HOME

Galeria jednej fotografii (4)

Folię z negatywem opisałam: „W-wa 8.4.2005”. Dwie poprzedzające są z 6.4/7.4. i 7.4.2005. W nocy wracaliśmy z ferii wiosennych naszej córki – Oli. Na folii z negatywem napisałam: „Egipt/Egipcjanka po drodze na lotnisko w Hurgadzie, W-wa PKiN po śmierci Papieża Jana Pawła II”. Ostatni kadr filmu z 7.4. to zdjęcie instalacji przy skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej – twarz papieża z kirem i zniczami. Następnego dnia wróciłam w to miejsce. Nowy film rozpoczęłam kadrem twarzy papieża, wśród ludzi. Autorem pracy jest Piotr Uklański. Stworzył ją z tłumu 3,5 tysiąca żołnierzy armii brazylijskiej. Wielki format pojawił się, w miejscu przyszłego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w marcu 2005.

„Uklańskiego papież w tłumie”, Warszawa 2005, z cyklu: „Słownik fotograficzny”, © Elżbieta Lempp

25 października 2021

Ps. Poprawna pisownia nazwy miasta to Hurghada.

ELŻBIETA LEMPP

Dwaj prekursorzy

ZBLIŻENIA

Pisząc w roku 2007 o opublikowanych po polsku biografiach Jana Potockiego wysunąłem propozycję wydania Rękopisu znalezionego w Saragossie z ilustracjami, zaczerpniętymi z twórczości Goyi. Pomysł ten ewoluował i przerodził się po paru latach w koncepcję urządzenia wystawy, pokazującej wzajemne przeploty między biografiami Goyi i Potockiego, a przede wszystkim między ich dziełem. Chciałbym wrócić do sprawy pod wrażeniem monumentalnej wystawy Goyi*, urządzonej w październiku 2021 roku przez Fondation Beyeler w Riehen koło Bazylei.

Zacznijmy od przypisywanego Goyi portretu Jana Potockiego, który zdobi okładkę francuskiego wydania biografii pióra François Rosseta i Dominique’a Triaire’a. Wedle informacji na okładce rzecz powstała w roku 1791, jest to gwasz na pergaminie, przypisywany Goyi i należący do kolekcji Marka i Charlotty Potockich (fotografował Erazm Ciołek, co ma swój smak zważywszy przyjacielskie związki Potockiego z ostatnim królem Polski, pieczętującym się herbem Ciołek). Rosset i Triaire po raz pierwszy wspominają o Goyi przy okazji opisu misji dyplomatycznej szambelana Tadeusza Morskiego do Hiszpanii w roku 1791, do której to wyprawy przyłączył się Jan Potocki. Twierdzą mianowicie, że fragment listu posła z opisem pary królewskiej mógłby służyć za podpisy pod portretami Goyi: „Król jest wątły, jak wszyscy z jego narodu, wybuchowy, uparty i niekonsekwentny; nazywa się go trzeźwym i śmiałym. Królowa jest brzydka, chuda, woskowa, porywcza i władcza, ale także wesoła i pracowita, to ona rządzi w pałacu” [1].

Jeśli chodzi o sam portret, autorzy biografii piszą ostrożnie, że obraz ten, pozostający do dziś w rękach rodziny Potockich, przypisuje Goyi tradycja rodzinna, nikt jednak nie przeprowadził fachowej ekspertyzy. Za taką atrybucją może przemawiać jakość artystyczna tej pracy i zgodność z manierą Goyi w tamtym okresie, przeciwko – rzadko przez tego malarza stosowana technika gwaszu na pergaminie. Poczyniwszy te zastrzeżenia, Rosset i Triaire dają wnikliwą analizę portretu Potockiego jako dzieła inscenizacji: „Na nieokreślonym przestrzennym tle i sfumato nieba Potocki stoi wsparty na czekanie, ze spojrzeniem zarazem znieruchomiałym i zagubionym. Ma na sobie typową hiszpańską koszulę o luźnych mankietach oraz kontusz i szeroką szarfę, całość tworzy uroczysty strój bractwa Świętego Stanisława. Gwiazda bractwa jest dobrze widoczna, wyszyta na piersi z lewej strony. To turysta wtopiony w niesakralne otoczenie, przypominające pustynne okolice Sierra Moreny; to zarazem poddany Jego Królewskiej Mości, który składa hołd swojemu monarsze, prawdopodobnie 8 maja, kiedy kawalerowie bractwa wkładali uroczysty strój […]” [2].

Po raz trzeci Goya pojawia się w biografii Rosseta i Triaire’a przy okazji opisu podróży do Maroka w tymże roku 1791. Autorzy cytują kilka fragmentów ze wspaniałego opisu tej podróży (opublikowanego przez Potockiego już w roku następnym w Warszawie), wśród nich ten, z pobytu w opuszczonej wieży w Tangerze podczas oblężenia portu przez flotę hiszpańską: „To malownicze i posępne siedlisko nasuwa mi na myśl upiory, które według mitologii z Tysiąca i jednej nocy zamieszkują opuszczone budynki. Obok mojego lochu mieszczą się drzwi prowadzące do bardzo głębokiego podziemia. Była tu niegdyś jedna z tych straszliwych matamor, gdzie więziono chrześcijańskich jeńców. Często wspominają o nich hiszpańskie powieści, gdzie wiele rzeczy jest wprawdzie płodem fantazji (nie tyle jednak, co w arabskich baśniach), ale do których trzeba nieustannie powracać, przebywając wśród Arabów” [3].

Opis ów został opatrzony znamiennym komentarzem: „Kilka dni później Potocki bez żalu opuści te posępne uroki godne Piranesiego, Goyi czy Rękopisu znalezionego w Saragossie i przeniesie się do wspaniałego ogrodu konsula Szwecji” [4].

Po raz czwarty Goya pojawia się w biografii Rosseta i Triaire’a przy okazji roku 1808. Znów pora na dłuższy cytat: „Jan Potocki miał dosyć dobrą wiedzę o wydarzeniach, i od Finlandii po Konstantynopol niewiele rzeczy mu umykało. Całą jego uwagę przykuł kryzys w Hiszpanii; w maju pisał do brata: «Nie mam „Gazette de Hambourg” po 25 marca i nie bardzo wiem, jakie są losy rewolucji w Madrycie, jeżeli książę pokoju został zmieszany z błotem, winszuję sobie, gdyż powrócił do swojego żywiołu».

Kto zdołałby uwierzyć, że Hiszpania stawi opór temu, przed kim ugięły się Austria, Prusy i Rosja? W lipcu głośno było w gazetach o oblężeniu Saragossy. Cóż za zbieg okoliczności! Rzeczywistość doganiała fikcję. W powieści Jana Potockiego Saragossa była nie-miastem: jej nazwa pojawia się wyłącznie w tytule. Czy ją choćby odwiedził? I oto Saragossa nabierała głębi i życia. A co jeszcze dziwniejsze: opór mieszkańców Saragossy ilustrował dramatycznie, lecz chwalebnie, wojskowe projekty Potockiego z roku 1788: lud, posługując się tradycyjną bronią i wykorzystując naturalne warunki […] walczył z potężną i zdyscyplinowaną armią. Jest mało prawdopodobne, żeby Potocki wtedy właśnie napisał Przedmowę, która otworzyła paryskie wydanie powieści w roku 1814; przebudzenie się Hiszpanii musiało go jednak zainspirować. 22 maja napisał te słowa: «a potem poświęcę się może już tylko pisaniu powieści», jedyna to wzmianka o Rękopisie znalezionym w Saragossie, jaka wyszła spod jego pióra w dwadzieścia dni po krwawym stłumieniu powstania w Madrycie, które tak sugestywnie odmaluje Goya” [5].

Cztery krótsze lub dłuższe wzmianki, cztery poszlaki, wskazujące kierunek dalszych poszukiwań.

EWENEMENTY

Wystawa w Riehen jest ewenementem z kilku powodów. Po pierwsze rzadko się zdarza, żeby jakaś placówka podejmowała się organizowania tak wielkiego przedsięwzięcia nie dysponując praktycznie własnymi zasobami. Tymczasem Fondation Beyeler nie posiada ani jednego obrazu, nawet żadnego rysunku Goyi. Wprawdzie Ernst Beyeler w początkach swej działalności, w galerii na Bäumleingasse w Bazylei, handlował niekiedy grafikami Goyi, ale nigdy nie kupił jego obrazu, koncentrując się na artystach od końca XIX wieku po współczesność. Jedynym łącznikiem między malarstwem Goyi a sztuką późniejszą jest w Riehen wspaniały zbiór prac Picassa – i związek ten rzuca się w oczy, kiedy po obejrzeniu obecnej wystawy patrzy się na wiszące w foyer muzeum obrazy autora Guerniki. Wystawa w Riehen jest zatem czystym aktem woli, dowodem znaczenia, jakie ma twórczość Francesca Goyi niezależnie od prywatnych upodobań kolekcjonera i twórcy muzeum.

Po drugie wystawa w Riehen jest pierwszą wielką prezentacją twórczości Goyi w Szwajcarii od czasu wystawy w bazylejskiej Kunsthalle w roku 1953, która była zarazem pierwszym obszernym pokazem hiszpańskiego twórcy w niemieckim obszarze językowym. Sam Keller i Martin Schwander piszą w słowie wstępnym do katalogu, że tamta wystawa stawiała sobie za zadanie pokazanie dzieła Goyi we wszystkich jego niuansach publiczności powojennej Europy: „W czasie, gdy sztuka awangardy w Europie Zachodniej rozpoczynała wreszcie swój zwycięski pochód, Goya stał się dla organizatorów bazylejskiej wystawy samotnym i wizjonerskim prekursorem nowoczesności. Goya nie był dla nich artystą, należącym do pewnej zamkniętej epoki, ale przeciwnie – osobowością twórczą, której dzieło przemawia do widza jak dzieła twórców współczesnych” [6].

Zacytowane sformułowanie mówi wprost o sprawach artystycznych, nie będzie chyba jednak nadużyciem wpisanie w nie kontekstu historycznego: oto powojennej Europie Zachodniej pokazano, w osiem lat po zakończeniu okrutnej wojny, malarza, który z podobną wrażliwością co niektórzy artyści współcześni patrzył na okrucieństwa wojny i stawiał raz po raz pytanie, jak daleko może się posunąć człowiek w dręczeniu swego bliźniego.

Widz ze wschodniej części kontynentu zwróci może uwagę na zbieżność dat. Wystawa w Kunsthalle zaczęła się 23 stycznia i trwała do 12 kwietnia 1953 roku. W tym czasie, 5 marca, zmarł Stalin. Zaczęła się kończyć łagrowa gehenna milionów niewinnych ofiar. Obywatele bloku wschodniego nie mogli przyjechać do Szwajcarii na wystawę, gdyby jednak mogli, i oni ujrzeliby siebie w jego pracach, pokazujących bezinteresowne okrucieństwo inkwizycji albo tortury, jakim poddawano ludzi, uznanych za wariatów z powodu przekonań.

Irlandzki pisarz Colm Tóibín dał do katalogu wystawy w Riehen esej, w którym proponuje inną jeszcze aktualizację tego malarstwa. Zaczyna od przypomnienia, że latem roku 1969, kiedy w Irlandii Północnej rozkręcała się spirala przemocy, trzydziestoletni wówczas irlandzki poeta Seamus Heaney, który przyjechał do Madrytu jako turysta, od razu rozpoznał w obrazach Goyi w Prado artystę, który umiał swoją sztuką stawić czoła przemocy politycznej („malował pięściami i łokciami”, napisał o Goyi w wierszu Lato 1969).

Dla widza z Polski nasuwa się oczywiście skojarzenie z obrazami ulicznych egzekucji, okrucieństw wojny i ruin. Wallis, Gryglewicz i inni historycy sztuki zestawiali z Goyą malarstwo Bronisława Wojciecha Linkego. Przypominano też o tej parenteli pisząc o Rozstrzelaniach Andrzeja Wróblewskiego. Później Kantor będzie opakowywał Rozstrzelanie powstańców madryckich Goyi – gest, który świadczy o potrzebie oswojenia zgrozy. Dla mnie osobiście prywatnym odkryciem tej wystawy jest powinowactwo martwych natur Goyi, zwłaszcza tych zwierzęcych, czerwonych, jak Głowa owcy i żebra czy Płaty łososia – z obrazem Tadeusza Brzozowskiego Papagaje i perokety (1975), którego tytuł nagle zaczyna brzmieć z hiszpańska.

Ewenementem jest wreszcie fakt wyprowadzenia Goyi z Prado. Owszem, wiele obrazów pochodzi z tego muzeum, ale większość przyjechała do Riehen z innych, często prywatnych i trudno na co dzień dostępnych kolekcji hiszpańskich, a także z innych krajów – ze zbiorów angielskich, amerykańskich, francuskich, niemieckich, szwajcarskich, włoskich. Pośrednio świadczy to o międzynarodowym oddziaływaniu sztuki Goyi, którego prace wędrowały najrozmaitszymi drogami do zbieraczy i placówek muzealnych, przede wszystkim jednak jest sygnałem, że nie trzeba odbywać żmudnych wędrówek, wystarczy wybrać się w czasie trwania obecnej wystawy do Bazylei.

PONOWNE ZBLIŻENIA

Wróćmy zatem do książki Rosseta i Triaire’a. Trafność spostrzeżenia na temat opisu pary królewskiej w liście szambelana Morskiego sprawdzić można naocznie w Riehen, oglądając portrety Karola IV Burbona i królowej Marii Ludwiki Parmeńskiej. Karol IV, nawiasem mówiąc wnuk w prostej linii Augusta III Sasa, króla Polski, ma może mniej zasług dla swego kraju, niż dla kultury, jako protektor Francesca Goyi. Król jest na wystawie obecny paradnym portretem z przełomowego w historii roku 1789 – stoi z nieco wypiętym brzuchem w purpurowoczerwonej szacie wyszywanej srebrem, przepasany wstęgą, na której wisi krzyż orderu Karola III i order Złotego Runa. Twarz pogodna, oczy patrzą obojętnie, żeby nie powiedzieć bezmyślnie. Siwa peruka ufryzowana w dwa pukle nad uszami, które trochę przypominają słuchawki firmy Bose. Jego małżonka, na portrecie z tego samego historycznego roku, jest jak w opisie polskiego posła, „chuda, woskowa, porywcza i władcza”. Czerwona korona i płaszcz gronostajowy, atrybuty władzy monarszej, leżą z boku, Maria Ludwika ma na sobie srebrną suknię przetykaną złotem, z osobliwie spłaszczoną krynoliną, która wypełnia dolną połowę obrazu, przydając władczyni „kategorycznej obecności” [7]. I ona ma coś w rodzaju słuchawki, czarny krążek, ale nie koło ucha, tylko na skroni: to tzw. plaster piękności. Goya namalował go dla podkreślenia, że mamy do czynienia nie z idealnym typem, tylko z królową we własnej osobie – „prezentacja zastępuje reprezentację, obecność – efekt obecności” [8].

Francisco de Goya, „Gaspar Melchor de Jovellanos”, 1798. Olej na płótnie, 205 × 133 cm. Museo Nacional del Prado, Madryt. © Photographic Archive. Museo Nacional del Prado. Madrid

Opisanego przez biografów Potockiego portretu ze zbiorów rodzinnych nie ma na wystawie – nie zyskał on wciąż praw obywatelstwa w świecie uznanych prac malarza. Ale jest kilka podobnych portretów intelektualistów, zebranych w dziale, zatytułowanym w katalogu Portrety ludzi Oświecenia, członków Akademii i przyjaciół. Tutaj zwraca uwagę zwłaszcza liberalny prawnik, poeta i amator sztuki Gaspar Melchor de Jovellanos, jeden z najważniejszych myślicieli hiszpańskiego Oświecenia, siedzący w melancholijnej pozie przy zawalonym papierami biurku, ozdobionym motywami baraniej czaszki i wawrzynu, które „przywołują antyczne rytuały ofiarne” [9]. Na biurku stoi bogini mądrości Pallas Atena, wsparta na herbie założonego przez Jovellanosa instytutu nautyki i mineralogii. Ze Strasburga przywieziono portret liberalnego myśliciela Bernardo de Iriarte, przez pewien czas ministra Rady Indii, odpowiedzialnej za hiszpańskie kolonie w Ameryce i na Dalekim Wschodzie. Dumny, bardzo inteligentny, namalowany został na czarnym tle, z trzymaną w prawicy czerwoną książeczką jako jedynym rekwizytem – cała wiedza jest w nim, w głowie, cała mądrość w postawie i w spojrzeniu. I wreszcie niewielki rozmiarami, ale potężny w sile wyrazu Portret mężczyzny („swemu przyjacielowi Asensiemu”), namalowany ok. roku 1798. Nie wiadomo na pewno, kim był ów mężczyzna, niewątpliwie miał coś wspólnego ze sztuką (stoi przy malarskim rusztowaniu, na podłodze leżą pędzle). Dawniej sądzono, że to może autoportret, od tego czasu historycy sztuki znaleźli aż trzech artystów w kręgu Goyi, którzy się nazywali Asensio lub podobnie. Ważny jest pochwycony przez Goyę moment inspiracji, uważne spojrzenie, z jakim stojący w szlafroku lub malarskim kitlu artysta patrzy w stronę źródła światła – i natchnienia. Przypisywany Goyi portret ze zbiorów rodziny Potockich odznacza się podobnie uważnym spojrzeniem.

Relacjonując podróż Potockiego do Maroka pominąłem cytowany przez Rosseta i Triaire’a opis bombardowania Tangeru, w którym Potocki opisuje, jak odłamki bomby zasypały taras, na którym się chronił: „Wiele z nich spadło również i na mnie, ale siłę uderzenia osłabił wielki i gruby kapelusz andaluzyjski, który mnie niemal całkowicie zakrywał” [10].

Myślałem o tej scenie, oglądając przywieziony do Riehen z Richmond w stanie Wirginia portret napoleońskiego generała Nicolasa Philippe’a Guye (1810). 37-letni dowódca wojsk francuskich otrzymał właśnie wówczas stanowisko gubernatora Sewilli z zadaniem sformowania armii hiszpańskiej, sojuszniczej wobec Napoleona. Malując jego portret Goya narażał się na zarzut kolaboranta – będzie zresztą musiał emigrować do Bordeaux (miasta, dodajmy, z którego w swoim czasie przybył do Madrytu Jan Potocki). Otóż najważniejszą rzeczą w tym portrecie jest wielki dwurożny kapelusz generała, oparty na udzie i trzymany obiema rękoma, jak czapka-niewidka, pod którą można się (w razie ostrzału) schronić.

Francisco de Goya „Manuel Godoy, Książę Pokoju (Manuel Godoy, príncipe de la Paz)”, 1801. Olej na płótnie, 180 x 267 cm. Museo de la Real Academia de Bellas Artes de San Fernando, Madryt.

Kolejny epizod łączy się z cytatem z listu Potockiego z doniesieniem hamburskiej gazety o tym, że „książę pokoju został zmieszany z błotem”. To jedna z najbardziej odrażających postaci na bazylejskiej wystawie: Manuel Godoy, Książę Pokoju (1801). Hiszpański dowódca, premier i kochanek Marii Ludwiki, a więc faktyczny rządca kraju, został przez Goyę przedstawiony w wielkim formacie. Wygląda jak nadmuchany, kiedy wpółleży na polu bitwy, otoczony końmi, z adiutantem za plecami, który przed chwilą podał mu list. Przed Godoyem widać zdobyte sztandary, za nim snuje się bitewny pył: „Goya zdecydował się przy tym obrazie na podłużny format, który służy za przysłowiową scenę pełnej dramatyzmu inscenizacji Godoya i w ten sposób tworzy w obrazie czyste ucieleśnienie politycznego teatru świata [Welttheater] swojego czasu” [11].

Ta inscenizacja, pełna buty i arogancji, stoi na antypodach inscenizacji, uwiecznionej na przypisywanym Goyi portrecie Jana Potockiego, skupionym i uduchowionym.

Dalej pojawia się kwestia Saragossy jako „nie-miasta”. U Potockiego mamy rzecz wyjaśnioną [12]. Na wystawie Goyi jest podobnie – nazwa miasta, pod którym się urodził i gdzie spędził dzieciństwo (jego ojciec był tam złotnikiem), pojawia się w tytułach pokazanych prac bodaj tylko raz. Nie znaczy to, że związków nie było: świadczy o nich (częściowo ilustrowana rysunkami Goyi) korespondencja z przyjacielem z młodości, Martinem Zapaterem, a także urządzona sześć lat temu wystawa w Saragossie i jej katalog [13].

Wspomniana praca to Szaleńcza odwaga Martincho na arenie w Saragossie, osiemnasta rycina z cyklu Tauromachia, pokazanego na wystawie w ładnej prezentacji ze zbiorów berneńskich (Sammlung E. W. K.). I tu format jest podłużny, jak w portrecie Godoya, ale też całe napięcie tkwi w pojedynku między rozjuszonym bykiem a torreadorem, który zasłania się (znów!) kapeluszem, a w odwodzie ma sztylet. Widoczna z lewej strony publiczność areny zawisła wzrokiem na tej scenie, która jest absolutnie statyczna wskutek tej okoliczności, że torreador… siedzi na krześle. Jego szaleńcza odwaga tkwi w skupieniu i w braku możliwości ucieczki. Jest skazany na zwycięstwo.

Myśl o powinowactwie świata Potockiego i świata Goyi pojawiała się oczywiście wcześniej. Jednym z ciekawszych jej przejawów jest twórczość hiszpańskiego dramaturga Francisca Nievy (1927-2016). W latach dziewięćdziesiątych zaproponował on sceniczną adaptację powieści Potockiego, El manuscrito encontrado en Zaragoza, opatrując ją w podtytule znamienną formułą komedii magicznej (comedia mágica). Premiera odbyła się w Alicante, sztukę grano także w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (1997). W roku 2002 ukazała się wersja książkowa, wzbogacona rysunkami Nievy. Hiszpański historyk filmu Diego Moldes w książce o filmowej adaptacji powieści Potockiego, dokonanej w swoim czasie przez Wojciecha J. Hasa, napisał: „Według Nievy Rękopis znaleziony w Saragosie pełen jest koszmarów ze świata goyowskich rycin i kostiumowych wizerunków w stylu Villaamila. To dzieło domaga się nie tylko interpretacji literackiej, ale także plastycznej, z wiatrami i chmurami namalowanymi przez El Greco, przez Zuloagę, albo z arabizującą préciosité Fortuny” [14].

CO ZOSTAŁO?

„Co zostało po Janie Potockim?” – pytają autorzy artykułu Pour un complément à la biographie de Jean Potocki. I odpowiadają: „Kilka portretów i rękopisy. Żadnego przedmiotu osobistego. Nie bardzo jest czym wypełnić muzeum Potockiego” [15]. W odróżnieniu od podgenewskiego Ferney Woltera czy La Brède Monteskiusza w Uładówce Potockiego, nie ma już domu, w którym mieszkał i zakończył życie; nie wiadomo nawet dokładnie, w którym miejscu stał. A jednak wciąż wypływają dokumenty i prace plastyczne, które pozwalają takie wymarzone muzeum Jana Potockiego zwizualizować. Ci sami autorzy opublikowali inwentarz Uładówki, sporządzony po śmierci Jana Potockiego. Jest w nim cukierniczka bez pokrywki – to z jej wieczka, wedle legendy, pisarz miał odpiłować srebrną kulkę, którą położył kres swemu życiu. Emiliano Ranocchi odtworzył wygląd Potockiego w Karlowych Warach w roku 1785, gdzie poznał on Goethego i Herdera (z tym ostatnim korespondował). Hrabia miał na sobie kaftan, na głowie turban a na nogach miękkie safianowe bambosze – czego śladem jest wiersz Herdera, zanotowany wówczas w sztambuchu Christiny von Brühl [16].

Po obejrzeniu wystawy Goyi w Riehen wierzę, że wystawa, przedstawiająca biografię i twórczość Jana Potockiego jest możliwa. I że sporo miejsca – obok niezwykle ciekawych i wciąż wypływających na światło dzienne rysunków samego Potockiego – zajmą na niej prace hiszpańskiego prekursora nowoczesności.

JAN ZIELIŃSKI

* „Goya”. Wystawa w Fondation Beyeler w Riehen k. Bazylei. Do 2 stycznia 2022.

[1] François Rosset, Dominique Triaire, Jan Potocki. Biografia, wyd. cyt., s. 187. Por. ciż, Jean Potocki. Biographie, wyd. cyt., s. 202.

[2] Rosset, Triaire, Jan Potocki. Biografia, wyd. cyt., s. 190-191. Por. ciż, Jean Potocki. Biographie, Paris 2004, s. 202.

[3] Rosset, Triaire, Jan Potocki. Biografia, wyd. cyt., s. 208. Por. ciż, Jean Potocki. Biographie, Paris 2004, s. 220. Jest to cytat z edycji : J. Potocki, Podróże, zebrał i opr. Leszek Kukulski, Warszawa 1959, s. 207.

[4] Rosset, Triaire, Jan Potocki. Biografia, wyd. cyt., s. 208. Por. ciż, Jean Potocki. Biographie, Paris 2004, s. 220.

[5] Rosset, Triaire, Jan Potocki. Biografia, wyd. cyt., s. 388-389. Por. ciż, Jean Potocki. Biographie, Paris 2004, s. 409. Cytat pochodzi z listu do Seweryna Potockiego z maja 1808 roku; informację o nieobecności Saragossy w tekście powieści sprecyzowano, podając w przypisie: „W wersji z roku 1810 Saragossa pojawi się cztery razy, w tym dwa razy w Przedmowie” (wyd. polskie s. 493).

[6] Sam Keller, Martin Schwander, Vorwort und Dank. W: Goya. Hrsg. von Martin Schwander. Riehen / Basel 2021, Beyeler Museum AG, s. 7.

[7] Ioanna Jimborean, Der Porträtist der Mächtigen, w: Goya, wyd. cyt., s. 183.

[8] Tamże, s. 185.

[9] Gudrun Maurer, Porträts von Aufklärern, Akademiemitgliedern und Freunden, w: Goya, wyd. cyt., s. 131.

[10] Rosset, Triaire, Jan Potocki. Biografia, wyd. cyt., s. 208. Por. ciż, Jean Potocki. Biographie, Paris 2004, s. 220. Źródło cytatu : Potocki, Podróże, wyd. cyt., s. 205.

[11] I. Jimborean, Der Porträtist der Mächtigen, wyd. cyt., s. 187.

[12] W badaniach nad Janem Potockim nic nie jest ostateczne. Trzeba zatem dodać, że zwrócono uwagę na trop cervantesowski w tej nazwie, a także na fakt odnalezienia w pobliżu Saragossy rękopisów, pisanych po hiszpańsku alfabetem arabskim. Por. : Inmaculada Barrena, Saragosse: l’énigmatique origine du „Manuscrit » de Jean Potocki, w : Jean Potocki: le travail du temps. Autour d’un bicentenaire. Volume coordonné par François Rosset et Dominique Triaire, Montpelier 2019, s. 171-179.

[13] Goya y Zaragoza 1746-1775. Sus raíces aragonesas, Saragossa 2015, Museo Goya, Collección Ibercaja.

[14] Diego Moldes, El manuscrito encontrado en Zaragoza: la novela de Jan Potocki adaptada en cine por Wojciech Jerzy Has, Guadalajara 2009, s. 94.

[15] Dominique Triaire et Przemysław B. Witkowski, Pour un complément à la biographie de Jean Potocki, w: Jean Potocki : le travail du temps, wyd. cyt., s. 273.

[16] Por.: Emiliano Ranocchi, Une rencontre oubliée : Potocki et Herder à Karlsbad, w : Jean Potocki et le Dédale des Lumières. Coordonné par François Rosset et Dominique Triaire, Montpellier 201, s. 29-42.

Japonia

TOKIO

Nic nie jest tak jak sobie wyobrażałam. Ale prawdę mówiąc nie jestem pewna, czego się właściwie spodziewałam. Starannie uczesane kobiety w kimonach i domki o subtelnych proporcjach z daszkami przypominającymi pagody? Nie miałam aż tak romantycznych oczekiwań, chociaż nie byłam pewna, co we współczesnej Japonii zastąpiło te pocztówkowe widoczki. W rzeczywistości, kiedy o świcie jedziemy z lotniska, widzę kilometry autostrady, bez końca oplatające metropolię. A kiedy wreszcie docieramy do peryferyjnej dzielnicy, gdzie będę mieszkała, tamtejszy rozgardiasz wydaje mi się nieomal znajomy. Przejeżdżamy przez dalekie przedmieścia Tokio, które przypominają mi amerykańskie autostrady, powiedzmy gdzieś w okolicach Houston czy Seattle – tynkowane domki, rozrzucone na chybił trafił, niezgrabnie, na pierwszy rzut oka bez ładu i składu, ustawione jeden przy drugim pod dziwnym kątem i konkurujące o każdy skrawek przestrzeni. Tyle, że tutaj budynki są mniejsze i ciaśniej ustawione, pomiędzy nimi przebiega czasami jakiś fragment instalacji elektrycznej. W tokijskiej aglomeracji najwyraźniej panuje tłok.

Dziwne jest to uczucie czegoś nieomal znajomego; będę musiała się z nim oswoić.

Wyobrażenia o kulturach, z którymi nie miało się bezpośredniej styczności bardzo opieszale ustępują rzeczywistości, nawet jeśli masz świadomość, że rzeczywistość ma z nimi niewiele wspólnego. Ale teraz, po trudnej, długiej podróży, wkraczamy w przestrzeń, która z innego powodu wydaje się znajoma – kampus Tsuda College, małego żeńskiego uniwersytetu, gdzie zostałam zaproszona na cztery tygodnie jako visiting profesor. Schludny, ładny kampus, gdzie mam się zatrzymać, równie dobrze mógłby się znajdować gdziekolwiek w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Składa się nań majestatyczny, XIX-wieczny budynek główny i sporo mniejszych, nowszych a także niewielki prostokątny dziedziniec i mnóstwo zieleni – widok przyjemny dla oka, nawet w ten deszczowy poranek. Czy naprawdę jestem w Japonii? Ale po chwili zauważam szczegóły: szpaler drzewek wiśniowych, od góry owiniętych w coś w rodzaju rękawów z konopnego włókna; przypominają mi rzeźby zgłoszone na konkurs sztuki współczesnej. I wreszcie, po niekończącym się locie i jeździe samochodem, docieram do mojego mieszkania na kampusie, w uroczym drewnianym domku, który doskonale odpowiada moim wyobrażeniom o japońskim stylu mieszkania. […]

Po serii wykładów dociera do mnie, że wszystkie poruszane przeze mnie tematy mają dla japońskich słuchaczy jakieś znaczenie – ale też w japońskim kontekście wszystkie nabierają innego wymiaru. W drugim tygodniu mam wykład o problemach współczesnych zachodnich demokracji i trudności życia we wszechogarniającej, pozbawionej struktury wolności. Kiedy patrzę na swoją publiczność – tym razem obok studentów jest w niej również wiele osób starszych – narasta trema. Tym razem nie tylko martwię się, że nie dotrę do słuchaczy – obawiam się poważnego nieporozumienia. O ile wiem, starsze osoby na sali wychowały się w społeczeństwie nadmiernie ustrukturyzowanym. Co prawda po II wojnie światowej Japonia zrezygnowała z formalnego kultu cesarza, ale ludzie ciągle mi opowiadają o surowej hierarchii, która panuje – a w każdym razie do niedawna obowiązywała – w japońskich korporacjach i rodzinach, mówią o stosunkach pomiędzy płciami i ogólnym podejściu do życia. Raz po raz słyszę, że aby dojść do prawdziwej demokracji, Japonia musi mieć mniej, a nie więcej struktury. Dlatego się obawiam, że moja krytyka nieograniczonej niczym wolności zostanie odczytana jako postawa antydemokratyczna, nawoływanie do ograniczenia wolności. […]

INTERLUDIUM W KIOTO

We wszystkie weekendy, Atsuko Hayakawa, sponsorka mojej wizyty w Japonii, tryskająca energią i pomysłami, organizowała wycieczki poza stolicę. W pierwszy weekend był to wyjazd do Hiroshimy, poprzedzony krótką wizytą w Kioto. Rano wyruszamy w podróż Shinkansenem, w towarzystwie Rieko Fukushimy, sympatycznej i znakomitej zorganizowanego asystentki Atsuko.

Przystanek w Kioto jest zbyt krótki na prawdziwe zwiedzanie, ale wieczorny spacer wzdłuż kanału i przechadzka uliczkami za dnia, dają mi przedsmak uroków tego miasta. Chociaż ominęłam turystyczne atrakcje, zobaczyłam w Kioto wspaniałe rzeczy. Miałam szczęście odwiedzić warsztat wyrobu klasycznych kimon. To piękne przedmioty. Nam, paniom, pozwolono na chwilę je przymierzyć i jak tylko owinęłam wokół siebie ciężkie warstwy tkaniny, zrozumiałam, jak prawdziwe jest powiedzenie, że jednak „szata czyni człowieka”. W tym wspaniałym, majestatycznym stroju staję się inną osobą: bardziej dystyngowaną, dyskretną, zmyślną. Może te wrażenia są wynikiem skojarzenia kimona z życiem dworskim, z jego tajemnicami i intrygami. W jego szerokich rękawach niewątpliwie może się zmieścić niemało przedmiotów rodem z powieści płaszcza i szpady – można dosłownie „wyciągnąć coś z rękawa”.

W warsztacie oglądamy jeszcze inne ręcznie wykonane, pięknie wycyzelowane przedmioty, które niosą starodawne, symboliczne skojarzenia: chusta z wymalowanymi roślinami związanymi z pięcioma corocznymi świętami; wspaniale wyrzeźbiona i ubrana lalka, symbolizująca moment, kiedy dziewczynka staje się kobietą. Następnie bardziej rozbudowany symboliczny scenariusz – ceremonia herbaciana. Z wdziękiem prowadzi ją grupa kobiet, zaangażowanych w wymianę kulturalną, w domu jednej z nich – idealnie japońskie wnętrze, zgodne z tym, jak je sobie wyobrażałam albo widziałam na filmach. Nasze gospodynie wszystkie mają na sobie klasyczne kimona, ale poza tym sprawiają wrażenie doskonale zorientowanych we współczesnym świecie. Tego dnia jednym z gości jest Fukumi Shimura [1], twórczyni tkanin artystycznych, która posiada status Narodowego Skarbu Japonii. Dobiega do dziewięćdziesiątki i najwyraźniej jest w doskonałej formie. Od młodości nieprzerwanie pracuje i projektuje nowe wzory. Swobodnie rozmawiamy o tworzeniu nowych form w naszych tak odmiennych formach wyrazu. Chociaż moje skojarzenia są związane raczej ze słowami, a nie z formami plastycznymi, podczas pisania także nieraz mam świadomość geometrii, która wpływa na nasze odczucia i staram się ją wyrazić poprzez formę moich tekstów. Dla Fukumi Shimury kolory i tkaniny również mają określone znaczenia i emocjonalne odcienie. Wybiera barwniki naturalne – wyróżnia indygo, któremu przypisuje nieomal mistyczne znaczenie. Oczywiście ten barwnik często jest kojarzony z duchowością i transcendencją – na przykład w mitologii hinduskiej. Największe wrażenie robi na mnie uwaga pani Shimury, że u początków jej pracy zawsze jest poczucie straty i choć nie potrafię sobie wyobrazić, jak poprzez wzory tkaniny można wyrazić stratę, myślę, że sam impuls stworzenia czegoś, co wcześniej nie istniało, potrzeba kształtowania przedmiotów obdarzonych własną witalnością, wynika może z potrzeby by wymienić albo naprawić coś, co zostało utracone lub zniszczone. W swoim życiu i sztuce, Fukumi Shimura była niewątpliwie pionierką i myślę o tym, jakiej wewnętrznej siły wymagało bycie feministką w Japonii w jej pokoleniu. Wolność i siła, jakie z niej emanują, a także pozbawiona lęku otwartość na świat, to z pewnością nagrody za zmagania, jakie z pewnością były jej udziałem w jej długimi i nieraz trudnym życiu.

Tego popołudnia mamy też zaszczyt obecności pana Akiry Yagi, jednego z najwybitniejszych japońskich artystów ceramików, który hojnie ofiarowuje mi idealny przedmiot, który mogę zabrać do domu – doskonałą białą czarkę z błękitnym szlaczkiem. Ojciec pana Yagi również był garncarzem i Atsuko znalazł piękną czarkę (jak mnie poinformowano, zrobioną z gliny z St. Ives i glazurowaną materiałami z Polski), z której piję podczas ceremonii. Panuje tutaj silne poczucie wspólnoty, rodzinnej tradycji – tak, jak w przypadku pani Shimury i jej córki.

Sama ceremonia herbaciana jest wspaniała we wszystkich szczegółach. Kontemplując przedmioty i gesty, które składają się na jej powolny, formalny przebieg, mam wrażenie, że udało mi się wyróżnić szczególną cechę estetyki japońskiej. Odnajduję ją w przedmiotach, a nawet w uroczym ogródku przed domem, w którym odbywa się ceremonia. Chodzi o osobność, wyodrębnienie, zamknięcie każdego przedmiotu w jego własnej przestrzeni. Dzbanek ustawiony na półce – sam, bez żadnych innych przedmiotów, pięknie przycięte bonsai, gdzie każda gałązka jest osobna od pozostałych, ceremonialna urna w ogrodzie, otoczona pustą przestrzenią. To sprawia, że każdy przedmiot zostaje wyodrębniony, ma cichą moc. Każda rzecz jest pozostawiona w swojej prostej pełni, istocie, w swojej esencji. Zastanawiam się, czy pełen szacunku dystans pomiędzy ludźmi, który wyczuwam w stosunkach nie tylko pomiędzy obcymi, ale również pomiędzy przyjaciółmi i kolegami z pracy, ma to samo źródło – wynika z poczucia, że każde stworzenie i każdy przedmiot, każda osoba jest pełnią sama w sobie i że „granice” danej osoby należy raczej przestrzegać niż przekraczać. Jeśli to jest rzeczywiście prawdziwe, to podpowiada nam również inne podejście do związków międzyludzkich, inne o nich wyobrażenie niż te, panujące na Zachodzie – gdzie, szczególnie w relacjach intymnych, potrzeba wkroczenia w życie intymne drugiej osoby, czasem zlania się z nią, jest uważana za ważny aspekt bliskości i miłości.

Ale to jest coś zakodowanego głęboko w kulturze i długo zajęłaby mi próba przeniknięcia i zrozumienia tego od wewnątrz. […]

W Hiroszimie idziemy do restauracji okonomiyaki w towarzystwie Toshiko Tanaka, artystki i świadka tamtych zdarzeń. Okonomiyaki jest pyszne; mnie, wychowanej na polskiej kuchni, bardzo odpowiada smak kapusty zrównoważony z innymi podstawowymi składnikami tego dania. Ktoś ze współbiesiadników opowiada mi jego historię: podobno zostało stworzone w Hiroszimie po bombardowaniu, kiedy brakowało jedzenia, a pozbawione wsparcia kobiety miały ograniczone możliwości, ale z połączenia kilku prostych składników stworzyły tę zaimprowizowaną potrawę. Ale przecież w podobny sposób wszędzie na świecie powstawały dania ubogiej, chłopskiej kuchni, które smakiem nieraz konkurują z wyszukanymi przysmakami.

Toshiko zaprasza nas do siebie, do domu pełnego jej obrazów i rzeźb i opowiada mi swoją historię: jedną ze scen trudno wymazać z pamięci. Przeżyła, ponieważ kilka dni przed katastrofą jej rodzina przeprowadziła się za miasto. Ale kiedy bomba wybuchła, ona była na zewnątrz i została na tyle narażona na jej straszliwą moc, że ciężko się rozchorowała. Miała wtedy sześć lat i była chora, cierpiąca i przerażona. Tego dnia, widziała ludzi, którzy przeżyli bliżej epicentrum: chwiejnym krokiem próbowali się dostać do domu, ranni i sponiewierani, wyglądali jak zombie. Toshiko pamięta ich milczenie; byli zbyt wyczerpani, zmaltretowani i bez nadziei, by mówić. Wielu z nich upadało tam, gdzie stali i umierali. W którymś momencie zobaczyła chłopca dźwigającego wiadro. Była w nim głowa jego matki. Tyle z niej zostało. Odwracam wzrok, kiedy to słyszę. To zbyt mocne na jakąkolwiek reakcję.

A jednak tego wieczoru Toshiko położyła się spać i spojrzała w górę, na intensywnie błękitne, usiane gwiazdami niebo. Było piękne i to piękno okazało się kojące. Poczuła się spokojniejsza, aż wreszcie usnęła.

Toshiko wciąż powraca do obrazu nieba w swoich pracach, wykonanych w trudnym medium ceramiki. Ich stałym tematem jest nakładanie się ciemności i światła, rozpaczy i nadziei. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat jest energiczna, jej twarz rozświetla bystre spojrzenie i uroczy uśmiech. Mówi, że przez całe życie towarzyszyły jej efekty choroby popromiennej. Jej odporność została osłabiona, ma bardzo kruche kości. Ale ta pierwsza iskierka nadziei i piękna w środku niewypowiedzianego bólu zostały z nią na zawsze. Imponująca jest jej umiejętność przekształcania koszmaru w sztukę, wypełniania dzieła drobinkami pocieszenia. To jest sztuka jako odpowiedź na cierpienie – odpowiedź adekwatna, ponieważ nie odwraca się od cierpienia, lecz je w sobie zawiera. A także dlatego, że potrafi wyrazić skomplikowane prawdy o ludzkim losie, w którym stale przeplatają się ciemność i nadzieja. […]

W restauracji w Dzielnicy Zagranicznej prowadzę rozmowę z Michiru Oshimą, którą filmuje Kazunori Kurimoto, znany fotograf i filmowiec. Oboje towarzyszyli nam podczas naszej wyprawy do Nagasaki.

I znów wraca przeszłość. Tamta przeszłość. Michiru jest elegancką kobietą i znaną kompozytorką, autorką bardzo wielu kompozycji. Ale jest także córką matki, która przeżyła zrzucenie bomby atomowej na Nagasaki, i kiedy mówi o matce, ponoszą ją silne emocje i dotkliwe uczucia. Matka straciła w bombardowaniu wszystkich krewnych. Michiru nie może zrozumieć, dlaczego milczała na ten temat, nie było w niej gniewu, dlaczego stwarzała pozory obojętności. „Chciałabym tylko, żeby mi powiedziała, co czuje” – wybucha Michiru, a w oczach ma łzy. „Dla mnie liczy się moja matka, nie historia czy też fakt, że pochodzę z Nagasaki”. Oczywiście, to matka dla Michiru łącznikiem z historią. Przez jej zdystansowanie Michiru czuje się odcięta nie tylko od bliskiej relacji z matką, ale także od źródeł własnej tożsamości. Dla tych z nas, którzy przyszli na świat po straszliwych wydarzeniach, w pewnym sensie punktem wyjścia jest żałoba. Żałoba jest paradoksalną bazą naszej tożsamości i jeśli ta wiedza jest przed nami – jak często bywa – ukrywana – musimy raz po raz zadawać sobie pytanie o to, co zostało utracone, dogrzebywać się wiedzy o tym, co przeżyli nasi rodzice.

I znów powraca motyw sztuki jako silnej psychologicznej formy zadośćuczynienia. Michiru nie ma wątpliwości, że źródłem i motorem jej muzyki jest poczucie utraty. Pod koniec naszej rozmowy, mam poczucie, że rozmawiamy o wspólnej przeszłości, pomimo konkretnych różnic naszych historii. To, że podobne więzi mogą powstać na drugim końcu świata, przywołuje moje poczucie naszej ludzkiej, zwyczajnie ludzkiej kondycji, wszędzie, gdzie się znajdziemy. […]

Jest jeszcze innego rodzaju intymna przestrzeń – Manga Café. Fascynuje mnie ten aspekt japońskiej kultury młodzieżowej i trzeba przyznać, że moja ciekawość zostaje zaspokojona. Manga Café, do której zabierają mnie przyjaciele – choć początkowo, z uśmiechem odmawiają, wydaje mi się całkowicie i zadowalająco dziwna. Mieści się na dwunastym piętrze zwykłego biurowca w Rappongi. Ale zaraz za progiem, atmosferę biurową zastępuje coś innego. Pomieszczenie, do którego wchodzimy jest długie i panuje w nim półmrok, co sprawia wrażenie czegoś trochę niedozwolonego. Nic nie jest tu lśniące czy wypolerowane, jak często bywa w publicznej przestrzeni w Japonii. W przedsionku młody mężczyzna, pełniący rolę recepcjonisty, pobiera skromną opłatę. Dalej w głąb, znajduje się kiepsko oświetlone pomieszczenie, z rzędami niskich półek, na których stoją setki zeszytów mangi w jednakowym formacie. Jest to w gruncie rzeczy biblioteka mangi, chociaż słowo „biblioteka” jakoś tu nie pasuje. Czy tak naprawdę mangę się „czyta”, czy jest to raczej forma wizualnej rozrywki? Rozumiem, jak te pełne werwy komiksy podbijają serca młodych ludzi, ale mam wrażenie, że przebieganie ich wzrokiem różni się od czytania. Trochę „przeglądam”, w różnych rozmieszczonych na półkach kategoriach, które noszą angielskie nazwy: Ladies’ Manga, Girls’ Manga, Boys’ Manga, Men’s Manga. Okazuje się, że manga to najszersza kategoria książek publikowanych w Japonii. Czy zastępują „prawdziwe” książki – czyli książki, jakie znamy, których lektura wymaga koncentracji i pewnego wewnętrznego skupienia?

Po wejściu do tej części kawiarni, gdzie klienci przychodzą czytać, robi się jeszcze dziwniej: czytelnia (raz jeszcze: o ile ta nazwa jest w tym wypadku odpowiednia), składa się z rzędów kabin, z drzwiczkami na tyle niskimi, że ledwo przesłaniają to, co ma miejsce w środku. To tutaj klienci kawiarni zamykają się ze swoją mangą, napojami, komputerem, będącym na wyposażeniu każdej kabiny oraz, od czasu do czasu, z drugą osobą. Jest tu ciepło, czuć dziwny zapach środków czystości i wszystko wydaje się jakoś zużyte i sfatygowane. Wszystko razem – w dodatku dowiaduję się, że klientela kawiarni manga to przeważnie mężczyźni – atmosfera wydaje się nieco…pornograficzna i nieco żałosna, jak wszelka pornografia i wszelkie formy nieco odchylonej seksualności.

Podobno są bezrobotni mężczyźni, którzy spędzają noce w kawiarniach mangowych, gdzie jest im ciepło i w miarę wygodnie. Zastanawiam się, czy w kabinach odbywają schadzki z wirtualnymi dziewczynami. To miałoby sens – ponieważ manga jest wcześniejszym etapem, prototypem rzeczywistości wirtualnej.

Dowiaduję się też, że dla wielu młodych ludzi manga okazała się wstępem do tematów, które później rozwijali na innym polu: ktoś zainteresował się historią rewolucji francuskiej, inny analizą nierówności społecznych. Widzę, jak te dynamiczne, żywe obrazki dla młodych ludzi mogą być wciągające; to zapewne jedna z postmodernistycznych form, w której nie liczy się już rozróżnienie na „wysokie” i „niskie”, tak przecież istotne dla poważnych czytelników i intelektualistów mojego pokolenia. Ale może to raczej zachodnie kategorie nie mają tu zastosowania i być może w pewnych aspektach kultury japońskiej całkowitą frywolność można połączyć z absolutną powagą, czystą zabawę z pożyteczną i budującą nauką.

W innej części Rappongi, odwiedzamy niezwykle eleganckie centrum handlowe. W wysokim hallu znajduje się delikatna, ruchoma rzeźba, zwieszająca się przez pięć kondygnacji – wyrafinowane origami w jasnobłękitnym metalu. Uroda rzeczy, które można oglądać na wystawach, troska, aby codzienne przedmioty (kubki, papier, czekoladki) były miłe dla oka, elegancja, jaką widać nawet w bożonarodzeniowych ozdobach, sugeruje nie zmęczenie, lecz potężny wysiłek i pragnienie, by życie stało się lepsze, pragnienie stworzenia czegoś, co cieszy oko i zadowala wewnętrzne poczucie piękna.

Jak połączyć te rozmaite aspekty japońskiego społeczeństwa, japońskiej kultury? Może nie jest to konieczne. Współczesne rozwinięte społeczeństwa nie są już kulturalnie jednolite, nie działają też jak układanka, w której części zgrabnie do siebie pasują. Są bardziej złożone, bardziej chaotyczne, nieprzewidywalne. Trudniej określić, na czym polega „angielskość”, „francuskość” czy „polskość”. A także, w naszej postmodernistycznej epoce, we wszystkich społeczeństwach zachodzą potężne i nieraz bardzo gwałtowne zmiany. Japonia sprawia wrażenie kultury podzielonej: z jednej strony tradycje, które w pewnych obszarach życia, a szczególnie w starszych pokoleniach, pozostały nieomal nietknięte, z drugiej zaawansowana nowoczesność, której motorem jest surowa etyka pracy i wszechobecne, czasami nieomal „post-ludzkie” technologie. Takie sprzeczności tworzą własne napięcia i zamieszanie, szczególnie u młodych – być może szczególnie młodych mężczyzn. Dla młodych Japonek z pokolenia emancypacji, możliwości kariery i zawodowego spełnienia, z pewnością są pewnego rodzaju przygodą i celem. Może u młodych mężczyzn, presji sukcesu nie towarzyszy podobne poczucie nowego i ekscytującego wysiłku. Widocznie stawiane im oczekiwania – z pewnością większe w przypadku mężczyzn niż kobiet – bywają przytłaczające. Opowiadano mi nie tylko o zjawisku wirtualnej przyjaciółki. Ponoć zdarza się, że młodzi mężczyźni zamykają się w jednym pokoju, zwykle w domu rodziców i wyłaniają się tylko, by wyciągnąć rękę po jedzenie – najwyraźniej wolą to dobrowolne więzienie od bolesnych kontaktów ze światem. Czy to jest japońska wersja znanej w moim pokoleniu ucieczki z wyścigu szczurów? Wówczas sporo młodych ludzi postanawiało porzucić oparty na rywalizacji świat pracy, wyjeżdżali na jakąś miłą wioskę, gdzie można było nosić hipisowskie ciuchy i siać marihuanę. Tamci młodzi ludzie buntowali się również przeciwko obecnemu w amerykańskim społeczeństwie silnemu duchowi konkurencji oraz „bezduszności” etyki pracy w korporacjach. Ale fenomen japoński wydaje się bardziej ekstremalny czy może tylko różny w swojej psychicznej strukturze – wycofanie się w samotność pustelnika, zamiast wejście w kontrkulturowe „społeczności”…

Czy ci młodzi mężczyźni, dla których świat skurczył się do jednego pokoju to rodzaj forpoczty, bowiem okazali się wyjątkowo wrażliwi na naciski korporacyjnego społeczeństwa, opartego na ostrej konkurencji? Przecież wszystko wskazuje na to, że kolektywnie i w skali globalnej będziemy musieli się przyznać, że niemożliwe jest nieograniczone gromadzenie bogactwa, ciągła ekspansja. Jeśli tak, to młodzi pustelnicy nie powtarzają ani nie naśladują czegoś, co dawniej było znane na Zachodzie, lecz spełniają nową rolę –  są jak detektory w globalnej kopalni, ostrzegający nas o psychicznych kosztach nie zmodyfikowanej etyki pracy i sukcesu oraz idei stałego postępu.

Innymi słowy, trudno określić, jak japońska wersja postmodernizmu wypada w porównaniu z tymi, które znamy z Zachodu. Jedno wydaje mi się pewne, kiedy przy odjeździe myślę, ile spotkałam tu rzeczy dziwnych, ale i znajomych: jeszcze przez dłuższy czas Japonia nie będzie Zachodem.

[1] Fukumi Shimura (ur. 1924) – japońska artystka zajmująca się tworzeniem i farbowaniem kimon.

EVA HOFFMAN

tłum. Anna Arno

Konferencja Miłoszowska w Chicago i na świecie

Uniwersytet Chicagowski wspólnie z Jagiellońskim zorganizował w dniach 28-29 października konferencję naukową poświęconą twórczości Czesława Miłosza. Miłoszolodzy starszego i młodszego pokolenia z USA, Polski i Litwy spotkali się wyłącznie online, na zoomie.

Te dwa dni referatów, dyskusji i czytania wierszy dowiodły, że poezja i eseistyka Miłosza żyją w najlepsze i zataczają coraz szersze kręgi. Wydarzeniu przysłuchiwało się, mogąc zadawać pytania na czacie, siedemdziesięciu badaczy z całego świata, od Australii do Japonii.

Dołączyłam do konferencji zaledwie kilka dni przed jej rozpoczęciem, i to na własne życzenie, gdy tylko czołowy jej uczestnik, Robert Hass, przysłał mi z Kalifornii link do niej. Było to najbardziej nieformalne zgłoszenie, przyjęte przez organizatorów – Williama Nickella i Esther Peters z natychmiastową aprobatą. Nie dostałam jednak szczegółowego rozkładu porządku obrad i nazwisk wszystkich badaczy, dlatego nie mogę służyć dokładną relacją z tego ruchomego święta Noblisty.

Te dwa dni rozpraw były podzielone na dwie sesje, nazwane „Milosz and the Poetics of Space” i „To Begin Where I am: Milosz and the Poetics of Place”. Brałam udział w tej drugiej, bo właśnie napisałam dłuższy tekst Miłosz wileński, więc czułam się nieźle przygotowana do tematu. Wyobraźnia poety ciągle krążyła wokół miasta młodości, od pierwszego ogłoszonego w 1930 roku wiersza, po wiersze ostatnie wydane już pośmiertnie. Zapytano mnie, czy chcę rozpocząć ten panel, czy raczej zabrać głos na końcu. Wybrałam to ostatnie i, jak mogłam przypuszczać, niektórzy uczestnicy trochę przekroczyli czas swoich wystąpień i moje uwagi o Wilnie jako wiecznie bijącym źródle poezji Miłosza zostały raptownie skrócone. Nieważne, zdążyłam opowiedzieć tyle, ile się dało.

W panelu, w którym wzięłam niespodziewany udział, wystąpiły między innymi młode badaczki z UJ – Aleksandra Kremer i Karina Jarzyńska. Ta ostatnia zabłysnęła ciekawym porównaniem światopoglądów Miłosza i Gombrowicza na emigracji, biorąc za podstawę ich książki: Widzenia nad Zatoką San Francisco i Wspomnienia polskie. Wędrówki po Argentynie pisane w podobnym czasie. Krakowski filozof i teolog Łukasz Tischner, bratanek Józefa, poruszył ważki temat związków Oskara i Czesława Miłoszów, zwłaszcza w świetle ich eschatologii i kosmogonii. Świetne wystąpienie miała też Joanna Zach, dyrektor centrum badań nad twórczością Czesława Miłosza przy UJ.

Ucząca obecnie na uniwersytecie w Brooklynie Irena Grudzińska-Gross, która niedawno opublikowała kolejną książkę poświęconą Miłoszowi, mówiła o jego trzech wierszach, jak to ujęła, kanonicznych, pisanych podczas okupacji w Warszawie: Campo di Fiori, Biedny chrześcijanin patrzącym na getto i Przedmieście, podkreślając przy tym, że temat Zagłady był w poezji tamtych czasów praktycznie nieobecny wśród poetów nieżydowskiego pochodzenia. Dwa pierwsze są przejawem bezsilności twórcy wobec masowej tragedii dziejącej się na oczach tłumów, ostatni dobitnie okazuje obojętność podmiejskiej hołoty.

Fot. Renata Gorczyńska

Litewski pisarz młodszego pokolenia, Laimonas Briedis (mieszkający nawiasem mówiąc w Vancouver) zaznaczył swoją obecność dość niespodziewaną tezą, twierdząc dobitnie, że Miłosz w swoim wileńskim okresie twórczości w ogóle nie podjął tematu mieszkającej tam ludności żydowskiej. Został zakrzyczany w trakcie dyskusji, która nastąpiła po wysłuchaniu poszczególnych wystąpień i pod naporem argumentów musiał się z tego twierdzenia wycofać.

W drugiej części panelu pod przewodnictwem Bożeny Shallcross wzięli udział dawna doktorantka Miłosza na Uniwersytecie Kalifornijskim Lillian Vallee i Robert Hass. Oboje arcyciekawie opowiadali o swoich zmaganiach z pracą nad przekładami poezji Miłosza. Wywiązała się potem ożywiona dyskusja, w której wzięła udział i niżej podpisana, bom też w tych przekładach palce maczała. Uczestnicy panelu zobowiązali Hassa i mnie, żebyśmy wspólnie przetłumaczyli jeden z rzekomo nieprzetłumaczalnych wierszy Miłosza, a mianowicie Walc, napisany w 1942 roku w okupacyjnej Warszawie. W pełni rymowany, składający się z szesnastu strof. Nie zwlekając, przystąpiłam do surowego tłumaczenia i wysłałam tę pierwszą próbę Hassowi. Teraz dopiero będziemy się oboje męczyć, by oddać wszelkie niuanse wiersza i jego rymy oraz rytmy. Bo początkowy walc – ewokacja 1910 roku i balu karnawałowego gdzieś na Litwie zmienia się w marsz niewolników Rzeszy, a nienarodzony jeszcze syn – w jedną z ofiar wojny.

A mnie, kiedy słuchałam Ireny Grudzińskiej, przypomniało się jak żywe następujące wydarzenie: kiedy sekretarzowałam Miłoszowi w Berkeley, w kwietniu 1981 roku towarzyszyłam mu jako kierowca i asysta w szczególnym spotkaniu autorskim w niewielkim mieście na północ od San Francisco. Wyjechaliśmy po śniadaniu, oboje oczarowani malowniczą drogą, z naturą w pełni wiosennego rozkwitu. Dojechaliśmy do budynku, który z wyglądu przypominał szkołę i pewnie nią był, choć bez uczniów w związku ze zbliżającymi się feriami wielkanocnymi.

Windą podjechaliśmy bodaj na drugie piętro. A tam, w salce przypominającej Umarłą klasę, siedziało przy stolikach kilkudziesięciu ocaleńców z obozów niemieckich. Byli tak starzy i schorowani, że wydawali się na samym skraju życia. Kwiecień, jak wiadomo, jest Miesiącem Pamięci Ofiar Holocaustu i dlatego się tam zebrali, zapraszając Czesława Miłosza, by przeczytał im swoje wiersze.

Spotkanie rozpoczęto od zapalenia świec w stojącej na poczesnym miejscu menorze. Sześciu wybranych podchodziło pojedynczo do świecznika. Nie tyle podchodziło, co wlokło się z najwyższym trudem, jakby przygniecionych brzemieniem, bo każdy płomyk, który po kolei zapalali, symbolizował milion ludzkich istnień wymordowanych w czasie II wojny. Czynili to w kompletnej ciszy; słychać było tylko szuranie ich butów, bo stopy nie miały sił, by oderwać się od podłogi. Na tle płonącej menory Miłosz zaczął czytać swoje wiersze: Campo di Fiori, Biedny chrześcijanin… potem inne, wszystkie w przekładzie na angielski. Wtedy z sali podniosły się głosy: „Prosimy, niech pan czyta po polsku, większość z nas rozumie polski. Chcemy usłyszeć je w naszej wspólnej mowie!”.

I Miłosz przeszedł na polski. Zawsze mnie dziwiło, jak jego osobowość się zmieniała, gdy czytał w obcych językach. Po polsku miał niepojętą moc, po angielsku i francusku odnosił się jakby z pewnym dystansem do swojej twórczości. Spotkanie poetyckie trwało o wiele dłużej niż planowano. Zebrani otoczyli poetę i w pełnych przejęcia wyrazach dziękowali mu za przybycie. Niektórzy wyciągali chusteczki, inni podsuwali książki do podpisu.

Wracaliśmy do Berkeley w milczeniu. Brakowało słów, by oddać bezmiar tragedii.

RENATA GORCZYŃSKA

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                               

Galeria jednej fotografii (3)

– Zabawne – ta myśl, z pewnością, popchnęła mnie do zrobienia zdjęcia w Rzymie, w kwietniu 2012. Przy Koloseum, w grupce turystów z Azji, mężczyzna stał przed Łukiem Konstantyna i patrzył w tablet. Jakby to, co widział na ekranie, było bardziej prawdziwe. A może to ja, dla której czas zatrzymał się na aparatach analogowych, nie wiedziałam wtedy o funkcji „robienia filmów i zdjęć dobrej jakości” takim sprzętem…

„Turysta”, Rzym 2012, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

11 października 2021

ELŻBIETA LEMPP

Skaza

Białe i czarne parkany ciągną się wzdłuż chodników, otaczają wytatuowane kamienice, zamykają odrapane hotele z belle époque . Ich dachy porosły mchem, okiennice zamknięto na sztaby, drzwi zabito gwoździami. Ze szpar wyłażą pomięte gazety i łachmany.

Bad Gastein to wodospad wciśnięty między kościół i jadłodajnię, spirale ścieżek i pensjonaty przypięte do skał. To także zagrzybione fasady, łatane folią rynny, połamane balustrady i potłuczone okienne szyby, za którymi cuchną zwinięte w rulon dywany, rozmokły parkiet i zbutwiała boazeria.

Na środku tego austriackiego miasteczka płaszczy się Kongresshaus, betonowy bunkier z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, przez pomyłkę chyba porzucony na deptaku. Ktoś okleił go taśmą murarską, jakby bez niej miał się rozlecieć. Wejście na taras zastawiono prętami. Przy schodach dyndają wyblakłe plakietki: Eintritt verboten! Wiatr je zrywa i włóczy po pustych placach i zaułkach. Drogę od Grand Hotelu de l’Europe do Bristolu znaczą ubłocone tabliczki: Wejście wzbronione!

A przecież Bad Gastein urosło z marzeń.

Pierwszą łaźnię pan Fritzel zarejestrował tu w 1350 roku. Płacił daniny, czyścił drewniane koryta, którymi doprowadzał wodę z gorących źródeł i postawił na reklamę. Toteż niedługo w jego basenie kąpał się książę Bawarii Stephan II. Prawie sto lat później termy zwabiły tu króla Niemiec Fryderyka III. Mijały lata, sława okolicy rosła, z roku na rok przybywało miłośników górskiego spa. Pod koniec XVIII wieku arcybiskup Salzburga Józef Franciszek de Paula Hieronim von Colloredo-Waldsee-Mels umyślił tu sobie rezydencję z osobną łaźnią, więzieniem dla zdrajców i dwiema karczmami. Chciał to wszystko wcisnąć pomiędzy skały i wodogrzmoty, ale w dolinie nie było aż tyle miejsca. Na szczęście jego świątobliwość był człowiekiem skromnym i zadowolił się pałacem kąpielowym, w którym połowę parteru zajęła łaźnia-ogród wyłożona zielonym żyłkowanym marmurem.

Arcyksiążę Austrii Franciszek Karol Habsburg miał tylko jedno marzenie. Pokazać światu następcę tronu. Sześć lat już minęło, odkąd poślubił Zofię Wittelsbachównę, a złota kołyska stała pusta. – Poszukaj, Panie, pomocy u źródeł – orzekli czcigodni doktorzy. Zimą 1829 roku wyruszył więc do wód. Na zmianę pluskał się w basenach i flirtował z kuracjuszkami. Po czym wrócił do Wiednia, zakradł się do sypialni żony i spłodził Franciszka Józefa. Świętowała cała monarchia i świętowało Wildbad Gastein (wtedy taką nosiło nazwę), budując na wyścigi: na byle skarpach, grzbietach i polanach. Chałupy z jedną izbą i przegródką zmieniano w wille, kurniki przerabiano na karczmy, w stodołach urządzano gospody. W 1846 roku drewniana Tawerna am Mittereck przeobraziła się w gigantyczny hotel Straubinger. Każdy z dwudziestu apartamentów miał swój własny pokój kąpielowy. W tamtych czasach był to nie lada luksus.

Docenił go cesarz Niemiec Wilhelm I. Aż dwadzieścia razy był w alpejskim sanatorium. Kiedy w 1888 roku umarł, miasteczko opustoszało. Zaludniły się natomiast góry. Z wiklinowymi koszykami powędrowali fryzjerzy, szewcy i druciarze, kowale, praczki i kwiaciarki, zecerzy, ludwisarze i drykierzy, doktorzy, znachorzy i hotelarze. Nawet burmistrz Karol Straubinger wyruszył na szlak. I on szukał wśród skał białej szarotki alpejskiej. Mieszkańcy kurortu nazbierali trzy tysiące unikatowych kwiatków i uwili cesarzowi wieniec na grób. Berlińczycy oniemieli.

O Wildbad Gastein zrobiło się jeszcze głośniej. Nawet cesarzowa Elżbieta nazywana Sisi odwiedziła to miejsce siedem razy (w latach 1885–1893). Każdy jej przyjazd był dla kurortu świętem. Dokąd pójdzie? Kogo spotka? Czego zapragnie? Na trzydzieste piąte urodziny zażyczyła sobie tygrysa bengalskiego. I dostała. A gdyby zechciała pawiana? – głowili się mieszkańcy zdroju. Na szczęście żądała tylko kąpieli termalnych. Za to kilka razy dziennie. Oznaczało to wyścig z czasem. Specjalny beczkowóz dzień i noc czekał w pogotowiu, by na umówiony znak gnać po wodę i dowieźć gorącą do Straubingera, Marenhausa czy Helenenburga, gdzie się akurat zatrzymała.

Hotele i domy zdrojowe rosły jeden po drugim: Moser, Austria i Astoria, Habsburgerhof, Keiserhof i Salzbugerhof, Mozart, Gruener Baum i Krone, Elisabethhof, Koenigsvilla, Bristol. I Grand Hotel de l’Europe.

Wuj Viktora Leopolda Sedlacka miał restaurację na dworcu w Linzu. Młodziak trochę mu pomagał: doglądał kucharzy i poganiał kelnerów, ale najbardziej lubił włóczyć się po Alpach. Około roku 1900 wylądował w Wildbad Gastein.

Wałęsał się miasteczku, wreszcie stanął przed willą Solitude. Widział stąd poszarpane szczyty i wodospad, wstęgę rzeki i strzeliste wieże kościołów w dolinie. Zapragnął tę posiadłość. Czy się targował?  Czy przepłacił? A może wdał się w romans z córką niemieckiego adiutanta Anną Pauliną Freifrau von Schroeter? W każdym razie kupił od niej piętrowy dom, a do tego jakieś półtora hektara ziemi.

Potem zwabił tu architekta. Matthaus Schlager dopiero co wkomponował w miasteczko Wels nad rzeką Traun neoromański kościół i zamierzał od świętych odpocząć. O kurorcie słyszał co nieco, spakował więc wełniane swetry, buty do wspinaczki i pojechał. Budził się w środku nocy i po ciemku gramolił na wierzchołki Stubner- Grau- i Ankogel. Patrzył jak słońce rozpycha się między skałami, farbuje chmury na różowo, odbiera cień kamieniom i rozdaje karmazyn. Oglądał spopielałe szczyty, rude żleby, pokryte pleśnią północne zbocza i zrudziałe stoki zwrócone na południe. Próbował wyryć w pamięci bursztyny strumyków, wypalone, płaskie grzbiety i zapiski tektoniki: przeróżne smugi, szramy i wżery. W pokoju brał szybką kąpiel i siadał do szkiców. Tygodniami coś tam poprawiał, kreślił, darł kartki i zaczynał od nowa. Wreszcie zaprosił Sedlacka, rozłożył na stole plany i zaczął opowiadać. Mówił długo i z przejęciem o reprezentacyjnym wejściu od strony Kaiserpromenade, o potrójnych drzwiach ocienionych gankiem, o balkonach na fasadzie frontowej, które będą udawać zwężający się ku górze żabot. Opowiadał o lukarnach na dachu i o iglicy na wieży zegarowej.

– Z zegarem czas płynie szybciej – zadumał się Sedlacek.

– To urwiemy mu wskazówkę – uciął architekt, zwinął plan w tutkę i pokazał kolejny rysunek. Sedlacek zdębiał. W miejscu poszarpanej skały zobaczył gmaszysko. Okna, okienka, balkony i balkoniki pięły się po ścianie jak bluszcz, od Szarej Rzeki na dziesięć pięter w górę.

– Rozwaliłeś górę?

– Wyprostowałem. Strasznie się garbiła.

– Miałeś wymyślić hotel, nie wieżowiec!

– Połowa zgubi się w skale. Będą cię odwiedzać dyplomaci, królowie i cesarze, szachowie, malarze i pisarze, tancerki, aktorki i podrywacze. Gdzie ich wszystkich upchasz?

– Ile to będzie kosztować?

– Jakieś dwa miliony koron, może trochę więcej.

– Taka prowincja. Gdyby to był Linz albo chociaż Wiedeń….

W roku 1906 budowa ruszyła.

Mieszkańcy kurortu słali do magistratu skargę za skargą: „Pan Sedlacek odpala dynamit. Niszczy nasze domy. Od wybuchów pękają szyby w okach. Sypią się tynki. Kruszą fundamenty!”. Burmistrz Karol Straubinger słuchał żalów, ale robót nie wstrzymał.

Przez nowiutki dworzec kolejowy w Bad Gastein (tak ochrzczono miasteczko w 1906 roku) przetoczyło się osiemset pięćdziesiąt osiem wagonów, każdy obciążony dziewięcioma tonami pustaków, cegieł, rur, kabli, desek i granitów, złoconych kolumn, kryształowych zwierciadeł i wanien na lwich łapach. Zwerbowano cieśli, stolarzy i murarzy, kamieniarzy, zdunów i dekarzy, malarzy, rzeźbiarzy i elektryków, krawców i tapicerów, kanalizatorów, operatorów dźwigów i speców od nowoczesnych technologii, bo w każdym pokoju miał być telefon. Wreszcie mistrz budowlany Angelo Comini ogłosił koniec robót. 29 maja 1909 roku Grand Hotel de l’Europe otworzył się dla gości.

Kogo tam nie było! Władca Arabii Saudyjskiej Ibn Saud i król Iraku Fajsal I, Wilhelm von Opel i król kolei żelaznej Edward Henry Harriman, pisarz Heinrich Mann, kompozytor Robert Stolz i powieściopisarz William Somerset Maugham. Księga gości przypominała poradnik „kto jest kim” w wielkim świecie. Do Grandu wypadało przyjechać na miesiąc, wynająć całe piętro i przegrać fortunę w kasynie. W dobrym tonie były fochy do obiadu: „Znów pstrąg w sosie holenderskim? Czy to powtórka z zeszłego sezonu?”. Albo: „Wątróbka z gęsi zbyt krucha, rosół po królewsku ma za duże oka” itd. itp. Kelnerzy wiedzieli, jak udobruchać maruderów, przewracali oczami, uśmiechali się przepraszająco i zapewniali, że swoje napiwki przeznaczą na sierociniec w Linzu.

Nadszedł rok 1938. Jeszcze 10 marca liczono na pomyślny wynik plebiscytu. Przecież dopiero co kanclerz Austrii wygłosił w Innsbrucku płomienną mowę, w której nawiązał do słów tyrolskiego bohatera: „Obywatele, godzina wybiła!”. Służący powtarzali jego słowa pokojówkom, pokojówki lokajom, a lokaje odźwiernym, portierom i kucharzom. Goście hotelowi (w 1920 roku Zygmunt Freud pisał z letniska w Bad Gastein: „Co się tyczy towarzystwa, jest mieszane: pięćdziesiąt procent Żydów, pięćdziesiąt procent Żydówek”) zebrali się w Salonie Nibelungów. Czarny fortepian milczał. Niczym tłusta mucha rozkraczył się na miękkim, czerwonym dywanie. Zdawało się, że ożyły przyklejone do ścian obrazy braci Rothaugów. Słychać było, jak Zygfryd wykuwa miecz, jak żegna księżniczkę Krymhildę i jak jego bezwładne, martwe ciało uderza o ziemię.

– Może i my należymy już do krainy mgieł? – Eleonora szybko odsunęła tę myśl od siebie.

Przecież przez otwarte okna dochodziły nawoływania „Heil Schuschnigg! Heil liberty!”. Eleganckie panie i panowie rozparli się w pluszowych fotelach przysuniętych do radia, ciężkiego, angielskiego odbiornika z podziałką, na której wypisano europejskie miasta. Słuchano wystąpienia kanclerza. Pobrzękiwały kryształowe kieliszki. Na inkrustowanych stolikach tłoczyły się filiżanki o fikuśnych uszkach i porcelanowe spodeczki z cytryną. Kuracjusze nieśpiesznie popijali herbatę i reńskie wino, przekonani, że ogromna suma pięciuset tysięcy szylingów, równowartość osiemdziesięciu tysięcy dolarów, ofiarowana przez Israelitische Kultusgemeinde na cele kampanii wspierającej plebiscyt, ocali Austrię.

11 marca nad ranem dowódca wiedeńskiej policji obudził Schuschnigga wiadomością o przegrupowaniach wojsk niemieckich na granicy.

– Są ich tysiące.

– Przyszły jakieś depesze z Londynu lub Paryża? – dopytywał kanclerz. Czekał na sprzeciw rządów Anglii i Francji. Przecież nie oddadzą jego fotela temu naziście.

Koło południa Israelische Kultusgemeinde dołożyła jeszcze trzysta tysięcy szylingów na kampanię. Na próżno. O siódmej wieczorem Wiedeń ogłosił odroczenie plebiscytu. Kilka minut później podano wiadomość o dymisji całego gabinetu z wyjątkiem sympatyzującego z nazistami ministra spraw wewnętrznych Arthura Seyss-Inquarta.

Za dziesięć ósma Schuschnigg wygłosił transmitowane przez radio orędzie do narodu. „Austriacy i Austriaczki! Dzisiejszy dzień postawił nas w obliczu sytuacji dramatycznej, decydującej o losach naszego kraju […]. Rząd Rzeszy niemieckiej przedstawił Prezydentowi ultimatum wzywające, by na urząd kanclerza wyznaczył kandydata wskazanego przez władze Rzeszy […] w przeciwnym razie […] oddziały niemieckie natychmiast przekroczą granicę. […] Ponieważ nawet w tej godzinie próby jesteśmy przeciwni przelewowi niemieckiej krwi, wydałem armii rozkaz, by w razie inwazji wojsko nie stawiało oporu i oczekiwano na decyzje, które zapadną w ciągu najbliższych godzin […]. W tej godzinie, rozstając się z narodem austriackim, powtarzam niemieckie słowa, w nadziei, że zostaną wysłuchane: Boże, chroń Austrię”.

I nagle wszystko się zmieniło, jakby ktoś przekręcił zwrotnicę. Kelner potrącił baronową, lokaj upuścił płaszcz doktora, wyskoczył na ulicę i wmieszał się w tłum z pochodniami. Tej nocy ludzki wodospad przelał się od zajazdu Leimboeck (dziś Fischerwirt) do Kaffe Wien (dziś Oberbank). Procesja falowała, napierała i wrzaskami Heil Hitler!, Sieg Heil!, Sieg Heil! i Juden raus!, Juden verrecken! zagłuszyła prawdziwy wodogrzmot. Zakrzyczała hektolitry wody spadającej z trzystu czterdziestu jeden metrów!

Mieszkanka Bad Gastein Anna Kerschraumer opowiadała: „Pogasiliśmy światła. Schowaliśmy się za zasłonami. A oni szli i pluli w nasze okna […]. Straubinger kazał mojemu mężowi zerwać plakaty Schuschnigga. Starego Lassinga [socjaldemokratycznego burmistrza kurortu w latach 1926–31] wyciągnęli z domu. Poszturchiwali i prowadzili ulicami jak przestępcę: dwóch z przodu, dwóch z tyłu”.

Następnego dnia Bad Gastein zaczęło się urządzać od nowa. Przywódca miejscowej partii faszystowskiej Arnulf Meisinger z zapałem zabrał się do czyszczenia kurortu. Jako weterynarz dzierżawił skromny lokal w banku kredytowym przy Boecksteinerstrasse. Przyjmował tylko dwie godziny dziennie od jedenastej do trzynastej, miał więc sporo wolnego czasu. Ileż to razy iskał żydowskie pieski: harty afgańskie, spaniele, szpice. Odgarniał długą sierść, namierzał pchły, zakleszczał między paznokciami i miażdżył. Maleńkie ciała skwierczały i pluły krwią. To samo zrobi teraz z Żydami. Trzeba wyłapać i zmiażdżyć to robactwo, zanim się rozpleni.

Nie musiał ich szukać. Garnitury kupowało się u Kreisky’ego, futra u Horovitza, dolary u Steiningera. Tekstylia sprowadzał z Mediolanu Isidor Rosenberg, cymes wołowy jadało się w hotelu Bristol u Maxa Kokischa. Spróchniałe kły koncertowo (oprócz dentystyki ukończył konserwatorium) wyciągał Walter Suess. Trzask prask i wymachiwał korzeniem. Nie to co Hertha Wegenbichler z placu Mozarta albo Hans Fuchs, który prowadził studio dentystyczne naprzeciwko kościoła. Szarpali, dłubali, a ząb ani drgnął.

W razie choroby wołało się doktora Wassinga. Nigdy nie odmówił. Od biedaków nie brał złamanego szylinga. To on uleczył króla Belgii Leopolda, on przegonił ospy, grypy i france, które nawiedziły Bad Gastein. Z Zygmuntem Freudem dyskutował o psychoterapii.  Z uczonym Hatschekiem – profesorem biologii na uniwersytecie w Wiedniu, włóczył się po górach, zbierał badyle, patyki i chwasty, później oglądał je pod lupą i ucierał w moździerzu. Piwnicę swojego domu zdrojowego przy promenadzie cesarza Wilhelma, zastawił słoiczkami i buteleczkami, pudełkami i puszkami, trzymał w nich proszki i pigułki, ekstrakty i balsamy, trociczki i oleje, maści, plastry i syropy. Jedna łyżeczka specyfiku potrafiła postawiać chorego na nogi. Mieszkańcy uzdrowiska go uwielbiali.

Nie przeszkodziło im to jednak wydrzeć mu posiadłość i wypędzić doktora z Bad Gastein.

W letnią noc roku 1938 rozległ się przeciągły dzwonek do drzwi. Antoni Wassing wyskoczył z łóżka; pewnie ktoś zachorował. Usłyszał łomot i trzask rozbitych szyb. Było ich sześciu, jeszcze chłopców. Rudego poznał, kiedyś wyleczył go z kokluszu. Z wrzaskiem wpadli do salonu. Ktoś bębnił w klawisze fortepianu, ktoś grzmotnął klarnetem o blat stołu. Wyrzucili książki z regałów i zerwali ze ścian grafiki. Rozsypali się po jadalni, przewrócili srebrne kandelabry podtrzymywane przez chochliki, strącili z kominka zdjęcia rodzinne, podeptali dwie żony doktora: zmarłą Karolinę i jej siostrę Paulinę (7 lutego 1943 roku zostanie zamordowana w Terezinie). Kopnęli zegar z kukułką, potrącili marmurowego aniołka, wywlekli na środek witrynę pełną porcelanowych figurek: Dawidów, faunów i sylenów, Persefon, nimf i syren.

Skierowali się do gabinetu doktora. Grzebali w biurku, zabrali srebrną papierośnicę i spięte spinaczem banknoty. Ze sterty listów wypadł złoty nożyk do otwierania kopert i zniknął w czyjejś kieszeni. Wyłamali zamek w archiwum, wertowali kartoteki pacjentów, szperali w szufladach, czytali zapiski, jakby szukali dowodów. Wypadli na korytarz, brali po kilka schodów, byle szybciej na piętro, chcieli jeszcze zajrzeć do pokojów gościnnych. Pod 17 mieszkał ten Żyd Freud i układał Poza zasadą przyjemności.

Oni czerpali oszałamiającą przyjemność z samowolnej aryzacji. Znali ten dom, nie raz przychodzili tu po leki. W głębi duszy nienawidzili doktora, tego czarownika od przepowiedni i ziół. Skąd tyle wiedział o ludziach? O ich lękach i bolączkach? To na nich się wzbogacił. To oni zapłacili za te dywany, lustra, żyrandole, kute balustrady i tapety w kwiaty, za fotele na krętych nogach, łoża, baldachimy, złocone ramy, intarsjowane gabloty i bieliźniary. Ta noc była zadośćuczynieniem. Wciekłość wzbierała w nich przez lata. Tacy jak Wassing panoszyli się w najlepszych hotelach, tańczyli fokstrota i twista, rozdawali napiwki urękawicznionymi dłońmi. Nareszcie 25 czerwca 1938 roku „Gesteiner Blatt” ogłosił, że „zabrania się Żydom przyjazdu do kurortu”.

Willę Wassing oszacowano na dwieście tysięcy reichsmarek. Ale w maju 1940 roku doktor musiał „sprzedać” swoje domostwo za osiemdziesiąt tysięcy RM. Na jego konto wpłynęło tylko siedem tysięcy RM, reszta poszła na podatki od aryzacji. Nawet tych pieniędzy nie mógł wypłacić. Bo jak wszyscy Żydzi miał zablokowane konto.

Nowi właściciele przemianowali willę na: Hotel Goldeck, czyli Złoty Zakątek. Stosowna nazwa. Rodzina Straubingerów ubiła przecież złoty interes. Pod koniec XIX wieku Karol, ówczesny burmistrz Bad Gastein, drogo sprzedał grunt. Ziemię i widok na Alpy kupił Antoni Wassing – świeżo upieczony lekarz. Marzył mu się duży dom zdrojowy. Za niedługo oddał i ziemię, i widok, i secesję w najszlachetniejszej odsłonie za półdarmo Straubingerom.

10 kwietnia 1938 roku odbył się plebiscyt. Spośród 2416 uprawnionych do głosowania mieszkańców Bad Gastein (Żydzi i więźniowie polityczni nie mogli głosować) 2385 chciało przyłączenia Austrii do Wielkiej Rzeszy. Jakieś 30 osób nie poszło głosować. Jeden człowiek był przeciw. Kurort szybko wymierzył mu karę: na ulicy miasteczka pojawił się kuśtykający, wyleniały osioł, pewnie pożyczony od jakiegoś rolnika. Przerażone zwierzę biegło przed siebie i ryczało tym żałośniej, im głośniejszy był aplauz przechodniów. Na jego szyi dyndała kartka: ICH SAGTE NEIN. Dzieciaki targały zwierzaka za uszy, poganiały kopniakami i krzyczały Dummkopf!, Dummkopf!

20 lipca 1938 do Bad Gastein przyjechał doktor Józef Goebbels. Miasteczko ubrało się w swastyki i wybiegło na ulice. Były oklaski, głośne Sieg Heil! i Heil Hitler! Srebrzysty kabriolet Mercedes-Benz 770 z silnikiem R8OHV wtoczył się pod Hotel de l’Europe. Kamerdyner usztywnił plecy i pochylił się jak wskazówka taktomierza. Goebbels – ciasno zasznurowany krawatem, garnitur w kolorze karoserii i kapelusz z czarną lamówką – zmierzył wzrokiem rozhisteryzowany tłum i rozmył się w kryształowych drzwiach Grandu. Niedługo potem wyjechał.

Za to marszałek Rzeszy Hermann Göring umiał się zachować. Latem 1940 roku wysłał do luksusowego spa dla Niemców (tak się mówiło wtedy o Bad Gastein) swoją żonę i córkę. Emmy (lat 47) i Edda (2 lata) zamieszkały w Keiserhofie. Przez miesiąc z okładem miały dla siebie całe piętro, siedemnaście pokoi. Widać nie lubiły tłoku. Na dodatek z rezydencji Carinhall pod Berlinem przywiozły zdobyczne łoża, dywany i kradzione obrazy, może nawet z Polski, gdzie Niemcy zrabowali pięćset szesnaście tysięcy dzieł sztuki.

Sam Göring także czasem wpadał do kurortu. Gruby i zwalisty paradował promenadą i błyszczał: pstrokaty mundur, diamentowa swastyka i medale jak rybie łuski – Wasza Ekscelencjo! –  zaczepiały go kwiaciarki – może bukiecik dla księżniczki Eddy? I kupował fiołki, bławatki i różyczki, stokrotki, ostróżki i goździki. Taki był z niego wymarzony tatuś.

Udał się sezon roku 1940. W Bad Gastein rezydowało tysiąc trzystu gości z Niemiec, wysokich rangą dyplomatów i ministrów, ambasadorów i prawników, a także ich ciotki, bracia i kuzyni stryjeczni. Miasteczko leżące za górami omijały bomby i serie z karabinów maszynowych. Dyrektor uzdrowiska Heinrich von Zimburg skarżył się tylko na maniery kuracjuszy: spóźniają się na koncerty, szeleszczą w teatrze i targują się z przekupkami, lubią festyny, orkiestry dęte i cały ten pop. Ale hotelarze zacierali ręce i sumowali zyski. Darmowych pracowników mieli na pęczki. Dookoła roiło się od obozów jenieckich. Belgów upychano w kuchni, Francuzi sprawdzali się jako kelnerzy, Polacy glancowali pokoje, Włosi nabłyszczali parkiety, Czesi szorowali piwnice, Serbów zagoniono do budowy mostów, a Rosjan do kopalni. Mieli dotąd fedrować, kopać i wiercić, aż natrafią na złoto. W 1557 roku z głębin Radhausbergu wydobyto aż osiemset trzydzieści kilogramów złota i dwa tysiące siedemset dwadzieścia trzy kilogramy srebra! Złotonośne żyły chyba nie wyschły. Wychudli i pryszczaci ludzie w pasiakach zapuszczali się coraz to głębiej i głębiej, przeczesywali korytarze, pieczary, jaskinie, przecierali nowe szlaki, drenowali zatkane tunele. I natknęli się na coś cenniejszego niż złoto.

Tuż po wojnie w Bad Gastein znów pojawili się Żydzi. Żadni Rockefellerowie tylko zwykła biedota: Chajat, Tabach. Perec, Bencef, Hajfec, Tiktiner. Ocaleni rozplenili się w Austrii i Straubingerze, może nawet w Grand Hotelu de l’Europe. Ale kurort ich nie chciał. Wypędził sztetle.

Tylko skąd wziąć gości? Zbrodniarze wojenni połknęli truciznę, albo zwiali do Ameryki Południowej, na bogatych Żydów też nie można było liczyć. Wtedy ktoś przypomniał sobie kopalnię.

Uczonych ściągnięto z Innsbrucka. Wsiedli do rozklekotanej kolejki i zjechali pod ziemię, jak tamci ludzie w pasiakach. Zamiast młotów i kilofów mieli fiolki, pipety i słoiczki, radary i czujniki. Przeczesywali tunele, łapali we flaszki powietrze, skrobali głazy i zbierali kamienie. Potem wrócili do swoich laboratoriów, coś tam filtrowali, odsączali, farbowali, wreszcie ogłosili, że kopalnia leczy. Goi liszaje, suszy krosty i egzemy, uśmierza bóle w kościach i luzuje napięte mięśnie.

Przybyli pierwsi pacjenci: cherlawcy, kostropaci, suchotnicy. Witano ich po królewsku. To oni zaludnią wymarłe hotele, ożywią gorące źródła, poruszą kasyna, obudzą kafeterie, wypompują stacje benzynowe i zagracą lombardy. Ci garbaci, paralitycy i kulawi będą malować, komponować, romansować, spiskować, knuć, podjudzać, węszyć i politykować. Bo polityka na wysokim szczeblu zawsze była jedną z głównych specjalizacji spa. To oni obudzą Bad Gastein.

Nie obudzili. Centrum miasteczka zagracone parkanami, Hotel Straubinger cały w krostach, grzybach i liszajach, Badeschloss hrabiego von Colloredo opustoszały, Grand Hotel de’l Europe zaryglowany, Kongresshaus i Stara Poczta też oplastrowane zakazami. Kurort, który poznał co to sława i bogactwo, straszy zbutwiałymi firanami, rozbebeszonymi kanapami i przegnitymi okiennicami. Pech czy zemsta?

Historyczne budowle Bad Gastein kupił na przełomie XX i XXI wieku Franciszek Duval. Gdzieniegdzie można usłyszeć plotki o żydowskiej rodzinie De Waal czy Duval, krucha pamięć zamazuje szczegóły. Ponoć tuż po wojnie przyczłapali do miasteczka za górami. Nie byli zamożni, z twarzami zmiętymi i żółtawymi kolebali się pomiędzy Grandem a Bristolem. Kurort ich wypędził. Nie chciał nędzy ocalonych.

Franciszek Duval był młodzieńcem, gdy skończyła się wojenna pożoga. Miał dryg do interesów, zadłużał się, nabywał i sprzedawał z zyskiem austriackie mieszkania, domy i ogrody. Bystry i wygadany szybko nabrał rozpędu, dorobił się sporego majątku i przezwiska: Król Garaży.

Gdyby komponował, pewnie umieściłby w symfonii echo żałobnej trąbki i aroganckie militarne werble, śmiech niepozornych uliczek sztetli, animusz parad wojskowych i podminowane serca ocalonych. Ale Franciszek Duval był specem od nieruchomości, pozbierał więc co cenniejsze budowle i oflagował zakazem wstępu.

AGNIESZKA KANIA

Szałamow dzisiaj

obszary, które

Oklahomę połknęłyby jak winogrono

Derek Walcott, Las Europy (tłum. St. Barańczak)

 

Markowi  Zagańczykowi

Po co czytać Szałamowa dzisiaj? Jego dzieło wydaje się nierozerwalnie związane z minioną epoką, wtopione w lód Kołymy. Odeszli ci, którzy dzielili jego doświadczenie gułagu – Herling-Grudziński, Sołżenicyn. Odszedł Brodski, autor zdania o XX wieku, które mogłoby stanowić motto Opowiadań kołymskich: „W tej tragedii nie ginie bohater – ginie chór”. A jednak ta proza, łudząco prosta, trudna w przekładzie, gdzie każde słowo jest ważne (nie na darmo Szałamow był poetą) nie przestaje niepokoić, nawiedzać snów. Stawia pytania, od których współczesność odwykła. Kwestionuje zasadność jej istnienia (być może: zasadność istnienia większości tego, co uważamy za rzeczywistość). Nie pociesza, świadczy. To – inny świat w naszym świecie. Możemy go znieść tylko dzięki temu, że artysta nieulękle wpatrywał się w niego i zamknął jego ciemność w słowach. Tylko w tym jest rodzaj pocieszenia, czy raczej miłosierdzia wobec nas ze strony Szałamowa. Proza pisana krwią, która zmieniła się w śnieg, lód, kamień, drewno – elementy, z których można zbudować dom. Dom dla prawdy.

Może to opowiadania Szałamowa oceniają nas, a nie na odwrót („Wiosenną starość śledzą oczy śniegu” – jak napisał Venclova). Pytają o punkt, w jakim się znaleźliśmy, o lekcję, jaką my, mieszkańcy dawnego bloku socjalistycznego, wyciągnęliśmy z doświadczenia totalitaryzmu. Co nowego przynieśliśmy światu po upadku komunizmu? Gdzie jest ciemna prawda, którą mieliśmy możliwość dotknąć, która żyła wśród nas? Nasze doświadczenie było uniwersalne, odnajdywali się w nim zarówno Chińczycy, jak i mieszkańcy Nowego Jorku. Czy narodziła się z niego wizja nowego braterstwa między ludźmi, innych niż dotąd związków między jednostką a państwem, innej polityki? „Z Europy Wschodniej po 1989 roku nie wyłoniła się ani jedna nowa idea” – stwierdził François Furet. Dzisiejszy stan niektórych społeczeństw w naszej części kontynentu wynika z pośpiesznego i pochopnego odrzucenia minionej epoki, wykreślenia jej ze zbiorowej pamięci. Powstałej w ten sposób pustki nie mogły wypełnić idee importowane z Zachodu, którego powojenne doświadczenia były zupełnie różne od naszych. Nie można bezkarnie okaleczać własnej tożsamości. Ta pustka wciąż rezonuje.

Kołymianin odwrotnie, zdecydowanie bronił się przed utratą pamięci: „Przeraziłem się i oblał mnie zimny pot. Przestraszyłem się ogromnej siły w człowieku, pragnienia i umiejętności zapomnienia. Zobaczyłem, że gotów jestem o wszystkim zapomnieć, wykreślić dwadzieścia lat ze swego życia. I to jakich lat! I kiedy to pojąłem, odniosłem zwycięstwo nad sobą. Wiedziałem już, że nie pozwolę mojej pamięci na zapomnienie tego, co widziałem” (Pociąg).

Szałamow pisze po śmierci swoich marzeń i planów, swoich uczuć (Kołyma – jak twierdził – odebrała mu możliwość zostania naprawdę wielkim artystą, żona rozwiodła się z nim, córka podawała w oficjalnych ankietach, że ojciec nie żyje), XIX-wiecznego humanitaryzmu (któremu wystawia gorzki rachunek), człowieczeństwa w ogólności (zwierzęta okazują się mieć nieraz więcej charakteru niż człowiek). Żebyż to jednak była jedna śmierć! Ale umieraniu na Kołymie nie ma końca, śmierć czujnie wypatruje nowych oznak upartego życia, żeby je zawłaszczyć. Nadzieja tylko niepotrzebnie przedłuża torturę, człowiek może żyć samą pogardą – czytamy. Szałamow podkreśla, że doświadczenie obozu jest wyłącznie negatywne. „To, co widziałem, tego człowiek nie powinien widzieć, nie powinien o tym wiedzieć”. Co to znaczy? Że straszna prawda jest niedostępna tym, którzy nie byli na Kołymie? Że w związku z tym my, mieszkańcy zwyczajnego świata, żyjemy w nierzeczywistości? Że sami jesteśmy nierzeczywiści? Innymi słowy, że istnieje tylko Kołyma i kto raz tam trafił, nigdy z niej nie wyjdzie? W świetle takich pytań zaproszenie do podróży, jakim jest pierwsze z kołymskich opowiadań (Szałamow porównuje w nim pisanie do pracy więźnia, który wydeptuje drogę w śniegu, żeby inni mogli po niej przejść) nabiera szczególnego wydźwięku.

Ojciec pisarza był popem, ale przychylnie nastawionym do nowego ustroju. Jego syn wcześnie został ateistą i pozostał nim do końca życia. Nigdy też nie wyrzekł się lewicowych ideałów, które w młodości uosabiał dla niego Trocki (fatalne „T” w wyroku za KRDT – „Kontrrewolucyjną działalność trockistowską” – które czyniło z takich jak on obiekt najokrutniejszych prześladowań w gułagu i pierwsze ofiary wznawianych nagonek po zakończeniu wyroku). Aresztowany w 1929 roku za rozpowszechnianie tzw. „testamentu Lenina”, zwolniony, aresztowany ponownie w 1937. Skazany na pięć lat Kołymy. „Domiar” w 1943 – 10 lat za „agitację antyradziecką”, czyli wyrażenie pochlebnej opinii o Buninie. Po wyjściu na wolność, po śmierci Stalina mógł wreszcie wrócić do Moskwy. Lata gułagu wyniszczyły go i zrujnowały mu zdrowie. Wyglądał upiornie, przewracał się na ulicy, jakby był pijany (w rzeczywistości cierpiał na chorobę Ménière’a). Pisał cierpliwie swoje opowiadania, każde jak „kolejny policzek wymierzony Stalinowi”. Stalin zrobił z milionów ludzi męczenników, skazując ich za rzekome zbrodnie polityczne. Jednak to nie on stworzył przestępców kryminalnych (błatniaków) – dał im tylko możność znęcania się w gułagu nad politycznymi. (Tym samym sprawiając, że – wraz z kolejnymi opuszczającymi łagry – język i obyczaje bandytów, ta trucizna Kołymy, rozlały się stopniowo po całym Związku Radzieckim). Błatniacy istnieli zawsze, niezależnie od Stalina.

Szałamow był ateistą, ale jednym z tych – wcale licznych w XX wieku – którzy, wskutek doświadczeń z historią, uwierzyli w diabła. „Ja się bardzo boję diabła” – wyznaje ateista Gombrowicz. „Ręka jego wśród nas swobodna, jak najswobodniejsza! Cóż oddziela błogostan spacerowicza od podziemia rozwrzeszczanego głosem udręczonych – co? Nic zupełnie, przestrzeń tylko, pusta… A jeśli tam jest ból, przekraczający nieskończenie wszystko, co możemy sobie wyobrazić?”. Właśnie temu bólowi poświęcone są najbardziej przejmujące opowiadania Szałamowa. „Łagier jest dnem życia. Przestępczy świat – to nie jest dno dna. To jest zupełnie, zupełnie coś innego, coś nieludzkiego” – pisze w opowiadaniu Ból. Tomasz Mann zauważył, że piekło nie przedostaje się do gazet, co chyba znaczy tyle, że codzienna rzeczywistość, żeby zachować swoją autonomię, musi być wolna od tego, co ją nieskończenie przekracza. Szałamow znalazł słowa, żeby opisać rzeczywistość nie-ludzką. Zwróćmy uwagę, jak powściągliwe i spokojnie o niej mówi. (Co dziwnie kontrastuje ze sposobem, z jakim porusza się dziś w literaturze dużo błahsze, delikatnie mówiąc, problemy. Ale Szałamow literatury uprawiać nie chciał). Jak w starożytnej Grecji, gdzie niedostępny poznaniu człowieka, śmiertelnie groźny bóg manifestował się w przekazanych przez wyrocznię delficką zdaniach: „Poznaj samego siebie”, „Nic w nadmiarze” itd.

„Istnieje takie banalne zdanie: Historia powtarza się dwukrotnie – pierwszy raz jako tragedia, drugi raz jako farsa. Nieprawda. Jest jeszcze trzecia projekcja tych samych zdarzeń, wariant tego samego tematu, utworzony we wklęsłym zwierciadle podziemnego świata. Temat niewyobrażalny, a jednak realny, istniejący naprawdę, żyjący obok nas. W tym wklęsłym zwierciadle uczuć i postępków widnieją jak najbardziej prawdziwe szubienice w kopalnianych «rozprawach», «honorowych sądach» błatniaków” (Ból). Gdybym miał wskazać najgłębszy, najbardziej odkrywczy fragment Opowiadań, wybrałbym właśnie ten. Ileż fantazji, nadziei i wiar dwóch minionych stuleci mogłoby się – ku swojemu przerażeniu – rozpoznać w tym wklęsłym zwierciadle! Więc po to było to wszystko, żeby błatniacy mogli wyprawiać swoje krwawe łaźnie? Zaraz potem Szałamow pisze: „Istnieją podziemia piekieł, skąd czasami ludzie wracają, nie ginąc w nich na zawsze. Ale po cóż wracają? Serca ich są napełnione wiecznym strachem, pełne grozy świata ciemności, który wcale nie jest poza grobem. Ten świat jest bardziej realny niż Homerowe niebo”.

Zauważmy, że – mimo ostatniego zdania – sytuacja Szałamowa nie jest zasadniczo różna od sytuacji mistyka. Obaj próbują znaleźć dla swoich doświadczeń słowa, których w ludzkim języku nie ma i być nie może. (Stąd u mistyków liczne paradoksy i metafory, które nie mogą zostać wyjaśnione, zaś u Szałamowa obecność tego, co niewypowiedziane, sygnalizuje aura jego prozy, o której przenikliwie pisał Herling-Grudziński). Obaj stają przed pokusą zatracenia indywiduacji, choć – z oczywistych powodów – Szałamow, inaczej niż mistyk, broni się przed nią. Obaj świadczą o nieciągłości miedzy tym, co immanentne, a tym, co przygodne. Autonomia doświadczanej zmysłami rzeczywistości zostaje zakwestionowana (albo przynajmniej poważnie ograniczona). W obozie nic nie jest tym, czym się na pozór wydaje. Czas, podstawowa rzeczywistość, jakiej doświadczamy, przestaje odgrywać znaczącą rolę. (Historia powtarza się trzy razy, mówi Szałamow, i ten trzeci raz – obawiamy się – nigdy się nie kończy). Język to (niedoskonały) środek wyrazu, nigdy cel sam w sobie. Szałamow wychował się na eksperymentalnej rosyjskiej literaturze lat dwudziestych, ale jej odkrycia były dla niego tylko punktem wyjścia.

Zwykło się mówić o wielkich pisarzach, że cali są w swoim dziele. Otóż w przypadku Szałamowa jest, moim zdaniem, inaczej. Cały jest zarówno na moskiewskiej ulicy, kiedy przewraca się, trawiony chorobą, z płonącym wzrokiem, znany w Rosji tylko bardzo nielicznym, nie szukający sławy (publikacja utworów, jak zaznaczył w liście do Pasternaka, to rzecz ważna, ale nie najważniejsza), jak i w Opowiadaniach kołymskich. Podział na życie i sztukę, często świadczący o wybujałych ambicjach i braku głębokich zainteresowań poznawczych, nie ma tu zastosowania. Jedynym odpowiednikiem „świętego z Kołymy” – mimo wszelkich różnic dzielących ich światy – mógłby być – jeżeli chodzi o przykładność życia i rangę artystyczną – George Herbert.

Wśród wielu złych miejsc na Kołymie były i bardzo złe – w niektórych kopalniach osadzeni składali się w większości z błatniaków. (Były i jeszcze gorsze – wiemy o wyspach, na które trafiali najbardziej zatwardziali „królowie” bandytów – piekło zdaje się nie mieć dna). Polityczny „frajer” miał nikłe szanse, żeby tam przeżyć, jeśli nie wysługiwał się kryminalnym albo obozowej zwierzchności. To pierwsze polegało często na „ciskaniu romansów”, opowiadaniu bandytom do snu dzieł klasycznej literatury przygodowej, w rodzaju Hrabiego Monte Christo. Tak, w piekle ceni się literaturę. Recytuje się też poezję – największą popularnością wśród błatniaków cieszył się Jesienin. „Miał w sobie kroplę krwi żulika” – mówili o nim. Trudno obarczać Jesienina winą za to, że z całej jego twórczości wydobyto jeden wątek, „karczemnej Moskwy”. Z drugiej strony – ten wątek tam jest, jest apologia losu bandyty, brutalność wobec kobiet, tani sentymentalizm – wszystko, co zjednywało mu podziw przestępców. Jesienin karykaturalny, ale przecież nie zupełnie niepodobny do oryginału. Może dlatego Szałamow tak nicował słowa, był z nimi ostrożny. Nie wiemy, jak nas będą czytać, co w nas znajdą w którymś z piekieł.

Błatniacy nie są zatem ludźmi. Czy urodzili się już tacy, czy też stopniowo stracili swoje człowieczeństwo? Szałamow nie wyjaśnia tej kwestii. Do bezradności wobec niej przyznaje się również chrześcijanin Sołżenicyn, który postrzega błatniaków tak, jak Szałamow. W każdym razie bezpowrotnie znaleźli się poza obrębem człowieczeństwa (i zbawienia – dodaje Sołżenicyn). Ich status ontologiczny jest więc taki, jak orków u Tolkiena (oczywiście orków z rozważań pisarza, zwłaszcza tych zapisanych w ostatnich latach jego życia, nie istot z filmów opartych na jego powieściach). „Człowiek – i to jest pewne – z natury nie jest w stanie pojąć zła” (Gombrowicz).

Dzisiaj, kiedy dotknięcie czystego zła jest nam oszczędzane (mówię o Zachodzie – cywilna ludność Afganistanu czy Ujgurzy w Chinach doświadczają go z całą siłą), język znów ubrał się w ideologiczne słownictwo, a ci, którzy się nim posługują wierzą, że za hasłami kryje się realność. Że słowa mają tę samą treść niezależnie od tego, kto i w jakim celu ich używa. Paradoksalnie są to często ci sami ludzie, od których słyszymy, że poezja nie może być poważna, musi być żartem, grą, błazeństwem, bo między słowem a rzeczą istnieje nieprzekraczalna przepaść. Cały wysiłek Szałamowa i jemu podobnych polegał na próbie przekroczenia tej przepaści (która nie jest tak wielka, jak nam próbują wmówić). Nie znajdziemy u niego ideologii. Są ocalone resztki słów pozostałe po zderzeniu jednostki z wszechpotężnym, ugruntowanym ideologicznie państwem. Jak już wiemy, Szałamow do końca nie wyrzekł się wiary w rewolucję. Wolno jednak go czytać niezależnie od jego poglądów i dosłuchać się w słowach jednego z bohaterów Opowiadań tej samej myśli, która przyświecała Kołakowskiemu, kiedy kończył pierwszy tom Głównych nurtów marksizmu („Tak to Prometeusz budzi się ze snu o potędze jako Kafkowski Grzegorz Samsa”): „A ja – głos jego był spokojny, mówił bez pośpiechu – chciałbym być samym kadłubem. Kadłubem człowieka, rozumiecie, bez rąk i nóg. Wtedy znalazłbym w sobie siłę, by im napluć w twarz za wszystko, co z nami robią” (Słowo nad trumną).

Nic w obozie nie jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Chęć życia prowadzi do śmierci – własnej, duchowej, i innych, których trzeba bić, pozbawiać jedzenia, żeby się samemu ratować. Najlepsi, najodważniejsi (tchórzostwo uważał Szałamow za najgorszą z wad) rozumieją to szybko i wyciągają wnioski – major Pugaczow po kilku dniach pobytu w gułagu orientuje się, że niedługo on i jego ludzie będą zbyt wycieńczeni, żeby zdobyć się na jakikolwiek opór i opracowuje plan heroicznej ucieczki (Ostatni bój majora Pugaczowa). Ginie, ale zupełnie inaczej niż ci, którzy nie odważyli się na ratowanie swojej duszy. Ciało staje się wrogiem człowieka (w tym punkcie Szałamow i Sołżenicyn znów są ze sobą zgodni) – za jego pomocą można go upodlić, zmusić do najgorszych rzeczy. Trzeba się z nim pożegnać po trafieniu do obozu, pożegnać ze wszystkim, co do tej pory było życiem (czy też było za życie uważane). Niczego, oprócz łyżki do zupy, nie warto ze sobą zabierać do piekła, żadnych ubrań, jedzenia, bo i tak rozkradną. Pojęcia tracą dotychczasowy sens – bohater jednego z opowiadań nie dziękuje maszynistce, która usunęła z jego wyroku „T” (oznaczające działalność trockistowską), kiedy wychodził na wolność. „Wdzięczność – to nieodpowiednie słowo” (Lida). Gęsta mgła i milczenie spowijają ten świat, tworzony jakby ostatkiem sił.

A przecież tych sił wystarcza. W opowiadaniu Kurs pada zdumiewające zdanie „Zniweczona, pokruszona na drobne cząstki miłość własna otrzymywała niezbędne spoiwo, cement, za pomocą którego można było odtworzyć to, co rozbite” (w innym opowiadaniu Szałamow nazwie ten proces „Wskrzeszeniem modrzewia”). Były trockista dostaje szansę wyrwania się z piekła codziennego bicia, karcerów, pracy ponad siły – dostaje się na zorganizowany przez władze obozowe kurs i zostaje felczerem. „Należało przygotować się nie do śmierci, lecz do życia. I nie zdawałem sobie sprawy, że jest to trudniejsze” – zanotuje. O czym tu mowa, o jakim życiu? Przecież nie o uzyskaniu lepszej pozycji w obozie, gwarantującej względne bezpieczeństwo – Szałamow zawsze był dumny, że nigdy nie był tzw. prydurkiem, więźniem funkcyjnym. Że „nie oddał duszy” Kołymie. Po swojemu, tzn. bardzo dyskretnie, ale wyraźnie, wskazuje na możliwość innego życia niż to dostępne naszemu codziennemu przeżywaniu. Nazywa je „żywym życiem”. Znów słyszymy w tej nazwie bezradność mistyków próbujących wyrazić słowami byt wykraczający poza ludzkie pojęcie – bo nie mylimy się chyba bardzo sądząc, że choć mowa o procesie odrodzenia, to przybiera ono postać czegoś, czego nie można przewidzieć, wypracować, wymyśleć. Czegoś gwałtownego i będącego śmiertelnym wyzwaniem dla rozumu zajętego wyłącznie swoimi sprawami, negującego możliwość istnienia innej rzeczywistości niż ludzka.

Szałamow nie daje nam recepty, jak osiągnąć „żywe życie” ani jak je podtrzymywać. Mogłoby się to wydawać oczywiste, ale wcale oczywiste nie jest. Całe szkoły myślenia tym się właśnie zajmowały i zajmują, obiecując swoim adeptom rozstrzygnięcie dręczącego problemu przygodności ludzkiego istnienia raz i na zawsze – co mogłoby się udać tylko przez redukcję wymiaru pozaludzkiego do czysto ludzkiego. (A czy na przykład rozwój nowoczesnej nauki nie był spowodowany w znacznej mierze chęcią uniknięcia pozbawionego jakiejkolwiek gwarancji oczekiwania na cud i zastąpienia życia siłą?). Zgoda Szałamowa na życie wśród tajemnic, na noszenie Kołymy w sobie po wyjściu z łagru nabierają w tym kontekście szczególnego wymiaru. Pozwalał, żeby odwiedzali go przedziwni goście, przeżywał historię zdarzającą się po raz trzeci w świecie błatniaków. Człowiek ukazywał mu się w całej swojej rozpiętości, zdolny zarówno do najgorszych zbrodni, jak i poświęceń. „Fotografia kryła się pośród ikon i sama była ikoną. Czasami Szełgunow budził się pośród nocy i nie zapalając światła, po omacku, szukał fotografii Maryny. Odmrożone w łagrze palce nie potrafiły odróżnić ikony od fotografii, drzewa od kartonu” (Ból). Odmrożone palce Szałamowa też nie potrafiły tego odróżnić i dlatego przyniosły nam znaki „żywego życia”.

MARCIN SABINIEWICZ

O kąpielówkach po sezonie

Od ponad dwóch lat, z mniej i bardziej oczywistych powodów, nie pływałam. Zapewne z tej tęsknoty, u progu jesieni, wynika wzmożone zainteresowanie tematyką plażową.

To zdjęcie zapowiadało wystawę międzywojennej fotografii w krakowskim MCK[1]. Młody mężczyzna ze skromnie odwróconym spojrzeniem manipuluje przy białym pasku. Pasek oddziela wyciętą na plecach, pasiastą koszulkę od ciemnych slipów. Uczesany gładko, z przedziałkiem, model jest ikoniczny, posągowy. Jego kostium to ostatni krzyk mody: ściśle przylegający do skóry, pozostawia pływakowi swobodę. „Przylega jak druga skóra i podąża za każdym ruchem przy «kraulu» czy nurkowaniu – tak amerykańska firma Jentzen’s reklamowała „strój, który zamienił kąpiel na pływanie”. Dziś trudno sobie wyobrazić wełniany kostium kąpielowy. Ale taki właśnie ma na sobie Robert Redford jako Jay Gatsby w filmie z 1974 roku. Czy Wielki Gatsby „pływał”, czy raczej zażywał kąpieli? To dwuznaczne, szczególnie, jeśli przypomnimy sobie zwłoki Gatsby’ego, „pływające” twarzą w dół w basenie. W podobnym, jednoczęściowym pasiastym kostiumie paraduje bohater Śmierci w Wenecji Viscontiego. Przejmujący dokument opowiada o losach Björna Andrésena, który w filmie zagrał Tadzia. Najpiękniejszy chłopiec świata nie uniósł ciężaru sławy. Jedna z firm do dziś produkuje damski strój, który nazywa jego nazwiskiem.

Dawniej w paski ubierali się żeglarze, rybacy i gondolierzy. Paski zdobiące kostiumy kąpielowe mają charakter moralny i higieniczny. „Lekarze-higieniści chcą, żeby [kostium kąpielowy] był biały – pisze historyk, Michel Pastoureau – Ale kolor biały, na jakiejkolwiek tkaninie, ma tę wadę, że po wyjściu z wody jest niemal przezroczysty. Higieniści nie mogą też zalecać koloru czarnego czy ciemnego, gdyż noszenie jednolitego ciemnego koloru bezpośrednio na ciele uważane jest jeszcze w tamtych czasach za niezdrowe. Stąd moda na pasiaste stroje kąpielowe, łączące kolor jasny z ciemnym, najczęściej biały z granatowym. Moralność społeczna i czystość cielesna zostają dzięki temu zachowane, a paski higieniczne zlewają się w jedno z marynarskimi”[2].

Miałam taki kostium – marynarski u góry, na dole granatowy, z klamerką i czerwonym paskiem. Elegancki i wytrzymały. Amerykański – przysłany do Polski przez rodzinę Singerów, wdzięczną za uratowane życie. Paczka oczywiście nie była dla mnie. Kilka pań próbowało się wbić w ten kostium, zanim, dwa pokolenia dalej, trafił w moje ręce. W stylu vintage. Doskonałej jakości, wełniany – nosiłam go w czasach, kiedy u nas z fanfarami wchodziły cieniutkie stroje z lycrą.

„Nie ma co rozwodzić się nad niezwykłą popularnością owych «nadmorskich» pasków w szalonych latach dwudziestych” – pisze Michel Pastoureau. Historyk podkreśla to, co dawno temu usiłowała wpoić mi mama: „Mimo swojej popularności paski zachowały zwłaszcza po II wojnie światowej dobrą reputację, pozostały przejawem elegancji i dobrego gustu. Snobizm na paski, który osiągnął apogeum w latach 1900–1920 minął, ale kod nie uległ odwróceniu. Pokazywanie się na plaży w pasiastym stroju nadal jest «szykowne», nawet jeśli paski paskom nierówne, a najmniejsze odstępstwo od obowiązującej w danej chwili normy, jeśli chodzi o szerokość, kolor czy fakturę owych pasków, może pogrąży tego, kto je nosi, w najbardziej hańbiącą pospolitość”.

Wracam do pięknie skrojonego kostiumu Jentzen’s. Plakat spełnił zadanie: przyciągnął mnie na wystawę. To fotografia Yvy – czyli Else Ernestine Neuländer-Simon. Artystka eksperymentowała z kolażem, a w technice wielokrotnej ekspozycji tworzyła postaci-widma, jakby wiecznie w ruchu. Dla modowego magazynu UHU fotografowała „nowe kobiety”. Sama była jedną z nich: smukła, krótkowłosa, ambitna i przedsiębiorcza. W 1926 roku otworzyła własne studio w Berlinie. Jednym z jej asystentów był Helmut Neustädter, późniejszy Helmut Newton. W 1938 roku naziści zabronili Yvie wykonywania zawodu. Zginęła najpewniej w Majdanku. Nie dopłynęła do Nowego Jorku, gdzie chciał ją zatrudnić magazyn „Life”. Moda i Majdanek – to się nie rymuje. Nie ma w tym nic nowoczesnego.

Przystojny model Yvy to nie był jedyny „kąpiący się” na krakowskiej wystawie. Znalazło się tu również słynne zdjęcie, Friedricha Eberta, pierwszego prezydenta Republiki Weimarskiej, wraz z ministrem obrony, Gustavem Noske, zażywającymi kąpieli w Bałtyku. W połowie lipca 1919 roku, politycy wizytowali akurat sierociniec w miejscowości Haffkrug. Na zdjęciu brodzą w wodzie, w samych kąpielówkach, podczas gdy leżący u ich stóp, trzeci mężczyzna, pokazuje trójząb Neptuna. Pamiątkowa fotka pstryknięta przez plażowego fotografa z pewnością zniknęłaby w czeluściach archiwum, gdyby nie to, że wywołała skandal, wystawiła na pośmiewisko demokratę, a tym samym jego polityczną opcję. 21 sierpnia, w dniu zaprzysiężenia Eberta przed Zgromadzeniem Narodowym, fotografia ukazała się na okładce „Berliner Illustrirte Zeitung”. Prawdopodobnie jakiś spryciarz kupił w porcie kliszę i sprzedał do prasy. Po raz pierwszy zdjęcie zostało opublikowane na początku sierpnia, prawie bez echa. Wówczas jednak zostało zreprodukowane w całości, w kadrze zmieścił się jeszcze jeden plażowicz, a w tle drewniana kabina plażowa na kółkach.

Fot.: Wilhelm Steffen, Haffkrug

Tym razem jednak zdjęcie przycięto w taki sposób, by zwracała uwagę bielizna. Krótkie kąpielówki nie były jeszcze przyjętym strojem plażowym – nawet na fale panowie skakali w kostiumie z przodzikiem. „Proces pozbywania się wstydu cielesnego, zapoczątkowany w okresie belle époque, przyśpiesza w okresie międzywojennym i rozkwita podczas złotej ery kapitalizmu (1946-1975) – pisze The Oxford Companion to the Photograph – Aby do tego doszło, trzeba było odrzucić wielowiekowe tradycje: zakazu pokazywania kobiecych łydek, a nawet kostek, zakazu publicznego oddawania moczu przez mężczyzn, a nawet małych chłopców, ukrywania ciała w połogu oraz w trakcie porodu, odmowy rozbierania się podczas toalety, żeby nie obudzić myśli nieprzyzwoitych w świetle moralności religijnej. […] Tymczasem pod łącznym wpływem mody i wyjazdów do kąpielisk ciało stopniowo będzie się obnażać”. A jednak niemłode i nieszczupłe męskie ciało chyba do dziś nie zostało oswojone. Nowy prezydent Niemiec wygląda jak fircyk. W takim stroju nie może zostać mężem stanu. Wrogowie republiki, wszelkiej maści prawicowcy mieli używanie. Ebert bronił się niezdarnie: publikacja była bezprawna. Pomiędzy 1919 a 1925 rokiem wytoczył ponad dwieście procesów o zniesławienie. Ale nieszczęsna fotografia poszła już w świat: była wielokrotnie powielana, przycinana, kopiowana. Dadaistka Hanna Höch nakleiła nieszczęsnych plażowiczów na ornament z kwiatków i motyli. To zdjęcie właściwie nie wymagało retuszu, wyjęcia z kontekstu czy oprawy. „«Ebert w kąpielówkach» okazał się najskuteczniejszym, bowiem najbardziej chamskim argumentem przeciwko republice” – stwierdził w 1923 roku Joseph Roth.

Na krakowskiej wystawie tuż obok „kąpielowej fotografii” Eberta pokazane zostało zdjęcie zwłok Karla Liebknechta. Jeden z przywódców Komunistycznej Partii Niemiec został zamordowany w styczniu 1919 roku, po upadku powstania Spartakusa. O stłumieniu rebelii zadecydował Ebert, a pacyfikacją dyrygował Noske. Nie ma fotografii zwłok Róży Luksemburg: zostały wrzucone do Landwehrkanal. Robotnik śluzowy odnalazł je dopiero po czterech miesiącach. Niespełna pięć dekad później Paul Celan spaceruje nad berlińskim kanałem i poruszony pisze wiersz Du liegst (Leżysz): „mężczyzna zmienił się w rzeszoto / kobieta musiała pływać, locha, / dla siebie, dla nikogo, dla wszystkich –”. Trzy lata później również Celan „popłynie”, jego ciało zostanie odnalezione po wielu dniach.

Jak daleko moja myśl podryfowała od plażowej mody.

ANNA ARNO

[1] „Nie tylko Bauhaus. Międzywojenna fotografia niemiecka i polskie tropy”. Kraków, Międzynarodowe Centrum Kultury, 8 V 2021-1 VIII 2021.

[2] Michel Pastoureau, Diabelska materia Historia pasków i tkanin w paski. Tłum. Maryna Ochab, Warszawa, Oficyna Naukowa, 2004.

Zygmunt Mycielski „List z Paryża”

Podczas swych studiów w Paryżu Zygmunt Mycielski rozważał pisanie relacji do którejś z polskich gazet, w formie listów z Paryża. I choć projekt ten najwyraźniej nie został zrealizowany, w jego materiałach znajduje się rękopis takiego listu. Zatytułowany „Paryż, muzyka”, w późniejszym czasie otrzymał ręką Mycielskiego dopisek „ok. r. 1932?”. Rękopis ten znajduje się w Archiwum Zygmunta Mycielskiego w Bibliotece Narodowej w Warszawie, sygn.  III  14363.

Beata Bolesławska-Lewandowska

ZYGMUNT MYCIELSKI

Paryż, muzyka

Obiecałem, że coś napiszę z Paryża, chcę być słownym, ale to nie będą wiadomości, bo ich nie mam. Cóż stąd, że ktoś gra, a inny pisze, gdy to jest gdzie indziej? Trzeba by posłać żywy dźwięk, posłać całe inne życie, myślenie, choćby nuty. A tymczasem mogę posłać tylko żywioł słowa, który tu tak kochał Mallarmé i dzisiaj Valéry. I w ogóle, oni wszyscy tutaj. Tak bardzo, że lubią powtarzać: „wiersza nie pisze się ideą, ale słowami.” I to nie ma nic wspólnego z futurystyczną onomatopeją.

Z muzyką jest podobnie. Zresztą, podobnie jest i z rasą. Dlatego tak bardzo wierzę w nasz kontakt z Zachodem. Niemcy to szczerze Germanie, Rosjanie to naprawdę Moskwa. My się szczycimy kulturą zachodnią, a równocześnie gwałtownie szukamy naszej odrębności. Doszukujemy się jej w folklorze, a ona powinna leżeć w kulturze. Nie chcę być historiozofem, dlatego wolę o tych rzeczach mówić w ścisłym związku z nutą, z farbą, ze słowem.

Chodzi o to, czy nasz artysta wytrzyma ten kontakt z Zachodem. Poeci dowiedli, że tak, Chopin też tego dowiódł. Dzisiaj Strawiński tutaj stworzył nowy styl i chce być jego ojcem. Przykłady można by mnożyć w dziesiątki. Reszta oczywiście ginie, ale reszta zawsze i wszędzie ginie.

Tutaj jest moda i maniera, ale i tutaj jest poszukiwanie trwałych zasad, które są zawsze te same w trwałym dziele sztuki. Gdy szukam słowa, które by te zasady w sobie pomieściło, znajduję formułę, która powiada, że nie może być przerostu w żadnym kierunku.

Ta równowaga, o której się tyle mówi, to nie jest jakaś iluzoryczna równowaga formy. To nie jest jakaś symetria, to nawet nie umiar. To zdolność poświęcenia wszystkiego, gdy chodzi o dzieło sztuki. Dyscyplina w doborze środków, dyscyplina fantazji, mózgu, wiedzy, nawet – i może przede wszystkim – charakteru.

Ale to wszystko nie pomoże i nie ma recepty, choć tej recepty tak bardzo się szuka. Strawiński nawet mówi, że trzeba się uczyć jak pisać melodie. Tak samo, jak człowiek się uczy harmonii czy kontrapunktu…

Tak. Trzeba wiedzieć, co jest melodią, bo to nie jest taki kwiatek, co z nieba spada i bezkrytycznie można to natchnienie zagrać i wydrukować. Jeżeli Schubert je pisał w kawiarni, to jeszcze nie dowód.

Okropnie nudny jest ten list z Paryża. Ale bo, kiedy się już wszyscy wytańczyli, kiedy wygrali swoje etiudy i wydaje się, że nie ma reszty, to i wtedy nawet stoją prosto ulice, bezmierny szereg arkad na rue de Rivoli, kopuła Inwalidów, łuk i fasada Wersalu.

ZYGMUNT MYCIELSKI

Z rękopisu odczytała Beata Bolesławska-Lewandowska

Galeria jednej fotografii (2)

Miałam wrażenie, że wchodzimy do wielkiego ula. W majowym cieple, przy kawiarnianych stolikach na zewnątrz, siedziały tłumy. Rozmowy odbijały się od ścian i krążyły zamknięte w wysokich murach wąskiej uliczki. Wyszliśmy z tego bzyczącego tunelu na niewielki plac z ciszą, traktorem i antyczną rzeźbą.

„Podłączeni do antyku”, Heraklion 2000, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

4 października 2021

ELŻBIETA LEMPP

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek