HOME

O człowieku dwuosobowym z Bierżałowiec

Krzysztof Gedroyć, jak prawdziwe życie z Bierżałowiec, ostatniej jego książki poetyckiej, „nie da się opowiedzieć”. Próbuję mimo wszystko, czując jak coraz bardziej go nam brakuje. 30 września minął rok od jego śmierci.

Odszedł mając 67 lat, w mieszkaniu w Warszawie, po spacerze z kulawym psem, którego niedawno zaadoptował, we śnie, cicho. Wiadomość od Ewy nadeszła późnym wieczorem. Jeszcze rano długo z nim rozmawiała przez telefon. Jest taka ich małżeńska fotografia zrobiona przez Małgorzatę Niedzielko, na której obojgu zagnieździły się w głowach ptaki, a na szyjach zawisły odkryte serca – „dziwni”, no bo jakże inaczej dobrzy ludzie mogą wyglądać w tym piekielnie normalnym świecie. Mówią, że każde pokolenie ma swoich trzydziestu sześciu sprawiedliwych, w tradycji żydowskiej cichych łamed wowników, na których trzyma się świat. Może był jednym z nich? No bo jeśli nie Krzyś, to kto? Poeta, powieściopisarz, pedagog, społecznik. Nie tylko kim był jest ważne, ale jakim człowiekiem. Za to otrzymuje od nas pamięć, w duchu nagrody przyznawanej podlaskim lekarzom „leczącym człowieka, nie tylko chorobę”. Nagrodę ufundowali wspólnie, by upamiętnić ojca Ewy, zmarłego nagle chirurga dr Krzysztofa Kanigowskiego.

Ewa i Krzysztof Gedroyciowie. Fot. Małgorzata Niedzielko

Przyjaciel. Zwykle dodaje się jeszcze „mój” albo „nasz”. I owszem. W jego przypadku jednak to słowo mówi więcej. Krzysztof żył zaprzyjaźniając się. Życie, jeśli było dobre, poszerzało krąg przyjaźni. Dzięki Ewie, którą nazywał „radykalnym zwierzolubem”, przeżył wielką przemianę – jak sam o niej mówił – wydobywającą go z „niskiego wychowania”, w którym zwierzęta są z innego, niższego porządku. Zaczął rozumieć swoją obecność w świecie jako współistnienie z innymi czującymi istotami. „Zabijanie zwierząt… Nie mogę sobie z tym poradzić. Nie wiem jak wy…”. Podczas odwiedzin u niego w Bierżałowcach szliśmy w gościnę do starego dębu: „można z nim porozmawiać, – pisał w wierszu – dobrze / zacząć od przeprosin…”. Gdy zasiadał w naszym domu przy stole, czuliśmy, że jest przyjacielem domu, wszystkiego, co w nim żywe. Podobnie jak był przyjacielem Pogranicza, niepostrzeżenie, poprzez dobre słowa, bezinteresowne gesty, czynne uczestnictwo stając się jego budowniczym. Był „dwuosobowy”, z miejscem wolnym dla kogoś, kto zechce się przysiąść; gościnny dla spotkań powszednich, sprawiających wrażenie błahych, a w istocie zmieniających świat. O takim spotkaniu pisze w wierszu Dwuosobowy, z panią Justyną z Bierżałowiec, która w dzień marny przyszła z dwoma słoiczkami zapraw w darze: „powstał wir kosmiczny… było dobrze, spokojnie, jak w gnieździe”. Był nie tyle obywatelem, ile przyjacielem świata.

O życiu Krzysztofa w dużej mierze zadecydowały przyjaźnie zawiązane podczas studiowania historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Spotkali się tam na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku Dorota i Krzysztof Łepkowscy, Ryszard Michalski, Wacław Sobaszek i on. Przy okazji studenckiego wyjazdu śladem zabytków Dolnego Śląska, zawitali do Teatru Laboratorium we Wrocławiu. Obejrzenie spektaklu Apocalypsis cum figuris stało się dla nich mickiewiczowską książką zbójecką – nic już nie było takie samo. Zespół Jerzego Grotowskiego był wówczas w fazie realizacji programu „kultury czynnej” – zejścia ze sceny ku międzyludzkiemu spotkaniu, zaproszenia dotychczasowych widzów do udziału w procesie twórczym, zanurzenia się w świat natury, łączenia poszukiwań artystycznych ze świadomością ekologiczną, psychoterapią, antropologią i edukacją alternatywną. Niezależnie od tego, jakie „kulturze czynnej” przypiszemy znaczenie dla rozwoju teatru (sam Grotowski wkrótce nabierze do niej dystansu i zwróci się w stronę rzemiosła wysublimowanych technik rytualnych), faktem jest, że stała się ona inicjacyjnym doświadczeniem dla wielu ludzi, którzy w przyszłości zostaną – tak w skali lokalnej, jak i międzynarodowej – kreatorami nowych idei i form działania. Choć realizować się będą w różnych dziedzinach życia, od pedagogiki po rolnictwo ekologiczne i samorządy, łączyć ich będzie wrażliwość na wykluczenie, zrównoważony rozwój, empatia i filozofia dialogu, otwarta duchowość, etos pracy organicznej, kultura solidarności, tworzenie małych centrów świata. To ważna polska tradycja, ciągle zbyt mało doceniana, którą Krzysztof współtworzył. Najpierw poprzez powołanie do istnienia w 1977 roku Placówki Twórczo-Badawczej „Pracownia” w Olsztynie. Do grona absolwentów historii sztuki dołączyła Ewa Kusiorska-Wołoczko, dzisiaj Szeliga, a potem Erdmute Henkys z NRD, wkrótce Sobaszek. W stronę Olsztyna ciągnęła ich twórczość artystów konceptualnych Wiesława Wachowskiego i Tadeusza Burniewicza, bliskich nurtowi „po-sztuki”. „Pracownia” stała się fenomenem na mapie kulturalnej kraju dzięki temu, że w oryginalny sposób łączyła działania kontrkulturowe, takie jak happening czy performance, z pracą na rzecz społeczności lokalnej i środowiska naturalnego. Występowali na podwórkach, w domach dziecka, zakładach opiekuńczych i szpitalach. W książce Parateatr II. Sztuka otwarta odnaleźć można tekst Krzysztofa opisujący akcję „Smok” w obronie zanieczyszczonej rzeki Łyny. Oto w szarej i zniewolonej rzeczywistości prowincjonalnego miasta PRL-u pojawiają się ubrane na biało dziewczyny w maskach przeciwgazowych, apelujące do ludzi na moście, aby wlewali do rzeki czystą wodę. Chciałyby urządzić piknik nad wodą, ale: „Zbliża się smok-potwór zrobiony z odpadów i resztek. Opadają liście z drzew namalowanych na płótnie, malarz pryska czarną farbę na obraz. Z ogona smoka zaczynają wydobywać się kłęby dymu”. W finale pojawia się napis „Ziemia nie należy do człowieka, to człowiek należy do ziemi”. Już w tamtym czasie Krzysztof był też pośród tych, którzy na miejscach wycinanych drzew stawiali tabliczki „Tu było drzewo”.

„Pracownia” zostaje zamknięta wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Jej liderzy wkrótce stworzą własne, zmieniające świat inicjatywy: Łepkowscy gospodarstwo ekologiczne i słynną „zieloną szkołę” w Gotkach, a Rysiek Michalski stowarzyszenie „Tratwa” i działający w bliskiej symbiozie z samorządami Warmii i Mazur Ośrodek Animacji Kultury Czynnej. Krzysztof, u boku Wacka i Mutki Sobaszków, budować będzie zręby Teatru Węgajty. To budowanie miało też wymiar dosłowny: położył podłogę w dawnej oborze gospodarstwa Warmiaków, którzy – jak wielu innych w okolicy – wyjechali do RFN na początku lat siedemdziesiątych. To miejsce stało się salą teatralną, która na trwałe pozostanie w historii polskiego teatru alternatywnego. Odkąd pamiętam, nie można było chodzić po Krzysiowej podłodze w butach. Myślę, że tak jest do dzisiaj. Do ostatnich dni pozostanie wiernym przyjacielem Węgajt. Poza wszystkim innym, było to jego pierwsze „autonomiczne księstwo”. Przez resztę życia będzie wspierał i propagował ideę ich tworzenia, najpierw jako antidotum na komunistyczne zniewolenie, później na zniewolenia fanatyzmem rynkowym, narodowym czy religijnym. Przyjaciele nazywali go „Kniaziem”. Miał nieskrywany tatuaż Wschodu: rozlewną serdeczność, mirną duszę połączoną z zawadiacką niesfornością, której do twarzy było z kozacką „baranką” na głowie z tej małżeńskiej fotografii. „Kniaziowskie” były jego powściągliwość i niespieszność, dostojność zszyta ze skromnością i niewymuszona distingué. Mógłby zrobić ze swojej książęcości użytek na mainstreamowych salonach, ale te go mało interesowały. U siebie czuł się w „autonomicznych księstwach” i to w nich odzyskiwał pełnię blasku dla swojego arystokratycznego ducha. „Kniaź” zwolnił, ugasił gorączkę chciwości, cieszył się przerwą w pracy, wiedział jak się „rzeczy w świecie mają, / na sposób, którego podręczniki / nie przewidują”, i lubił siadać „pod okapem, centymetr od / letniego deszczu”.

Ważne rzeczy w życiu Krzysztofa rodziły się z przełamania własnych słabości. Został „Kniaziem” przezwyciężając wrodzoną nieśmiałość. Oryginalność jego pisarstwa naznaczona była walką z trudnością wyrażania się w języku, a zwłaszcza w literackiej polszczyźnie. Miał też trudności z mową. Jeszcze jako aktor i performer „Pracowni” i Teatru Węgajty podjął pracę nad doskonaleniem emisji własnego głosu. Ze słabości uczynił siłę, a żywioł mowy stał się jego życiową fascynacją. To, jak się wypowiadamy, nabierało dla niego znaczeń nie tylko w odniesieniu do teatru, było częścią procesu indywiduacji, autoterapią, archeologią kulturową, odkrywaniem nowych horyzontów na styku z edukacją, psychologią, medycyną i życiem społecznym. Nie było przypadku w tym, że swoje dalsze twórcze życie związał z Pantomimą Olsztyńską. Jeszcze w latach osiemdziesiątych został zastępcą jej lidera Bohdana Głuszczaka, a potem, przez prawie całą dekadę lat dziewięćdziesiątych jej dyrektorem i kierownikiem artystycznym. Trafił na bardzo ciekawy okres tego niezwykłego teatru, tworzonego przez ludzi głuchych i głuchoniemych we współpracy z wybitnymi artystami z drugiego brzegu ciszy. Początkowo formą ich ekspresji był język migowy. Rewolucji dokonał Głuszczak, wprowadzając do teatru sztukę pantomimy. Za czasów Krzysztofa dodano jeszcze eurytmię. Olsztyńscy mimowie stali się nie tylko pionierami arteterapii i żywym dowodem na to, że człowiek słyszy nie tylko uszami, ale także twórcami nowatorskich spektakli teatralnych. Praca Krzysztofa przeniosła się na pogranicze zaniemówienia i nowej mowy, wydobywanej z głębi osoby poprzez ruch, taniec, obraz i muzykę słyszaną całym ciałem, wreszcie poprzez słowo, rodzące się w teatrze niejako po raz pierwszy. Za jego kadencji większą uwagę poświęcono młodzieży, w tym olsztyńskim Romom, oraz integracji głuchych ze słyszącymi. Praca z dziećmi niepełnosprawnymi i z rodzin patologicznych zaowocowała powstaniem małej Pantomimy i teatru cieni. Niemal równolegle zostaje wykładowcą, a przez kilka lat także prodziekanem, Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza. Uczy przyszłych aktorów impostacji głosu, metafory w teatrze, ale także, jak to on, czegoś więcej. Przeczytamy o tym w liście pożegnalnym władz Akademii: „Przez wiele lat uczył studentów, […] że ich głos ma sens, że się liczy, że jest ważny. Nie odwracał się od głosów cichych i pełnych bólu, ale sprawiał, że stawały się one słyszalne”.

Marzeniem Krzysztofa było stworzenie podlaskiego muzeum mowy, swoistej Izby Dźwięków poświęconej gromadzeniu, badaniu i odsłuchiwaniu rozmaitych mów, ciągle jeszcze żywych na Podlasiu. Nie chodziło mu tylko o języki narodowe, nie tylko o dialekty i gwary, ale może przede wszystkim o mowy tutejsze, środowiskowe, rodzinne, subkulturowe, często synkretyzujące świat wschodniego pogranicza. Miał do nich doskonałe ucho. Jego dwie powieści o milicjantce, a potem prywatnej detektyw Piwonii powstały z odsłuchu mowy tutejszej, białostockiej. Nauczył się jej od kolegów w piaskownicy na podwórzu przy ulicy Lipowej 33, wejście przez bramę z ulicy Grochowej. Matka, pochodząca z Hajnówki, raczej skrywała przed nim mowę tutejszą, uważając ją za gorszą, zrusycyzowaną. Rosyjski i staro-cerkiewno-słowiański przenikały do jego świata ze strony dziadka, unity, z którym bywał w cerkwi. Interesował się mową Tatarów. Z wizyty w Kruszynianach zapamiętał, że imam, czytający na jego prośbę Koran, potrafił recytować i zaśpiewywać modlitwy, nie potrafił jednak przetłumaczyć mu ich treści. Mowa i śpiew rządziły się swoimi prawami, podobnie jak w dawnych łacińskich nabożeństwach katolików. Poznawał litewski i białoruski, ciekawiły go jidysz i hebrajski. W swoich książkach unikał posługiwania się czystym dialektem, wolał tworzyć polifoniczną partyturę mowy. „Wszędzie szukał tematów do życia-koncertu. Znajdował, grał i dyrygował jednocześnie”. To słowa K, dość niezwykłego narratora para-powieści Przygody K, mówiącego w trzeciej osobie liczby pojedynczej rodzaju nijakiego. W tamtym czasie to właśnie ono – K zdawało się najlepiej wyrażać samego autora. Jemu samemu najbliżej wówczas było do życiopisania Edwarda Stachury, do bezimienności w literaturze, do człowieka Nikt. Wprawdzie praca ta nie zakończyła się spektaklem, ale razem z Wackiem Sobaszkiem w początkach Węgajt podjęli próbę inscenizacji poematu Steda Kropka nad ypsylonem. „Na pociechę pozostało – wspomina Wacek – że Krzyś zajął się tym poematem głębiej, recytował go, przepracowywał, używał w swoich warsztatach pracy nad głosem”. Wacek uświadomił mi także, że to spotkania ze Stedem, połączone z lekturą jego późnego poematu Oto, dały początek ścieżce buddyjskiej w jego życiu. W chwili, gdy piszę te słowa, w sandze Karma Kagyu w Kucharach, gdzie praktykował medytację, trwa rytuał przygotowania jego umysłu do przejścia przez Bardo. Krzysztof przez całe życie, nie tylko w literaturze, nie odnajdował siebie w „egotycznej tożsamości”, walczył o dostęp do światów leżących „poza zasadą ego”. Może tym przede wszystkim była dla niego mowa – wydobyciem się z siebie, przejściem ku drugiemu, polifonicznym zasłuchaniem, domem zbudowanym na palimpseście.

„…za każdym milimetrem żeglugi w górę / krajobraz rozszerzał się”. Tak pisał w wierszu Ślimakowa Górka. Przenosi on nas do ostatniego „autonomicznego księstwa” Krzysztofa. Pisze w nim o jaćwieskim kurhanie zarzuconym głazami, taflach jezior i polodowcowej Górce pełnej ślimaków, o Miłoszu w płaszczu po Mickiewiczu i Małgorzacie lecącej na wieprzu, o oszronionych północnym chłodem księgach z Prus, z Pribałtyki, ze Skandynawii…

„Krasnogruda była w zasięgu ręki, / i cała Litwa, z Niemnem, z dorzeczami”. Odczytaliśmy ten wiersz ubiegłej jesieni w kawiarni „Piosenka o porcelanie”, gdy bohaterką wieczoru była ostatnia książka poetycka Krzysztofa Bierżałowce. Był wśród swoich, ludzi o splątanych pogranicznych korzeniach. Szybko znalazł z nimi wspólny język, wymieniając uwagi o różnych smakowitych słowach i zwrotach tutejszej mowy: karabanka, wędzenie (od wędki), pałonik, przedałbać się… Ludzie mieli łzy w oczach słysząc z jaką miłością opowiadał o mowie, o tym, żeby nie bać się mówienia po swojemu, o szacunku dla mowy starszych, dla mowy sąsiadów, o potrzebie jej zachowania. Mieszkańcy Żegar, Dusznicy, Puńska, Sejn czy Augustowa pamiętali z domu wstyd swojej mowy. Pewnie, dobrą rzeczą są książki, szkoła, opanowanie języka literackiego. Ale nie za cenę tego wstydu i wyparcia się intymnych obcowań z mową. Tak, jak możemy być wielotożsamościowi, tak możemy być wielomowni. Ludzie władający różnymi mowami potrafią przezwyciężać podziały, tworzyć nowe jakości, być łącznikami między różnymi kulturami. „Dobrze jest – mówił do nich poeta – odczepić się od mówienia poprawnego. Mowa żywa pełna jest mówienia po swojemu. Trzeba wyzwolić się z tego przymusu urzędowo-literackiego”.

Krzysztof Gedroyć ostatnią przystań w życiowej wędrówce znalazł w Bierżałowcach, ongiś królewskiej wsi, położonej około dziesięciu kilometrów na południowy wschód od Sejn, na skraju Puszczy Augustowskiej. Razem z Ewą zakupili tu stary dom z kawałkiem ziemi. Nie był całkowicie przyjezdnym – jego dziadek od strony ojca urodził się w którejś z wiosek wokół Sejn, blisko Serw, ale nigdy nie udało mu się dociec w której. Dom okazał się być też „sejneński”: „Belka po belce rozebrany w Sejnach, przywieziony na wozach w 1950. Na powrót złożony. Tak zwany pożydowski. Dlaczego po-żydowski wyjaśniać nie trzeba. Wszyscy wiedzą. Oddycha nocą Ich oddechami. Jak Oni się nazywali? Ilu ich było? Jak żyli? Jak umarli? Stąpamy po przetartych z farby deskach Ich podłogi. Latem na bosaka”. Próbował „wwiercić się” w to miejsce również poprzez język. Szybko nauczył się, że w mowie tutejszej jedzie się nie „do Sejn”, lecz „do-Sejn”. Tamtego wieczoru w Dworze Miłosza mówił o tym, że potrafi pisać tylko w związku z miejscami, które czuje mocniej, przez wspólnotę ludzi, przyrody, kolorów i mowy. Jak bardzo było to prawdziwe, przekonał się, gdy zachorował. Był sierpień 2018, kiedy po raz pierwszy otarł się o śmierć. Sparaliżowany, nie mogąc poruszać rękami ani nogami, trzy miesiące przeleżał w warszawskim szpitalu. Po dwóch miesiącach odzyskał sprawność ręki. Gdy tylko mógł pisać, zaczął powracać do swojego Miejsca: na szpitalnym łóżku klikał w smartfona, tworząc cykl jesiennych, mądrych wierszy, dzięki którym w annałach literatury już na zawsze zachowane zostanie imię jego wioski – Bierżałowce. „…tu u pana dom od domu daleko, mało ludzi, / słów mało, można nie odpowiadać, / płynąć samotnie wieczorem, / cicho w jeziorze utonąć, nie wołać o pomoc, / zostać na zawsze…”.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

Towarzyski pustelnik

Andrea Caffi był historykiem, filozofem, aktywnym obserwatorem najważniejszych wydarzeń XX wieku. Chociaż miał ku temu wszelkie predyspozycje i możliwości, nigdy nie zdobył sławy, nie napisał wielkiego dzieła, nie sformułował teorii, wokół której mogły gromadzić się tłumy. Wybrał życie ciche i skromne, ale bogate duchowo. Swoje przemyślenia kierował do przyjaciół w listach i rozmowach. Budował zażyłe więzi, które jego zdaniem nabierały szczególnego znaczenia w niespokojnych czasach i były jedyną drogą do odnowy ludzkości. Wybitny włoski eseista Nicola Chiaromonte uznawał go za swojego jedynego prawdziwego przyjaciela i mistrza. Pisząc wspomnienie o nim, sięgnął po słowa Platona o Sokratesie: „był człowiekiem najlepszym, a też najmądrzejszym i najsprawiedliwszym”.

Wolność była dla Caffiego najwyższą wartością. Przerażała go każda forma zniewolenia: polityczna, ekonomiczna czy duchowa. Sprzeciwiał się hierarchii, nakazom i działaniu wbrew sobie. W dążeniu do wolności był gotów płacić bardzo wysoką cenę, co nie zawsze budziło zrozumienie.

Radykalny sprzeciw wobec rygorów, form i oczekiwań, sprawiał, że nie podejmował prób uporządkowanej pracy literackiej. Zamknięcie myśli w książce, byłoby ograniczeniem, iluzją próby dotarcia do jedynej prawdy, groziłoby dogmatyzmem. Co innego bogata korespondencja do przyjaciół, w której wykładał swoje intelektualne dziedzictwo, spierał się, przyjmował racje. Te eseje w listach bywały potem zamieszczane w rozmaitych czasopismach. Podstawowe źródło myśli Caffiego, tom Krytyka przemocy, wydany z inicjatywy Chiaromontego dla zachowania pamięci o mistrzu, jest zbiorem takich właśnie artykułów, listów i notatek, pisanych na przestrzeni lat.

W filozofii Andrei Caffiego kluczowa była wspólnota. To w niej widział sposób na sklejenie rozpadającego się świata. Nieformalne, wolne i spontaniczne grupy, w których każdy może się swobodnie realizować i dążyć do szczęścia stanowiły ośrodek jego myśli.

Caffi urodził się we włoskiej rodzinie osiadłej w carskiej Rosji. Po szkolnej wycieczce do jednej z petersburskich fabryk, wstrząśnięty warunkami pracy i nędzą robotników, postanowił zostać socjalistą. Swoim przekonaniom pozostał wierny do końca życia, uważając socjalizm za szczytowe osiągnięcie ludzkiej cywilizacji. Zaangażował się w działania organizacji lewicowych, pomagał tworzyć związki zawodowe, a jako osiemnastolatek wziął udział w rewolucji 1905 roku, sympatyzując ze stronnictwem mienszewików. Nastrój rewolucyjnej wspólnoty, nadziei i braterstwa wpłynął na niego tak silnie, że regularnie będzie wracał do tych wspomnień, starając się odtworzyć towarzyszące im emocje.

Aresztowany po klęsce zrywu, spędził trzy lata w więzieniu. Po uwolnieniu wyjechał na studia do Niemiec, gdzie był uczniem Georga Simmla. Regularnie podróżował po Europie, zwłaszcza do Francji, nieustannie nawiązując znajomości, w czym pomagała mu wielka erudycja i otwartość na ludzi. W 1914 roku zaciągnął się na ochotnika do armii francuskiej i wkrótce został ranny na froncie. Po wojnie, goniąc za rewolucyjnym duchem, wrócił do Rosji i podjął pracę w biurze prasowym III Międzynarodówki. Szybko poznał metody działań bolszewików i stanowczo się im sprzeciwił. Pod zarzutem działalności kontrrewolucyjnej trafił na kilka miesięcy do więzienia.

W 1923 roku opuścił Rosję i wyjechał do Włoch wchodzących w erę Mussoliniego. Zaczął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie redagował biuletyn dla ambasad. Po kilku miesiącach odszedł ze stanowiska i związał się z podziemnym ruchem antyfaszystowskim. Ścigany przez służby bezpieczeństwa uciekł do Paryża. Przez krótki czas był sekretarzem pisma literackiego i prywatnym nauczycielem dzieci francuskiego księcia. Wkrótce potem wycofał się z życia publicznego, które coraz mocniej mu ciążyło. Brutalność technokratycznego świata, pogoń za zyskiem i tryumfy umysłowej brzydoty rozbijały go psychicznie. Caffi zaczął wieść swój żywot „towarzyskiego pustelnika” jak to określił Chiaromonte.

Jeszcze we Włoszech, w okresie po odejściu z ministerstwa, Caffi zaczął wyrażać potrzebę negacji obowiązujących reguł. Przyjaciele dowiedzieli się, że nie mając gdzie spać, spędza noce w pomieszczeniach jednej z rzymskich bibliotek. Od razu zorganizowali mu mieszkanie i namówili, żeby się do niego przeniósł. Wytrzymał ledwie kilka dni, zanim wrócił do spania na legowisku między książkowymi regałami. We Francji kontynuował ten styl życia, zdecydował się jedynie na niewielkie ustępstwo i zamieszkał na stałe w jednym z tanich paryskich hoteli.

Od 1929 roku utrzymywał się z przekładów i zleceń literackich. Wielu słynnych pisarzy korzystało z jego pióra i ogromnej wiedzy, rzadko kiedy otwarcie odnotowując jego wkład. Caffi nie miał z tym najmniejszego problemu. Pojęcie własności intelektualnej, do której ktoś może rościć sobie prawa, było dla niego czymś absurdalnym. Żył w ubóstwie, często zdarzało się, że nic nie jadł przez kilka dni. Jeśli udało mu się zarobić jakieś pieniądze, najpierw kupował mydło, pastę do zębów i wodę kolońską. Kiedy spotkał na swojej drodze kogoś potrzebującego, był gotów oddać mu wszystko, co ma.

Podstawą jego życia było dzielenie się sobą z innymi ludźmi. Nie sposób opisać wszystkich osób i grup, z którymi nawiązywał kontakty. Aktywny w środowisku włoskich emigrantów, zaangażował się w działanie słynnej organizacji antyfaszystowskiej „Sprawiedliwość i Wolność” założonej przez Carlo Roselliego. Na początku lat 30-tych poznał młodego Nicolę Chiaromonte, z którym szybko nawiązał głęboką przyjaźń, opartą na podobnej wrażliwości i widzeniu świata. Razem z Mario Levim i Renzo Giuą, tworzyli jedną z tych wolnych, bezinteresownych wspólnot, w które tak mocno wierzył Caffi.

Takie społeczności były, jego zdaniem, drogą do odzyskania piękna, kultury rozumianej jako panowanie prawdy i sprawiedliwości. Powinny się cechować brakiem hierarchii, wolnością, odpowiedzialnością, solidarnością, wzajemną pomocą i wymianą doświadczeń. Podkreślał znaczenie spontaniczności w formowaniu się wspólnot. Jakikolwiek przymus, wybór naznaczony (nawet nieuświadomioną) presją, nieuchronnie prowadziłby do pojawienia się stosunków siły i przemocy. Społeczność według Caffiego, łączy ludzi o odmiennym pochodzeniu i statusie. Przywoływał swoje szkolne lata w petersburskim Liceum Międzynarodowym, gdzie uczniowie wielu narodowości i religii, arystokraci i dzieci rzemieślników, potrafili stworzyć wspierającą się grupę. Byli wśród nich również Polacy, których darzył zainteresowaniem. Czytając jego teksty, można się natknąć na liczne polonica, w których opisywał zarówno bieżącą sytuację, jak i sięgał po zdarzenia z polskiej historii.

Caffi uważał, że rewolucja powinna zachodzić przede wszystkim w ludziach, bez tego żadna akcja polityczna nie będzie skuteczna. Nieformalne społeczności wytwarzałyby swoje elity, które nadawałyby ton zmianom, bez sięgania po władzę – byłoby to dla nich degenerujące. W ujęciu Caffiego idealnego rewolucjonistę opisują następujące cechy: pasja, umiejętność poderwania ludzi do działania oraz szczera sympatia dla cierpiących, ofiar wyzysku i niesprawiedliwości. To także poszanowanie konkretu, wybór działania zamiast ślepego ścigania idei, podczas którego można się zagubić i zdradzić siebie.

Relacje elit i mas to ważny element w jego rozmyślaniach, który z dzisiejszej perspektywy, może budzić wiele zastrzeżeń. Drażni jego poczucie wyższości gdy pisze o oświecaniu ludu. Jednoznacznie potępia kulturę masową, stwierdzając, że to tak naprawdę nie jest kultura, a jedynie wtłaczanie sloganów i przekonań do ludzkich głów, które nie są w stanie weryfikować przekazu. Jest wielkim krytykiem kina, jego zdaniem, film nie zostawia miejsca na wyobraźnię i ogranicza widza, zostawiając go z narzuconą interpretacją.

Znacznie lepiej zestarzały się fragmenty myśli Andrei Caffiego dotyczące przemocy. Przez większość życia był pacyfistą, który uważał, że stosowanie siły jest dopuszczalne w obronie wolności czy dążeniu do ukrócenia wyzysku. Swój udział w I wojnie światowej uznawał za obronę demokratycznego porządku Europy. Tragiczne wydarzenia następnej wojny zradykalizowały jego pacyfizm. Nie obserwował jej biernie, działał we francuskim ruchu oporu, za co, po raz kolejny w swoim życiu, został uwięziony. Obozy koncentracyjne i skutki pierwszego użycia broni atomowej dogłębnie wstrząsnęły Caffim. Zrozumiał, że każdy kolejny konflikt będzie tylko zwiększał skalę zagłady. Przyjął pozycję całkowicie odrzucającą zastosowanie przemocy, niezależnie od motywacji czy okoliczności. Rewolucje przeprowadzane z użyciem siły, tylko powielają opresję i niesprawiedliwość. Nawet najwznioślejszy cel nie uzasadnia wyrządzania krzywdy.

Jego poglądy sprawiały, że był zagorzałym przeciwnikiem autorytaryzmów i totalitaryzmów. W swojej działalności antyfaszystowskiej nieustannie przypominał, że sprzeciw wobec Hitlera i Mussoliniego, nie może oznaczać pobłażliwości wobec Stalina. To podejście nie zawsze było akceptowane w środowisku lewicy. Po drugiej wojnie światowej stanowczo odcinał się od zachodniego militarnego antykomunizmu. Nie akceptował idei pax americana, widząc w Stanach Zjednoczonych miejsce ekonomicznego zniewolenia, technokracji zagrażającej kulturze i człowieczeństwu.

Andrea Caffi był zdecydowanym antystalinistą i głośno mówił o zbrodniach, w które wielu zachodnich intelektualistów nie chciało wierzyć, ale nie był przy tym zdeklarowanym antykomunistą. Widział użyteczność partii komunistycznych w odbudowie powojennej Europy. Wierzył w szeroki lewicowy front, który mógłby poprawić tragiczne warunki życia ludności. Zgodnie ze swoim zwyczajem, nie chciał ulegać modom i ideologicznym wzmożeniom. Kluczył, szukając drogi, która choć wyboista, byłaby zgodna z jego sumieniem i wartościami.

Słynny spór Camusa z Sartrem na początku lat 50-tych, odbił się również na relacjach Caffiego i Chiaromontego. Chociaż cały czas podobnie rozumieli świat, a Nicola uważał Andreę za swojego najdroższego przyjaciela, ich poglądy zaczęły się różnić. Chiaromonte uważał, że odrzucenie marksistowskiego socjalizmu, nie czyni z niego apologety zachodniego kapitalizmu. Caffi odpowiadał, że jego niezmiennie rewolucyjna postawa i akceptacja dla francuskich czy włoskich komunistów, nie oznacza poparcia radzieckiego terroru. Różnice polityczne, osłabiły częstotliwość ich korespondencji, ale nie naruszyły siły ich przyjaźni i wzajemnego szacunku.

Paryskie mieszkanie, w którym Andrea spędził ostatnie lata swojego życia, zostało opłacone ze środków, uzbieranych przez Chiaromontego wśród amerykańskich znajomych. Caffi zdobył niewielką sławę w inteligenckich kręgach za oceanem dzięki publikacji jego tekstów w czasopiśmie „politics”, które podpisywał pseudonimem „Europejczyk”. Artykuły były podawane do druku przez Nicolę, a jego żona Miriam Chiaromonte tłumaczyła je na angielski.

Andrea Caffi zmarł w 1955 roku, gnębiony problemami zdrowotnymi jeszcze z czasów niemieckiej okupacji. Do końca nie utracił potrzeby przebywania wśród ludzi. Drzwi do jego mieszkania były zawsze otwarte dla wszystkich gości. Bywał u niego między innymi przyszły literacki noblista, Amerykanin Saul Bellow, który pracował nad swoją nową powieścią i pokazywał Caffiemu pierwsze strony rękopisu.

Żywot towarzyskiego pustelnika, odcięcie się od zasad nowoczesnego społeczeństwa, budziło wątpliwości nawet u jego najbliższych. Chiaromontego fascynował ten wybór (podobnie będzie się czuł wobec swojej drugiej wielkiej przyjaźni, Melanie von Nagel, urodzonej w Niemczech arystokratki i poetki, która w wieku 50 lat wstąpiła do klasztoru benedyktynek), ale nie był pewien, czy jego mistrz kierował się wyłącznie pragnieniem wolności. Widział w jego działaniach skutki rezygnacji i wyobcowania.

Caffi był człowiekiem cierpiącym. Czytając o nim, można się domyślać, że dręczyła go choroba psychiczna. W liście do przyjaciela pisał: „Kiedy porywam się na cokolwiek, zaraz ogarnia mnie zmęczenie, na które składa się wiele znużenia i głucha rozpacz, a ostatnie zapasy energii służą mi wtedy tylko po to, żeby «jakoś ciągnąć dalej», choć jednocześnie czuję, że ześlizguję się coraz niżej w stronę ciemności, w królestwo cienia”. Jego działania naznaczone były autodestrukcyjnym niezdecydowaniem i odwlekaniem. Miesiącami trzeba go było namawiać do odnowienia karty ubezpieczenia zdrowotnego. Albert Camus długo nalegał, żeby Caffi przyjął posadę w wydawnictwie Gallimarda, a gdy to już się udało, okazało się, że trzeba stoczyć kolejną batalię o to, żeby zgodził się na pobieranie wynagrodzenia. Każda chęć udzielenia mu pomocy okupiona była wielkim wysiłkiem, a często kończyła się niepowodzeniem. Jednocześnie Caffi narzekał na poniżające warunki, w jakich przyszło mu żyć, beznadzieję i samotność. Niska świadomość na temat dolegliwości psychicznych mogła sprawiać, że Caffi i jego otoczenie byli całkowicie bezsilni wobec jego cierpienia.

Myśl Andrei Caffiego, chociaż mocno osadzona w jego epoce, ma w sobie dużo ponadczasowości. Nicola Chiaromonte obserwując wydarzenia rewolty studenckiej 1968 roku, stwierdził, że Caffi bardzo dobrze odnalazłby się wśród hippisów, którzy mogliby się od niego wiele nauczyć. Współczesna globalizacja, kwestie klimatyczne czy rosnące ekonomiczne nierówności podtrzymują zasadność wielu jego przemyśleń, a wspólnoty i przyjaźnie w duchu Caffiego mogą się okazać niezbędne dla naszego przetrwania.

ARTUR URBAN

Między posiłkami. Apetyt na Paryż

Koledzy z „New Yorkera” nieraz o świcie zastawali go w redakcyjnej łazience: rozebrany do pasa odprawiał poranne ablucje, po nocy stukania w maszynę. Wszystkiego ciekawy, fantastycznie oczytany, Liebling był gawędziarzem, nie zaś popisującym się, nudnym erudytą. W latach 1926–1927 pod pretekstem studiów na Sorbonie odbywał własny staż w świetnych, choć zwykle niedrogich restauracjach. Jak pisał James Salter, „niczym kawałki wstążek i błyskotki, które sroka przynosi do gniazda, Liebling gromadził rzeczy odrzucone, które niosą emocjonalny ładunek, fragmenty fantastycznego i znikającego miasta, tego samego, które pokochali Hemingway i Gertrude Stein, miasta w latach dwudziestych wyczerpanego po czterech latach krwawej wojny i zmęczonego pomimo ostatecznego zwycięstwa. Twarz miało jeszcze czarującą, ale cera straciła świeżość, a na czole i wokół ust pojawiły się delikatne zmarszczki”.

Co mówią kamienie Wenecji

George Byron pisał, że widok Wenecji jest snem, a jej historia romansem. Goethe nazywał je „republiką bobrów”, a Napoleon „najpiękniejszym salonem świata”. Miasto zrodzone z wyobraźni budziło zachwyt i zazdrość, inspirowało, poruszało zmysły. Swoją potęgę przekuwało w piękno, wydając kolejne pokolenia malarzy, od Belliniego przez Tycjana po Canaletta. Ewa Bieńkowska przemierza kościoły i muzea, wyszukuje obrazy wyrażające weneckiego ducha. Pragnie zrozumieć to wyjątkowe Miasto, sięgając po historię jego republikańskiego ustroju, śledzi dzieje nieustannej pracy na rzecz splendoru Serenissimy. Co mówią kamienie Wenecji zajmują miejsce wyróżnione w tradycji europejskiej eseistyki, to książka powstała z tego samego pragnienia, co dzieło Ruskina i Muratowa.

Co mówią kamienie Wenecji to autorski przewodnik po weneckich kościołach, galeriach, dziełach sztuki, które najpełniej oddają charakter i historię tego wyjątkowego miasta. Niniejsza edycja to wydanie II, przejrzane i rozszerzone, opatrzone indeksem osób i miejsc.

Każdy może mnie kupić?

Mówią, że artyści nie mają głowy do interesów, ale on jakoś sobie radził. Pewnego dnia poznał kobietę biznesu, nawet niebrzydką. („Nie umiał przejść obojętnie obok piękna” – tłumaczył Józef Chyży, malarz). Mistrz i miłośniczka sztuki ucięli sobie pogawędkę w galerii na wyspie Bolko i już za kilka dni ona przyszła do pracowni, ubrana do figury: w obcisłą bluzkę i spodnie rurki. Dowcipkowali, artysta robił jej zdjęcia, a po tygodniu zatelefonował:

– Namalowałem panią!

Przybiegła od razu. Obraz stał na sztaludze, zasłonięty pomiętą szmatą. Usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę, wyjęła różowego eldasa.

– Też takie palę – pochwalił się malarz i wskazał popielniczkę pełną niedopałków. Potem zerwał kotarę.

– Jestem naga! – wrzasnęła.

– Myślała pani, że ją w dżersejach namaluję? – zdziwił się.

– To teraz każdy może mnie kupić? – dopytywała nerwowo.

– Skąd znowu, to dość drogi obraz – uspokoił ją autor.

Postać wspina się na palce i z lekka przechyla. Pozbawiona puenty nie traci jednak równowagi. Za to mężczyzna upadł, jego okaleczony posąg leży u jej stóp.

Kiedyś Polnar chciał zrobić prawdziwy interes, ale coś pokręcił, przeinaczył i nie miał jak zapłacić. Już szukał kupca na kanapę – z prawdziwej skóry barwionej na pomarańczowo – kiedy pani prezes przedsiębiorstwa wielobranżowego spytała:

– A może mnie pan namaluje?

– W zamian?

Skinęła głową, on klasnął, podskoczył i pobiegł.

– Za dwa tygodnie będę panią miał – rzucił w korytarzu.

Przyszła nieco wcześniej, ufryzowana, z rubinem na ustach. Rozgląda się, obrazu nie ma, jest za to portrecista.

– Nie wyobraża sobie pani, co mnie wczoraj spotkało – zaczął. – Wpadł kolega, otwiera burdel w Niemczech i tak mu się spodobał pani portret, że go wziął. Za duże pieniądze. Będzie wisieć w salonie, na bordowej ścianie.

– Sprzedał mnie pan do burdelu?! – oburzyła się prezeska.

– Ale zagranicznego – odparł z powagą Polnar.

Bolesław Polnar „Odreagować” – akryl, płótno, własność
Muzeum Śląska Opolskiego.

Nie wiadomo, czy użył wtedy ciepłych brązów, kasztanu, beżu, czy układał z nich tria i sekwensy, jakby chciał wróżyć z barw. Może zaczął od jasnych tonów i stopniowo nawarstwiał odcienie. Wreszcie zamknął kompozycję grubą krechą – dość osobliwym ornamentem, który tak lubił. Wiemy jednak, jak zobaczył dziennikarkę lokalnej telewizji Annę Święcicką:

– Masz taką nudną twarz – zmartwił się – żadnej zmarszczki, żadnego dramatu. Jak tu cię namalować?

Pokazał ją zapatrzoną, trochę nieobecną, z dorodną różą przy dekolcie. Kiedyś jej taką podarował. Klęczał przed ratuszem z kwiatem w ustach i czekał, aż przyjmie podarunek. Zrobiło się zbiegowisko: ktoś zbierał się do oklasków, ktoś się wzruszył, jeszcze ktoś warknął:

– Błazen!

Na okrągło malował kobiety.

– Są wypukłe, więc maluję je na okrągło. Wpadał do pracowni na godzinę czy dwie, między lekcją rysunku w plastyczniaku, a wernisażem w galerii BePe. Tu zafarbował oczy na zielono, tam wytuszował krosty, gdzieś doczepił włosy, zaprasował zmarszczki, naciągnął obwisłe policzki. Malowane ubierał w charme, bon ton i paryskie maniery. Zapytany kładł uszy po sobie: Przecież chcą być jak z obrazka.

– Przerzucam się na facetów – oświadczył niedługo przed śmiercią – Z babami same kłopoty. Wszędzie wejdą, nawet na obrazy.

I naszkicował popiersia mężczyzn, ale za to sławnych. („On nigdy nie zrobił pięknego mężczyzny” – zauważył Andrzej Sznejweis, artysta. „Brzydkiej kobiety też nie”.) Tę wystawę Polnar zatytułował „Pisarze i malarze + jeden piosenkarz”. „To osoby, które mnie zainspirowały, wzbudziły skrajne emocje, nie pozwoliły przejść mimo” – napisał we wstępie.

– To Bolek zna tylu pisarzy? – zdziwiła się pewna bywalczyni.

Szybko jednak wrócił do kobiet. Tyle o nich wiedział. Ileż on flirtów i rozstań zafarbował. Odwiedzały go w pracowni w chwilach cierpkich i miękkich, odsłaniały przed nim brzuchy, piersi i dusze, bo umiał słuchać, zmilczeć i jeszcze odmalować. Tylko jego żona prawie nie zaglądała na ostatnie piętro wieżowca przy Luboszyckiej w Opolu.

Przyszłam może trzy razy – wspomniała. – Nie chciałam mu przeszkadzać. Ale nie byłam zazdrosna o modelki. Zresztą mnie też kiedyś namalował – pochwaliła się i pokazała wielkie płótno w przedpokoju.

Stoi tam jak filar w Pompejach. Oblepiona czarną lawą sukni do ziemi. Wymazana z barw, przekreślona w pół czy zaryglowana, odebrana czerwieniom i szafirom, wymyka się z ram. Bezbronna jak sparzony pomidor. Szarobure tło jest zapaćkane kreskami, znakami i jakimiś notatkami z życia domowego. Obraz nosi tytuł Gotyk. Wykrochmalona Iwona Polnar kogoś wypatruje. Może męża? Kiedyś ciągle go poszukiwała w barach, kawiarniach i klubach. W 1991 roku, kiedy ją malował, bawił się do samego rana. I często zmieniał miejsca, toteż trudno było go odnaleźć.

Mieszkali wtedy w bloku, w klatce dla artystów. Wszystkie lokale aż do ósmego piętra przydzielono twórcom.

– Muzycy pędzili bimber – zdradziła Teresa Biernacka, także artystka – malarze tłoczyli wino, a literaci pili wszystko. Początek ulicy Wrocławskiej to patyki wieżowców wetknięte w ziemię. Wystarczy przeskoczyć niewielki plac, most i już się otwiera rynek. Wymykał się po cichu przez okno, bo ich M3 mieściło się na parterze. Ciągle musiał gadać i szukać odpowiedzi na jakieś pytania. Lecz zawsze wracał. Przepraszał i znów wyruszał w miasto.

Potem przenosił na płótna pragnienia i spełnienia, oddawał zmysłowość i niepewność, przybliżał obietnice. Wiedział, jak pokazać śmiech i szloch, zgrozę i rozkosz, ból i radość. Czasem szedł tropem dawnych mistrzów, malował splecione ciała, gmatwaninę ramion i nóg. Przypominał pozy, grymasy i gesty, opowiadał ofiarowanie i wzięcie w posiadanie, rysował półoddechy, spazmy, strugi potu, śliny i piany. Potrafił przywrócić szepty, zaklęcia i przysięgi, odtworzyć przekleństwa i ostre krawędzie, wiedział, gdzie umieścić urywaną mowę skomleń przed „małą śmiercią” i jak ułożyć ciszę narodzin. A niekiedy zostawiał jedynie ślad, pogłos bliskości. Jak na obrazie „Świt”, gdzie są tylko ręce bezwładnie opadające na podłogę.

 

Na jednym z ostatnich obrazów pokazuje swoje plecy. Przed jego oczami, klatka po klatce, przesuwa się film. Klisza jest tu i tam ponadrywana, sceny się rwą albo nakładają na siebie. Na jednej klatce stoi odrapany stół, na nim farby, taśmy i kleje, obcęgi, książki i luźne kartki zapisane wierszem. Wszystko w nieładzie. Trochę dalej mebel zatacza się i upadając, zrzuca kieliszek z cieniutkiego kryształu. Można niemal usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła i strzępy wspomnień.

– Piliśmy, i to jak! – opowiadał Andrzej Czyczyło, rysownik i scenograf. – Pewnego razu robiliśmy flaszkę u niego w mieszkaniu. „Chcesz w mordę, Czyczyłko?” – spytał grzecznie Bolek. „Chcę” – wybełkotałem. Więc on mi trzask na odlew. „Co ty!” – ryknąłem. „Chciałem być miły” – posmutniał.

Albo wszedł na rauszu do kawiarni, akurat kiedy Jagoda Hlawacz dyskutowała z bardzo przystojnym mężczyzną. Ukłonił się, uniósł beret, pocałował w rękę.

– Panie dyrektorze, pan pozwoli, że przedstawię Bolesława Polnara – artystę plastyka. Bolku, to pan dyrektor filharmonii Janusz Powolny.

– Stary! To ty jesteś dyrektorem? – rzucił się na niego i przytulił. – Taki śliczny? Ty jedź lepiej do Hollywoodu, ty weź zagraj jakąś rolę.

Dyrygent poderwał się i wybiegł speszony.

– Co to za typek?!

„Typ był z niego niespokojny, wszędzie go było pełno – opowiadał profesor Stanisław Nicieja – i na promocjach książek, i na wernisażach, i na aukcjach charytatywnych”.

– Zapolnarzał Opole – śmiał się Czyczyło.

– Warszawę również – dodał Andrzej Czernik, reżyser i dyrektor teatru Eko Studio. – Jechałem kiedyś do Wojciecha Siemiona, chciałem go zaangażować do Chłopów wystawianych w skansenie.

Jak namówić takiego aktora? – myślał. – Jak przekonać do prowincji? Pokazał zdjęcia z Wesela, granego wcześniej w plenerze, ze scenografią zaprojektowaną przez Bolesława.

– Polnar! – rozpoznał kreskę Siemion.

– Pan go zna?

– Pytanie! Mam jego obraz. Zagram – zgodził się.

– Czułem niedosyt, wręcz niesmak – mówił reżyser – i jakiś żal do Bolka. Siemion miał się zachwycić teatrem, pomysłem, a załatwiłem go na Polnara.

 

– Bucki go załatwił – usłyszałam w tłumie na pogrzebie.

– Nie Bucki, tylko serce – odezwał się zachrypnięty bas.

– A ja ci mówię, że Bucki.

Polnar przejął po nim pracownię koło ronda. Krzysztof Bucki runął na ziemię w drodze z atelier do domu. Przechodnie myśleli, że to pijak, który odsypia balangę. Umarł na chodniku. Miał 47 lat. Malował ludzi odrzuconych, kalekich i chorych, zgarbionych, obolałych i biednych. Nie stronił od pijaków, wykolejeńców i kloszardów, nudziarzy i podejrzanych typów. Przedstawiał Żydów i odmieńców, zmarniałych nauczycieli i grubych księży prałatów, podpitych komisarzy i obdartych pastuszków, węglarzy, przystojnych tancerzy i nadąsane fordanserki, zwaliste baby i roześmianych głupków.

Chętnie mu pozowali – mieli tyle czasu, ich życie obróciło się wspak, kręcili się w kółko, leniuchowali, cieszyli się byle ochłapami i, pożal się Boże, śmietnikowymi gadżetami. On ich obrazował, a te ich pokraczne chałupy, drewniane furtki i kołatki w kształcie psów wciskał w tło.

Czyżby mistrz pogniewał się na ulubionego ucznia? Czy mu wypomniał, że kiedyś malował ludzi potrzaskanych, spłowiałych, wyklętych? Dopiero potem płótna zaludniły kobiety. Ulepszone. Z ceną na rewersie.

AGNIESZKA KANIA

Galeria jednej fotografii (1)

Jesienią 2018 w ruinie klasztoru franciszkanów w Berlinie przy Klosterstraße trafiłam na wystawę „Unfinished Histories”, ale to sklepienie dawnego klasztoru dało pierwszy plan fotografii z wystawy.

„Klosterruine”, Berlin 2018, z cyklu: „Słownik fotograficzny” © Elżbieta Lempp

27 września 2021

ELŻBIETA LEMPP

Nowojorska szkoła uczuć

Kiedy zaczęłam czytać Zakochanego Alfreda Hayesa, w pierwszej chwili pomyślałam, że przecież znam tę opowieść: to jakaś wersja Śniadania u Tiffany’ego Trumana Capote. Podejrzewałam nawet któregoś z tych dwóch pisarzy o jakiś rodzaj (mimowolnego?) plagiatu. Ale kto z kogo miałby ściągnąć? Okazało się, że pierwszy był Hayes, wydając niewielką powieść In Love w 1953 roku. Śniadanie…ukazało się pięć lat później i zyskało światowy rozgłos dzięki filmowi ze zjawiskową Audrey Hepburn. Nie mam pojęcia, czy Capote znał tę książkę.

Wraz z wczytywaniem się z rosnąca fascynacją w prozę Hayesa odnotowywałam różnice między obu dziełami, choć pewne podobieństwa pozostają. Przede wszystkim sceneria: Nowy Jork, wczesne lata pięćdziesiąte. Ponieważ dużo później mieszkałam na Manhattanie blisko dwadzieścia lat, jego topografię, teatry, knajpy i bary mam do dziś wpisane w pamięć. Pod dobrym piórem to miasto wciąga bez reszty, zwłaszcza jak się je zna.

Drugie podobieństwo, jak się okazuje powierzchowne, to para bohaterów i zbliżony sposób narracji. Opowiadającym jest mężczyzna, zdający relację ze swojego zauroczenia młodą kobietą. O ile jednak u Capote Paul, sąsiad ekscentrycznej Holly głównie słucha jej opowieści o nocnym życiu Nowego Jorku i chwilowych, niezbyt udanych romansach, nie wiążąc się z nią erotycznie, bo pewnie jest gejem, to bezimienny facet przed czterdziestką u Hayesa dość szybko zaciąga do łóżka niestawiającą zbytniego oporu równie bezimienną rozwódkę, lat 22. W trakcie całej powieści nie poznajemy ich imion. Ponieważ oboje są w chwili spotkania bez partnerów, wdają się w romans trochę na przeczekanie, licząc w duchu na lepszą partię.

Narrator Hayesa jest bezlitosny dla siebie i dla obiektu swych uczuć: „I zawsze ten drugi ktoś, oderwane spojrzenie, przyglądało mi się i pozostało niewzruszone”. Jego dziewczyna, jak Holly Golightly, przyjechała z prowincji w nadziei na drugi ożenek. Wiemy o niej tyle, że zostawiła córeczkę u swoich rodziców i że mąż ją szybko porzucił. Nie wiadomo, z czego się utrzymuje, bo nie ima się jakiejś pracy zarobkowej. Chadza w wyliniałym futerku, w jej wynajętym mieszkanku panuje wieczny bałagan. Utrzymuje, że mężczyzna w życiu kobiety ma otaczać ją opieką i pewnym dobrobytem. Argumentuje ten pogląd naiwnym twierdzeniem: ma to robić, ponieważ kobieta rodzi dzieci.

Trafia jednak na cynika i ironistę o ograniczonym budżecie. Można się domyślać, że zakochany (czasami chciałoby się to słowo ująć w cudzysłów) jest dziennikarzem lub pisarzem; coś tam pisze, ale jakby bez pasji. Stopniowo staje się lekko znudzony romansem z prowincjonalną gąską, tym bardziej że ich przekonania estetyczne i iloraz inteligencji diametralnie się różnią. Obmyśla nawet, jak się rozstaną – bez scen, w przyjaźni.

Młoda kobieta spędza niektóre wieczory w towarzystwie znajomych należących do elity finansowej miasta. Padają nazwy głośnych klubów nocnych, istniejących zresztą do dziś, jak sławetny „21”. Te są poza zasięgiem portfela jej kochanka. I któregoś razu od nieznanego mężczyzny na dancingu dostaje propozycję: tysiąc dolarów za spędzenie z nim nocy. Suma zawrotna, jak skrupulatnie odnotowuje w przypisie tłumaczka powieści Anna Arno, bo dziś to równowartość dziesięciu tysięcy. Najpierw bohaterka powieści odrzuca tę ofertę, bo przecież nie jest na sprzedaż. Opowiadając kochankowi o sugestii bogatego biznesmena, stopniowo zaczyna ją jednak racjonalizować. Przecież w ten sposób zapewniłaby byt swojemu dziecku, bo sama nic dla siebie nie chce.

Dopiero obecność rywala wciąga bohatera w wirówkę sprzecznych uczuć. Cierpiąc katusze z powodu odejścia kochanki, która mętnie się tłumaczy z tego kroku, zarazem obserwuje siebie, dokonując wiwisekcji stanu zakochania. Rozczłonkowuje go na czynniki pierwsze. No właśnie. Mówimy „miłość”, jakby to był jakiś constans, tymczasem to splot emocji, które stale falują i podlegają ciągłym zmianom. Miłość bohater Zakochanego określa mianem „niebezpiecznego przedsięwzięcia”. Ta introspekcja w powieści Hayesa jest po prostu mistrzowska i całkowicie wyzbyta sentymentalizmu. Za to najbardziej cenię tę książkę.

Oczywiście, w trakcie lektury czytelnik od razu zaczyna porównywać swoje przeszłe, a nawet zaprzeszłe stany zakochania. Ile razy zdarzyło mu się lokować uczucia w osobie substandardowej według jego potrzeb i kryteriów. W angielskim istnieje określenie infatuation – coś w rodzaju fiksacji. Po otrzeźwieniu przychodzi refleksja: co mnie napadło? Przecież ten drugi/druga był… i tu pada cała lista niedostatków, od wątpliwej urody do wątłego intelektu, nie licząc licznych domowych przywar. A jednak daliśmy się wciągnąć. I do tego na własne życzenie.

Rozstanie w tej powieści nie kończy się melodramatycznie. Nikt nie rzuca się pod pociąg jak Anna Karenina, nikt nie strzela do siebie jak młody Werter. Choć Hayes napisał ją siedemdziesiąt lat temu, przedstawiony w niej konflikt brzmi jakby odbywał się tu i teraz.

Nie raz zastanawiałam się, dlaczego pociąga mnie lektura powieści obyczajowych mistrzów tego gatunku. Myślę, że w ten sposób ćwiczę się w poznawaniu natury ludzkiej, bo własne doświadczenia są niewystarczające i skażone subiektywizmem.

A tak na marginesie, to słownictwo miłosne w języku polskim jest, jak wiadomo, bardzo ubogie – albo anatomiczne, albo wulgarne. Pośrodku zostaje niewiele. Do tego etymologicznie wzięło się od kur. Bardzo to nieromantyczne. „Kocha” w moich uszach brzmi podejrzanie, bo co to za słowo – jakieś ko (gdakanie) i do tego cham. Rozpycha się w języku, kompletnie wyparłszy słowo „miłować”. Jak mądrze pisał Sęp Szarzyński w sonecie O nietrwałej miłości rzeczy świata tego:

I nie miłować ciężko, i miłować…

Chwała wydawnictwu Próby za edycję powieści znamienitego pisarza, licząc, że po Zakochanym pojawia się następne utwory z jego dorobku.

RENATA GORCZYŃSKA

 

Aleś Razanaŭ. Pożegnanie poety, który tylko wiersze pisał

Zapalam w Krasnogrudzie świeczkę pamięci Alesia Razanaŭa. Odszedł 25 sierpnia w nocy, w Mińsku. Był poetą. Był nim nie tylko w przestrzeni tworzonego wiersza, lecz gdziekolwiek żył, jakąkolwiek pracę wykonywał, o cokolwiek walczył. Nieczęsto spotyka się taką integralność poetyckiego życiopisania. Poezja była jego polem bitwy o wolność. Potrafił ją wywalczyć dla człowieka-słowa. W jego postawie i tworzeniu było jednak coś więcej, moc uwalniająca innych z pęt zniewolenia, uwalniająca język, postawy społeczne, polityczne zaangażowanie. Nie opuszczając strefy intymnej duchowości, Razanaŭ potrafił wpływać na bieg historii, na sposób myślenia wielu, bardzo różniących się od siebie pokoleń Białorusinów. W ostatnich dekadach ubiegłego wieku, przełomowych dla kształtowania się nowej państwowości białoruskiej, nie przemawiał głosem zbiorowym, zachował swój indywidualny, radykalnie osobny. Pisał wiersze głęboko penetrujące sferę duchową człowieka, jego obcowań z naturą i innością. Wprowadził do poezji białoruskiej język filozoficzny, uwolniony od rymu i jambicznej monodii, wrażliwy na pojedynczość i znikomość, minimalistyczny aż do formy haiku. Lubił powtarzać: „Żywie ekspieryment!”. Mylilibyśmy się jednak uznając te słowa za manifestację wewnętrznego eskapizmu. Fenomen Razanaŭa skrywa się w tym, że stał się on bardzo ważnym poetą i mentorem dla tych Białorusinów, którzy wychodzili na ulice z biało-czerwono-białą flagą i z hasłem „Żywie Biełaruś!”. Jego wolnościowy eksperyment poetycki stał się fundamentem, na którym współcześni Białorusini budowali swoją suwerenność. I dalej to czynią. „Nie robił nic specjalnego – pisze o nim w pośmiertnym wspomnieniu znakomity pisarz i filozof Ihar Babkoŭ – Pisał tylko wiersze… To jednak wystarczyło, by dokonać zmiany całej tradycji… Chęć pożegnania skostniałych form. Jakby sam czas tej epoki domagał się swej antytezy”.

Dobrze pamiętam spotkanie z Alesiem w Grazu. Odwiedził mnie w małym mieszkanku w Uhrturm na szczycie Góry Zamkowej, gdzie za sąsiada miałem pisarza z Sarajewa, Dževada Karahazana. Mieszkał już jakiś czas w Niemczech, otrzymując rozmaite stypendia, w tym imienia Hannah Arendt. Po kilku latach sam stanie się mieszkańcem Uhrturm, w regionie Styrii uzyskując status „pisarza na wygnaniu”. Obaj dobrze czuliśmy się w wieży pod starym zegarem, dzięki któremu można było się pogubić w czasie, a przez to zwolnić – jego duża wskazówka oznaczała godziny, a mniejsza minuty. Rozmawialiśmy dużo o Matsuo Bashō, którego haiku Aleś tłumaczył na białoruski. I o pograniczu. Dževad częstował nas kawą z džezwy, podawaną z rachatłukum i szklanką wody, snując opowieść o otomańskich neimarach budujących mosty na Bałkanach. „Mój most to sztuka przekładu” – odpowiadał Aleś. Dużo tłumaczył, w tym z serbskochorwackiego, słoweńskiego, bułgarskiego, gruzińskiego, angielskiego, litewskiego i łotewskiego. Wkrótce niemiecki stał się dla niego językiem, w którym mógł także pisać, nie tylko z niego tłumaczyć. Wspaniale dialogiczna, rosyjsko-białoruska jest jego książka Z Wielimira Chlebnikowa. Poetycki przekład-rozmowa z rosyjskim futurystą otworzyła przed Alesiem pole rozszerzenia horyzontu mowy białoruskiej, a także wymierzenia w tej mowie kolejnego – po tym, jak zrobili to Chlebnikow z Majakowskim – „policzka smakowi powszechnemu”. Przede wszystkim jednak sam akt tworzenia poezji rozumiał jako tłumaczenie: „Przygotowuję tłumaczenie / ze słuchu, / wzroku / i dotyku” [1].

Aleś doskonale rozpoznawał także to „krajowe”, dla niego rodzinne pogranicze białorusko-rosyjsko-litewsko-żydowsko-polskie… Urodził się w Sielcu, na północny-wschód od Brześcia, miasteczku nad Jasiołdą, w którym za reformacji Radziwiłłowie zbudowali zbór helwecki. Potem był to sztetl, z którego m.in. wywodzili się słynny Gaon Wileński i żydowscy przodkowie Włodzimierza Wysockiego. Niewykluczone, że świat utrwalony w wierszu Razanaŭa Cmentarz żydowski [2], to świat Sielca właśnie:

Zrósł się z trawą,

zrósł się z ziemią,

zrósł się z niepamięcią i niebytem…

Miasteczko poszerzyło się i włączyło go do swojej strefy, droga rozkroiła go na pół, a kamienie z niezrozumiałymi literami mieszkańcy zabrali do siebie – ten na fundament, tamten na ścianę.

I z tej strony, i z tamtej, i z owej otulają go podwórza i ogródki. Pasą się na nim gęsi i znajdują pożywienie kozy, a dzieci, kiedy schodzą się razem, grają na nim w berka.

Nie nawiedzają go upiory strachu, nad nikim nie ma żadnej władzy, a czas – nad nim.

Tak, on jest, ale w tym, czego n i e  m a.

Tak, nie ma go, ale w tym, c o  j e s t.

Gdy Aleś Razanaŭ przychodził na świat w 1947 roku, Sielec nie był już miasteczkiem tylko sowchozem. Jego ojciec przybył do Białorusi z głębi Rosji, jeszcze przed wojną, z wyprawą geodetów. Skąd zatem u tego poety tak głęboka znajomość i miłość do języka białoruskiego? Niewiele wiem o jego matce, a także o jego wczesnej edukacji, pierwszych nauczycielach i lekturach. Odnajduję go już w Mińsku jako studenta filologii, pracującego jednocześnie jako odlewnik w fabryce urządzeń ciepłowniczych. W 1968 roku jest jednym z inicjatorów listu do władz partii komunistycznej, którego sygnatariusze (w liczbie kilkuset) domagali się przywrócenia języka białoruskiego jako wykładowego na uniwersytecie. To wystarczyło by przez reżim został uznany za „nacjonalistę”, a w konsekwencji relegowany z uczelni. Zaopiekował się nim wtedy poeta i jednocześnie Przewodniczący Rady Najwyższej Białoruskiej SSR Maksim Tank, dając mu możliwość studiowania w Instytucie Pedagogicznym w Brześciu. W roku 1970, gdy zaraz po studiach rozpoczynał pracę wiejskiego nauczyciela języka białoruskiego, ukazuje się pierwszy tom jego poezji Odrodzenie, mocno pocięty przez cenzurę, romantyczny w tonie, wysławiający bohaterów białoruskiej historii, jeszcze w niejednym posłuszny kanonom poezji tradycyjnej, a jednocześnie poszukujący nowych form ekspresji i buntu. Tego właśnie najbardziej obawiał się aparat partyjny. Dość powiedzieć, że zmieniono mu tytuł tomu z Adraczeńnie (Wyrzeczenie się) na Adradżeńnie. Równolegle już od roku 1966 pisał wiersze zupełnie inne w formie i wyrazie. Nazywał je „punkciry”, czyli „wielokropki”. W języku białoruskim słowo to bliskie jest jednocześnie akupunkturze (akupunkciry). Pisał je do końca życia, układając w cykle (np. hanowerskie, szwajcarskie), uzdrawiając organizm człowieka i świata słowem nakłuwającym ciało, język, świadomość, punkty-okruchy w materii rzeczywistości.

Ślisko:

Wieczór

trzyma się płotu.

 

Wokół urwiska:

w duszy

szukam skrzydeł. [3]

Obok punkcirów tworzył też inne, eksperymentalne formy poezji i prozy poetyckiej, w tym wersety,kwantemy (najbliższe japońskim tradycjom tanka i haiku) i znomy. Publikacje kolejnych tomów poezji – Nazaużdy (Na zawsze, 1974), Kaardynaty byćcia (Współrzędne bycia, 1976) czy Szlach-360(Azymut-360, 1981) – sprawiły, że Razanaŭ znalazł się – jak pisze Jan Maksymiuk – „całkowicie poza kontekstem białoruskiej literatury sowieckiej i pozostawał outsiderem właściwie aż do wymuszonego zgonu tej literatury na początku lat 90. Publikacje jego zbiorków musiały być obwarowywane swoistymi «zaświadczeniami o nieszkodliwości» – recenzjami i ocenami wpływowych w kręgach partyjnych Mińska znajomych i przyjaciół poety, którzy w karkołomnych konstrukcjach myślowych usiłowali rozwiać obawy stróżów socrealizmu…” [4].

Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Alesiem w Mińsku. Podarował mi wtedy książkę Polowanie w rajskiej dolinie, wybór jego utworów z różnych lat. Czytam teraz dedykację z datą 14 grudnia 1997 roku: Szanoŭnamu spadaru… z kim sustrakaŭsia i sustrakaŭsia, a sionnia narešcie sustreŭsia! Alesiowe bycie poetą i w tym się objawiało – w gotowości na wydarzenie się spotkania, w nasłuchu na obcowanie. Nie mieliśmy ich wiele, ale pozostawiły we mnie ślad głębszy od tych dużo częstszych, ale poprzestających na niemożności albo rezerwie wobec „czegoś więcej”. W tej książce znajdują się m.in. Znomy, arcyciekawy cykl gnomicznych zapisków, zdań i uwag, „wyśnień”, czasem dłuższych urywków filozoficznej lub krytycznoliterackiej refleksji. Odkrywam pośród nich słowa mocno rezonujące z tym, jak odczytuję / tłumaczę Alesia Razanaŭa „poetyckie obcowanie”: „Sens wiersza objawia się nie w brzmieniu, słyszalnym podczas jego czytania, lecz w echu, rodzącym się z jego oddźwięku.”

Znomy zostały wydane w osobnej książce Suma niemożliwości (2009), chwilami przywodzącej mi na myśl Apoteozę nieoczywistości Lwa Szestowa. Rosyjski filozof rozpoczyna ją odejściem z centrum ku peryferiom i rezygnacją z wygód, do których przywykli mieszkańcy śródmieścia: „Wędrowiec musi iść po omacku i w ciemności odnajdować drogę. Jeżeli chcesz ognia, musisz czekać na błyskawicę…” [5]. Książkę Razanaŭa otwiera obraz obłoków, orła i samej poezji, mieszkańców peryferii wysokości, połączonych z ziemią deszczem, błyskawicą i orlą drapieżnością. Obaj pracowali nad wyprowadzeniem myśli z utartego toru, poboczem zmierzając ku niemożliwemu i niedomkniętemu. Obaj o tyle dobrze czują się w wysokich sferach ducha, o ile da się je sprowadzać na ziemię, nakłuwać udręką żywych, uzdrawiającym słowem. Wędrowiec Razanaŭa odkrywa dla siebie peryferie jako strefę styku z nie-swoim, przenikania się bytów w centrum skazanych na osobność, przesiąkania bycia w bycie sobą. „Droga, którą idziemy – pisze w Znomach – nie za-nami zostaje, lecz staje się nami – osadza i gromadzi się w nas, niby przeżyte lata w słojach drzewa, i tylko dzięki temu daje się przejść, i tylko dzięki temu mamy możność i wolność pójścia dalej.”

Samotnik Aleś Razanaŭ pozostawił po sobie niejedną szkołę poetycką. Zwraca na to uwagę w swoim wspomnieniu mistrza poeta i tłumacz Andrej Chadanowicz. Liczne jest grono twórców współczesnej literatury białoruskiej, ale przecież także nas, jego przyjaciół i czytelników jego poezji w różnych językach, pozostających w kręgu promieniowania „lotu strzały” chłopca z sowchozu Sielec, którego życie stało się „sumą niemożliwości”. Piękny to wiersz Paliot straly, tytułowy dla dwujęzycznego wydania poezji Razanaŭa w serii „Inicjał”, przełożony przez Jerzego Litwiniuka.. Równie piękne było życie Alesia, którego kres wchodzi w słowo ostatnim wersom tego wiersza:

Życie biegnie kołem, wracając do początku,

śmierć – na wprost.

I na wprost leci strzała, wynikając bezustannie z siebie samej, sama się uwalniając od siebie, staje się samym lotem.

KRZYSZTOF CZYŻEWSKI

[1] Fragment wiersza z cyklu Wielokropki, tłum. Adam Pomorski. W: Aleś Razanaŭ, Lot strzały. Sejny, 2015.

[2] Wiersz w przekładzie Jana Maksymiuka. W: jw.

[3] Tam, gdzie nie podaję autora tłumaczenia, przekłady są mojego autorstwa.

[4] J. Maksymiuk, Uwalniając się od samego siebie. Posłowie do: A. Razanaŭ, Zdobywcy. Tłum. Oleg Łatyszonek. Białystok 1997.

[5] L. Szestow, Apoteoza nieoczywistości. Tłum. Nina Karsov i Szymon Szechter. Londyn 1983, s. 21.

Marmurowa sowa

Na obrzeżach mojego miasteczka jest ulica Długa. Zabierała mnie tam niania. W zielonym domku przy Długiej mieszkała pani Kazia z synem i synową. Syn był złotą rączką, czasem trzeba go było wezwać do różnych remontów. Niania przy okazji plotkowała z panią Kazią, a ja w tym czasie oglądałem albumy z malarstwem. Tak, były tam stare albumy w skórzanych oprawach, na półkach stały porcelanowe figurki, cukiernice, srebrne koszyczki, a za oknem gdakały kury i chrumkały prosiaki. Dostałem od pani Kazi marmurową sowę z wielkimi oczami.

Pewnego dnia, tak mi mówiła niania, piaszczystą drogą złota rączka pchał z trudem taczki, w których, jak wywrócony żuk miotała się jego matka. Wzdłuż drogi, przed domami stali sąsiedzi, pokazywali palcami.

– Dokąd on ją wiózł? – spytałem nianię.

– Tam gdzie jest ta dziewczynka – odparła, bo zawsze mówiła mi prawdę, najwyżej nie dopowiadała. – Drzwiczki do prawdy, jak chcą są szczelne, a jak nie, to nie – mawiała.

Kto mi je otworzył? Nie pamiętam.

Pani Kazia była służącą w domu Sachsa. W drugim roku wojny wzięła małą Esterkę na przechowanie, łącznie z gotówką i wyposażeniem kredensów.

Pytałem. Nikt nie pamiętał Esterki, nikt jej od tej pory nie widział. Sachsowie nie wrócili. Zniknęła pani Kazia, jej syn wrócił, ale jeszcze bardziej milczący.

Wyniosłem sowę z domu i cisnąłem w las, ale widzę ją do dziś i ona na mnie patrzy szklanymi niebieskimi oczami.

Kiedy jestem w moim miasteczku omijam ulicę Długą, choć wtedy trzeba nadłożyć drogi.

PIOTR MITZNER

Iwaszkiewicz w Skrzynkach

Gdy już się obejrzy stawiski park, gdy się zobaczy wszystkie stawiskie pokoje, gdy już się przesunie spojrzeniem po grzbietach kilkunastu tysięcy książek – dobrze jest na koniec rzucić okiem na drewniany kufer z żelaznymi okuciami, stojący w rogu sali wystawowej. Różnica między tym kufrem a całym stawiskim majątkiem dobrze obrazuje drogę życia, jaką przebył Jarosław Iwaszkiewicz, unaocznia rozmiar jego pracy, talentu i szczęścia. Kiedy jesienią 1918 roku wysiadł z pociągu na dworcu Wiedeńskim w Warszawie, kufer mieścił cały jego dobytek: bieliznę, rękopisy, nuty i książki. Lecz można na kufer i dom spojrzeć inaczej: chudy poeta taszczył w skrzyni ogromne, nieistniejące jeszcze Stawisko, bo kufer – niczym walizka sztukmistrza – mieścił w sobie wszystko, co było potrzebne do wyczarowania niezwykłego domostwa: kulturę wyniesioną z Kresów, instynkt gospodarski, geniusz pisarski. Mieścił zatem wszelkie mniejsze skrzynki i wielką skrzynię z napisem Stawisko.

Gdyby urządzić konkurs na najlichszy tekst Jarosława Iwaszkiewicza, duże szanse na zwycięstwo miałby reportażyk Mój pobyt w Skrzynkach, opublikowany 24 sierpnia 1945 w „Głosie Wielkopolskim” na piątej stronie. Skrzynki to nieduża wieś w powiecie poznańskim, chlubiąca się eklektycznym dworem z końca XIX wieku, dziwnym trafem podobnym do stawiskiego domu. W połowie sierpnia 1945 roku Iwaszkiewicz pojechał tam na zaproszenie harcerzy z Konina, którzy w Skrzynkach przebywali na obozie żniwnym. Konińskich licealistów i nauczycieli, z których rekrutowali się harcerze oraz ich druhowie, pisarz poznał dwa miesiące wcześniej na wieczorze autorskim. W Wielkopolsce spędzał wtedy długie dnie, redagując wychodzący w Poznaniu dwutygodnik „Życie Literackie”.

Fot. Zofia Zdziech

Mój pobyt w Skrzynkach to tekst całkiem już zapomniany, skazany na niepamięć przez samego autora, który nie chciał dobyć na jaw po raz wtóry chwilowej słabości literackiej. Ale w każdej niemocy jest jakaś moc. Tu mamy słabość pisarską, która wyposaża czytelnika w siłę poznawczą, w zdolność ujrzenia tego, co się zwykle skrywa za misterną formą literacką – tak jak nieforemność ciała chowa się pod nienagannie uszytym strojem. Iwaszkiewicz napisał ten tekst na chybcika, w podróżnym pośpiechu – jakby przed Stachurą wcielał w czyn ideę życiopisania. Napisałem o Stachurze, ale może powinienem przywołać Norwida i jego metodę twórczą zastosowaną w Czarnych kwiatach, gdzie dla opisu wydarzeń z księgi żywota „formuł stylu nie ma”. Jak jednak poznać, kiedy pisarz wyzbywa się stylu przez szacunek dla opisywanej rzeczy, a kiedy zaniedbuje styl przez niedopracowanie formy? Jak poznać, kiedy chodzi po ziemi, bo z litości nisko zstąpił, a kiedy nisko stąpa, bo wyżej wznieść się nie umiał? Może więc tekst, który w pierwszej lekturze przywodzi na myśl logoreę grafomana, jest znakomity, a decyduje o tym nie tyle styl, ile intencja pisarza, jego duchowe usposobienie w momencie pisania? W takim razie wielki człowiek i wybitny pisarz w jednej osobie nie mógłby – choćby nawet chciał – napisać słabego tekstu.

Jakkolwiek jest, reportażyk Iwaszkiewicza stanowi kroplę w morzu jego twórczości, małą, niepozorną kroplę, w której przegląda się życie autora. Jest w niej zderzenie nadziei z rozczarowaniem, jest śmieszna niezdarność i życiowy pech, jest niewytłumaczalne poczucie obcości, bo w ludzki los wpisane jest rozstanie, jest smutek przemijania i jest na to wszystko zgoda. Ale jest coś jeszcze – i nie chodzi o blask oczu wpatrzonych we wspomnienie, bo to oczywiste.

Skrzynki pisane wielką literą są nazwą własną, ale mają w sobie także imię pospolite. Co nam więc broni pomyśleć o Skrzynkach jako Platońskich bytach idealnych, doskonałych wzorach wszystkich skrzyń świata? Taka Skrzynka – rzecz jasna pusta – byłaby spełnieniem marzeń Witkacego o Czystej Formie, byłaby czystą możliwością, skrępowaną tylko okuciami. Skrzynka w idealnym świecie Platona to schowek, w który upycha się coś bezgranicznego, co dzięki skrzynce staje się niewidoczne dla ludzkich oczu i zyskuje kształt, traci zaś pierwotną wolność i uniwersalną możność bycia wszystkim. Tym czymś jest ludzka dusza, a największą skrzynią jest świat, mieszczący w sobie niezliczoną ilość pomniejszych kufrów.

Spójrzmy ponownie na tytuł: Mój pobyt w Skrzynkach. Czy nie brzmi jak Mój pobyt w świecie? Czyżby gnostycki reportaż z pobytu duszy Iwaszkiewicza na ziemskim wygnaniu? „Do Skrzynek jechałem trochę niepewny” – rozpoczyna Iwaszkiewicz; przybywa do obozu witany serdecznie przez tych, którzy już tu są, poznaje miejscowe prawa i zwyczaje, widzi różnice między ideałem a rzeczywistością, czyni, co zostało mu w obozie przeznaczone, czyli pisze, ale efekt go nie cieszy, nocna wyprawa po zmysłową radość kończy się pogryzieniem przez psy i pobrudzeniem spodni. A gdy wreszcie odsłaniają się widoki na doznanie przyjemności, pobyt w obozie dobiega końca. Wszystko, co wziął ze sobą w drogę powrotną, mieści się w jego pamięci, także swoistej skrzyni.

Tekst kończy się zdaniem: „Taki był mój pobyt w Skrzynkach”. Tak, taki był jego tutaj pobyt. Był i w kufrze dźwiganym z Kijowa do Warszawy, i w największej skrzyni osobistej: w Stawisku. W każdej było mu ciasno. Nie uwierała go dopiero ostatnia, stojąca na katafalku.

ROBERT PAPIESKI

Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek