica” 1979 nr 6 s. 5.
[3] Kazimierz Nowowiejski, Życie teatralno-artystyczne miasta Poznania (15 XI 1948 – 28 II 1949), „Kronika Miasta Poznania” 1949 nr 1 s. 97.
[4] Wiesław Balcerak (red.), Dokumenty i materiały do historii stosunków polsko-bułgarskich. T. II. Wrocław 1982 s. 142.
[5] Tu i dalej korzystam z transkryptu dwóch wywiadów autobiograficznych, jakich udzielił Dymitr Dymitrow w roku 1999 i 2003: https://newspaper.kultura.bg/bg/article/view/15368
[6] Д. Димитров, Полското изкуство през последните сто години. Sofia 2000, s. 115. Dr Kamen Rikev z redakcji lubelskiego rocznika „Zeszyty Cyrylo-Metodiańskie”, zechce przyjąć podziękowania za dotarcie do tekstów Dymitrowa i pomoc w ich zrozumieniu.
[7] Michał Walicki, Wspomnienie o Oskarze Sosnowskim. „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1946 nr 1-2 s. 12.
[8] Д. Димитров, Полското изкуство…, s. 168.
[9] Д. Димитров, Полското изкуство…, s. 66.
[10] Pozycja 4064. Olej na płótnie. Wymiary: 89,70 x 99,80 cm. http://www.dzielautracone.gov.pl/katalog-strat-wojennych/obiekt/?obid=4064
[11] Joanna Kuciel-Frydryszak, Słonimski. Heretyk na ambonie. Warszawa 2012.
[12] Teresa Chylińska, Karol Szymanowski i jego epoka. Kraków 2008, t. II s. 730. Cytat pochodzi z Podróży do Włoch Iwaszkiewicza.
[13] Д. Димитров, Полското изкуство…, s. 123.
Pol najbardziej na świecie lubił chyba partykułę „no”. Do każdej ustalonej przez regulamin komendy dodawał ją samowolnie i z upodobaniem. Kiedy więc pełnił na kompanii służbę podoficera dyżurnego, krzyczał cienkim głosem: „Kompania zbiórka, no! No wychodźcie, no!”. „No baczność!”, „W prawo zwrot, no!”. A czego – a raczej kogo – najbardziej na świecie Pol nie lubił? Człowieka, którego los przydzielił Polowi za towarzysza broni chyba na ironię, jakby chciał mu powiedzieć: jesteś wysoki, przystojny, o jasnych blond włosach i regularnych męskich rysach twarzy, a będziesz miał przy sobie codziennie przez dwa lata malutkiego pyzatego grubaska – byś widział, że i taki mógłbyś być, lecz przypadek zrządził, że nie jesteś. Żeby Polowi jeszcze głębiej ta prawda zapadła w duszę, jego towarzysz miał na nazwisko Pyl. Wystarczy „o” zmienić w „y”, a piękny Pol zmienia się w szkaradnego Pyla. Chyba najwyraźniej Pol to zrozumiał podczas musztry, którą prowadził młody porucznik w zastępstwie naszego chorego dowódcy plutonu.
Porucznik zażądał od nas ustawienia się w szeregu i podania nazwisk. Przyszła kolej na Pola i ten mówi: „No, starszy szeregowy Pol”. Podchodzi porucznik do stojącego obok Pyla i ten mówi: „Starszy szeregowy Pol, nie, Pyl, zaraz, Pol, nie, nie, Pyl, Pyl”. Porucznik: „Co wy, żołnierzu, głupka ze mnie robicie? Jak się w końcu nazywacie?”. „Pyl, Pyl, panie poruczniku”. „Pylpyl?”. „Tak, Pyl”. „To w końcu Pyl czy Pylpyl?”. Tu się włączył usłużny Pol: „ No Pyl, panie poruczniku, Pyl”. „A wy jak się nazywacie, przypomnijcie”. „No, Pol, Pol”. Porucznik machnął ręką i zostawił nas samych na placu alarmowym.
By powetować sobie udrękę koleżeństwa z Pylem, Pol lubił czasem podejść do krępego, rumianego Leona i spytać ni stąd, ni zowąd: „No i co, Leon, no?”. A Leon, który na wszystkie pytania zawsze miał jedną stanowczą odpowiedź, mówił zgodnie z planem i do rymu: gówno. Długo myślałem, że tylko to jedno słowo Leon sobie przyswoił ze słownika języka polskiego, do dnia, gdy miałem służbę podoficera na kompanii. Był już późny wieczór i tak się złożyło, że pół kompanii trzymało wartę, a drugie pół pełniło służbę na stołówce. W budynku prócz mnie był tylko Leon. W pewnej chwili zadzwonił oficer dyżurny i zapowiedział, że przyjdzie mnie skontrolować, a jeśli znajdzie choć jednego peta, ukarze mnie trzema służbami poza kolejnością. Poszedłem do sali, gdzie był Leon i mówię:
– Leon, zaraz przyjdzie major Walczyk, mógłbyś się przejść po kompanii i posprzątać pety?
– Gówno.
– Nikogo nie ma, tylko my dwaj, ja muszę stać przy biurku.
– Gówno.
– W takim razie dzwonię do Walczyka i mówię, że odmawiasz wykonania rozkazu.
– Gówno.
Wyszedłem z sali i skierowałem się w stronę biurka. Leon zeskoczył z łóżka, wybiegł na korytarz i krzyknął z niedowierzaniem:
– Pierdolisz?
– Nie, Leon, zrobię to.
Gdy już sięgałem po słuchawkę, dobiegł mnie głos z drugiego końca korytarza:
– Dobra, posprzątam.
Tamtego wieczoru wstąpiła w Leona dusza lokaja, a za pana obrała sobie mnie. Gdy wracał z przepustki, przynosił mi salceson i wódkę i prosił: masz, nie szkoduj sobie.
Pewnego zaś razu wyznał:
– Wiesz, kto wam zabiera z sali radio?
– Kto?
– Ja.
– Ty?
– Tak, bo jak tak sobie słucham w nocy radia, to aż płaczę.
A tamtego wieczoru tak posprzątał kompanię, że major Walczyk nie znalazł żadnego niedopałka i ku swemu wielkiemu rozczarowaniu nie mógł mnie ukarać. Ale i bez kar często pełniłem służbę podoficera dyżurnego: nieprzespana doba, dowodzenie kompanią liczącą stu dwudziestu żołnierzy, obowiązek orientowania się, gdzie jest w danej chwili każdy żołnierz – czy w sali, czy w ubikacji, czy gdzieś poza kompanią. A skoro tak często pełniłem służbę, to i często trafiałem na ponurego, grubego, wiecznie spoconego majora Walczyka, który z kolei często trzymał służbę oficera dyżurnego całej jednostki. Współpraca z majorem Walczykiem była trudna, czepiał się byle czego, czerpał radość z wymierzania kar, więc go nie lubiłem jak diabli.
Pewnej nocy znowu przyszedł mnie skontrolować. Moja kompania mieściła się na parterze, a że drzwi bardzo ciężko się otwierały, major Walczyk pomyślał, że są zamknięte na klucz i postanowił wejść do środka przez okno. Udało mu się to, ale był cały mokry od potu, a mundur wyjściowy miał biały od wapna pokrywającego ścianę, po której się wdrapał. Wściekły na to wszystko i na mnie, uciekł się do wypróbowanego sposobu dokuczenia mi: najpierw policzył pary butów wystawione na korytarz przed salami, a potem policzył żołnierzy śpiących w łóżkach. Oczywiście tylko cud mógł sprawić, że obydwie liczby by się zgadzały, bo nie każdy z żołnierzy wystawiał w nocy buty na zewnątrz. Cud się nie zdarzył, liczby się nie zgodziły, więc major Walczyk ukarał mnie trzema służbami podoficera poza kolejnością.
Innym razem nawiedził mnie o dziewiątej wieczorem i napisał zadowolony z siebie w książce meldunków: „Na kompanii zgiełek, żołnierzowie grają w karty. Trzy służby poza kolejnością”.
Gdy już mi zostały dwa tygodnie do wyjścia z wojska i pełniłem ostatnią w życiu służbę podoficera, znowu wypadła ona z majorem Walczykiem. Ujrzawszy mnie na chodniku przed gmachem sztabu, spytał:
– A ty, kapralu, to chyba mnie lubisz, bo zawsze jak mam służbę, to i ty ją masz?
Może ciepłe wrześniowe popołudnie i pewność rychłego opuszczenia koszar sprawiły, że odparłem:
– Tak, panie majorze, lubię mieć z panem służbę.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem go uśmiechniętego i na chwilę naprawdę go polubiłem.
ROBERT PAPIESKI
Szanowny Panie Redaktorze,
jakkolwiek jestem poetą, nieobce są mi rozkosze obcowania z prozą, szczególnie gdy jest nią szlachetna księga (a ściśle mówiąc: trzy księgi) Prób, w których przeglądam się jak w lustrze. Weźmy choćby otwierający księgę drugą esej O niestałości naszych postępków – przenikliwy pan Montaigne powiada w nim tak: „Daję mej duszy to jedno oblicze, to znów inne, wedle boku, na który ją obrócę. Wszystkie sprzeczności znajdą się we mnie, wedle tego, jak mnie ustawić i z której strony popatrzeć. Nieśmiały, zuchwały; skromny, wyuzdany; gaduła, milczek; odporny, zniewieściały; bystry, otępiały; zgryźliwy, dobroduszny; kłamca, prawdomówny; uczony i nieuk; i hojny, i skąpy, i rozrzutny: wszystko to widzę poniekąd w sobie, zależnie od tego, jak na siebie spojrzę; i ktokolwiek wgląda w siebie z uwagą, znajdzie w sobie, ba, i w swoich sądach, tę odmienność i niezgodność”.
I ja, Panie Redaktorze, wejrzałem w siebie z uwagą – i zobaczyłem – o zgrozo! – pławiącego się w luksusie ascetę. Nie afiszowałbym się z tym niechlubnym odkryciem, gdyby nie to, że Pana słynna admiracja dla myśliciela z Montaigne pozwala mi sądzić, iż do słabości ludzkich żywi Pan stosunek wielkoduszny. Toteż o tym, jak doszło do mego upadku, Panu jednemu opowiem: wybrałem się na Krakowskie Przedmieście, ażeby kupić Moralia Plutarcha, tak chętnie czytanego przez Michela de Montaigne. Chwilę później z antykwarycznym nabytkiem w kieszeni przechadzałem się zadowolony Nowym Światem – gdy raptem spostrzegłem szyld znanego salonu fryzjerskiego. Trzeba Panu wiedzieć, że wiodę życie anachorety, więc nie w głowie mi, że tak powiem, modne koafiury, a jednak czemu nie miałbym zasmakować odrobiny luksusu? Co pomyślawszy, wszedłem do środka.
Zajęto się mną tak, jakbym był najbardziej wyczekiwanym klientem: wzięto ode mnie płaszcz, po czym z miłą fryzjerką uciąłem sobie pogawędkę na temat mojej przyszłej fryzury. Ja niewiele miałem do powiedzenia w tej materii, za to moja interlokutorka wyraziła szczere uznanie dla bujności mej czupryny. Nieskromnie przyznam, że ten element mojej aparycji przysparza mi pewnej sławy wśród mistrzów nożyc – Bonifacy Tupecik, którego zakład zazwyczaj odwiedzam, oświadczył mi niedawno, że mam włosy jak Lelewel (efekt ten, jeśli kto ciekaw, zawdzięczam działaniu porannej owsianki). Po chwili fryzjerka przystąpiła do dzieła. Usiadłem na wielkim, skórzanym fotelu, przy którym – jak naiwnie sądziłem – odbywa się mycie włosów. Wtedy się, Panie Redaktorze, zaczęło. Usłyszałem tylko: „a teraz chwila relaksu”, i poczułem, jak moje nogi unoszą się wraz z dolną częścią fotela. Gdy moje ciało przybrało pozycję półleżącą, oparcie fotela zaczęło dziwnie falować. Jakieś grube wałki poczęły przemieszczać się po moich plecach od dołu do góry, a potem falującym ruchem schodziły w dół, by zaraz ponownie ruszyć w swą sadystyczną wędrówkę. Ja, Panie Redaktorze, mam konstrukcję cielesną dosyć wątłą, więc każdą kosteczką na chudych plecach czułem ten piekielny wałek. I kiedy fryzjerka zmywała mi głowę gorącą wodą, a relaksujący fotel rachował mi kości, pomyślałem resztą sił, że męki tworzenia to nic w porównaniu z mękami relaksu. Z fotela zszedłem tak roztłuczony, że nawet nie widziałem, co się dalej działo na mojej głowie. Dopiero gdy dostrzegłem stertę włosów wokół siebie i lecący na podłogę bujny kędzior, który dotąd fantazyjnie opadał mi na czoło, zerwałem się na równe nogi i – zapłaciwszy sumę, za którą u Bonifacego Tupecika mógłbym się strzyc przez dwa lata – wybiegłem na ulicę.
Do domu wróciłem z siniakami na grzbiecie i z wiatrem w kieszeniach, w których ostały mi się jedynie Moralia. Nie wspomnę o mojej czuprynie, choć już tylko wspomnienie po niej zostało. Teraz, Panie Redaktorze, będę musiał jeść owsiankę trzy razy dziennie.
FANTAZJANO (z paroma włoskami)
„Dzieje narodów – pisze Czesław Miłosz w Ziemi Ulro – mają swoje misteria – należy do nich powołanie polskiego słowa, pisanego po różnych zagranicach”. I dzięki Bogu! Kim byśmy dziś byli bez tego tuzina najlepszych twórców emigracyjnych, bez Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte, bez „Kultury”, bez Jerzego Giedroycia i jego ekipy, bez „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego. Niezależnie od okoliczności politycznych, które zmuszały do emigracji, dobrze się stało, że pisarze polscy, malarze, kompozytorzy, rzeźbiarze nie wyznają kultu gniazda, że nakaz tworzenia jest w nich silniejszy i ważniejszy niż nostalgia.
Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych czytałem Dziennik Gombrowicza, natknąłem się na nazwisko Konstantego A. Jeleńskiego, które nic mi nie mówiło. Potem w eseju Wojciecha Karpińskiego przeczytałem zdanie: „Ambasador kultury polskiej na Zachodzie. Jego zasług w tej dziedzinie przecenić nie sposób. Także informator polskich czytelników o życiu umysłowym Europy. A dzięki złączeniu obu perspektyw wyjątkowo przenikliwy krytyk literatury polskiej. I świetny pisarz” (esej Szkice Jeleńskiego w Książkach zbójeckich).
Jeleński pozostał mistrzem form zwięzłych: eseju, listu, recenzji, artykułu krytycznoliterackiego, noty. W jednym z listów do Jerzego Giedroycia donosi, że właśnie obejrzał tryptyk Grünewalda w Isenheim i na kanwie tego doświadczenia napisze powieść. Dzieło to nigdy nie powstało, do form dłuższych Jeleński najwyraźniej nie miał cierpliwości. Nigdy też nie zdobył się na wydanie zbioru swoich esejów. Książka taka ujrzała światło dzienne dzięki Piotrowi Kłoczowskiemu, który w roku 1981 wydał w podziemnym wydawnictwie Kos dwutomowy wybór tekstów Jeleńskiego Zbiegi okoliczności. W następnym roku edycja ta została powtórzona w Instytucie Literackim w Paryżu. Kłoczowski wydał później wybór pism Chwile oderwane (2007, 2010). Wojciech Karpiński opublikował zbiór Szkice (1990), opracował dwa tomy epistolarne: Listy 1950–1987 (wybór korespondencji z Giedroyciem, 1995), Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego (2003). W najnowszym „Blok-Notesie” (2021, t. 17) publikujemy korespondencję rodzinną pisarza.
W roku 2022 przypada setna rocznica urodzin Konstantego Aleksandra Jeleńskiego. W latach 2018-2021 ukazały się trzy książki związane z pisarzem: tegoż wznowienie Zbiegów okoliczności, które opracował, wstępem i posłowiem opatrzył Wojciech Karpiński (seria «W kręgu paryskiej „Kultury”». Paryż – Kraków, Institut Littéraire – Instytut Książki), Anny Arno Kot. Opowieść o Konstantym A. Jeleńskim (Warszawa, Iskry), i nowy tom „Blok-Notesu” Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza poświęcony autorowi Zbiegów okoliczności, dedykowany pamięci Wojciecha Karpińskiego, zmarłego w roku 2020.
„Blok-Notes”, oprócz innych materiałów, przynosi dwa, liczące ponad trzysta stron druku, bloki korespondencji pisarza: z ojcem, Konstantym Jeleńskim (z lat 1940-1955, w opracowaniu piszącego te słowa) i z matką, Reną Jeleńską (z lat 1952-1959, w wyborze i opracowaniu Agnieszki Papieskiej). Obydwa zespoły przechowywane są zbiorach Muzeum Literatury. Poznajemy więc Jeleńskiego w wieku osiemnastu lat. W roku 1939 zrobił maturę w gimnazjum w Rydzynie. Nie wiadomo, jak by wyglądała dalsza edukacja pisarza, w każdym razie z pedagogami elitarnej szkoły rydzyńskiej nie znalazł wspólnego języka. Dyrektor tego zakładu poprosił matkę Kota, żeby go zabrała. „My, proszę pani, staramy się hodować, powiedzmy, białe kury, a pani kurczę jest czarne, bardzo rasowe, ale czarne”.
Konstanty Jeleński, 1937
Jakoś nie widzę Kota na żadnym z polskich uniwersytetów, gdzie panoszyli się faszyści z ONR-u, tygodniami nie było wykładów, bo nacjonaliści uzbrojeni w pałki i kastety, urządzali polowania na studentki i studentów „gorszego sortu”. Jak odnalazłby się w audytorium, w którym obowiązywało getto ławkowe. Wojna uwolniła Jeleńskiego od konieczności decyzji. Studia odbył na uniwersytetach angielskich: w Edynburgu i w Oxfordzie.
Konstanty Aleksander wyjechał z okupowanej Warszawy z matką w grudniu 1939 roku do Rzymu. Dwa miesiące wcześniej opuścił Polskę jego ojciec, Konstanty Jeleński, emerytowany pracownik służby konsularnej. Żadne z nich nie miało do kraju wrócić. Zwyczajne losy egzulów. W Rzymie został sekretarzem ambasadora Wieniawa-Długoszowskiego. Europa wrzała, a on zastawiał stół na śniadania dyplomatyczne, cenzurował listy urzędników, odpowiadał na życzenia świąteczne dla ekscelencji ambasadora. Nie do wytrzymania nawet na krótką metę. Jedyna korzyść z tych rzymskich miesięcy to język włoski, który Kot opanował błyskawicznie.
W Rzymie znalazł się w pułapce, sam na sam z matką, która nie chciała przyjąć do wiadomości, że między nią a synem istnieje granica, której bez pozwolenia drugiej osoby przekraczać nie wolno. Matka zdecydowała, że syn podczas wojny pozostanie przy niej. Już w Polsce postarała się o właściwy werdykt komisji wojskowej, ale po wybuchu wojny postanowiła ten manewr powtórzyć. Kot podczas wizyty u lekarza zorientował się, że jest marionetką w rękach starszych i zerwał ten żenujący spektakl. Wiosną 1940 roku wyjechał do Francji i wstąpił do armii polskiej, która odtwarzała się po klęsce wrześniowej 1939 roku. Przywdział mundur z dwóch powodów: wojna z hitlerowskimi Niemcami była wojną w obronie bliskich Kotowi wartości liberalnych i należało wziąć w niej udział; wstąpienie do wojska przypieczętowało jego osobistą autonomię.
Rena była matką nadopiekuńczą, przekonaną, że dysponuje jedynie właściwym scenariuszem życia syna, że wie, co dla niego jest dobre. (Był przekonany, że nigdy nie zaakceptowała jego homoseksualizmu). Ale Konstanty z nadopiekuńczością matki nigdy się nie pogodził. Wiedział, że jedno ustępstwo pociągnie za sobą następne, że o żadnym kompromisie nie ma mowy, bo może to mieć dla niego katastrofalne skutki; życie, które będzie wiódł, nie będzie jego życiem, będzie niczyje.
„Chodzi mi o to – pisał do matki w liście z 15 lipca 1955 roku – że dopiero od czasu wyjazdu do Paryża [gdzie otrzymał pracę w Kongresie Wolności Kultury] czuję się wolniejszy, swobodniejszy, mniej nękany obsesjami, smutkiem, poczuciem pustki i winy. Daruj mi, że Ci to powiem szczerze – ale mówiłem Ci to już dawniej i trzeba to powtórzyć, żeby usunąć wiele nieporozumień – od czasu Neapolu byłem zdecydowany, żeby już nigdy z Tobą nie mieszkać. Mówiłem Ci to często w Neapolu, co Cię zawsze martwiło. Ale niestety tak jest. Nasze charaktery (czy głębokie cechy psychiczne) są niestety w wielu rzeczach bardzo podobne. Intensywność naszego stosunku z jednej strony, a z drugiej zrozumiała, ale bardzo uciążliwa dążność Twoja do «kierowania» moim życiem, począwszy od najdrobniejszych szczegółów (mycie, ubranie, jedzenie, zdrowie) aż do ważniejszych («le qu’en dira-t-on», opinia ludzka, moja reputacja, moja «kariera» itd.) – to wszystko w codziennym pożyciu irytowało mnie niesłychanie. Nie powtarzaj mi, błagam Ciebie, że «żadna matka by nie…», że «każda matka by…» – to są może argumenty obiektywne i może całkiem słuszne w stosunku do «każdego syna» – ale dla mnie subiektywnie one nie mogą być przekonywające, ponieważ to wszystko mnie doprowadzało do stałego zdenerwowania. Nie zrozum tego jako wyrzut czy stwierdzenie, że byłem z Tobą «nieszczęśliwy». Przeciwnie – moja wielka czułość w stosunku do Ciebie i to, że tak często czułem się z Tobą tak intymnie i tak dobrze – to właśnie komplikowało moją reakcję na Twój stosunek do mnie i do mojego życia. Zbyt Cię kochałem na to, by móc Cię często ranić oporem. A nie opierając się, stawałem się jeszcze bardziej nerwowy i nieszczęśliwy. Nie ma w tym ani Twojej «winy», ani mojej. Po prostu pewna psychologiczna sytuacja”.
Korespondencja Jeleńskiego z matką zajmuje dwieście stron nowego tomu „Blok-Notesu Muzeum Literatury”. Jest to fascynująca lektura. Pisarz, jak wiadomo, nie pozostawił autobiografii, ale jego listy do Reny w pewnej mierze mogą nam ją zastąpić. Listy, dzienniki, pisma autobiograficzne pisarek i pisarzy są świadectwami ich życia intymnego, ale jednocześnie często należą do ich spuścizny artystycznej. Przynależność do sfery prywatnej prowokuje odruch cenzurowania. Edytor zadaje sobie pytanie: czy autor chciałby ujawnić to, co sam napisał w listach, względnie to, co napisano w listach adresowanych do niego. W przypadku listów Jeleńskiego edytorzy mieli niemą zgodę autora na publikację. Pisarz przechował listy, jeżeli dokonał jakiejś selekcji, to chyba niewielkiej. Nie wątpię, że w niedalekiej przyszłości cała zachowana korespondencja rodzinna Konstantego Aleksandra Jeleńskiego zostanie wydana.
ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK
Spotkanie z Kotem Jeleńskim było i pozostaje jednym z najważniejszych, formacyjnych spotkań w moim życiu, tak jakbym spotkał narratora Prousta, albo równie tajemniczego narratora Dziennika Gombrowicza. Teraz sto lat po śmierci Prousta i sto lat po urodzinach Kota mam poczucie niezwykłego daru, la peau de chagrin, która starczy na długo… Sam Kot pozostaje ukryty jak znak wodny, chociażby w tym olśniewającym fragmencie o poezji i życiu pod pretekstem Miłosza: „Dwie tylko książki posiadam w trzech egzemplarzach. Leżą pod lampą na stoliku obok łóżka i powracam do nich często przed zaśnięciem w paryskim mieszkaniu, w starej fermie nad brzegiem Loary, w odbudowanej celi korsykańskiego klasztoru: dzieła Szekspira i wiersze Miłosza. Wybór ten nie jest podyktowany żadnymi literackimi kryteriami. W nawiasie między jawą a snem książka jest trochę lekarstwem, trochę talizmanem. Nie było zresztą nigdy wyboru, raczej ściśle użytkowa selekcja, a później decyzja, by nie wozić tych tomów z jednego stolika na drugi, a zwłaszcza nie być ich nigdy przez zapomnienie pozbawionym. Wiem po prostu z doświadczenia, że Miłosza (jak Szekspira) mogę otworzyć na ślepo, a natrafię na ślad, odbicie czy echo czegoś w przestrzeni między «mną» a «światem», co nada znaczenie egzystencji, o której wiem skądinąd, że jest pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Piszę «nada znaczenie» i już się łapię na bezmyślnym odruchu, który przypisuję temu, że – jak każdy człowiek – snuję znaczenie jak pająk swą nić, niezależnie od tego, co myślę o świecie i o swoim krótkim życiu. Powiedzmy zatem inaczej: wiersze Miłosza zawierają błysk i urok rzeczywistości przekazanej w doskonałości zapamiętanego szczegółu, napełniają czułością do życia, bo jest jedyne i niepowtarzalne. To, co odczuwam, czytając je, ma w sobie coś z własnych zapamiętanych zachwytów, coś z rezygnacji (ale niemal radosnej); określiłbym to najchętniej słowem «łaska». Następuje zgoda niedopowiedziana (bo ją teraz dopiero wnioskuję z doświadczenia, które trudno przekazać) nie tylko na moją własną śmierć, ale i na to, że nie będzie kiedyś ani wierszy Miłosza, ani ludzi, którzy by je mogli czytać: wystarcza, że jest teraz coś, o czym te wiersze świadczą”.
Konstanty A. Jeleński, lata 80.
Kot jest także dla mnie ukryty w paryskich linijkach Dalszych okolic Miłosza, które dałem jako motto Chwil oderwanych: „[…] Pod stopami przechodniów królowie, zeschłe owady. / Rue de la Vrillière, rzeczywista, dopóki żył Kot Jeleński. / Raz powiedział: «Zaprowadzę ciebie na grób Kleopatry”» / I pokazał: «To tu», stojąc w pasażu Vivienne. // (Według uporczywej legendy, Napoleon przywiózł z Egiptu mumię Kleopatry i nie wiedząc co z nią zrobić, pochowano ją w obecnym pasażu Vivienne)”.
Kot stale się wymyka, ale Jego obecność mam w sobie jak „ślad, odbicie , czy echo czegoś w przestrzeni między «mną» a «światem»”.
Zobaczyłem go ostatnio, nieoczekiwanie, młodego ucznia Gimnazjum Batorego razem z kolegami z klasy Krzysztofem Baczyńskim i Ryszardem Bychowskim na pięknej wystawie Doroty Fortuny w starym holu Biblioteki Publicznej przy Koszykowej. Był jak w młodzieńczym wierszu Baczyńskiego: „żyłką słoneczną na ścianie / jak fotografia wszystkich wiosen”.
PIOTR KŁOCZOWSKI
„Byłem może (w przypadkowym porządku): liberałem, synem, humanistą, czytelnikiem, sumiennym urzędnikiem, Polakiem, przyjacielem, kochankiem, pederastą itd.” – pisał do Józefa Czapskiego – Kot Jeleński – postać nieco proteuszowska, zależnie od tego, przez kogo odzwierciedlana. Pisząc o życiu Konstantego A. Jeleńskiego starałam się go odnaleźć: ulotnego i zmiennego, poszukującego swojej tożsamości. Opowieść o nim najprawdziwiej brzmiała jednak wówczas, gdy była spleciona z rozmów, odbić. Ustawiał się na drugim planie. Lubił być magnetycznym tłem, na którym błyszczeli inni. Pisarz bez ambicji, który jednak doskonale rozumiał ambicje cudze: potrzebę istnienia, lśnienia, bycia oklaskiwanym. Był jak postać z Prousta: czasami Swann, kiedy indziej baron Charlus. Artysta bez dzieła, zakochany w chłopcach i żyjący z kobietą. Dyplomata bez teki, najwierniejszy promotor Gombrowicza.
Przybywająca do Paryża literacka młodzież najpierw pukała do niego. Swoje pierwsze spotkanie z Kotem przejmująco opisał Wojciech Karpiński. Był zabieganym urzędnikiem, a jednak obdarzał uwagą. To był chyba jego najbardziej wyjątkowy dar: zmieniał się w słuch, przy nim ludzie czuli się ważni. Do dziś niejeden wspomina załatwione przez niego stypendium, książki i czasopisma, które przesyłał za żelazną kurtynę. Wszystko to w ramach jego działalności w Kongresie Wolności Kultury. Pracując nad biografią Jeleńskiego dotarłam do dokumentów związanych z Kongresem: większość z nich znajduje się w bibliotece University of Chicago. Część (przede wszystkim związana z Funduszem Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej) w Open Society Archives w Budapeszcie. Archiwalia związane z Jeleńskim są również przechowywane w Beinecke Library w Yale oraz w Muzeum Literatury w Warszawie. Potężna (dotychczas w całości nie odczytana z rękopisu i nie opracowana) korespondencja z Leonor Fini jest własnością Leonor Fini Estate w Paryżu.
Leonor Fini „W wieży”, 1952
Z zielonych, białych i różowych kartek oficjalnej korespondencji Jeleńskiego wyłania się z historia walki o wolną kulturę. Przede wszystkim w Polsce: kraju urodzenia, który w wieku osiemnastu lat opuścił na zawsze. Urokiem potrafił zjednać sobie sympatię czy załatwić sprawę. W rozmowach z przyjacielem, Józefem Czapskim zarzucał sobie powierzchowność, lekkość uczuć, pewną oschłość serca. Ale dzięki tym wadom mógł się obracać w wielu, nie związanych ze sobą koteriach i środowiskach, płynnie zmieniając języki.
Trudno z całą pewnością stwierdzić, w jakim stopniu był świadomy finansowania Kongresu Wolności Kultury przez CIA. Wydaje mi się, że o wszystkim wiedział na długo przed 1966 rokiem, kiedy skandal został ujawniony przez „The New York Times”. Jeleński informował Amerykanów o sytuacji polskiej kultury – przede wszystkim emigracyjnej, związanej z miesięcznikiem i wydawnictwami Jerzego Giedroycia. Sądzę, że przyjmował to z chłodną kalkulacją, jako „mniejsze zło”. Na garnuszku Kongresu – a tym samym amerykańskiego wywiadu – była od samego początku paryska Galerie Lambert. Nie umniejsza to zasług Zofii i Kazimierza Romanowiczów. Jeleński był szarą eminencją galerii (ponieważ jego udział w spółce nie był jawny, mógł recenzować wystawy, których był współorganizatorem…).
„Nigdy nie emigrowałem z Polski…” – taki tytuł nosi rozmowa, którą pod koniec życia przeprowadził z Jeleńskim Stanisław Rosiek. Nie świadoma decyzja, lecz historyczna zawierucha sprawiła, że Jeleński znalazł się poza granicami kraju. Ale w ten sposób „kosmopolak”, jak nazywali go Romanowiczowie, deklarował również swoją tożsamość: podkreślał, że posługuje się dokumentami uchodźcy. Nigdy publicznie nie wspomniał, że co najmniej trzykrotnie występował o obywatelstwo: włoskie, brytyjskie i francuskie. W uzyskaniu włoskiego nie pomógł mu biologiczny ojciec, wpływowy polityk Carlo Sforza. Studia na brytyjskich uniwersytetach i zatrudnienie w ONZ-owskich organizacjach także nie okazały się wystarczającą podkładką do paszportu. Najbardziej zaskakująca wydaje się ostatnia, francuska odmowa: kiedy Jeleński złożył podanie, od lat żył i pracował w Paryżu. Z papierów, które Jeleński przekazał Wojciechowi Karpińskiemu wynika jednak jasno: za aktywność homoseksualną Kot był notowany przez policję i dlatego odmówiono mu francuskich dokumentów. Wprowadzona w 1960 roku we francuskim prawie klauzula nazywała homoseksualizm „plagą”. Ustawy przeciwko dyskryminacji w życiu publicznym zostały przyjęte dopiero w 1985 roku. Zrozumiałe, że Jeleński nie mówił o swoich „kryminalnych” kłopotach, dyskrecję zachował również Wojciech Karpiński. Sądzę jednak, że wolno wspomnieć o tym epizodzie teraz – kiedy dyskryminacja z powodu orientacji seksualnej jest w naszym kraju na porządku dziennym i na politycznej agendzie.
W 1974 roku Jeleński delektował się struclą z makiem, którą ktoś przywiózł z Warszawy. Zapewne i dziś odnalazłby ten smak dzieciństwa. Ale rozpoznałby również znane sprzed wojny nacjonalistyczne zacietrzewienie, zaściankowość, patriotyzm zafałszowany i zwrócony przeciw obcym. Obawiam się, że u progu 2022 roku Polska znów nie jest krajem, do którego Kot chciałby wrócić.
ANNA ARNO
Centralny zegar wybił północ, ogłaszając miastu i światu zaranie Nowego Roku 2122. Tysiące, co ja mówię, miliony rąk uniosły się w górę. Niebo rozjarzył grzyb atomowy. Sztuczny jak sztuczne ognie, ale wyglądał jak prawdziwek, symbol wszechświatowej Polski.
Bo było co świętować, odkąd – nareszcie – cały ziemski padół zaludnił wyłącznie Naród Polski. Mieszkańców wszystkich kontynentów wymiotło z posad Matki Ziemi. Po części wskutek n-tych mutacji covida, na których oznaczenie dawno już zabrakło znaków w alfabecie chińskim, ale głównie dzięki przemyślnej dyplomacji polskiej, która póty napuszczała na siebie różne nacje, póki się wzajemnie nie powyrzynały.
Od Alaski po Zanzibar można było odtąd słyszeć Uproszczony Język Polski. Deklinacje i koniugacje skrócono do absolutnego minimum. Z SJP wykreślono raz na zawsze niezliczone słowa, w rodzaju LGBT czy feminizm, a takie określenia jak Asfalt lub Ciapaty straciły rację bytu, bo od chwili opanowania globu lud polski upodobnił się do siebie w szalonym tempie: mysiego koloru włosy, szarobure oczy, wzrost średni. Kobietom zwisały obfite piersi, a mężczyznom piwne brzuchy. W sumie zasób polecanych wyrazów mieścił się w 16-kartkowym zeszycie. I okazało się, że w zupełności wystarczał.
Fot. Renata Gorczyńska
Struktura polityczno-społeczna przedstawiała się następująco: była to monarchia niekonstytucyjna. Głową Globu Polska był nadprezydent, mający pod sobą sześciu podprezydentów, po jednym na każdy kontynent. Jednakże cała siódemka nie dorastała do pięt Cysorzowi powołanemu na ten zaszczytny urząd dożywotnio. Cysorz od razu ustanowił stolicą świata Łomżę, słynącą ze swego bezwarunkowego poparcia dla wszystkiego, co Polskie; nie bez przyczyny działał tam słynny na świat browar. Zajmując triplex na najwyższym, 500-piętrowym pałacu świata, dolne piętra zaludnił rycerzami w zbrojach z tytanu, by dniem i nocą strzegli jego dobrostanu. Wyćwiczeni w rekonstrukcjach historycznych, byli lepsi od husarii, bo tytanowe skrzydła unosiły ich na dowolną wysokość, choć czasami musieli nisko opadać. Cysorz miłościwym wzrokiem omiatał swoje cysorstwo, nad którym nigdy nie zachodziło słońce. „To wszystko moje” było jego ulubioną dewizą. Aha, niemal zapomniałabym o rządzie, który stał nierządem, jak to już w historii bywało. Wiadomo było tylko, że ministrowie uczestniczyli codziennie w burzach mózgów; ich organy były w takich razach połączone szeregowo.
Parlament na Ziemi Polska był nie tylko Niemy, jak to się drzewiej zdarzyło, ale i Głuchy oraz Ślepy. I w ten sposób obradował bez żadnych zakłóceń, nie wadząc nikomu. Nieodzownym elementem togi sędziowskiej stał się kaptur. Prokurator był jeden, ale za to jaki! Miał zresztą do dyspozycji wszelkie najnowocześniejsze machiny elektroniczne, których stale przybywało. Lud nie lękał się podsłuchów, pyszniąc się tym, że nie ma nic do ukrycia.
Górne warstwy nosiły się z krakowska, z nieodłączonymi pawimi piórami u czapek. Zapotrzebowanie na nie było tak wielkie, że samce pawi chodziły z wyskubanymi kuprami, co je bardzo żenowało. I, jak przed wiekami, mężczyźni stali się strojniejsi i bardziej kolorowi od kobiet. Strój niewieści składał się obowiązkowo z opończy lub/i habitu w ścisłe określonej gamie szarości. Ogół paradował w moro lub w koszulkach z emblematami ukochanych klubów. Kontrolowane zadymy zaspokajały jego élan vital oraz – co ważniejsze – instynkt zabijania. Na wszelki wypadek podczas głównych meczów nad stadionami rozpylano z setek dronów gaz rozweselający. I kończyły się te mecze nie bójką, lecz gromkim śmiechem – bez względu kto komu dokopał.
Rozwody już dawno zdelegalizowano. Kobiety rodziły na potęgę, żeby czym prędzej zaludnić olbrzymie połacie ziem. Dzieci od żłobka do wyższych uczelni pobierały naukę rozdzielnopłciowo. Ponieważ książki we wszelkiej postaci zostały obłożone anatemą, wpajano im na zajęciach to, co tylko ślina przynosiła na język instruktorom. Darwin od dawien dawna stał się synonimem sił szatańskich.
Świątynie pękały w szwach udzielając ślubów 24h na dobę. Próba założenia Kościoła Ateistycznego spaliła rzecz jasna na panewce i została uznana za oznakę dywersji, stłumionej w zarodku. Otoczeni robotami i automatami obywatele świata płci obojga nie musieli harować do siódmych potów, więc z niespożytą energią oddawali się prokreacji. Niekoniecznie czynili to jednak na swojej ojcowiźnie. Trwała bowiem gigantyczna translokacja. Transporty z setkami tysięcy ludzi wyruszały dzień w dzień drogą powietrzną i morską, żeby zaludnić opustoszałe przez obcych ziemie. O kierunku migracji decydował los lub miłe słówko pod adresem Straży Narodowej. I tak cząstka szczęściarzy lądowała na Lazurowym Wybrzeżu, podczas gdy większość musiała zadowolić się Kołymą czy Saharą. Ponieważ mimo wysokiego stanu rodności ciągle brakowało rąk do pracy na surowych ziemiach, niektórzy ministrowie zaczęli przebąkiwać o konieczności reaktywacji niewolnictwa. Postanowiono je wprowadzić mimochodem, bez bicia w dzwony i trąbienia w surmy.
Wojny z obcymi narodami ustały, bo zabrakło wrogów zewnętrznych, choć zdarzały się niekiedy zbrojne utarczki, przykładowo krakowiaków i górali. Traktowano je z wyrozumiałością, podobnie jak okresowe napady kiboli. Chłopaki musiały się przecież wyszumieć. Ich siły można było zresztą użyć w obronie interesów partykularnych, jeśli by zachodziła taka potrzeba. Nie znaczy to jednak, że zaprzestano wyścigu zbrojeń. W każdej chwili można było zwołać pospolite ruszenie, a wtedy lud wyciągał spod łóżek bombki neutronowe i kordelasy. Drony czekały na nich na dachu. Po Pegazach z tupotem kopyt nadciągnęły Baliosy, Ksantosy, a nawet karmione ludzkim mięsem cztery konie ze stajni Diomedesa, wszystkie udoskonalone elektronicznie.
Pisarze wymierali śmiercią naturalną, podobnie jak tłumacze języków obcych i nauczyciele tychże. Odejście tej kasty w niebyt mało który z poddanych zauważył, bo większość Narodu czytała statystycznie mniej niż jedną książkę w roku, zapatrzona w Tubę monomedialną. Aktorzy z nieczynnych teatrów przenieśli się do świata reklam i bezwstydnie epatowali bogactwem.
I tej globalnej sielance zagroził zmasowany najazd Jowiszian. Potworny hałas, jaki wydawały z siebie ich otwory gębowe, czułki i macki, zbudził mnie ze snu. Zlana potem, zerknęłam na kalendarz. Waśnie wybiła północ, rozpoczął się rok 2022. Co za ulga – pomyślałam. Przez pomyłkę wdarłam się przez drzwi prowadzące do następnego stulecia.
Odśpiewałam w duchu Odę do radości. Poczułam się wolna jak ptaszę.
Na nocnym stoliku leżała biografia Stanisława Lema otwarta na 320 stronie.
RENATA GORCZYŃSKA
W grudniu ubiegłego roku niechcący otarłam się o Weihnachtsmarkt, jarmark bożonarodzeniowy w Wiedniu. Plac Marii Teresy zmieniono w wioskę prosto z Werandy country, Sielskiego życia czy innego Wiejsko-czarodziejsko. Pod pomnik cesarzowej wciśnięto stragany z wurstem, budy z winersznyclem i kramy z grzańcem. Alejki lepiły się od pierników, wnuki kleiły się do dziadków, dziadek do orzechów kłapał szczękami, wieprzowina skwierczała na rusztach, bombki lśniły, stroiki migotały, a renifery smętnie kiwały głowami na widok tłumów pod sąsiadującym z jarmarkiem Muzeum Historii Sztuki.
Sporą część fasady budynku zasłonił baner. Z ciemnego tła wynurzał się chłopak w potarganej koszuli, portkach przewiązanych sznurkiem, z parcianym workiem na plecach. Obdartus o zmierzwionych włosach, wydętych wargach i rumianych policzkach górował nad pospiesznie skleconą szopką i przyznać trzeba – pasował do magii świąt. W końcu to taki jak on pastuszek powitał w Betlejem dzieciątko.
Chłopak z obrazu Caravaggia nie kłaniał się Jezuskowi. Dopiero co zabił olbrzyma. Ociekająca krwią, odrąbana głowa Goliata nie zmieściła się na plakacie.
O wystawie dzieł Caravaggia i Berniniego pisano wtedy dużo i mocno. W prasie krzyczały nagłówki: Rewolucja w sztuce („Gazeta Wyborcza”), Strach, rozkosz i piękno („Do Rzeczy”), Krwiści artyści („Polityka”). Pisano, że to „barokowy spektakl”, „gra toczy się o rzeczy absolutnie podstawowe: o życie, śmierć i zbawienie” („Tygodnik Powszechny”), że „wystawa bada fenomen wczesnego baroku”, a artyści „stworzyli wizerunek człowieka pełnego targających nim emocji”. I jeszcze, że „nic tego nie pokazuje tak dobrze jak zgromadzone na wystawie obrazy ekstaz, łączące duchowość i zmysłowość, świętość i erotyczną rozkosz ciał”. Zresztą kuratorzy wystawy sami zasugerowali taki odbiór. Gudrun Swoboda, Stefan Weppelmann i Frits Scholten ponazywali ciemne, amfiladowe sale na przykład tak: Zdumienie i zaskoczenie, Przerażenie i strach, Cierpienie i współczucie, Miłość, Ekstaza, Żart.
A ja na tej wystawie widziałam głównie samotność.
W środku panował półmrok. Ekspozycję otwierały portrety: chłopiec Giovanniego Lorenza Berniniego (1599–1680) – pospiesznie złapany i uwięziony w marmurze sąsiadował z Narcyzem Michelangela Merisi da Caravaggio (1571–1610).
KTO SIĘ BOI WŁASNEGO ECHA
Narcyz, młodzieniec o delikatnych rysach twarzy, bladej cerze nakrapianej piegami i odstających uszach, które próbował zasłonić rudymi lokami, często pozował malarzowi. Był oszustem w Grających w karty i aniołem ze skrzypcami w Odpoczynku w czasie ucieczki z Egiptu, ale na tym obrazie klęczy na ziemi i pochylony nad kałużą szuka w mętnej wodzie swojego odbicia. Co go skłoniło do wejrzenia w głąb siebie? Czy na całym świecie nie znalazł nikogo godnego miłości i w sobie samym szukał ocalenia?
Lewą dłoń zanurzył Narcyz, niczym chochlę, w wodzie, jakby chciał wyłowić mieszkającego tam wodnika, wymacać żywego człowieka. Jednak każdy ruch oddala go od siebie, zamazuje rysy, odsuwa od podobizny. Odbicie nie uleczy go z osamotnienia. Może więc klątwa rzucona przez bogów nie była w istocie karą, lecz ratunkiem, wybawieniem? Z serca młodzieńca wykiełkował narcyz, ukorzenił się w trzewiach i wyssał z niego to, co ludzkie. Kwiat nie musi się bać własnego echa, uciekać w autyzm czy jakąś inną wsobność.
OCZY WYGNANYCH
Co wiemy o Meduzie? Że była piękna, miała dziewczęco świeżą twarzyczkę i bujne, skręcone w luźne loki włosy. I te oczy – płonące, błyszczące, pożądliwe. Ona czarowała spojrzeniem. Nieroztropnie rzuciła urok na władcę mórz Posejdona. Potem beztrosko umówiła się na schadzkę w świątyni Ateny. Czy zapomniała, że sowiooka bogini jest zazdrośnicą? Chwilę patrzyła na szczęście swej śmiertelnej rywalki, po czym zmieniła Meduzę w potwora. Odtąd te powabne, długie kędziory wiły się jak jadowite węże, a żarliwe spojrzenie – kaleczyło.
Co czuła piękna – nagle oszpecona? Skazana na odosobnienie? Mało kto potrafi znieść samotność, oswoić wilgotną celę, gdzie jedynymi towarzyszami są pełzające po ścianach cienie. W więzieniu pomaga niepamięć. Czy Meduza zapomniała, czy też każdego dnia tęskniła i natrętnie przywoływała minione czasy? Do tego jeszcze ta tortura myśli o śmierci. Bo do jej izolatki nie zakradali się zalotnicy, lecz oprawcy. Słyszała, jak mówią o niej z pogardą i wywołują z kryjówki, by zabić.
Meduza Berniniego ma głowę chłopca. Bo Meduzą może być każdy przerażający – bo przerażony, zadający ból – bo obolały, dręczący – bo udręczony. Każdy, kto doświadczył cierpienia, odtrącenia i ze wstrętem ucieka od siebie. Twarz z białego marmuru wyraża nie tyle złość, co rezygnację, węże leniwie wiją się wokół skroni, usta z trudem łapią powietrze, zaś zastygłe oczy są oczami wszystkich wygnańców i osaczonych.
MARTWY NIEPRZYNALEŻNY
Giovanni Lorenzo Bernini miał tylko 19 lat, gdy w kamieniu odnalazł Sebastiana, kiedy wyciosał jego porażoną bezwładem rękę i pomarszczoną, wyschniętą skórę. Człowiek z marmuru (przeżyty, przybity, martwy za życia) zwalił się z nóg, jak ktoś zwichnięty, z przetrąconym kręgosłupem, pozbawiony rusztowania ciała. Dosięgły go dwie śmieszne strzały wielkości drzazg. Czy go zabiły? Wątpliwe. Sebastian dogasa z powodu wykluczenia – wyobcowany z armii pretoriańskiej, obcy we wspólnocie chrześcijan, zmordowany niespełnionym pragnieniem przynależności.
W tej samej sali, po przekątnej, jego los się dopełnił – na obrazie Ludovica Carracciego (1555–1619) Święty Sebastian wrzucany do Cloaca Maxima. Niemalże słychać tupot strażników, którzy przywlekli nagie zwłoki nad kanał ściekowy. Zzieleniałe, omszałe, martwe ciało wytłukło się o granitowe krawężniki, stopnie i progi. Malarz ukazał chwilę, kiedy żołnierze rozwinęli brudne prześcieradło i wrzucają trupa do rynsztoka. Za chwilę otrzepią ręce i pójdą do gospody.
ŚWIĘCI MAJĄ NIEBO
Na wystawie dzieła sztuki mijają się lub wpadają na siebie, przekomarzają i droczą, podbijają się wzajemnie i dopowiadają. Ważna jest ich kolejność, interakcje i dystans.
Ten duży, perpendykularny obraz wisiał na wprost wejścia do trzeciej sali. Z daleka rzeźbiona futryna drzwi utworzyła jeszcze jedną, ciężką ramę malowidła. W miarę przybliżania się do płótna przybywało postaci, ich kontury się wyostrzały, odsłaniały się nowe szczegóły, na przykład twarde jak kopyta podeszwy gołych stóp błagalników – akurat na wysokości oczu widza. Madonna różańcowa to scena grupowa. I gdzie tu miejsce na samotność? A jednak.
Pewnego jesiennego dnia 1601 roku Caravaggio zaprosił do pracowni kolegów i kazał im uklęknąć przed Fillidą Melandroni. Do Rzymu przybyła ona w 1593 roku, by wykonywać najstarszy zawód świata i pozować. Była już Świętą Katarzyną i Judytą ścinającą głowę Holofernesowi, teraz Caravaggio obsadził ją w roli samej Najświętszej Panienki… Zatem całkiem udatnie musiała udawać.
Caravaggio odmalował ją wiernie, pokazał nawet meszek pod nosem „dobrej kobiety” (jak w średniowieczu nazywano kurtyzany – bonne femme, bo były dobre dla mężczyzn) i zabrał się za spękane pięty swoich kompanów z mordowni, upozowanych na pielgrzymów.
Ci z obrazu przeszli długą drogę. Brudni, zaniedbani, drzemiący czasem na postrzępionych paltach, wędrowali, gnani jedną myślą: dotrzeć do świątyni i Madonny. Dotarłszy, padli na kolana, prosząc o bogactwo i radość, o dzieci i dobrą śmierć, o szybki upływ dnia i długą noc. Maryja – w workowatej sukni do ziemi – siedzi osobna i szepcze pod nosem: „Nie umiem, nie potrafię. Mam nadwagę, chorą szyję i grymaśnego Jezuska. Dziś mogę wam dać uśmiech, jutro śmierć mojego syna. Święci mają o niebo więcej”. Wskazuje dłonią na Dominika, który obraca w palcach różaniec. Paciorki trą o siebie i wygrywają ciepłą melodię. Wynędzniali błagalnicy natychmiast zapominają o Madonnie i niczym ślepcy wyciągają ręce do mnicha. „Uchroń przed mrozem – proszą łagodnie – odsuń głód”.
NAŻREĆ SIĘ ŻYCIA
Twarz pomięta jak rodzynek, szpiczasta broda, poplamiona skóra, obwisły brzuch, krzywe łydki, pobrużdżone uda i opuchnięte kostki. Oto Satyr. Wygięty unosi nad rozdziawionymi ustami winogrona. Chce się nażreć życia. Zwiędłe szczęki po każdym kęsie powtarzają ruch, jakby rzadkie zęby szukały się wzajemnie. Starzec zajada z apetytem, chce zmielić każde grono, wyssać ostatnie soki, zgromadzić siły na przyszłość. Na wieczność. Pod jego pałąkowatymi nogami rozkraczył się lampart. Pantera w starożytnej Grecji symbolizowała dzikość, potęgę i siłę młodości. Może starość nie zaczyna się od zmarszczek, przywiędłych ust i sflaczałych ud? – pyta twórca Satyra z panterą, Pietro Bernini. Może bierze początek w chwili, gdy czyjaś młodość drażni i zawadza? Chwyciwszy za dłuto, nie miał nawet czterdziestu lat, ale już przemijał, zanikał, odrywał się od życia. Na scenie pojawił się bowiem jego syn – Giovanni Lorenzo, jeden z najwybitniejszych artystów wszechczasów.
Zmierzch zamknął wystawę. W muzealnym sklepie wybrałam sobie bombkę z Meduzą. Plac Marii Teresy iskrzył sztucznymi gwiazdkami i światełkami choinkowymi. Dalej smażył się wurst, kipiało grzane wino, a dziadek do orzechów kłapał zębami.
„Samotny tłum” (tak o tłumie pisał David Riesman) przelewał się między pośpiesznie zbitymi budami i całą tą świąteczną prowizorką. Między nuty Cichej nocy wpadały głośne rozmowy, między choinki wmieszały się prawdziwe futra i sztuczne misie. A z ciemnego tła patrzył na nas Caravaggiowski pastuszek. Dopiero co zabił Goliata, odrąbał mu głowę, chwycił za mierzwę włosów ociekający krwią czerep i rozhuśtał jak szyszkę.
Weihnachtsmarkt chyba nic o tym nie wiedział.
AGNIESZKA KANIA
Do 10 lutego 2022 na Zamku Królewskim w Warszawie można oglądać wystawę „Caravaggio i inni mistrzowie. Arcydzieła z kolekcji Roberta Longhiego”.
O tym, że Ewa Pobłocka pisze, wiem nie od dziś. Mam to szczęście, że naszą damę fortepianu znam od lat. Kiedyś nawet dla niej pracowałam, czas ten wspominam zresztą z wielkim sentymentem. I choć dawno przestałam zajmować się opieką nad artystami, nasze relacje pozostały bliskie. Stąd wiem o Ewy zamiłowaniu i do czytania, i do pisania. Pamiętam, jak duże wrażenie zrobiło kiedyś na niej zaproszenie na łamy „Zeszytów Literackich” i jak później z przejęciem mówiła o tym, że przyjęła zamówienie na wydanie wspomnień. Przesłała mi nawet do przejrzenia rozdział, w którym wspaniałomyślnie i jakże życzliwie wymienia moje nazwisko – czytałam go z niemałym wzruszeniem. W końcu, już w czasie pandemii, rozpromieniona obwieściła, że jej książka się ukazała.
Forte-piano, bo taki nosi tytuł, ukazała się nakładem gdańskiego wydawnictwa słowo / obraz terytoria w tym roku. Trudno o bardziej naturalny tytuł w przypadku pianistki. I równie trudno wyobrazić sobie lepszego wydawcę. Gdańsk to bowiem ukochane miasto Ewy Pobłockiej. Miasto rodzinne, do którego od lat coraz częściej wraca, znajdując przystań w dawnym mieszkaniu nieżyjących już dziś rodziców. Gdańsk pozostaje zresztą ważnym bohaterem jej książki, to od niego wszystko się tu zaczyna i do niego wraca. Miłość Ewy do Gdańska staje się jeszcze wyraźniejsza, kiedy przyznaje, że nigdy nie lubiła Warszawy – choć to tu spędziła większą część dorosłego życia, tu przyszły na świat jej córki i tu rozwijała pianistyczną karierę. Z czułością wraca jednak do Gdańska, by spacerować znanymi od dzieciństwa dróżkami.
Książka przede wszystkim mówi jednak o muzyce. O wielkiej pasji, dzielonej od najmłodszych lat z mamą, wybitną śpiewaczką Zofią Janukowicz-Pobłocką. A także z ojcem, cudownym opiekunem żony i córki, oddanym bezgranicznie obu swym kobietom. Ewa z uczuciem wspomina lata dziecięce i młodzieńcze, wypełnione godzinami ćwiczeń na fortepianie, których jednak nigdy nie postrzegała jako przesadne obciążenie. Od dziecka lubiła występować dla publiczności, głód estrady szybko pogłębiły wspólne koncerty z matką, której akompaniowała przy fortepianie podczas solowych recitali, w tym podczas tournée po Związku Radzieckim. To musiało być wyzwanie dla kilkunastoletniej dziewczynki. Ewa wiedziała już jednak, że fortepian będzie jej przyszłością. I że praca z mamą jest wspaniałą nauką wspólnego muzykowania. Nie bez powodu artystka do dziś lubi występy kameralne. Wielokrotnie towarzyszyła wybitnym śpiewaczkom, jak Ewa Podleś, Olga Pasiecznik czy Jadwiga Rappé. Tworzyła też trio z Markiem Mosiem i Andrzejem Bauerem, a w ostatnim czasie coraz chętniej występuje z córkami.
Jej radość wspólnego cieszenia się muzyką przebija także we wspomnieniach współpracy z dyrygentami, Jerzym Maksymiukiem i Kazimierzem Kordem. Artystka z wdzięcznością pisze, jak wiele się od nich nauczyła, jak wiele wskazówek i wsparcia otrzymała. To niezwykle ujmujące. Podobnie w pamięć zapadają jej opisy wspólnych koncertów z kolegą z Konkursu Chopinowskiego z 1980 roku, wietnamskim pianistą Dang Thai Sonem. To on wówczas zwyciężył, pozostając jednak w cieniu słynnego przegranego, Ivo Pogorelicha. Ewa utrzymała ciepłe relacje z Sonem, jakiś czas temu dali razem serię koncertów, wykonując program złożony z utworów na fortepian na cztery ręce. Próby do niego prowadzili nawet w pociągu, zapamiętale odśpiewując swoje partie w zamkniętym przedziale. To jeden z najbardziej zabawnych, a jednocześnie wzruszających fragmentów książki.
Inne wzruszenia towarzyszą opisom współpracy z wybitnymi kompozytorami – Witoldem Lutosławskim, Andrzejem Panufnikiem, Pawłem Szymańskim. To niebywała gratka, że dzięki wspomnieniom Ewy Pobłockiej – wykonawczyni partii solowych ich koncertów fortepianowych – możemy tutaj dotknąć osobowości samych twórców. Ewa pisze o nich z niekłamanym podziwem, nie ukrywając, jak wiele obaw i zdenerwowania towarzyszyło jej podczas pierwszych kontaktów. Obaw wynikających z poczucia odpowiedzialności – bo powierzyli jej pierwsze wykonanie (lub jedno z pierwszych, jak w przypadku Lutosławskiego) nieznanej dotąd kompozycji.
Ewa Pobłocka jest artystką niezwykle wrażliwą. Muzyka pozostaje dla niej zawsze najważniejsza. Dotknięcie tego, co w niej nienazywalne, nieuchwytne. Szuka tego zarówno w utworach klasycznych, jak i w świecie muzyki nowszej. Jej interpretacja Koncertu fortepianowego Lutosławskiego wydobywa z tego utworu pokłady romantyzmu, o które trudno by w pierwszej chwili podejrzewać tego twórcę. Podobnie w przypadku Koncertu fortepianowego Panufnika – utkana z dźwięków, oniryczna środkowa część tego utworu to w jej wykonaniu poezja najwyższej klasy. Sama jednak, jak przyznaje, na co dzień wraca najczęściej do Bacha.
Życie pianistki obfituje w ważne artystyczne spotkania. Pełne jest podróży, koncertów i niezapomnianych wrażeń. Dzięki wspomnieniom Ewy Pobłockiej możemy przez chwilę pobyć w jej muzycznym świecie. Podziwiać zaangażowanie i pasję, jej oddanie muzyce. Ale także umiłowanie życia – dobrej lektury, wizyt w najlepszych galeriach czy muzeach świata, a także miłych wspomnień dobrych restauracji czy czekoladek przywożonych z Japonii dla przyjaciela. Również kolekcji piór wiecznych czy ołówków przywożonych regularnie z hoteli. Ewa Pobłocka żyje dla muzyki, potrafi jednak odnajdować przyjemności życia także poza nią. Każdy, kto zna ją bliżej, wie, że jej śmiech jest szczery i zaraźliwy oraz że potrafi być wspaniałą towarzyszką do rozmowy.
Wszystko to można znaleźć w forte-piano. Książkę czyta się niemal jednym tchem, tak bardzo autorka wciąga nas w swą opowieść. Opowieść nostalgiczną, ale i niepozbawioną humoru, oddającą hołd ważnym osobom spotkanym na swej drodze, ale czyniącą to w sposób ciepły i autentyczny, pozbawiony patosu. I choć dominują tu wspomnienia pozytywne, pełne dobrych wrażeń, uważny czytelnik dostrzeże także i cień porażki (przegrany konkurs we Włoszech), sporów artystycznych (niewydana płyta z Koncertem Lutosławskiego), czy dojmującej samotności (powroty do pustego pokoju hotelowego po koncertach). Autorka nie kryje też swej krytyki wobec działań artystów obliczonych na pokaz, które jakże bledną w zestawieniu z „najbardziej szarą z szarych sukienek” Marii João Pires, kiedy ta siada do fortepianu i uderza w klawisze. Blichtr i błyskotki nie są bowiem potrzebne prawdziwej sztuce. Ewa Pobłocka wie o tym doskonale.
Są tu wreszcie i, dyskretnie zaznaczone, dylematy matki. Nie da się przecież jednocześnie występować z koncertami na całym świecie i być w domu z dziećmi. Dziś urlopy artystek od koncertowania po urodzeniu dzieci są często spotykane, kiedyś były nie do pomyślenia. Ewa bardzo szybko wracała do grania, zostawiając córki pod opieką męża i niań. I właściwie dopiero teraz, podczas pandemii, miała czas, by pobyć z nimi dłużej. Ale czy to wystarczy, by nadrobić czas? Pianistka przyznaje szczerze, że na to pytanie mogą tylko odpowiedzieć same córki. Obie zresztą również są artystkami: starsza Ewa rozwija karierę śpiewaczki, młodsza Maria studiuje grę na wiolonczeli.
Forte-piano to pod każdym względem pasjonująca lektura. Ewa Pobłocka zaprasza do swego świata, uchylając szeroko drzwi i za kulisy sal koncertowych, i do własnego życia. Pokazuje wartość muzyki, nie tracąc przy tym z oczu samego życia. Dzięki temu każdy czytelnik może czuć się jej opowieścią hojnie obdarowany.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA