1 sierpnia 1921 roku było w okolicy Warszawy bardzo upalnie. Padły wtedy rekordy, których na szczęście jeszcze nie umiemy do dziś pobić, prawie 41 stopni w cieniu. Jak było tego dnia w Jagielnicy nie udało się ustalić, ale być może bardzo podobnie.
Rocznik 1921 okazał się bardzo dobry: nie wiem jak dla przemysłu winiarskiego, ale dla kultury z całą pewnością.
Jeśli chodzi o muzykę: 11 marca urodził się Astor Piazzola, którego, szczególnie w ostatnich latach, pokochałeś za melancholię María de Buenos Aires. 7 lipca przyszedł na świat Stanisław Wisłocki. U Stanisława Wisłockiego brałeś prywatnie lekcje dyrygentury, które przekonały Cię jednoznacznie do tego, że powinieneś zostać muzykologiem (humanistą byłeś zawsze).
W listopadzie, trochę później od Ciebie urodził się Twój kolega, z którym współzakładałeś „Res Facta” Mieczysław Tomaszewski. W styczniu 1921 roku – Krzysztof Kamil Baczyński, a w październiku Tadeusz Różewicz. Dwa tygodnie po Tobie pojawiła się Julia Hartwig, osoba duchowo bardzo Ci bliska, która przeżyła Cię o kilka miesięcy…
Grażyna i Michał Bristigerowie
Spoglądając trochę szerzej: w 1921 roku Nagrodę Nobla otrzymał Anatol France, którego Gospodę pod królową Gęsią Nóżką kazałeś mi czytać, kiedy pisałem doktorat o Busonim. Dlaczego? Och, to zupełnie oczywiste: bo była to ulubiona lektura Karola Szymanowskiego. Mniej więcej wtedy Luigi Pirandello zaczął triumfalnie poszukiwać swoich sześciu postaci; dwadzieścia osiem dni przed Twoim pojawieniem się na tym świecie Ferruccio Busoni ukończył Fantazję kontrapunktyczną w wersji na dwa fortepiany, którą zawsze mi polecałeś i uważałeś za niedocenione Kunst der Fuge XX stulecia. W tym też roku Arnold Schönberg ukończył Suitę na fortepian op. 25 i zaczął uprawiać dodekafonię. Alban Berg sfinalizował Wozzecka, operę, którą zawsze lubiłeś, a która składa się z 1921 taktów (nie licząc sześciu pauz generalnych, które miały antycypować prawykonanie tego dzieła w 1927). W 1921 roku powstała Symfonia liryczna Aleksandra Zemlinsky’ego, której istnienie uświadomiłeś polskiej publiczności na jednym z festiwali radiowych, organizowanych wspólnie z Grzegorzem Michalskim i Elżbietą Markowską, którą czule wspominamy z tego miejsca (spoczywa tak blisko Ciebie i nas, że pewnie to wszystko słyszy).
A skoro już mowa o festiwalach, to chciałem przypomnieć, że właściwie co roku jesteś obecny na festiwalach Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina – Chopin i jego Europa, który to tytuł jest przecież kalką Twojego Szymanowskiego i jego Europy – pierwszego Festiwalu Polskiego Radia z 1997 roku. To było Twoje wspaniałe, trwające niemal dekadę festiwalowe arcydzieło, można powiedzieć – korona artystyczna złotego wieku radiowej Dwójki.
Przy okazji tego Festiwalu napisałeś: „Dziełem, w którym zasadniczy sposób ujawnia się przejście od wczesnej poetyki do nowej, są napisane w 1921 roku Słopiewnie. Dzieło to reprezentuje nową poetykę, co jednak nie oznacza, że żaden z jego elementów nie był obecny w dotychczasowej twórczości Szymanowskiego i tu pojawił się po raz pierwszy”.
Rok 1921 – już kończę tę męczącą wyliczankę – to był także rok Traktatu logiczno-filozoficznegoWittgensteina i Typów psychologicznych Carla Gustava Junga. Wybacz, że przypominam Junga, bo dobrze pamiętam, jak nie znosiłeś psychoanalizy. Ale zastanawiam się, do jakich typów psychologicznych by on Ciebie zakwalifikował. Tak sobie myślę, że przede wszystkim byłeś typem ekstrawertycznym, potrzebującym kontaktu z żywymi, inteligentnymi ludźmi. Byłeś do tego tzw. typem postrzegającym, działającym czasem impulsywnie, ale tylko impulsywnością intelektualną, nie karczemną. Byłeś (dajmy już spokój Jungowi) jak Leonardo, bo często poprzestawałeś na szkicu. To Ci w zupełności wystarczało (odstępowałeś znakomite pomysły innym). I byłeś, truizm, postacią niezwykle ciekawą świata, potrafiłeś nadzwyczajnie improwizować w dowolnym momencie i na dowolny temat.
Miałeś też w sobie silne poczucie wolności, wolności, która zaczyna nam się ostatnio wymykać, co zdążyłeś już ze smutkiem i bezsilną złością dostrzegać jeszcze za swojego życia.
Co się z Tobą działo po 1921 roku wszyscy wiemy, więc nie będę streszczać Twojej biografii. Teresa Torańska, z którą na pewno dużo rozmawiasz spoczywając w tej samej nekropolii, wydobyła z Ciebie wspomnienia, w sposób najpełniejszy i kompletny, o tym co przeżyłeś w czasie wojny we Lwowie, a potem we Włoszech. No właśnie Italia… nie muszę w tym miejscu przypominać jakie miała znaczenie w Twoim życiu.
Z Włoch jednak powróciłeś, do Polski wezwała Cię muzykologia, Twoi ukochani kompozytorzy, których tutaj nie sposób wszystkich wymienić. Rzucę tylko wyrywkowo kilka nazwisk: Sigismondo d’India i żeby pozostać przy Italii: Busoni, Dallapiccola, Petrassi, Sciarrino; dalej Karol Szymanowski ze swoim Królem Rogerem i Słopiewniami, a także, oczywiście Bach, Purcell, Chopin, Brahms, Strawiński, Britten, Szostakowicz, David del Tredici, Wajnberg. Z kompozytorów, których znałeś osobiście – Witold Lutosławski, którego odejście uważałeś za zamknięcie pewnej epoki, także Florian Dąbrowski, Krzysztof Penderecki, a nawet Alfred Schnittke i Edison Denisow, co w poświęconym Tobie, ostatnio wydanym numerze „Res Facta”, jest jasno ukazane.
Krąg Twoich przyjaciół w różnych okresach życia współtworzyli: Tadeusz Borowski, Henryk Krzeczkowski, Józef Patkowski, Jan Stęszewski (pewnie również nas z tego miejsca dobrze słyszy), Basia Toruńczyk, Roberto Salvadori, Paolo Emilio Carrapezza, Amalia Collisani, Helen Geyer, wreszcie Karol Berger – najzdolniejszy, jak mówiłeś, z Twoich uczniów i z pewnością najwybitniejszy. Także przedwcześnie zgasły Maciej Jabłoński. A niemal wokół wszystkich krążyła zawsze czuła i opiekuńcza Grażyna. (Przepraszam, że nie mówię więcej o innych z nas, zgromadzonych tu tak licznie…).
Kochałeś muzykę, ale kto wie czy nie nawet bardziej literaturę. Tomasi di Lampedusa, Nietzsche, Proust, Celan, Rilke, Kawafis, Mann, Carroll, Proust, Petrarka, Szekspir, Magris, Kundera, Goethe. O właśnie – Goethe był chyba szczególnie ważny w Twoich ostatnich latach.
Warunkiem sine qua non wielkiej sztuki był dla Ciebie jej wymiar etyczny. To dlatego z założenia nie pisałeś o pewnym genialnym kompozytorze, który dwukrotnie splamił się pamfletem Żydostwo w muzyce. Wydawało Ci się to niepojęte, że w umyśle tak wybitnym mógł zaistnieć nierozerwalny związek geniusza i ludzkiej kreatury. Ale już inaczej było w filozofii. Heidegger silnie Cię pociągał: tutaj obezwładniający intelekt zdawał się brać górę nad małością człowieka; Heideggerowi wybaczałeś więcej niż Wagnerowi.
Byłeś fenomenalnym wykładowcą uczelni polskich i włoskich. Wykładowcą, który zawsze inspirował, często zawstydzał swoich słuchaczy, aczkolwiek nieświadomie i bez takiej intencji. Na egzaminach bywałeś sprawiedliwy, podobno zwykle łagodny jak baranek. Ale gdy trzeba było potrafiłeś wstawić pałę nawet pięknym, rozkwitającym dziewczynom. Niedawno poznałem jedną z nich, i ona, po z górą czterdziestu latach uważa, że egzamin oblany u Ciebie był najpiękniejszą porażką w jej życiu. Na podstawie swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że byłeś promotorem idealnym. Dawałeś mnóstwo czasu, swobody. Nigdy nie zapomnę naszej rozmowy w Morzu Jońskim, kiedy zanurzony po pas, na moje pytanie, co zrobić, żeby wreszcie się odblokować po trzech latach niepisania doktoratu, powiedziałeś: „napisz pięćdziesiąt stron, to poczujesz się lepiej”. I spokojnie odpłynąłeś w dal, prawie jak syrena Tomasiego di Lampedusa. Miałeś rację: pierwszych pięćdziesiąt stron zrobiło swoje, całą rozprawę przelałem potem na papier dosyć szybko.
Na koniec chciałbym przywołać krótki cytat z Zielonych słów Tuwima i Szymanowskiego (poety kochanego również przez Wajnberga):
A gdy sierpiec na niebłoczu łyście,
W cieniem ciemne jeno niedośpiewy
W białodrzewiu ćwirnie i srebliście
Słodzik słowi słowisienkie ciewy.
Nie wiem, czy tutaj słowiki śpiewają. Mam nadzieję, że przynajmniej raz na jakiś czas. Obiecujemy, że nie będziemy Ci w słuchaniu tych koncertów zbyt często przeszkadzać, ale niekiedy jednak będziemy chcieli to robić. Na pewno też, rozrzuceni po całym świecie, wciąż będziemy Ciebie wspominać. Będziemy o Tobie rozmawiać, Ciebie czytać, o Tobie pisać.
MARCIN GMYS
Tekst wygłoszony nad grobem Michała Bristigera w przeddzień 1 sierpnia 2021 roku. 16 grudnia 2021 roku mija 5. rocznica śmierci Profesora.
Wenecja to nieustanne przeglądanie się: w wodzie, w szkle. Ulotność i klaustrofobia. Vaporetto na Canal Grande, 16 kwietnia 2011.
„Kanał”, Wenecja 2011, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp
9 listopada 2021
ELŻBIETA LEMPP
Panu Z
Ongiś, kiedy mieszkałam w NYC, prenumerowałam „The New York Review of Books”, najpierw zagłębiając się w lekturę ogłoszeń drobnych pod nagłówkiem Personalne. Dawały mi one bez ruszania się z domu wgląd w zwyczaje erotyczne tamtejszych ludzi pióra albo za takich się podających. I systematycznie natrafiałam na anons takiej oto treści: „Poeta emeritus poszukuje towarzyszki na resztę życia albo na kolację”. I tu muszę zacytować końcowe zdanie w oryginale: „Dutch treat, naturally”, czyli każdy OCZYWIŚCIE płaci za siebie. Owszem, są feministki, które domagają się takiego traktowania w knajpie, ale to one o tym decydują. A tu staruch bezczelnie udaje, że idzie z duchem czasu. W tym ogłoszeniu wykupionym chyba na kilka lat chodziło przecież o zwykły podryw. Skoro prenumerator zamieszczał je z taką częstotliwością, to raczej nie pojmował, w czym tkwi zasadniczy błąd.
Wzbudzało to mój wewnętrzny chichot, bo przecież był to anons raczej odstręczający niż zachęcający do randki ze skąpym dziadersem, którego na dodatek opuściła znudzona nim Muza. Nigdy przedtem nie słyszałam o emerytowanym poecie. Może satyr planował jednorazowe schadzki, po których żadnej ze stron nie chciało się nawet myśleć o wspólnym spędzeniu reszty życia, a pewnie i następnej godziny.
A jednak kobiety z upodobaniem polują na poetów, choćby i wierszokletów. Na dowód zacytuję fragment powieści autobiograficznej Martina Amisa w wartkim przekładzie Katarzyny Karłowskiej Opowieść wtajemniczonego, którą właśnie podczytuję przy samotnych posiłkach: „Kiedy byłam mała – mówi ukochana autora w rozmowie z Philipem Larkinem – po drugiej stronie ulicy mieszkał tak zwany poeta, który wyglądał jak Quasimodo, no wie pan, jedno oko tu, a drugie tam. Chyba nigdy niczego nie opublikował, tylko chodził i opowiadał, że jest poetą. I ciągle ustawiała się do niego kolejka babszytyli gotowych uprzątnąć gnój z jego kawalerki, donosić mu piwsko i obiadki… To jedno z tych praw natury. Kobiety lubią poetów”.
Wątek ten rozwinę w dalszej części. Najpierw zajmę się ogólną charakterystyką dzieła.
Najnowsza powieść Amisa syna, a napisał ich w sumie piętnaście i zgarnął za nie wiele nagród, wydaje się – być może celowo – rozbałaganiona. Takie życiopisanie podzielone na rozdziały i mniejsze cząstki, które nieco porządkują materiał, ale są niechronologicznie ułożone. Do tego autor zarzuca nas odnośnikami złożonymi nonparelem, co by wskazywało na jego nieposkromioną gadatliwość. Człowiek na nich oczy sobie wyślepia. Historia o jednej z jego kochanek, cytowanej wyżej Phoebe, wydaje się zakończona rozstaniem, aż tu znienacka kobieta wraca po latach jako mścicielka, zadając Martinowi potężny cios. Sugeruje mianowicie… eee, nie będę zdradzać, co obmyśliła.
Powieść jest napisana wedle znanej powszechnie definicji Stendhala – to taki worek, do którego można wszystko wrzucić. Amis wprowadza do niej tematykę jakby prosto z kursów creative writing, które prowadził na uczelniach w Wielkiej Brytanii i w Stanach. I wtedy zwraca się wprost do czytelnika, jakby swojego studenta. Jego rozprawki o pisaniu literatury są momentami pouczające, ale niekiedy oczywiste i nudnawe, jakby spisane na chybcika z notatek do własnych seminariów. Są jednak przydatne dla adeptów sztuki operowania słowem. I naszpikowane cytatami z literatury anglo-amerykańskiej, bo autor jest bez wątpienia erudytą. Wystarczy wspomnieć, że indeks tej quasi-powieści liczy sobie dziesięć stron, czego nie powstydzi się niejedna praca naukowa. Jest i bibliografia. W ten sposób czytelnik może sobie zafundować ekspresowy kurs literaturoznawstwa oraz umiejętności pisania artystycznego na okazyjnych warunkach, bo w cenie książki. I to opasłego, bo liczącego ponad sześćset stron tomu.
Jego autor poświęca wiele miejsca precyzyjnemu dobieraniu słów, w ogóle smakuje słowa, ostrzegając przy tym przed komunałami. Zgoda, ale na przykład mój wykładowca z creative writing na New York University oświecił naszą grupę, zajmując się budową zdania. Strona czynna – mówił – jest stroną sprawcy, a bierna – ofiary. Podkreślał, że nie istnieją synonimy, bo każde słowo ma inną konotację i zabarwienie emocjonalne. Wskazywał na siłę zdania, gdy się dobierze odpowiednio mocny czasownik. Pokazywał, jak można manipulować czytelnikiem za pomocą różnych tricków bez używania w tekście ani jednego przymiotnika, bo te najczęściej odnoszą się do emocji, czyli są stronnicze. Toteż akurat dla mnie rozważania Martina Amisa nie są zbyt odkrywcze.
Nie zazdroszczę mu posiadania ojca – głośnego pisarza i poniekąd skandalisty, bo to skazuje na jawną bądź skrytą rywalizację. Weźmy taką parę Dumasów. Ojciec produkował powieści płaszcza i szpady z szybkością działa armatniego, syn odniósł sukces właściwie jednorazowy, łzawą Damą Kameliową. Wyobrażam sobie, jak gryzł paznokcie, widząc w domu rodzinnym rosnącą stertę nadzwyczaj popularnych czytadeł autorstwa ojca.
Martin był właściwie od dziecka skazany na pisanie, wzrastając w środowisku cyganerii londyńskiej lat pięćdziesiątych. Można powiedzieć, że wyssał to z whisky ojca. Kingsley Amis został w Opowieściach… uwieczniony z kumpelską sympatią, a nawet z pewnym podziwem dla jego chlania i licznych miłostek. O jego dziełach Martin wspomina marginesowo.
Po ojcu odziedziczył skłonność nie tylko do pisania, ale i do picia, co – jego zdaniem – jest cechą dominującą u większości pisarzy. Tłumaczy to następująco: siedzi sobie człowiek nad kartką papieru przez cztery godziny od rana, a potem zieje czarna dziura, którą należy zalać. Można popijać w zaciszu gabinetu, ale lepiej odwiedzić któryś z niezliczonych barów w londyńskim Soho (czy w nowojorskim SoHo) w towarzystwie jeszcze mocniej pijącego przyjaciela – Christophera Hitchensa o ksywce Hitch, wybitnego krytyka literackiego, a przy okazji trockisty. I to on właśnie jest jednym z trzech bohaterów tej powieści z życia wziętej. Ich dialogi w oparach whisky o życiu, kobietach i literaturze są po prostu niezrównane.
Sam Amis określa się mianem centrolewicowca, ale nie żywi specjalnej urazy do ojca za niegdysiejsze komunistyczne partyjniactwo. Przeszło mu po rewolucji węgierskiej 1956 roku. Generalnie biorąc, w Opowieściach… pada wiele uwag na temat ojców. Ich wpływ na kształtowanie osobowości synów wydaje się ważniejszy niż studia na Oksfordzie, alma mater Amisa młodszego.
Dzisiejszy wzięty powieściopisarz o imponującym dorobku przetłumaczonym na blisko czterdzieści języków zaczynał jako dziennikarz w szacownych pismach, jak „New Statesman” czy „Times Literary Supplement” i specjalizował się w dogłębnych wywiadach z głośnymi pisarzami, traktując je jako dodatkowe studia. Tu akurat doskonale go rozumiem. Redakcje wysyłały go nie szczędząc wydatków na rozmowy nie tylko lokalnie, ale i na inne kontynenty. W Chicago młody Martin poznał Saula Bellowa, jeszcze przed nagrodzeniem go literackim Noblem. Z tej wizyty wywiązała się przyjaźń na całe życie, opisana w książce wyrywkami.
Amis Młodszy podziwiał autora Herzoga za jego wspaniałą realistyczną prozę, wierną do ostatniego szczegółu pamięć i joie de vivre. Konus – jak o sobie sam mówi, widział w starszym pisarzu okaz męskiej urody i pulsujący intelekt. W rodzinie Bellowów nie przyniosło mu to chluby, co poniekąd powtarza historię Tomasza Manna, wyrodka w oczach burżujskiego rodu. Ojciec Bellowa uważał syna za nieroba, który coś tam skrobie, zamiast poważnie zająć się biznesem. Dodatkowo irytowały go liczne jego żony, w sumie bodaj sześć i pięcioro dzieci z nimi spłodzonych. Ostatnia z nich, dawna (a jakże) studentka o wdzięcznym imieniu Rosamund, była młodsza od męża o pół wieku. Nawet liberałowie unosili brew. Okazała się najtroskliwszą i oddaną opiekunką, gdy Bellow około osiemdziesiątki zaczął tracić pamięć. Jego zmagania z alzheimerem Martin Amis opisuje z empatią i rosnącym przerażeniem. Poświęca tej straszliwej chorobie sporo miejsca, powołując się także na końcówkę życia Iris Murdoch, którą nie raz odwiedzał. Wyczuwa się jego własny lęk przed wymóżdżeniem.
O ile w wypadku noblisty autor Opowieści wtajemniczonego nie zdradza tajemnic sypialni, choć posiadanie sześciu żon, na szczęście nie naraz, sporo mówi o jego libido, to Philipa Larkina nie oszczędza, obficie cytując przykłady z jego wierszy. Znał zresztą osobiście tego świetnego poetę zaprzyjaźnionego z jego ojcem i nieprawdopodobnego wręcz dziwoląga, zwłaszcza w sferze erotycznej. Brzydki, niezgrabny i – co tu ukrywać – porąbany psychicznie Larkin miewał amatorki swego ciała i ducha nawet niekiedy na zakładkę, jak pisze Amis, powołując się na jego biografię, ale w istocie chciał egzystować solo, bo był nieporadny w łóżku i wolał zaspokajać się własnoręcznie. Gustował w pornosach i potajemnie zaglądał do sklepów z towarem erotycznym. Żeby nie było wątpliwości, nie ukrywa tego intymnego faktu w swojej poezji. W ogóle prokreacja czy choćby przymiarki do niej budzą w nim coś na kształt odrazy. Pierwszy wers jednego z jego najbardziej znanych wierszy brzmi:
Jebią ci życie mamcia z tatkiem
albo:
Znów miłość, dziesięć po trzeciej walę sobie konia
(O tej porze to już ją chyba zabrał do domu?)
W sypialni gorąco jak w piekarni […]
Ktoś inny obmacuje jej cycki.
A zatem: nieśmiały, wręcz mumia w łóżku, i nadzwyczaj śmiały w wersach. Do tego zazdrośnik. Czego się człowiek dowiaduje z literatury pięknej! Niewtajemniczonym może się wydawać, że zasznurowany seksualnie pisarz tworzy wyłącznie ody czy epitafia, stroniąc od tematów tabu. A tu figa. Słowa i sytuacje na „f” padają w poezji Larkina gęsto.
Pisząc o swoich trzech przyjaciołach Amis junior taktownie zabrał się do tego tematu dopiero po ich śmierci. Zwłaszcza choroba nowotworowa Hitcha i jego świadome odchodzenie głęboko go poruszyły. Byli rówieśnikami, zbliżyli się do siebie podczas studiów. No, ale kreśląc sylwetki ich kobiet i zawiłych z nimi relacji nie czekał, aż i one oddalą się w niebyt. I tu się wyłania pewien problem, a mianowicie potencjalnie wściekła reakcja sportretowanych. Można oczywiście zmienić ich imiona, zasłaniać się określeniem gatunkowym „powieść”, udać się w długą podróż zaraz po publikacji. Ale łatwo nie jest. Wiedział coś na ten temat Honoriusz Balzak, zbierając materiały do swojej Komedii ludzkiej na rautach i balach. Po prostu zrzynał z życia. W miarę ukazywania się kolejnych tomów bywał coraz częściej źle widzianym gościem na paryskich salonach.
Martina Amisa ratuje z tych opresji poczucie humoru i zdrowy dystans do siebie. Zresztą i sam się zwierza. Choć dwukrotnie żonaty i ojciec gromadki dzieci, najwięcej miejsca w powieści poświęca wspomnianej Phoebe. Bo rzeczywiście – trudno sobie wyobrazić bardziej dziwaczną wybrankę, która pierwszego wieczoru sama zaciąga go do łóżka, żegnając go słowami, że więcej się z nim nie spotka. Taki ma zwyczaj – od czasu do czasu spędza noc z nieznajomym i zaraz potem stawia szlaban. Młodszy od niej o siedem lat Mart (tak go nazywa) ze wszystkich sił stara się utrzymać ten związek. I dopina celu, bo romans ciągnie się przez pięć lat. Rzecz w tym, że seksu w nim jak na lekarstwo, bo oblubienica sobie nie życzy, a stopnie wystawiane kochankowi są bliskie pały. Te idiosynkrazje Phoebe mają swoje uzasadnienie w traumie przeżytej w dzieciństwie, ale o tym Mart dowiaduje się poniewczasie. Na czytelniku sprawia wrażenie masochisty. Ale zastanówmy się: lepsze to niż brutal i mizogin. Zresztą nie jest bynajmniej rozpustny. Kiedy robi rachunek sumienia, okazuje się, że był z sześcioma czy siedmioma kobietami. Nie jest to liczba powalająca. Użył sobie natomiast w roli wykładowcy, bo studentki amerykańskie same składały mu jednoznaczne oferty. Wtedy, a mowa o latach siedemdziesiątych, takie intymności nie były karane ani więzieniem, ani ogniem piekielnym.
Jan Lebenstein „Au comptoir”. Ze zbiorów Krzysztofa Musiała.
Na przełomie wieków za temat stosunków damsko-męskich w wyzbytym wszelkiej zasłony ujęciu wzięły się hurmem amerykańskie pisarki. Niektóre z ich dzieł miałam pecha tłumaczyć, biedząc się nad słownictwem dotyczącym coitusa. Otóż bohaterki tych powieści(deł) brały sprawę w swoje ręce i szczodrze dzieliły się technicznymi aspektami penetracji, wielokrotnego orgazmu, figur, itd. To takie, które mawiały o sobie I fucked him, coraz częstsze zjawisko także w dialogach filmowych. Amis Młodszy tego nie robi. W akcie seksualnym interesuje go to, co przed i po. Zagłębia się w introspekcję, zamienia w słowa swoje myśli, a nie czynności. W pewnym momencie po prostu zapada kurtyna. No prawie.
Nie chciałabym wmówić czytelnikom, że całość książki jest poświęcona udrękom i ekstazom życia we dwoje. Kolejnym tematem tej powieści autobiograficznej jest bowiem Ameryka, gdzie Amis junior przeniósł się na stałe ze swoją drugą żoną – amerykańską pisarką żydowskiego pochodzenia. Najpierw zwala się na niego wielkie doświadczenie ataku terrorystycznego na World Trade Center – to w skali globalnej. A w skali personalnej – pożar kamienicy na Brooklynie wskutek zapchanego komina. Po mieszkaniu zostają zgliszcza. Pożar trawi meble, książki, dokumenty. Na krótko Amis z córeczką doznają poczucia bezdomności, co jest – jak podkreśla – stałym udziałem kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców Wielkiego Jabłka. Jego żona w tym czasie przebywa w ich letnim domu na Florydzie i na wieść o pożarze histerycznie krzyczy przez komórkę, żeby uratować dywanik, pamiątkę rodzinną.
Podejmując temat twórczości Kurta Vonneguta, którego wysoko ceni jako twórcę nowoczesnej powieści amerykańskiej, Amis wspomina o pożarze i w jego domu, spowodowanym niedbale rzuconym niedopałkiem. O ile jednak on sam dość szybko otrząsnął się z domowej katastrofy, to nieszczęsny Vonnegut już nie odzyskał równowagi duchowej i praktycznie przestał pisać. Na dodatek odeszła od niego kolejna żona. Strasznie mi się go zrobiło żal, bo i ja kiedyś przeprowadziłam z nim długi wywiad dla magazynu „Gazety Wyborczej”. W sobotni poranek twarz wielkiego pisarza była zmięta jak ścierka, ale z tej okazji wstrzymał się od picia i mówił bardzo zajmująco, choć skojarzenia miał czarne.
Amis praktycznie nie podejmuje kwestii porządku społecznego w swoim kraju rodzinnym. Za to jako przybysz wyostrzonym wzrokiem spogląda na tę parodię Utopii, jaką jest Ameryka i nie szczędzi słów pogardy pod adresem prezydenta Trumpa. Ale patrzy na to wszystko trochę z boku. Jak to śpiewa Sting, jest An Englishman in New York.
O czym jest więc ta nibypowieść? O miłości i śmierci, o przyjaźni i piciu. Ale przede wszystkim o literaturze.
RENATA GORCZYŃSKA
Tory stukotem kół odmierzają odległości pomiędzy małymi stacjami. To na nich zaczynają się podróże, które zapisuję, to one są pierwszym miejscem, skąd ludzie wyruszają przed siebie. Ruch ten ma tajemniczą przyczynę, ale odbywa się niezmiennie.
Ludzie wsiadają, wyjeżdżają i odchodzą. Przed oczami przemykają mi czasami tylko ich cienie. Widzę, jak rzeczywistość pęka w miejscu, gdzie akurat pada mój wzrok. Wszystko dzieje się szybko, jak umykający za oknem krajobraz.
***
Szymon Wiesenthal urodził się 31 grudnia 1908 roku. Był dosłownie i astrologicznie człowiekiem pogranicza, na świat przyszedł bowiem na granicy cesarstwa Austro-Węgierskiego, kiedy XIX wiek zmierzał ku kulminacji I wojny światowej, dorastał natomiast w czasie przejściowym między wydarzeniami z Ypres i Sommą a Auschwitz i Hiroszimą. Zmarł już w XXI wieku, kiedy rodzinny Buczacz niewiele przypominał miejsce jego narodzin.
Buczacz przez stulecia był niszczony i odradzał się na nowo. Miasto w połowie XVII wieku oblegali Kozacy mordując wszystkich Żydów jakich napotkali na drodze, a parędziesiąt lat później Osmanowie spalili je doszczętnie. W 1894 roku wybuchła epidemia cholery, pochłaniając tysiące ofiar w całym powiecie. Podczas I wojny światowej miasto zostało zniszczone przez Rosjan w 1914 roku, szczególnie ucierpiało wtedy centrum zamieszkane przez Żydów. Dwa lata później, podczas ofensywy Brusiłowa, która pochłonęła dwa miliony istnień samych tylko carskich żołnierzy, Buczacz został kolejny raz spalony. Ludność cywilna cały rok była terroryzowana przez Kozaków aż do upadku carskiej Rosji. Dochodziło do gwałtów, rabunków i morderstw.
Przed I wojną światową Buczacz zamieszkiwany był przeważnie przez Polaków i Żydów, zaś w pobliskich wsiach żyli głównie Ukraińcy. Miasto leżało na samym krańcu cesarstwa i żyło własnym tempem, więc było idealną przestrzenią dla ludzi wyjątkowych, bo z tego pomieszania z poplątaniem, wschodniej egzotyki, poczucia opuszczenia i austriackiej nonszalancji tworzyła się mieszanka na wskroś interesująca. Przodkowie tutejszych Żydów jeszcze na początku XIX wieku pielgrzymowali do cadyków, by sto lat później uchodzić za światowców. To bowiem w tutejszym gimnazjum, będącym dzisiaj szkołą średnią, uczyli się między innymi Szmuel Agnon, Emanuel Ringelblum czy właśnie Szymon Wiesenthal.
Agnon, późniejszy noblista w dziedzinie literatury, opisywał położenie Buczacza niczym rajską krainę. Nie dziwię mu się, miasto otoczone jest wzgórzami i rzeką, naokoło roi się od gęstych lasów. Z południa, okolic Czerniowców i Zaleszczyk, wieje ciepły wiatr. Czas leci tutaj niespiesznie, przekonałem się o tym w knajpie, czekając na kwas chlebowy i wpatrując się w drobinki kurzu unoszące się nad ziemią. W marszrucie kłębili się ludzie, temperatura w cieniu wynosiła około czterdzieści stopni powyżej zera, a kierowca spokojnie palił papierosa w cieniu budynku.
Macewy dzieci cadyka Abrahama D. Wahrmana – rabina Arie Lejba i Ejdeli Sary Rachel, Buczacz 2017, fot. Marcelina Jakimowicz
Kręciłem się po tutejszych uliczkach bez celu i ładu. Co chwila musiałem przystanąć pod drzewem lub kamienicą, aby odpocząć od upału; tego dnia przeżywałem swoje love story ze światem, Buczacz bowiem przypominał mi moje tereny dzieciństwa, ale miał w sobie wyjątkowość galicyjskich miasteczek, tę nieoczywistość co do swojej przeszłości i przyszłości. Nie myślałem o niczym konkretnym, chłonąłem jedynie obrazy i zapachy, jakby to wszystko miało trwać wiecznie, a ja żyć wiecznie. Upał lał się z nieba, aż w końcu dotarłem na tutejszy kirkut, który znajduje się na wzgórzu, gdzie nie było żadnych drzew, jedynie ściernisko i macewy. Omal nie zemdlałem z gorąca, patrząc na spustoszone nicością piękno tego świata.
Żółto-czarne słońce, jak flaga dawniej Austrii, sprawiło, że musiałem zbiec z pagórka jak najszybciej i zatrzymać się w budynku tutejszego dworca autobusowego. Przez parę minut siedziałem z zamkniętymi oczami i głową blisko betonu, aby lekko się schłodzić. Wystarczyło przestać patrzeć, aby świat po niedługiej chwili stał się już innym miejscem, „przestrzenią bez”, naznaczoną nicością. Przez kilka godzin chodziłem po tych samych ulicach, czując całkowitą jedność z tym miejscem, aby znowu poczuć się obcym. Mrok i przemijanie są bowiem silniejsze niż życie, co zauważyłem na pobliskim kirkucie, który powoli odchodził w przeszłość jak ten – podobno największy – w niedalekich Brodach.
Od lat chodziłem w ten sam sposób i pisałem o tych samych sprawach, aby znaleźć formę, która wyraziłaby spustoszenie. Chciałem wychodzić sens, znaleźć dowody, że nasze życie nie dzieje się bez powodu, ale na każdym kroku natrafiałem jedynie na przypadek, chaos i nicość. Piłem więc coraz więcej piwa, aby wypełnić tę pustkę we mnie, ale i tak krótkie momenty euforii zmieniały się w coraz dłuższe chwile całkowitego smutku. Kruchość i zagłada ludzkich istnień stawała przede mną za każdym zakrętem, który pokonywałem. W bezpańskich oczach psa widziałem chęć życia i smugę cienia. Czarna żółć nie dawała o sobie zapomnieć. Dlatego pomiędzy stacjami Nikolskoje a Sałtykowska człowiek, który spędził dużą część życia w pociągach, pisał: „Rozumiecie teraz, dlaczego jestem najsmutniejszy ze wszystkich moczymordów, najniepoważniejszym ze wszystkich idiotów, ale i najposępniejszy ze wszystkich gównojadów. Dlaczego jestem jednocześnie durniem, demonem i pleciugą?”.
Momentami już nie umiałem mówić we własnym imieniu. Cytowałem, pisałem o innych, zapadałem się w ciemność, ale przecież też widziałem, że trawa i drzewa w Buczaczu rosły, natura bowiem działa według własnych zasad, nie zna dobra czy zła, lecz robi swoje i wtedy odkrywałem, że ja również powinienem robić swoje. A następnie pogodzić się ze skończonością życia, istnienia innych i wszystkiego naokoło, bo taki jest los i tak działa czas – niezmiennie, po swojemu, za nic mając ludzkie prawa i wyobrażenia.
Nie trzeba wielkich zbrodniarzy, aby popełniać wielkie zbrodnie, czasami wystarczy zwykły biurokrata, przykładny mąż czy zwykły idealista jak Eichmann. Jego obrońca, dr Servatius, twierdził, że działania nie mają z góry przypisanych wartości moralnych, to zwycięzcy nadają im sens. W pogoni za wydajnością, czy to była wydajność w mordowaniu, czy produkowaniu przepisów, naziści nie znali ograniczeń, ich celem była gargantuiczna przesada, dlatego ostatecznie zabijali siebie i własne dzieci. Byli gotowi do działań, które brzmiały nieprawdopodobnie, ale były możliwe. Myśleli, że uczestniczą w „nadludzko nieludzkich czynach” lub wspaniałych i doniosłych wydarzeniach, a w rzeczywistości tylko powiększali pustkę, szerząc śmierć. Przyspieszali działanie czasu.
***
Z prawie siedmiu tysięcy Żydów zamieszkujących Buczacz II wojnę światową przetrwała garstka. Wraz z nimi skończyła się pewna epoka.
Omer Bartov pisze: „Alicja Jurman […] w czasie okupacji niemieckiej spotkała się z różnymi postawami po stronie ludności nieżydowskiego pochodzenia. Jednego brata zabrała jej sowiecka brutalność, kolejny padł ofiarą nazistowskiej pracy przymusowej, trzeci – denuncjacji miejscowej ludności, najmłodszy zaś – ukraińskiego policjanta. Ojca zamordowano wcześnie, już w akcji rejestracyjnej; matka, wydana przez polską sąsiadkę, została zastrzelona na jej oczach tuż przed ostatecznym wyzwoleniem. Samą Alicję ojciec jej najlepszej przyjaciółki, który wstąpił do policji ukraińskiej, przekazał gestapo. Przez dłuższy czas ukrywał ją ekscentryczny, starszy polski szlachcic mieszkający na skraju wioski, «wspaniały, piękny człowiek», nieprzejmujący się groźbami miejscowych Ukraińców. Po ucieczce z miejsca masowej egzekucji została wydana przez miejscowego chłopa, lecz sprowadzony przez niego żołnierz puścił ją wolno, mówiąc: […] «Przecież ty, dziewczyno, jesteś niewinna». Zatem zarówno fakt, że ona sama przeżyła, jak i morderstwo członków jej rodziny, były w dużej mierze wynikiem wyborów dokonanych przez sąsiadów i obcych jej ludzi”.
Buczacz i inne galicyjskie miasteczka przestały być wieloetniczne i utraciły swój wielokulturowy charakter. Wskutek działań historii śmierć na tych przestrzeniach stała się zmechanizowana i straciła swój wyjątkowy charakter, co też sprawiło, że ludzie przestali przeżywać żałobę, która przecież powinna trwać długie dziesięciolecia; przyjęto te wydarzenia z niepokojącą dozą spokoju i ludzkość ruszyła do przodu. A przecież miliony zamordowanych Żydów istnieją w wypartych wspomnieniach, Zagłada zaś jest fundamentem i zarazem zwieńczeniem historii.
Ratusz w Buczaczu, 2017, fot. Marcelina Jakimowicz
Agnon pisał o Buczaczu: „W naszym mieście nawet ulice i targowiska spełniały zadanie zawarte w znanym wersecie: «Na placach i na ulicach rozbrzmiewać będzie śpiew mądrości»”. Parędziesiąt lat później ulicami płynęła krew, a człowiek nigdzie nie mógł czuć się bezpiecznie, co było zaprzeczeniem śpiewu i mądrości. Galicja stała się cmentarzyskiem, po którym ciągle spacerujemy i udajemy, że nic się nie stało. W ten sposób dokonuje się rozpad świata, niezauważalny, bo wynikający z niepamięci, więc już sami nie potrafimy odróżnić budowania od niszczenia”.
Jeszcze jeden cytat z Agnona: „A że kronika miasta spłonęła i miasto Buczacz zostało zgładzone, i wskutek dzisiejszych nieszczęść ulegają zapomnieniu dawne dzieje, pomyślałem sobie w duchu: Nie!! Nie można dopuścić, aby piekło dnia dzisiejszego wyrzuciło z naszej pamięci piekło widziane przez szamesa. Musimy też z całej tej opowiedzianej historii wyciągnąć właściwe wnioski. Bez tego świat może znowu będzie takim sam, jaki był”.
Stąd wywodzi się również moje „nie”. Nie chciałbym umrzeć, bo śmierć to zło, ale wolałbym się nie narodzić.
***
W konstrukcji świata istnieje możliwość pojawienia się zła nie do opisania.
Wszechświat rozpoczął się od osobliwości i do tego stanu może kiedyś powrócić.
Te dwa zdania oznaczają jedno i to samo. Nic nie wiemy i zmierzamy gdzieś na oślep. Przyspieszamy: wpierw szliśmy na piechotę, następnie osiodłaliśmy konie, a później lokomotywy zaczęły przecinać noc.
***
Zaraz po wybuchu I wojny światowej rodzina Ringelblumów przeniosła się z Buczacza do Nowego Sącza – miasteczka łączyła kolej transwersalna. Uciekali przed pogromami, a Beskidy wydawały się bezpieczniejsze. Wschód Galicji przez długi czas miał być trawiony przez ogień, od I wojny światowej, przez konflikt polsko-ukraiński, aż po bolszewicką ofensywę, której okropieństwa opisał Izaak Babel. Sztetle przechodziły z rąk do rąk, palono, grabiono i gwałcono. Autor Opowiadań odeskich pisał: „Wczoraj byli tu Kozacy esauła Jakowlewa. Urządzili pogrom. Rodzina Dawida Zysa. W mieszkaniu leży starzec o wyglądzie proroka, nagi, chrypiący astmatycznie, starucha z rozpłatanym gardłem, dziecko z odrąbanymi palcami, niektórzy jeszcze dyszą, słodkawy i mdlący odór krwi, wszystko splądrowane, chaos, matka nad zarżniętym synem, zgięta w kabłąk staruszka, cztery trupy w szopie, krew pod czarną brodą, pławią się we krwi. […] Rabin ukrył się, po jego domu też buszowali, aż do wieczora nie wychylał się z dziury. Piętnaścioro zabitych: 70-letni Icek Galer, Dawid Zys – 45-letni szames, jego żona i 15- letnia córka, Dawid Trost, rzezak, jego żonę zgwałcono”.
Domy płonęły, ludzie cierpieli, stary świat kończył się. Była to zapowiedź tego, co wydarzyło się dwadzieścia lat później. Krótkotrwałe wprowadzenie do koszmaru, który miał ostatecznie przerwać wielowiekowe istnienie Galicji.
Człowiek mordując myśli, że nauczy się żyć. Historia jednak ukazuje cały bezsens jego zachowania, które z pustki wychodzi i w pustkę się zmienia. Wystarczy popatrzeć na historię Brodów, Brzeżan czy Buczacza.
Pomiędzy 1914 a 1920 rokiem miasteczka na Wschodzie doświadczały ciągłych pogromów. Porównać je można było tylko z czasem powstania Chmielnickiego, kiedy to szacuje się, że zostało wymordowanych około 25 procent Żydów zamieszkujących te tereny.
Nie wiem czy historia lubi się powtarzać, ale ludzie pragną nienawiści dla niej samej, więc wymyślają tylko nowe sposoby zadawania cierpienia.
Wnętrze ohelu cadyka Awrahama Dawida Wahrmana, Buczacz 2017, fot. Marcelina Jakimowicz
W 1917 roku w Buczaczu został zamordowany Azriel Mosze. Strzegł świętych ksiąg, co spisał Szmuel Agnon. Oprawcy nie mieli dla niego i ksiąg żadnej litości. Wyłupili mu oczy, by nie mógł czytać, wyrwali mu język, by nie mógł powtarzać słów, obcięli mu palce, by nie mógł pisać. Ich rządza niszczenia była niewyczerpana. Dlatego słusznie rodzina Ringelblumów uciekła z Buczacza do Nowego Sącza, unikając podobnego losu. Miasto nad Dunajcem przez ten czas było oazą spokoju, jego mieszkańcy zaś o wojnie mogli dowiadywać się z gazet.
W 1919 roku Emanuel Ringelblum ukończył nowosądeckie liceum, a rok później zdał egzamin maturalny. Następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie studiował pod okiem Marcelego Hendelsmana i Ignacego Schipera. Pisał, że „ z powodu katastrofy z lat 1648-1658 […] na kresach wschodnich i południowych, na Ukrainie, Podolu i byłej Galicji, istotnie najbujniej rozwinęła się Kabała, tutaj najpodatniejszy grunt znaleźli propagatorzy sabataizmu i frankizmu”. Galicja bowiem wydawała osobliwości i niespotykane jednostki, to po niej stąpali obłąkańcy, cudotwórcy, marzyciele i mordercy. Dotknięta nędzą, głodem i pogromami, robiła wszystko, aby przetrwać w pamięci potomnych, chociaż mogło wydawać się to niemożliwe, bo kto miałby się zainteresować miejscem na pierwszy rzut oka porzuconym nawet przez Boga?
A jednak, chociaż zapadała się w ciemność, a ludzie z niej wyjeżdżali, pozostawała w pamięci jako chaotyczna mieszanka wszystkiego co wzniosłe i podłe, piękne i przerażające, postępu i zacofania. Jej dzieci nosiły w sobie te kontrasty przez całe życie. Było w nich jednak coś więcej, prócz głębokiej melancholii i przekonania o własnej kruchości, także wiedza, że życie trzeba chronić, pisać o nim i pamiętać zło.
Ringelblum był społecznikiem i naukowcem. W 1938 roku kierował pomocą dla żydowskich wygnańców z III Rzeszy. Wskutek akcji deportacyjnej wygnano z Niemiec około 17 tysięcy osób. 6 tysięcy z nich posiadało status bezpaństwowców, bo chociaż mieli obywatelstwo polskie, sejm w Warszawie ustanowił prawo o pozbawieniu tegoż każdego, kto „przebywając nieprzerwanie za granicą co najmniej przez 5 lat po powstaniu Państwa Polskiego, utracił łączność z państwowością polską”. Ringelblum pomagał wygnańcom w Zbąszynie, gdzie powstał obóz przejściowy. Przeżył tam załamanie nerwowe, widząc kobiety, dzieci, starców, osoby chore, które pozbawione wszystkiego musiały przetrwać zimę.
Była to jednak dopiero zapowiedź koszmaru, który miał nadejść.
DAWID SZKOŁA
Fragment większej całości.
Mycielscy w 1944 roku utracili swój rodzinny majątek w Wiśniowej niedaleko Strzyżowa, na Podkarpaciu. Stamtąd wywodził się Zygmunt Mycielski, ale ostatnim dziedzicem Wiśniowej był jego starszy brat, Jan. Prawnik i malarz, wraz z żoną osiadł po wojnie w Krakowie. Kierował tam Biurem Wystaw Artystycznych. Sam Zygmunt na początku lat pięćdziesiątych zamieszkał w Warszawie. W 1959 roku wybrał się do Wiśniowej z bratankiem, któremu chciał pokazać dawne rodzinne włości. W Wiśniowej znajdowała się wtedy siedziba miejscowego PGR. Byli „obszarnicy” nie ujawnili swojej tożsamości, jednak Zygmunt nie wytrzymał i po powrocie napisał list. Skierował go do nieznanego mu dyrektora PGR. Pretekstem stała się niepochlebna notatka o Mycielskich w prasie, jednak ważniejsza wydaje się tu mieszanka emocji dotycząca stanu domu i obejścia. Zadowolenie i pochwała łączą się tu z iście gospodarskim napomnieniem…
Beata Bolesławska-Lewandowska
ZYGMUNT MYCIELSKI
List
Dyrektor PGR, Wiśniowa nad Wisłokiem
Szanowny Panie Dyrektorze,
Została mi przesłana notatka z prasy o następującej treści: „OSOBLIWY CMENTARZ W WIŚNIOWEJ. Osobliwością majątku PGR w Wiśniowej koło Strzyżowa jest dość dobrze do dziś zachowany cmentarz z pomnikami z kamienia, które dawny obszarnik – hrabia Mycielski stawiał swym psom. /ted/”.
Proszę Pana Dyrektora, żeby Pan w miarę swoich możliwości zapobiegać zechciał tego rodzaju idiotyzmom. Jestem starym już dziennikarzem i bratem właściciela Wiśniowej i mógłbym łatwo zaskarżyć autora tej w nieprzyjaznym tonie utrzymanej notatki, rozsiewającej fałszywe informacje. Jest w ogrodzie w Wiśniowej jeden kamień, który wobec mojej rozpaczy po stracie psa, gdy miałem kilka lat, moja matka poleciła położyć w trawie i – o ile pamiętam, wyryć litery BOOM. Jednak od tego do cmentarza z pomnikami z kamienia daleko! Chyba że jakiś osioł wziął piękne resztki kamienne w szpalerze i ławki za pomniki psów?
Byłem w Wiśniowej przedwczoraj. Miło mi skonstatować, że dom jest dobrze utrzymany, podobnie jak oficyna. Że drzewa w zabytkowym parku nie są wycinane. Że PGR ma ładnie wyrównane krowy, że owies jest ładny przed domem, nad Wisłokiem. Sądzę, że dobrze by było w tej posiadłości położonej w wyjątkowo pięknym miejscu, założyć z powrotem piękny parter kwiatów przed domem i przeciąć trochę drzewa, zasłaniające widok sprzed domu.
Sądzę, że widziałem Pana Dyrektora, gdy oprowadzał Pan wycieczkę radziecką po obejściu. Wstyd mi było za nieporządek na folwarku i w dawnej wozowni. Kurniki szpecą ogród, ale są za to miejscem imponującej hodowli kur.
Proszę też w kuchni podziękować raz jeszcze Zarządzającej za dwa talerze zupy, które zechciała nam ona, mnie i mojemu bratankowi podać i wykazała wielką uprzejmość i grzeczność wobec dwóch nieznanych jej wędrowców.
Łączę wyrazy poważania
Zygmunt Mycielski, Członek Zw. Kompozytorów i Prezydium Rady Kultury
Warszawa, 27 VII 1959, Rutkowskiego 10/32
Zachowany w zbiorach Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego w Wiśniowej list to kopia, maszynopis z odręcznym dopiskiem Zygmunta Mycielskiego „Kopia. Proszę o zwrot odwrotnie!”. Dziękuję Panu Andrzejowi Szypule za jego udostepnienie.
odczytała i do druku podała
Beata Bolesławska-Lewandowska
Szukanie struktur w naturze i moja fascynacja Nowym Jorkiem spotkały się w jednym kadrze, latem 1986. Każde zdjęcie jest historią. Niektóre – są nią bardziej.
„World Trade Center”, Nowy Jork 1986, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp
2 listopada 2021
ELŻBIETA LEMPP
Założenia jego nowego, ambitnego projektu nie spotkały się z oczekiwanym entuzjazmem. Żeby wywrzeć presję na niezdecydowanej i wysuwającej kolejne wątpliwości radzie miejskiej, zwiózł kilkaset ton bazaltu na reprezentacyjny plac przed muzeum Fridericianum. Taki widok nie podobał się wielu mieszkańcom Kassel. Przywoływał ciągle żywe wspomnienia o wojennych zniszczeniach miasta, nocnym bombardowaniu, które zrównało z ziemią całe śródmieście. Inni mieli poczucie obcowania z tajemniczą, monumentalną siłą, pradawnym głosem przemawiającym do ich duszy. Zgodnie z planem artysty nikt nie pozostał obojętny. Z równo siedmiu tysięcy kamiennych steli usypano rozległą hałdę w kształcie trójkąta przypominającą grot strzały. W miejscu wskazywanym przez jej czubek, naprzeciwko wejścia do muzeum, zasadził kilkumetrową sadzonkę dębu, obok której umieścił jeden z bazaltowych bloków. „Zróbcie to samo, jeśli chcecie, żeby hałda zniknęła!” – obwieścił zgromadzonym dając początek akcji 7000 Eichen.
Jedni mają go za szamana, inni za szarlatana. Wizjonera albo naciągacza. Orędownika pokoju albo apologetę nazizmu. Joseph Beuys był jednym z najbardziej kontrowersyjnych artystów XX wieku. Rozszerzał pojęcie sztuki, wyszedł z nią poza zamkniętą przestrzeń galerii jako członek multidyscyplinarnego ruchu Fluxus wykorzystywał w swojej twórczości wszystkie dostępne środki. Rzeźbił, konstruował, projektował, rysował, pisał, organizował akcje, happeningi i performance. Przeciwnicy zarzucali mu kiczowatość, efekciarstwo, uprawianie antysztuki.
Wystarczy wymienić kilka akcji Beuysa, żeby zrozumieć, dlaczego wywoływał tyle emocji. Na otwarciu swojej pierwszej indywidualnej wystawy w 1965 roku zamknął drzwi do galerii, zmuszając publiczność do obserwowania go przez okna. Z twarzą całą pokrytą miodem i płatkami złota chodził po sali, objaśniając szeptem znaczenie swoich prac martwemu zającowi, którego trzymał na rękach. Kilka lat później przyjechał do Nowego Jorku, żeby w ramach akcji I Like America and America Likes Me dać się zamknąć w jednym pokoju z dzikim kojotem. Innym razem przez osiem godzin leżał na podłodze szczelnie zawinięty w filcowy koc i wydawał z siebie odgłosy jelenia na rykowisku.
Beuys posługiwał się spójnym językiem i symboliką, którą nie zawsze właściwie rozumiano, zarzucając mu nawet rekonstruowanie stylistyki III Rzeszy. Interesowały go zagadnienia człowieczeństwa, natury, duchowości, relacji, powiązań – zarówno międzyludzkich, jak i tych pomiędzy materią a ideą. Był zaciekłym krytykiem zastanej rzeczywistości, dążył do przemiany, ruchu, nadawania nowej formy. Chciał kształtować nie tylko przedmioty, ale przede wszystkim społeczeństwo, żeby w efekcie zmieniać świat. Tworząc rzeźby i instalacje wykorzystywał charakterystyczną gamę materiałów: smalec, masło, filc, miód, wosk. Widział w nich ciepło, traktował jako magazyny energii zasilające pozytywną przemianę ludzkości. Produkty pszczele były symbolem współpracy i więzi. Plastyczność tłuszczu, jego natychmiastowe reagowanie na różnicę temperatur, zmiana formy przy jednoczesnym zachowaniu właściwości, czytelnie wpisywała się w Beuysowską pogoń za metamorfozą. Używane materiały, ich zwierzęce pochodzenie, prostota, która jednocześnie zapewnia przetrwanie (jedzenie i ciepło) to łącznik z czasami pierwotnymi. W jego słynnej pracy Krzesło z tłuszczem geometryczność i stałość formy mebla skontrastowana jest z plastycznością tłuszczu.
Kluczem do zrozumienia Beuysa jest antropozofia – filozofia stworzona na początku XX wieku przez Rudolfa Steinera. To koncepcja łącząca w sobie elementy okultyzmu, ezoteryzmu i gnostycyzmu. Jej podstawowym celem jest poznanie świata pozazmysłowego, opierając się na za założeniu, że każdy człowiek składa się z ciała, duszy i ducha. Steiner chciał znaleźć nowy sposób badania rzeczywistości duchowej, wymykający się zarówno mistyce jak i nauce. Swoje przekonania zawarł w stworzonym przez siebie programie edukacyjnym, który funkcjonuje do dzisiaj jako pedagogika waldorfska.
Beuys poznał zagadnienia antropozofii w czasie swoich studiów na akademii sztuk pięknych w Düsseldorfie, które rozpoczął od razu po zakończeniu II wojny światowej. Ta filozofia towarzyszyła mu do końca życia, zasilając jego sztukę. Bardzo wiele wypowiedzi i pomysłów artysty jest dosłownym powtórzeniem idei Steinera. Ważna jest między innymi postulowana przez nich historiozofia. W ujęciu antropozoficznym istnieją trzy główne okresy. Pierwszy, w którym człowiek egzystował ściśle związany z naturą oraz duchowością, podległy bogom i wierzeniom. W kolejnym, dzięki rozwojowi techniki, człowiek oderwał się od natury, a filozofia uczyniła go wolnym. Ostatni, trwający etap ma być powrotem ludzkości do świata ducha, z zachowaniem zdobytej wiedzy i niezależności. Oznacza to harmonijną współpracę wszystkich elementów wszechświata. Beuys rozmawiając o sztuce z martwym zającem, starał się realizować ten cel. Połączyć żywe z martwym, ciepłe z zimnym, ludzkie ze zwierzęcym, materialne z duchowym.
Od Steinera, uznającego myślenie za najważniejszą ludzką umiejętność, jedyną drogę do pełnego poznania, Beuys zaczerpnął swoje poglądy na kreatywność i twórczość. Rozwinął je, opracowując rozszerzoną koncepcję sztuki. Zainspirowany aforyzmem Novalisa, stworzył swoje sztandarowe hasło: „Każdy jest artystą”. Wielokrotnie niewłaściwie interpretowano te słowa. Zarzucano artyście utopijność i pięknoduchostwo, wyśmiewano, że chce zmusić każdego do malowania obrazów. To nigdy nie było jego intencją.
Głosząc, że „każdy jest artystą”, Beuys rozszerzał pojęcie sztuki na każdą przemyślaną aktywność człowieka. Niezależnie od skali, obszaru aktywności czy przeznaczonego czasu. Podsumował to prosto: „Obierz ziemniaka i będziesz już w gruncie rzeczy rzeźbiarzem”. Co ważne, nie dotyczy to tylko działań związanych z materią. Przełomowość Beuysowskiego podejścia polegała na dołączeniu w poczet sztuki wszystkich działań kształtujących świadomość człowieka i wpływających na życie społeczeństwa. W jego rozumieniu uczestnictwo w dyskusjach, akcjach, prelekcjach, organizacjach, a nawet partiach politycznych też czyniło z człowieka artystę. Dawał przykład swoją własną postawą, nieustannie debatując, zakładając stowarzyszenia i będąc współtwórcą niemieckiej partii Zielonych.
Z tych założeń uformowała się idea rzeźby społecznej. Potraktowanie społeczeństwa jako tworzywa, które mogą formować wszyscy ludzie w procesie pozytywnej zmiany. Beuys podchodził do tego w sposób totalny. Sztuka, była dla niego jedynym sposobem na uzdrowienie życia publicznego, a nawet drogą do uformowania sprawiedliwego systemu ekonomicznego. Jedną z jego minimalistycznych prac jest tabliczka z zapisanym równaniem „Sztuka = Kapitał”. Nie miał na myśli konieczności urynkowienia dzieł sztuki. Chodziło o uznanie kreatywności za podstawową wartość, jaką każdy człowiek wnosi do społeczeństwa. Beuys uważał, że nowoczesny świat, biurokratyczne państwo, kapitalizm, zniewolił człowieka, oddzielił go od świata ducha, zerwał więź z naturą i dążył do nieuniknionej zagłady środowiska naturalnego.
Joseph Beuys należał do pionierów ruchu ekologicznego. W latach 70. stał na czele licznych protestów w obronie środowiska, sprzeciwiających się wylesianiu, osuszaniu mokradeł i ostrzegających przed zgubnym skutkiem przenikania zanieczyszczeń do gleby. Jedna z jego akcji polegała na zamiataniu miotłami leśnej ścieżki i malowaniu białych krzyży na drzewach przeznaczonych do wycinki pod rozbudowę klubu tenisowego. W 1982 roku, podczas wystawy documenta 7, Beuys zaprezentował swoje największe dzieło, które miało okazać się testamentem jego twórczości. 7000 Eichen było połączeniem wszystkiego, co uważał za ważne w sztuce.
Dwustutysięczne Kassel po ogromnych zniszczeniach wojennych odbudowano jako nowoczesne miasto dla samochodów. Zrezygnowano z rekonstruowania większości starej zabudowy, poszerzając ulice i przeznaczając jak najwięcej placów na miejsca parkingowe. Wspomnienie o dawnym mieście zachowało się we Fridericianum, które wzniesione pod koniec XVIII wieku było jednym z pierwszych muzeów publicznych w Europie. Kilka lat po wojnie zorganizowano tam pierwszą wystawę documenta, prezentującą dokonania sztuki współczesnej. Wydarzenie okazało się wielkim sukcesem i od tej pory organizowane jest cyklicznie co pięć lat. Otwartość kuratorów dała swobodę dla działań konceptualistów, minimalistów i wszystkich kontestatorów założeń tradycyjnej sztuki. Artyści stopniowo wyprowadzali sztukę z galerii, najpierw na plac przed budynek, potem na obszar całego miasta. Kassel jest wypełnione sztuką i promuje się hasłem „documenta Stadt”.
W siódmej edycji wystawy Beuys postanowił wdrożyć w życie ideę rzeźby społecznej na wielką skalę. Ogłosił plan zasadzenia w mieście siedmiu tysięcy drzew. Przy każdym z nich miała być umieszczona bazaltowa stela. Nie zamierzał jednak robić tego sam, podstawą jego pomysłu było zaangażowanie mieszkańców. To ich działanie miało kształtować rzeźbę, dzieło, którym było zalesienie Kassel, a jednocześnie całościowa zmiana myślenia o wyglądzie miasta i relacjach między urbanistyką a ekologią. Przed budynkiem Fridericianum wysypano bazaltowe kolumny, ustawiono biuro akcji, a Beuys zasadził pierwsze drzewo. Po wpłaceniu 500 marek każdy chętny otrzymywał sadzonkę i kamień, które mógł umieścić w wybranym przez siebie miejscu. Pieniądze oprócz pokrycia bieżących kosztów, miały również zasilić fundusz na przyszłą opiekę nad drzewami. Artysta zachęcał do dyskutowania o akcji, chciał, żeby całe sąsiedztwa i lokalne społeczności wspólnie decydowały o rozmieszczeniu drzew. Zależało mu, żeby sadzono je w centrum miasta, w miejscach z gęstą zabudową, przy chodnikach i na placach. Nie chodziło o tworzenie zagajników na przedmieściach, chciał miejskiego zalesiania, o czym mówi pełna nazwa akcji 7000 Eichen – Stadtverwaldung statt Stadtverwaltung (7000 dębów – zalesianie miasta zamiast administrowania).
Drzewo i stojąca przy nim bazaltowa stela, daje wiele możliwości interpretacyjnych, a jednocześnie od razu naprowadza na powtarzające się Beuysowskie symbole. To, co rośnie, zmienia się, zestawione jest z nieruchomym. Łagodność drzewa obok surowości bazaltu. Świat przyrody wobec wytworów człowieka. Dwa elementy, chociaż reprezentują przeciwstawne żywioły, nie są wobec siebie wrogie. Kamień jest strażnikiem młodego drzewa, zaznacza jego miejsce, umacnia jego znaczenie. Beuys mówił, że dąb jest dla niego symbolem regeneracji, odrodzenia, który ma zainspirować ludzi do zmiany obowiązujących zasad, utworzenia społeczeństwa opartego na pozytywnych emocjach i poszanowaniu ludzi, zwierząt oraz roślin.
Jego akcja na początku spotkała się z negatywnym odbiorem. Mieszkańcy narzekali, że więcej drzew oznacza mniej miejsc parkingowych, dodatkowe liście do zamiatania i ptasie odchody na samochodach. Miejska administracja obawiała się, że opieka nad zasadzonymi drzewami wygeneruje olbrzymie koszty, a ich korzenie będą uszkadzać podziemne rury i kable. Beuys spędził pierwsze miesiące akcji na przekonywaniu władz, organizowaniu pogadanek i uczestniczeniu w zebraniach spółdzielni lokatorskich. Krok po kroku przekonywał Kasselczyków do zalet większej ilości zieleni w mieście.
Projekt nie zainteresował wielu sponsorów, dlatego, żeby zebrać potrzebne środki, Beuys zdecydował się wystąpić w japońskiej reklamie telewizyjnej. Przez pewien czas sprzedawał pocztówki i plakaty ze swoim autografem, przetopił replikę złotej korony cara Iwana Groźnego na rzeźbę zająca, którą sprzedano na licytacji. Łączny budżet 7000 Eichenwyniósł ponad 4 miliony marek (2 mln euro), czyniąc ją jedną z najdroższych inicjatyw w historii sztuki.
Z czasem akcja nabrała rozpędu, a hałda bazaltu zniknęła sprzed budynku muzeum. Oprócz dębów sadzono platany, klony, lipy, w sumie ponad trzydzieści różnych gatunków. Podczas documenta 8 w 1987 roku wsadzono ostatnie drzewo, tuż obok pierwszego. Joseph Beuys nie dożył tego wydarzenia, zmarł rok wcześniej po ataku serca. Drzewo numer 7000 zasadził jego syn.
7000 Eichen to realizacja artystycznych marzeń Beuysa. Jedno z najważniejszych dzieł współczesnej sztuki. Rzeźba, której nigdy nie da się zobaczyć w całości. Drzewa z towarzyszącymi im kamiennymi stelami, to nowy symbol Kassel, wpisany na listę zabytków. Niestety, badania przeprowadzone 20 lat po rozpoczęciu akcji, dowiodły, że wiele drzew zostało zaniedbanych, bez odpowiedniej opieki mogą zacząć przedwcześnie umierać.
Na kontrowersyjną postać Beuysa, który nigdy nie ukrywał swojego dobrowolnego członkostwa w Hitlerjugend i służby na froncie wschodnim padły ostatnio kolejne cienie. Opublikowana kilka lat temu sensacyjna biografia artysty ujawniła znajomości, które utrzymywał po wojnie z byłymi nazistami. Autor dowodził, że Beuys udawał zaangażowanie w ruchy lewicowe i ekologiczne, którym przykrywał fascynację III Rzeszą i niemieckim nacjonalizmem. Środowiska przychylne Beuysowi uznały te teorie za nadinterpretowanie kontrowersyjnej persony artysty, który wiele rzeczy mówił i robił, żeby szokować. Zwracają uwagę, że podstawą jego myśli była pozytywna przemiana społeczeństwa oparta na równości ludzi. Skandalizująca książka nie zrzuciła Beuysa z piedestału. W tym roku największe niemieckie instytucje kultury świętują stulecie jego urodzin, nie unikając mówienia o ciemnych stronach twórcy.
Porażką Josepha Beuysa nie jest jego biografia, ale klęska jego zamierzeń. Nie dokonała się społeczna przemiana, którą postulował. Sztuka nie zastąpiła polityki. Również 7000 Eichen nie spełniło swojego celu. Artysta głosił, że to miał być jedynie symboliczny początek powszechnej, ogólnoświatowej akcji sadzenia drzew, zdecydowanego skierowania się ku naturze. Dzisiaj powierzchnia lasów jest znacznie mniejsza niż za życia Beuysa. Proces wylesiania ma zostać zatrzymany dopiero w ciągu kolejnej dekady, a niemal na pewno potrwa znacznie dłużej. Kamienna stela obok zaniedbanego dębu nabiera nowego znaczenia, odzwierciedlając bezduszny upór i małostkowość człowieka wobec natury.
ARTUR URBAN
„Wrócić do Kielc człowiekiem wielkim – myśl piękna. Ozłocić te mury blaskiem swego imienia” – pisał dwudziestodwuletni Stefan Żeromski, absolwent kieleckiego gimnazjum, w którym dziś mieści się muzeum jego imienia.
Los postawił na jego drodze wyjątkowego przyjaciela i opiekuna – Antoniego Gustawa Bema. Krytyk i historyk literatury polskiej, od 1879 roku nauczyciel języka polskiego, greki i łaciny w kieleckim gimnazjum, najsilniej oddziałał na rozwój umysłowy i kiełkujący talent Żeromskiego, który z jego inspiracji rozpoczął prowadzenie dzienników. Wielokrotnie na ich kartach dawał wyraz swojemu przywiązaniu do profesora: „Bóg tylko chyba, co mię na wielkiego człowieka wyprowadzić pragnie, postawił mi na drodze życia taki drogowskaz!”. Z niecierpliwością czekał na każdą lekcję polskiego i deklamowane przez Bema dzieła klasyków. „Zajmowałem się wyłącznie literaturą – pisze – inne zaś nauki […] śmiech szyderstwa wzbudzały we mnie”. Bem jednak pouczał go: „Kochany Stefanie! Zajmuj się literaturą, pisz obrazki historyczne – ale głównie ucz się łaciny i matematyki. Nie skończywszy uniwersytetu, poeta nie dojdzie do żadnych celów”. Rada była uzasadniona – przyszły pisarz odczuwał taką awersję do wymienionych przedmiotów, że trzykrotnie zdarzyło mu się powtarzać klasy w kieleckim gimnazjum.
Sam zresztą doceni wagę innych dziedzin wiedzy. Gdy w gimnazjum wprowadzono zakaz używania polszczyzny, a do nauczania języka polskiego zalecono Wypisy z literatury Piotra Dubrowskiego, fałszujące prawdziwy obraz literatury polskiej, z tym większą gorliwością oddawał się lekturze dzieł z zakresu literatury, historii i filozofii. Zapałowi temu należy przypisać zaufanie, jakim obdarzał go Bem, który przepytawszy kiedyś kilkunastu uczniów, Żeromskiemu obwieścił, iż jemu może postawić celujący bez pytania. „Boże mój, Boże! Jakże ja muszę pracować, aby tej jego ufności położonej we mnie nie zawieść!” – zanotuje po tym wydarzeniu Żeromski i postanowi do grobowej deski tak żyć i pracować, aby nie zawieść nadziei profesora.
Najtrudniej przeskoczyć poprzeczkę, którą samemu się przed sobą postawi. W dniu swoich urodzin wyrzuca sobie, iż lat osiemnaście przeżywszy nie napisał niczego, „co by godnym było imienia utworu”, podczas gdy Schiller w tym wieku był już autorem Zbójców. Nie próbuje się usprawiedliwiać brakiem warunków do tego, by oddawać się wyłącznie nauce i twórczości. W minimalnym stopniu wspierany finansowo przez ojca, Wincentego Żeromskiego, któremu gospodarstwo w Ciekotach przynosiło bardzo niewielki dochód, popołudniowe godziny poświęcać musiał pracy korepetytora, by opłacić wpis, kupić podręczniki i utrzymać się przy życiu. Sytuacja pogorszyła się znacznie po śmierci ojca. „Sam więc jestem na świecie, sam bez Niego…” – zanotuje osierocony gimnazjalista 22 września 1883 roku.
Matury nie złożył, był to bowiem rok Apuchtinowskiego pogromu. Przystąpił wprawdzie do egzaminu z literatury rosyjskiej, ale później rozchorował się, a widząc, iż większości jego kolegów nie udaje się przejść przez egzaminacyjne sito, nie wystąpił o dodatkowy termin egzaminów. Opuścił szkołę, a wraz z nią Kielce, ze świadectwem ukończenia ośmiu klas gimnazjum, z pustymi kieszeniami i marzeniem o sławie.
Do Warszawy przyjechał w 1886 roku i rozpoczął studia w półwyższej Szkole Weterynaryjnej. Bardziej niż studia wciągnęła go jednak działalność w nielegalnych młodzieżowych kołach samopomocy i samokształcenia, w tajnym Związku Młodzieży Polskiej, będącym delegaturą Ligi Polskiej. To czas formowania się poglądów pisarza. Zanim zaczął z naturalistyczną dokładnością rejestrować na kartach dziennika radości i trudy (tych było więcej) nowego etapu życia, wyznał – a jedynym jego powiernikiem był nieodłączny kajet – że zdławiwszy w sobie religię, zniszczywszy przywiązanie, nie mając rodziny, ani nikogo, dla kogo warto byłoby pracować, pragnął „mieć jakiś w ostatku cel, jakąś otuchę, którą by można przycisnąć do serca, gdy wiele rzeczy się zbiegnie, by torturować i łamać życie”. Tym wszystkim stała się dla niego ojczyzna. „Ciebie jedną kocham…” – powie o niej, wkładając w te słowa szczerość, jakiej często brakowało w podobnych wyznaniach kierowanych do kobiet.
Zniechęcając się stopniowo do pozytywistycznych haseł społecznych, do idei lojalizmu i bogacenia się, wyznawał pogląd, że naród wówczas dopiero może tworzyć i pracować, gdy jest wolny. „W jarzmie się tylko zdycha. Przyprawcie pracy organicznej skrzydła, którymi niech leci do niepodległości – wtedy wam uwierzę” – pisał, nazywając się romantykiem w kapeluszu pozytywisty. Organizował wykłady z historii Polski dla rzemieślników, podczas obchodów rocznic narodowych wygłaszał odczyty i recytował patriotyczne wiersze (oklaskiwano go w szczególności za Grób Agamemnona), na zebraniach studenckich występował z hasłem zjednoczenia się szlachty z ludem. Jednak codzienne doświadczenia ujawniały utopijność tego ideału. Poznawszy w Warszawie ludzi z najbiedniejszych warstw, nie mógł uniknąć pytania: „Co łączy tych łamiących sobie głowy nad wymyślaniem nowych potraw, nowych sukien […] – z walką nędzarzy? Czy ci i tamci mają choć jeden punkt styczny, czy łączy ich nawet polskość?”. Jako korepetytor synów właścicieli dworów poznał również klasę ziemiańską, uległą wobec władz, pozbawioną aspiracji patriotycznych, egoistyczną. W jednym z dziennikowych zapisów odmalował scenę bicia fornala przez jaśnie pana, okładania biczem i pięścią za to, że podczas ulewy wieśniak schował się przed deszczem zamiast zwozić pańską pszenicę. W zetknięciu z realiami ideał pisarza: lud wyzwolony z niedoli i głodu, oświecony, współuczestniczący w budowie wolnej Polski, nabierał charakteru rojeń głowy szalonej. „Z chłopów może być wszystko, ze szlachty nic a nic – pisał rozgoryczony. – Teraz albo stać się socjalistą, albo się rozpić”.
Przyznawszy inteligencji rolę przewodnika na drodze do wyzwolenia ojczyzny, sam nie ustawał w wysiłkach. Udzielał dzieciom bezpłatnych lekcji gramatyki, literatury i historii Polski, nawet jeśli liczba uczniów nie wychodziła poza czterech. Poświęcenie co najmniej godziny tygodniowo nauczaniu bezpłatnemu było warunkiem przynależności do Koła. Jego członkowie z własnych składek kupowali książki, mapy i globusy potrzebne do nauczania, a nie posiadając własnej biblioteki prenumerowali książki w bibliotekach innych kółek. Opłata od tomu wynosiła 2 grosze. To kwota, której brak niejednokrotnie pozbawiał Żeromskiego możliwości zaspokojenia głodu choćby kawałkiem chleba.
Nędza, w jakiej żył w Warszawie, z niczym nie da się porównać. Bywały tygodnie, że nie jadał śniadań ani kolacji, podtrzymując się przy życiu chudymi obiadami na kredyt. Rozdrażniony wskutek głodu, niemyty, w wytartym tużurku, który w jesienne dni musiał mu wystarczyć za całe okrycie, zmuszony jest wyprzedawać książki, by zapewnić sobie minimum egzystencji. Kiedy w odpowiedzi na swoje starania o udzielanie lekcji otrzymuje od potencjalnego pracodawcy bilecik: „Korepetycja zajętą została przez inną osobę”, wygląda to na szyderstwo losu. Nie mając nikogo, kto mógłby mu pomóc, pisze do Bema list z prośbą o rekomendację do któregoś z wpływowych redaktorów, gotów zgodzić się gdziekolwiek za skrybę. „Marzyłem, że wrócę do tego Bema ze sławą. On sam mi to prorokował… Jakiż wstyd!” – zapisuje w wiernym kajecie, a po kilku dniach, gdy Bem zadość uczynił prośbie dawnego ucznia, dodaje: „W liście do p. Dygasińskiego wynosił mię profesor pod niebiosa, nazywał swoim duchowym synem, dzielnym chłopcem, poetą, słowem, cierpiącym srodze na brak korepetycyj i eo ipso obiadów – zapoznanym talentem”.
Wielokrotnie przyjdzie mu jeszcze dokonać w Dziennikach zapisów takich jak ten z 27 maja 1888 roku: „Zróbmy sobie tę przyjemność i powtórzmy raz jeszcze: nic dziś nie jadłem. Przebiegam myślą wszystkie przedmioty, jakie posiadam: do sprzedania nie ma nic”. Ale czuje się najnieszczęśliwszą istotą nie z powodu znalezienia się na dnie nędzy, lecz z tęsknoty za sztuką. Czyta Szekspira, Taine’a, Georga Brandesa; całymi dniami pisze, zaniedbując zajęcia na uczelni i egzaminy; wścieka się, gdy nie może znaleźć dla swych myśli doskonałego kształtu. Czuje się rywalem Dostojewskiego i Dickensa. Dzień, w którym skończy pisać nowelę, zaliczy do najszczęśliwszych w swoim życiu, zgodnie z przekonaniem, że jedyne możliwe na ziemi zadowolenie daje sztuka, bogatsza w zachwyty niż miłość.
Wyniszczony głodem organizm w końcu się zbuntował. Febra, kaszel, próchnienie kości szczękowej, bolesne i wymagające operacji zapalenie okostnej w ręku, kłopoty ze wzrokiem – wszystko spadło na pisarza w jednym czasie. Poczucie bezdomności stało się dotkliwsze niż kiedykolwiek. Samotny, zgnębiony, spodziewa się śmierci: „Pół roku jeszcze życia! – rzuca na karty dziennika. – Jakże strasznym jest mój żal za życiem, nie za życiem nawet, lecz za sztuką. Nic nie czuć, nie rozumieć – umrzeć mając lat 25 i duszę w płomieniach, w porywach, w ogniach twórczości! O rozpaczy!”.
Kiedy zdawało mu się, że to już koniec, los odwrócił od niego złe oko. Żeromski żył jeszcze trzydzieści sześć lat. W 1924 roku kandydował do Nagrody Nobla, której nie dostał wskutek wpływów opinii niemieckiej, niechętnej mu po ukazaniu się Wiatru od morza. Zmarł dziewięćdziesiąt sześć lat temu, 20 listopada 1925 roku.
AGNIESZKA PAPIESKA
– Jak się macie?
– Źle.
– To posłuchajcie słowa o Wojtku Ornacie.
Zbudował austerię.
Odkąd człowiek szuka siebie, bywa gościem austerii. Dla gospodarzy jest swój gdyż bywa, a nie jest. A ponieważ zaraz go nie będzie, posiłek i nocleg powinny być ciepłe. Ciepłe od ognia, od światła, od serca. To jedno zabierze z sobą – ciepło na drogę. Austerię stawia się na rozdrożu, przy gościńcu, nad wodą, za cmentarzem, u kresu. Spotykają się w niej podróżni na nowym etapie życia i życie pozostawiający za sobą, uciekinierzy i powracający, zagubieni i gotowi do skoku. Dla nich wszystkich austeria to Dom Na Drogę. W jego progu stoi człowiek z uniesioną dłonią na przywitanie / pożegnanie. Żyje tu z rodziną, robi interes, dba o bezpieczeństwo, odkłada na przyszłość, działa w gildiach restauratorów i hotelarzy. I wciąż gości innych, żywych i umarłych, słucha ich opowieści, staje się powiernikiem pamięci i nasłuchuje co nadchodzi. I coraz trudniej przychodzi mu zamknąć drzwi na cztery spusty. Inaczej zaczyna rozumieć interes i inwestowanie w przyszłość. Odkrywa, że jego austeria trwa na krawędzi świata osuwającego się w przepaść, pośród ludzi idących na dno, wbrew prawom spisanym w podręcznikach marketingu albo przetrwania. Podliczając rachunki, wielki zysk zapisuje po stronie budowania małej arki przed potopem. Austeria gościnności staje się światem. Rodzi się Człowiek-Austeria.
Wojciech Ornat zbudował austerię. Razem z oddanym sprawie zespołem zbudował Dom Na Drogę jakich mało. Czy nie za mało dla świata osuwającego się w przepaść? Stary Tag z Austerii Juliana Stryjkowskiego sądził, że to już jest dobrze jeżeli możemy wątpić w Boga. Jest dobrze jeżeli w obliczu końca możemy pytać o sens budowania austerii. Dopokąd homo viator pukać będzie do jej drzwi, dopotąd świat będzie miał grunt pod nogami. Gdy Wojtek zaczynał pracę, otwierał drzwi przed Żydami – zgładzonymi sąsiadami, ocalałymi, powracającymi. Dzisiaj drzwi otwiera także przed uchodźcami z Globalnego Południa. Zainaugurował wydawnictwo w 2002 roku Imionami przez Żydów polskich używanymi, a jedną z ostatnich książek Austerii jest Statek głupców. Biedni Polacy patrzą na Usnarz Witolda Beresia. Na budowane przez niego od trzech dekad dzieło składa się austeria Klezmerhoys na krakowskim Kazimierzu, wydawnictwo z ponad trzystoma tytułami książek oraz oddziałami w Budapeszcie i Syrakuzach, księgarnie w Krakowie i Warszawie, rezydencje, wystawy i spotkania autorskie.
Dzieło Wojciecha Ornata przenika duch Stanisława Vincenza. Nie tylko dlatego, że i on – podobnie jak wspominany przez Jeanne Hersch autor Spotkania z chasydami – nigdy „nie mówił o Żydach inaczej niż ze łzami w oczach”. I nie tylko dlatego, że domy budowane przez Vincenza jako rodzinne, nieuchronnie przemieniały się w austerie, najpierw pod karpacką Czarnohorą, a potem, po końcu świata, w alpejskim La Combe. Także dlatego, że łączy ich „jeszcze jakaś inna, głębsza świadomość, a raczej pamięć – Mneme”, nakazująca im niedowierzać głosom przekonanych o tym, że „tamto przeciw Żydom dawno już zupełnie wygasło”. Vincenz słyszał te głosy pośród lwowskich kosmopolitów w przededniu dojścia Hitlera do władzy. Ornat słyszy je pośród krakowskich czy budapesztańskich obywateli Unii Europejskiej bagatelizujących marsz faszystów, którzy za chwilę spalą tekst Statutu Kaliskiego przy okrzykach „Śmierć Żydom!”, i chętniej opowiadających się za budowaniem murów niż mostów, dzisiaj w postaci korytarzy humanitarnych na gwałt potrzebnych umierającym na granicach. Patrząc z tej perspektywy, urwiska nad otwierającą się przepaścią, zapytajmy jak budować przystań gościnności w czasach obsesyjnego lęku o swoje, zarazy, ekologicznej i duchowej zapaści. Zapytajmy jak to się stało, że Wojciech Ornat, prawnik i przedsiębiorca z właściciela austerii stał się Człowiekiem-Austerią?
Stało się tak za sprawą miłości do książek. Tak, jak w dawnych osteriach musiał być ogród (od francuskiego Établissement pochodzi nazwa karczmy przydrożnej), tak w tej Wojtkowej jest to ogród książek. Wchodzisz, a tu już w korytarzu bujne klomby książek. Schodzisz na śniadanie, a nad szwedzkim stołem wysokopienne powoje książek. Idziesz do toalety – cienista aleja książek. Wdrapujesz się na piętro – skrzypiąca altanka książek. Wchodzisz do sali bankietowej – kaskady książek. Jakże mogłoby być inaczej w przypadku chłopca urodzonego w 1963 roku w Krakowie szarej, małej stabilizacji, który powracając do domu z ogólniaka siódemki znajduje dla siebie azyl w innym świecie antykwariatów przy Szpitalnej i Św. Ducha. W okolicach roku 1989 odnajdziemy go jako księgarza w muzeum Starej Synagogi przy ulicy Szerokiej. Już wtedy próbował zainicjować wydawnictwo, ale brak środków szybko rozwiał marzenia. Mija prawie dziesięć lat, prowadzący wówczas kino Wanda Krzysztof Gierat na budynku przy Szerokiej 6 zawiesza wielki ekran i puszcza film Austeria wg Stryjkowskiego. Po projekcji w Klezmerhoys przyjęcie z udziałem Jerzego Kawalerowicza. Nie mógł przespać tego momentu Wojtek. Rodzi się wydawnictwo Austeria. Ostatnio wznowiło tę powieść z przedmową Piotra Pazińskiego, zapowiadając jednocześnie wydanie całego opus Stryjkowskiego, podobnie jak wcześniej Josepha Rotha, Edmonda Jabèsa czy Adama Wodnickiego.
Stało się tak za sprawą odwagi. W przypadku Wojtka przekłada się ona na antyreżimowy, jak również antykomercyjny nonkonformizm. W stanie wojennym drukował i kolportował opozycyjną gazetkę „Wolny Głos”. W kwietniu 1982 roku milicja zatrzymała go wraz z kolegą, nadając akcji kryptonim „Drukarz”. W procesie karnym Sąd Wojskowy skazał go na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Spędził trzy miesiące w więzieniu na Montelupich. Do matury przystąpił we wrześniu. Dzisiaj żartuje, że miał szczęście trafiając do więzienia przed maturą, bo pewnie by jej nie zdał, a w więzieniu miał czas na czytanie książek. W przypadku Wojtka odwaga jest z serca, nie z predylekcji do szarży i poklasku. Potrzebował jej by w kraju o zastraszająco niskim procencie czytelnictwa zainwestować w wydawnictwo. O książkach Austerii mówi się „niekomercyjne”. Prawdą jest, że ukazują się dzięki dochodom z hotelu i restauracji. Gdy jednak przyszła pandemia, a Klezmerhoys stanął na krawędzi bankructwa, biznes uratowała rosnąca sprzedaż ambitnych, adresowanych do wymagającego czytelnika książek.
Stało się tak za sprawą wierności pamięci. Wojtek zbudował austerię na popiołach i gruzach żydowskiego świata. Był pionierem odkrywania i odradzania życia na Kazimierzu. Bez komercyjnej tandety, z pokorą dla ciszy po Zagładzie i każdego okruszka-iskry starowieku. W jego austerii znaleźli dożywotnie przytulisko ostatni rozbitkowie Polin, tacy jak Henryk Halkowski i Leopold Kozłowski, ale też powracający emigranci, jak Adam Zagajewski czy Leonard Neuger, by wymienić tych już dzisiaj świętej pamięci. Książki „Austerii” z miłosną uwagą pochylają cię nad każdym imieniem, macewą, datą, epizodem z historii, anegdotą, myślą filozoficzną i teologiczną, fotografią, smakiem potraw, zbłyskiem poezji. Pamięć miejsca otwiera je na świat i cały świat sprowadza do austerii.
Stało się tak za sprawą szczodrej bezinteresowności. To dosyć ryzykowne przekonanie w odniesieniu do odpowiedzialnego przedsiębiorcy. Nic na to jednak nie poradzę. Im więcej Wojtek dawał innym w geście wolnym od wszelkiej interesowności, obdarzając rzesze przyjaciół gościnnością, zaufaniem, wsparciem, książkami i ideami, tym więcej miał i tym lepiej rozwijała się jego firma wydawnicza. Aż dorobił się wspaniałego „sanhedrynu” doradców i współpracowników. Za taki think tank, zbierający się przy wytrawnym koniaku każdego poniedziałku w Klezmerhoys, najlepsze akademie i korporacje musiałyby wyłożyć bajeczne sumy pieniędzy. Oprócz osób już wymienionych, do tego kręgu należą m.in. Marica i Ireneusz Kania, Elżbieta Jogałło, Ewa Lipska, Barbara Toruńczyk, Joanna Zach, Elżbieta Tabakowska, Ryszard Krynicki, Marek Zagańczyk, Jarosław Mikołajewski…
Stało się tak za sprawą Małgosi. Poznali się z Wojtkiem na studiach – ona anglistyki, on wydziału prawa UJ. Pokochali się w labiryntach opustoszałych uliczek Kazimierza, który jej wówczas wydawał się niebezpieczny. Poszli razem niebezpiecznym szlakiem życia. Ludzie wielkiej pasji, z misją przywracania pamięci, przywracania zapomnianych autorów, którzy – wydawani po latach – wydają się być prorokami. To Małgosia zapewnia Wojtkowi komfort nie ulegania modom i trendom wydawniczym, podążanie za głosem serca, łączenie bezkompromisowości z wrażliwością na drugiego, zwłaszcza słabszego człowieka.
Wojciech Ornat stał się Człowiekiem-Austerią za sprawą książek, odwagi, pamięci, bezinteresowności, Małgosi. Pewnie także dzięki innym sekretom, o których tylko on mógłby nam opowiedzieć. Prawdziwa tajemnica o nim skrywa się jednak gdzie indziej, w słowie „miłość”, które powinniśmy dosłyszeć w każdej z przywołanych wcześniej osobliwych dominant jego życiowej drogi. A gdzie odnajdujemy go dzisiaj? Nie ma chyba przypadku w tym, że z miłości do gloss, talmudycznych komentarzy i zapisków na marginesach, stał się wydawcą unikalnej w skali świata serii książek do pisania. Na ich skrzydełkowym marginesie znajdziemy taką oto glossę Michele Root-Bernstein, może najlepiej opisującą miejsce Wojtka, duchowego spadkobiercy Vincenzowskiej Księgi Pobratymstwa: „Podróż przez kraj czy przez krainę umysłu – co to ma za znaczenie? Notuj rzeczy, które widzisz i których nie widzisz. Puste miejsca wypełniaj możliwościami. Szukaj natchnienia w najdoskonalszym świecie wyobraźni, podejmuj pełną głębi, grę wędrowca, filozofa i artysty, który żyje w każdym z nas”.
Jak się macie?
Lepiej.
To nieście dalej słowo o Wojtku Ornacie.
Ludziom w drodze będzie cieplej.
Laudacja z okazji przyznania Wojciechowi Ornatowi Nagrody im. Stanisława Vincenza
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI
Mi nombre es Oscar. Il mio nome è Oscar. Je m’apelle Oscar. My name is Oscar. Ich heisse Oscar. Wymieniać dalej? Włada się tymi językami. Język to zresztą moja specjalność, bo chłodząc się, ziaję. Gdy jem, język zwija mi się w rodzaj długiej łyżki, a zatem jest bardzo giętki. Zazdrościł go nam sam Słowacki. A też liżę tym językiem rękę, która mnie karmi. Zdarza mi się również lizać różne płyny i ciała stałe, zwane przez ludzi paskudztwami, ale taka już moja natura. Bo mój świat to świat zapachów. Mam takie nadzwyczajne powonienie, że mógłbym komponować perfumy. Może kiedyś się tym zajmę.
Byłem obieżyświatem, jak wynika z mojej znajomości języków obcych. Byłem? Chwila moment, jestem. Trwam. Hasam po łąkach nadświata, dokąd dostałem się, wertykalnie unosząc się w górę, wyzwolony z siły ciążenia. Stąd widzę, co tylko dusza zapragnie. Gdy tylko słyszę, jak Christophe wymawia moje imię, ogon sam rusza w tany.
Na planecie Ziemi mieszkałem ostatnimi laty w Hiszpanii. Trafnie, bo nazwa mojej rasy wywodzi się zdaniem niektórych od słowa „Hispaniola” lub starofrancuskiego „E’spagnol” (też tam przemieszkiwałem, jakieś sto kilometrów na północ od Cannes). Pierwsze wzmianki o naszym istnieniu pochodzą z przełomu VII i VIII wieku. Kronikarze odnotowali, że pojawiły się na Półwyspie Iberyjskim długowłose byty o wielkich zwisających uszach, używane do polowania. W aportowaniu jestem do dziś biegły, ale przynoszę wyłącznie piłeczki. Christophe wyławia z basenu ważki i motylki, susząc je następnie na krawędzi by mogły sobie odlecieć, więc wyobraźcie sobie, co sądzi o polowaniach. I jakoś słuch po naszych praprzodkach zaginał na sporo wieków, aż odrodziliśmy się w Anglii, gdzieś w XIV stuleciu. Opisano nas w dziele Livre de chasse (brrr…) i otrzymaliśmy wzmiankę u Chaucera, a to już coś, bo w ten sposób weszliśmy do literatury pięknej, nie tylko podręczników dla gentlemanów.
Anglicy sobie nas przywłaszczyli na długi czas, rozpisując się nad naszymi talentami do aportu. W XV wieku niejaki Johannes Calus zaliczył nas do Cannibus britannicus. Dwa stulecia później zostaliśmy podzieleni na trzy grupy wedle wzrostu i talentów pływackich. Stąd springer (większy) i cocker (mniejszy) oraz spaniel dowodny. Przodkowie mieli też zróżnicowane obowiązki – dwa pierwsze wypłaszały zwierzynę w trakcie polowania z sokołami, a mniejsze służyły do polowania na ptaki z użyciem sieci. Z czystego snobizmu mogę jeszcze wspomnieć, że odmianę nazywaną dziś sussex spaniel wyhodował na początku XIX stulecia książę Marlborough, nawiasem mówiąc przodek Winstona Churchilla. Ten renegat zdradził nas jednak na rzecz buldoga angielskiego, do którego był zaskakująco podobny, dobrze mu tak. Sfora księcia odznaczała się krótszymi kufami, niech im będzie. Ja za tym nie przepadam jako rodowodowy springer.
Nasza rola trochę się odmieniła, gdy wprowadzono na masową skalę broń palną do polowań. Odtąd posługiwano się nami głównie do aportowania ubitej zwierzyny. No cóż, może nazwiecie mnie hipokrytą, bo w życiu nie wziąłbym truchła do kufy, choć spreparowane posiłki mięsne a jakże, szamam. Teraz żywię się niebieskimi migdałami.
W początku XX wieku dokładnie spisano nasze standardy w poszczególnych grupach. Nie dotyczą wyłącznie naszej niewątpliwej urody, ale i przydatności łowczej, fuj, psia krew. Ja pozostałem uroczym nierobem i zamiast płoszyć inne istoty po krzakach, zawsze wolałem miękkie ludzkie łóżko, ulubiony fotel Christophe’a i jadałem przysmaki wyłącznie z wysokiej miski, żeby nie pomoczyć sobie moich wspaniałych uszu. Ceniłem sobie jazdę samochodem i loty samolotem. Teraz mogę do woli przypatrywać się światu z góry, ale swego czasu widok z okienka samolotu to była atrakcyjna nowość. Miałem jeszcze dwóch pobratymców, ale biedaki zeszły przedwcześnie. Przeżyliśmy kiedyś upojną podróż, gdy Christophe, jadąc z naszą trójką autem po nieludzko oblodzonej autostradzie w Niemczech, doszedł do wniosku, że dalsza jazda jest dla nas wysoce niebezpieczna. Zatelefonował więc przez komórkę na lotnisko w Berlinie i zamówił awionetkę do Warszawy, taką dla czterech pasażerów. Kiedy zajechaliśmy na lotnisko, podniebny pojazd już stał i obsługa wnosiła jedzenie dla bandy czworga. Trochę się zdziwili, gdy z Christophe’em na czele radośnie wskoczyliśmy do środka i umościli na skórzanych fotelach. Przytroczyli nas pasami i fruuu! Ludzka strawa była nienadzwyczajna, jak to w samolotach, ale co było robić. Głód nie wybiera.
Lubię pozować do obrazów, a od biedy i zdjęć. Potrafię zastygnąć podobnie jak moi przodkowie, gdy wystawiali zwierzynę. Przednia łapa uniesiona w górę, ogon równolegle do ciała, oczy utkwione w jeden punkt. Z tymi umiejętnościami często byłem wykorzystywany jako model. Trudno się dziwić, skoro jestem taki piękny. Toteż zebrało się tego trochę w moim długim życiu. I wreszcie nastąpiła stosowna okazja, bym się mógł pokazać w całej krasie na wystawie pod nazwą „My i psy; psy i my” w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Wizerunek przedstawiający moment mojej translokacji na łąki niebieskie widnieje nawet na plakacie. W sumie pojawiam się w towarzystwie z grubsza osiemdziesięciu psów uwiecznionych na płótnie, w ujęciu trójwymiarowym i na rysunkach. Dzieła ściągnięto na tę okazję z rożnych muzeów i kolekcji prywatnych. Samo warszawskie Muzeum Narodowe gotowe było wypożyczyć obrazy z psami w roli głównej w liczbie około trzystu. To już lekka przesada, bo gdzie by taka sfora się zmieściła. Christophe jako kolekcjoner sztuki polskiej przedstawił piętnaście. Widnieję na nich nie raz, zrobili nam nawet portret podwójny.
Konkurencja jest ostra, bo kto nas nie malował! W Sopocie jest okazja, by przyjrzeć się nam w ujęciu Maksymiliana Gierymskiego, Tadeusza Makowskiego, Stanisława Wyspiańskiego, a z nowszych produkcji – Edwarda Dwurnika, Teresy Pągowskiej, Marii Jaremy… Pojawiam się w towarzystwie mopsów, chartów, owczarków. Nawet mieszańce dopuszczono.
Kuratorem tej jedynej w swoim rodzaju wystawy jest Bogusław Deptuła, bez wątpienia miłośnik nas wszystkich. Można nas podziwiać do 16 stycznia, od wtorku do niedzieli w godzinach 11.00-19.00.
wysłuchała i spisała
RENATA GORCZYŃSKA